wtorek, 17 czerwca 2025

Trening w Sulejówku, czyli nie jest dobrze.

Od Bukowej Cup nie biegałam na orientację, a i bez orientacji chyba tylko raz, więc uznałam, że pora zacząć trenować przed Wawel Cup, który tuż, tuż. No to w związku z tym w ubiegły czwartek dałam się namówić na wypad na trening do pobliskiego Sulejówka. Miały być krótkie i łatwe trasy dla dzieci i "normalne" dla regularnych bno-wców.
Sprężyliśmy się po pracy i na start dotarliśmy na 17.30 - tak, jak było napisane w informacjach o zawodach. Tymczasem na sulejowskich Gliniankach zastaliśmy... No, właściwie nic nie zastaliśmy, bo organizatorzy byli jeszcze w totalnej rozsypce. Ale nic to - teren dostarczał tylu innych atrakcji, że było się czym zająć i przyjemnie zrelaksować przed biegiem.

Mini park linowy - akurat mój poziom.

Po rozrywce na chybotliwych drabinkach obejrzeliśmy sobie start, który w międzyczasie ustawili organizatorzy.

Przymiarka do startu.

I jeszcze strzeliliśmy sobie pamiątkowego selfika.
 
 To my. W tle instruktaż dla nowicjuszy.
 
Wreszcie wszystko było gotowe i ruszyłam na pierwszy punkt. Punkt blisko, w lasku, za zakrzaczoną dziurą. Podbiłam i już miałam lecieć dalej, ale zatrzymał mnie jakiś dzieciak. 
- Pomoże mi Pani? Gdzie mam teraz biec?
I jeszcze tak patrzy i patrzy w oczy z nadzieją, że coś poradzę. No to co było robić? Obejrzałam jego mapę, ustaliłam kierunek, pokazałam, w którą stronę i dopiero ruszyłam.
Punkt drugi na boisku, na trybunach. Już raz tam kiedyś był, a ponieważ wtedy mnie totalnie skołował i długo go rozgryzałam, więc teraz miałam bardzo dobrze zakodowane co i jak. Poleciałam, podbiłam, odwróciłam się i zobaczyłam Tomka. Stał w połowie trybun i wydawał się z lekka zdezorientowany.  No coś mu się popitoliło i był przekonany, że lampion ma wisieć w połowie trybun, a nie na końcu. Pokazałam palcem gdzie i ruszyłam na trójkę. Gdybym nie była ślepotą, to pewnie zauważyłabym na mapie drugie wyjście poza teren boiska, znacznie skracające drogę na trójkę. Ponieważ jednak nie zauważyłam pobiegłam naokoło. Czwórka znowu na terenie należącym do boiska i w efekcie biegałam wzdłuż ogrodzenia kilkakrotnie jak jakaś szurnięta. 
 
 Tam i z powrotem. Tam i z powrotem.
 
Piątka i szóstka stały w nieco dzikszej części parku, w krzaczorach, a siódemka była w zupełnie przeciwległej części mapy. Ponieważ po drodze była alejkowa część trasy, blisko startu, więc znowu kilkakrotnie ratowałam początkujących zawodników, bo przecież dziecku nie odmówisz. Ponieważ czas przestał już mieć znaczenie, a do tego odwykłam od biegania i ciężko mi to szło, więc w zasadzie odpuściłam i dalej leciałam sobie już tylko rozrywkowo. Tak prawdę mówiąc to chwilami nie było tak do końca rozrywkowo, bo z nawigacją strasznie słabo mi szlo. Niby się nie gubiłam, ale ile musiałam nagłówkować, żeby gdziekolwiek trafić.... Regres totalny.
Tak długich przebiegów jak z szóstki na siódemkę już nie było, za to pomocy zdarzyło mi się jeszcze  udzielać. Truchtałam już całkiem lajtowo podbijając mozolnie kolejne punkty, a było ich aż dwadzieścia. Do niektórych biegłam lepszym, do innych gorszym, a czasem głupim wariantem, ale grunt, że skutecznie.

W drodze na PK 20 - ostatni.
 
I szczęśliwie dobrnęłam do mety.
 
Dobrze, że to był tylko trening, a nie poważne zawody, to mogę sobie wmawiać, że mniejszy obciach. Trzeba jednak trenować, nie obijać się.

Gps tak średnio sobie poradził - dostosował się do mnie:-)

niedziela, 15 czerwca 2025

Korona Mazowsza E1 - czyli coś mi nie idzie

Późna wiosna to sezon na BnO. Zaczynają się te najważniejsze imprezy sezonu, a na doczepkę przypominają się te bardziej kameralne, takie w środku tygodnia, gdzie nie ma kategorii wiekowych, a pojawiają się trasy „Zuchwali” lub „Chojrak”. Jedną z takich imprez jest Korona Mazowsza. Nazwa pochodzi nie od korony, tylko Kornowirusa, kiedy wbrew wszelakim ograniczeniom biegi na orientację mnożyły się niczym króliki… 

Etap 1 – Jezioro Zapadliska. Niby teren znany, ale bunkry i sosnowy las zawsze fascynują. Renacie nie chciało się, więc pojechałem sam. 

Ostatni raz gdy biegaliśmy na tym terenie meta była „w środku jeziora” – no może niezupełnie w środku, ale na sucho jej się odbić nie dało. Dodam, że była to jakaś zimna pora. 
Dzisiaj jednak wychłodzenie nie groziło – ciepło, choć zaczynało się chmurzyć i wieczorem miało porządnie popadać. 
Jak zwykle zapisałem się na najdłuższa trasę „Chojrak”- 6,8 km, 26PK. Do startu ze sto metrów, nie to co na BukowaCup;-) 

Ruszyłem. Pierwszy PK – schowany w trzcinach. Lekko wilgotno pod nogami, bo brzeg jeziorka/bagniska. PK 2 i PK 3 prawie na pamięć. PK 4 po drugiej stronie jeziora. Aż kusiło po kresce przez wodę, ale to dopiero początek i nie ma co się od razu moczyć. Obiegłem. 

Po PK 5 zaczynają się młodniki – to typowe w tym terenie. Idzie dość dobrze. Błędy niewielkie, choć mocy w nogach nie ma;-( 

Problem zaczyna się przy PK 16. Ani nie widzę charakterystycznego drzewa, ani lampionu w obniżeniu, sporo ściętych drzew leży na ziemi. Słowem nic mi się nie zgadza i błąkam się trochę nieporadnie. Wreszcie znajduję lampion – w gęstwince, której brak na mapie – na mapie jest tylko biały las i polanka. Ze dwie minuty w plecy. Do PK 16 ścigam się z Marcinem Krasuskim. Na początku nawet go wyprzedzam, ale wiadomo Marcin ma znacznie dłuższe nogi… 

Moje błąkanie się przy PK16
Prawdziwa tragedia zaczyna się przy PK 22. Na bunkrach. Biegnę sobie azymutem, ale nie jestem pewien czy dokładnym azymutem, czy tak na oko. Widzę w pobliżu górkę z bunkrem, to na wszelki wypadek ją przeszukuję. Oczywiście to nie ta górka i minuty straty. Na kolejny bunkier PK 23 także nie trafiam od razu. Widzę jakieś obok azymutu, to je przeszukuję. Na mapie są oznaczone jako studnie… Ale to nie to – szukam dalej, oglądam każde wejście do podziemi. Choć wydruk z chipu mówi, że PK 23 nie podbiłem – moja pamięć mówi, że coś podbijałem jako PK 23, ale ponoć chipy nie kłamią… Ale jak nie patrzeć, czasu na tych trzech PK straciłem co nie miara – aż wstyd. 

Tragedia czyli PK22-24
Końcówka poszła już normalne. Przy mecie lekko wdepnąłem w wodę, bo lampion wisiał na pniu nad wodą. 
Przy odczycie wyników- zdziwienie: MP – ten PK 23. Gdybym miał wszystkie PK czas nie byłby rewelacyjny przez te błądzenie na bunkrach i PK 16. Ale cóż przynajmniej sobie potrenowałem. I zdążyłem przed deszczem, bo rozpadało się, gdy zacząłem podbiłem metę;-)

Ja, mokra meta i początek deszczu

 


piątek, 9 maja 2025

Bukowa Cup - etap 6, czyli szmaragdowe zakończenie.

Ostatni etap też był blisko naszego noclegu, z bazą przy Jeziorze Szmaragdowym. Jeziorko przepiękne, warto się tam wybrać. 

Na żywo jeszcze lepiej wygląda.

Ponieważ prosto z zawodów mieliśmy już wracać do domu, przyjechaliśmy z całym majdanem upchanym w samochodzie i w bazie rozbiliśmy obozowisko.
 
 Spotkania ze znajomymi.
 
Tomek startował prawie półtorej godziny przede mną i choć do startu było 800 metrów, namówił mnie, żebym go odprowadziła. 
 
Tomek zaraz startuje.

Czasowo miało to uzasadnienie, ale kiedy okazało się, że do startu nie dość, że jest daleko, to jeszcze pod górę, zaczęłam żałować, że dałam się namówić. Efekt był taki, że ledwo dolazłam, potem musiałam wrócić do bazy i po jakichś 20 minutach ruszyć z powrotem. Fakt, że rozgrzałam się, a było bardzo zimno, ale przy okazji już na starcie padałam na pysk ze zmęczenia. Oczywiście do zmęczenia głównie przyczynił się poprzedni etap, ale dojściówka mnie już dobiła. Z tego zmęczenie byłam tak rozkojarzona, że organizatorzy musieli mnie niemal przepychać z boksu do boksu, bo nie ogarniałam. W końcu ruszyłam. Z automatu ustawiłam azymut na bliską jedynkę i zgodnie z zaleceniem kompasu wgramoliłam się na strome zbocze. Jakoś mi się wydawało, że na górze powinno być płasko, a na płaskim z daleka zobaczę lampion. Niestety, część poziomnic na mapie oznaczała pod górę, ale część w dół. To jakoś mi umknęło. To w dół było tak strome, że nie odważyłam się zejść, choć na trasie zwykle mało co mnie powstrzymuje. Stanęłam bezradnie nad tą przepaścią i jakoś nie miałam pomysłu co dalej. Mało tego - nie miałam pomysłu gdzie mógłby być poszukiwany punkt. W głowie miałam totalną pustkę. Postałam, popatrzyłam i zeszłam do ścieżki, wciąż nie wiedząc co zrobić dalej. W końcu postanowiłam obejść dziurę dookoła. Mapa wciąż do mnie nie przemawiała, nie umiałam sobie wyobrazić gdzie szukać lampionu i całe szczęście, że to lampion sam mnie znalazł, bo chyba w tamtym stanie umysłu nic bym nie wymyśliła.
 
Samoznajdujący się lampion.

Przez chwilę pomyślałam sobie, że już po zawodach, za duża strata, ale przecież rywalki też mogły mieć problem z tym, czy innym punktem. Wzięłam się w garść i ruszyłam dalej.  
Na szczęście po jedynce wkraczaliśmy na teren o znacznie mniejszych przewyższeniach, więc od razu było łatwiej.  Do dwójki częściowo drogami, potem na azymut, bez błądzenia. Ufff. Trójka weszła gładko, a na czwórkę szło nas kilka osób i choć na końcówce za bardzo nas ciągnęło w prawo, to jednak szybko znaleźliśmy co trzeba.
Do piątki był długi przebieg, ale ponad 3/4 trasy dało się pokonać ścieżkami, a końcowy azymut wyprowadził mnie na charakterystyczne doły przy moim punkcie. 
Szóstka mnie zastopowała. Przedzierając się przez coraz gęstszą roślinność powoli traciłam azymut, w krzaczorach widoczność zerowa, nic z niczym mi się nie zgadzało, a jak trafiłam na ścieżkę to już w ogóle nie wiedziałam co jest grane. Szczęśliwie od razu spotkałam faceta, z którym kilka razy rozmawiałam przed startami i powiedział mi, że dobrze idę. Jak dobrze, to dobrze. Po chwili w tym dobrze upewnił mnie jeszcze Andrzej i dodatkowo uściślił dalszy kierunek i w końcu trafiłam. To był jeden z nielicznych przypadków, kiedy nie mogłam znaleźć górki. Bo na ogół górka to jeden z najłatwiejszych punktów.

Górka w krzaczorach.

Po szóstce tak się starałam nadrobić stracone minuty, że na siódemkę miałam najlepszy czas w swojej kategorii. Ósemka nie idealnie, ale w sumie dobrze. Z ósemki do dziewiątki drogą, a sama dziewiątka tuż przy mecie.
 
Meta.

Co do swojego wyniku nie miałam większych złudzeń i stawiałam na maksimum piąte miejsce. A jednak. Udało się trafić na czwarte. Tym sposobem mój haniebny wynik z pierwszego etapu wypadał z klasyfikacji i w ostatecznym rozrachunku zajęłam czwarte miejsce. Prawdę mówiąc po pierwszym etapie nawet nie marzyłam o takim. Czuję się w pełni usatysfakcjonowana. Ostatecznie mam świadomość swoich możliwości, a moje rywalki były po prostu lepsze. Ale następnym razem to ja im jeszcze pokażę!


 

czwartek, 8 maja 2025

Bukowa Cup - etap 5, czyli jak przekonałam się, że da się biec pod górę.

Dobrze, że etap poranny nie był ciężki, bo po obiedzie i chwili odpoczynku w pozycji horyzontalnej znowu byłam gotowa na nowe wyzwania. Baza zawodów była tam gdzie rano i znowu pojechaliśmy samochodem, choć blisko. Trzeba się szanować.
Tym razem start oddalony był od bazy aż o półtora kilometra, ale na szczęście drogą, prawie po płaskim, więc w sumie wyszła miła rozgrzewka. Ponieważ mieliśmy z Tomkiem i Sławkiem zbliżone minuty startowe, to poszliśmy razem.

Idziemy na start (Tomek filmuje).

Start był spod autostrady, meta w sumie też, tylko pod inną estakadą, bliżej bazy.

Czekamy na swoje minuty startowe.

I już w boksie startowym.

I pobiegła....

Na pierwszy punkt ruszyłam na azymut, prosto w zielone dziwiąc się trochę, że inni zawodnicy biegną dalej drogą. Ale kto wie gdzie oni tam mieli swoje punkty. Tak prawdę mówiąc dopiero teraz zorientowałam się, że i ja mogłam pobiec drogą do skrzyżowania ze ścieżką, potem kawałek ścieżką i od kolejnego skrzyżowania na punkt. Owszem - trochę dalej, ale podejrzewam, że jednak szybciej. No, ale ja swoje - azymut i azymut. Nie powiem, doprowadził mnie ten azymut na punkt, ale oprócz tego, że skutecznie, to warto jeszcze biegać mądrze.
Do dwójki azymut był już w pełni uzasadniony, tuż przed punktem nieco mnie zwiódł w lewo, ale spokojnie dałam radę bez błądzenia.
Gdzieś koło dwójki, czy trójki zauważyłam rywalkę z mojej kategorii, która startowała przede mną. Łoooo, panie - wreszcie kogoś dogoniłam! Postanowiłam nie popuścić i niemal sprintem ruszyłam na kolejny punkt. Góry? Jary? Gęstwiny? A kto by na to zważał w takiej sytuacji. Pierwszy raz w życiu wbiegałam pod górę, biegłam przez taką roślinność, gdzie normalnie idę z maczetą i jeszcze do tego wszystkiego pilnowałam azymutu. Na niektórych punktach byłam pierwsza, na niektórych oglądałam plecy rywalki, ale wtedy włączałam turbodoładowanie i gnałam dalej. Zupełnie nie rozumiem dlaczego na pierwszym etapie co chwilę siadałam i polegiwałam, jak to wszystko daje się zrobić biegiem. I nawet jakoś łatwiej się myśli - na całej trasie nie zrobiłam ani jednego błędu. No, może na ósemkę mogłam sobie jednak ułatwić i nie pchać się tam, gdzie najgęstsza roślinność.
 
 Gdzieś na trasie.
 
Pod koniec trasy rywalka gdzieś mi zaginęła. Ponieważ ostatnio oglądałam ją z tyłu, założyłam, że jest przede mną i mimo zmęczenia jeszcze przyspieszyłam. Na mecie ona była pierwsza, ale też startowała kilka minut przede mną. Do wygrania z nią zabrakło mi 16 sekund! Ale i tak jestem dumna i blada, że tak się potrafiłam sprężyć. Zresztą dla mnie trzecie miejsce z taką konkurencją jaka zjechała do Szczecina, to sukces.
Jak na skrzydłach leciałam do biura zawodów, żeby się sczytać bo wiedziałam, że jest dobrze, ale to trzecie miejsce jednak mnie zaskoczyło. Pozytywnie oczywiście. Tak bardzo chciałam pochwalić się Tomkowi, że pomimo tego półtora kilometra pognałam z powrotem na metę. A potem było zaglądanie co chwilę do wyników, żeby się upewnić, że to prawda i czekanie na wynik po pięciu etapach. W generalce przesunęłam się z piątego miejsca na czwarte i to mnie bardzo satysfakcjonowało.
Został jeszcze jeden, ostatni etap, a mając na uwadze, że gorzej niż w pierwszym etapie mi raczej nie pójdzie, to przyszłość rysowała się w jasnych barwach.
 
Moja  niezapomniana trasa.
 

środa, 7 maja 2025

Bukowa Cup - etap 4, czyli prezent od rywalki.

Trzeciego dnia znowu czekały nas dwa etapy. Tym razem baza zawodów była zlokalizowana tak blisko, że Sławek i Mikhail postanowili pójść pieszo, a i my początkowo rozważaliśmy taką opcję. Ale jednak nie, siły trzeba oszczędzać. Pojechaliśmy autkiem.
W sobotę trochę się oziębiło i miałam dylemat co na siebie włożyć. Za mało, to zmarznę, za dużo - szybko nie pobiegnę. Do tego startowałam ponad 40 minut po Tomku, więc jeszcze dochodził czas oczekiwania.
 
Załapaliśmy się na zdjęcie, jak robimy sobie zdjęcie:-)

Do startu było prawie 600 metrów dojścia, więc nie odprowadzałam Tomka, żeby nie robić tej trasy trzy razy. W ogóle bardzo pilnowałam rozkładu sił, choć tym razem etap miał mieć mniej przewyższeń, co dawało nadzieję na przeżycie.
Kiedy wystartowałam poczułam się prawie jak w naszym mazowieckim lesie i od razu łatwiej mi się nawigowało, że nie wspomnę o luksusie biegania po płaskim. No, prawie płaskim, ale takie pofałdowania to i u nas są. Kiedy bezproblemowo podbiłam jedynkę - dołek w środku lasu, poczułam, że jest dobrze. Do dwójki poleciałam idealnie po kresce, podobnie do trójki i czwórki. Piątka stała na otwartym terenie, na jednym z kilku kopczyków i też było łatwo się namierzyć. Powoli zbliżałam się do połowy trasy, a tu wszystko bezbłędnie zaliczone, zmęczenie znikome i gdzieś tam w tyle głowy zaczęła pojawiać się myśl o przyzwoitym wyniku. Ale jak zawsze - myślał indyk o niedzieli... Przy szóstce dobra passa się skończyła. Za piątką najpierw zaczęło mnie znosić w lewo, a potem, niby dla równowagi, jak odbiłam w prawo to rozminęłam się z szóstką i po chwili poszukiwań natrafiłam na siódemkę. A wystarczyło patrzeć w mapę, a nie snuć mrzonek o rewelacyjnym wyniku. Po drodze naprawdę były dobre punkty orientacyjne, ale nie - nie skorzystałam. Tak więc z siódemki musiałam wrócić na szóstkę, a potem jeszcze raz trafić na siódemkę. Niby to były małe odległości, nie błąkałam się jakoś dramatycznie długo, ale jednak strata czasowa zrobiła się konkretna.

 Do szóstki przez siódemkę.

Z ósemką też nie pykło. Lampion miał wisieć na kopczyku w gęstwince. Tjaa, bądź tu mądry i znajdź kopczyk w gęstwince, zwłaszcza jeśli zaczynasz szukać za wcześnie. Jedyne pocieszenie, że nie mnie jedną tu zastopowało, bo szukających było całkiem sporo. Przyłączałam się na chwilę do różnych grupek, próbowałam sama czesać, aż w końcu ktoś natrafił na właściwe miejsce i cały tłum rzucił się w tamtą stronę.
 
Niby łatwo, a trudno.

Po tych dwóch wpadkach, na dziewiątkę pobiegłam drogami i to tymi większymi, w obawie pomylenia ścieżek czy innych zawirowań na trasie. Na szczęście samotny dołek w środku lasu dał się łatwo znaleźć. Na dziesiątkę pobiegłam już na azymut, po kresce, bez problemów.
Zostały dwa ostatnie punkty. Wydawało się, że na jedenastkę nie sposób nie trafić, zwłaszcza, że biegło do niej sporo osób, ale ja i tak zaczęłam szukać za wcześnie i za głęboko w piaszczystej wydmie. Co ciekawe zdawałam sobie z tego sprawy, ale jakoś nie mogłam przemóc się i biec za wszystkimi. Jak człowieka głupota opanuje, to nie ma lekarstwa. W końcu pobiegłam za jakimś dzieciakiem, bo wydawało mi się to najmniejszym złem (mały dzieciak - małe zło). Dwunastka to już tylko formalność, prosto drogą i zaraz meta.
 
Gdzieś pod koniec trasy.

Meta utwardzana.
 
Na mecie czekał Tomek, ciekawy jak mi poszło. A okazało się, że zajęłam czwarte miejsce. No dobra, duża w tym zasługa mojej rywalki, która nie wzięła szóstki (oj, wredna ta szóstka) i zaliczyła nkl. Wychodziło, że z etapu na etap się poprawiam i jeszcze nie wiadomo co się wydarzy na ostatnich dwóch etapach. W każdym razie sił zachowałam jeszcze całkiem sporo na popołudniowe bieganie i tak mi nawet optymistycznie wszystko wyglądało. Duuużo lepiej niż po pierwszym etapie:-)

A mógł być taki ładny przebieg...

wtorek, 6 maja 2025

Bukowa Cup - etap 3, czyli jak się biega w sercu puszczy.

W drugi dzień zawodów organizatorzy przewidzieli jeden etap, chyba żeby dać zawodnikom odpocząć. Mi w każdym razie odpoczynek był bardzo potrzebny. 
Baza zawodów znajdowała się w samym sercu puszczy.
 
No, mówiłam, że w sercu puszczy:-)
 
Do startu była krótka dojściówka, bo niecałe 400 metrów, a meta w centrum zawodów. Nawet te marne 400 metrów dało mi się we znaki i przed startem musiałam sobie posiedzieć, żeby zebrać siły.
 
Dobrze, że mi kamienie do siedzenia poustawiali.

Przed startem tradycyjnie po raz setny sprawdziliśmy swoje minuty startowe i coś nam się nie zgadzało - inne mieliśmy  na wywieszonych listach, a inne na numerach startowych. Nie wiedzieliśmy, które są ważniejsze, więc zgłosiliśmy zażalenie do osoby startującej zawodników. I wiecie co się okazało? Ja przypięłam numer startowy Tomka, a on przypiął mój. Nie dziwne, że się nie zgadzało. Za to podziwiam kolegę z obsługi, który jednym rzutem oka zdiagnozował problem, podczas gdy my gapiliśmy się cały czas na te nasze numery i żadne nie zauważyło zamiany. Zdążyliśmy w ostatniej chwili przepiąć numery i mogłam wystartować.
 
Znowu start w dół.
 
Tuż po starcie.

Od startu zbiegaliśmy do drogi w dół, a jak w dół to wiadomo, że potem musi być w górę. Tak bardzo nie chciało mi się w górę, że długi czas biegłam (szłam właściwie) po poziomnicy, coraz bardziej oddalając się od azymutu. Ponieważ jedynka miała być na ścieżce, więc uznałam, że w ścieżkę i tak się wstrzelę, a potem najwyżej przelecę się w lewo i w prawo. I to był w sumie dobry plan, bo się sprawdził.

PK 1 zaliczony.
 
Po jedynce mi ulżyło, bo najgorzej to utknąć na samym początku, jak w pierwszym etapie. Do dwójki duży kawałek ścieżką, a w sumie mogłam nią pobiec dalej i ominąć jedno zejście do wąwozu, ale bałam się, że nie namierzę się potem dobrze. Jednak co azymut, to azymut, zwłaszcza mierzony z bardzo charakterystycznego miejsca, jak skrzyżowanie.
Trójka była blisko i w dół, ale za to obok podmokłego, w które nie omieszkałam wleźć. Bo co mam być czysta, jak mogę być brudna.
Do czwórki pobiegłam głupio. To znaczy ten odcinek od drogi, bo najpierw zaczęłam wchodzić w wąwóz, potem mi się odwidziało i zaczęłam wracać do drogi, potem stwierdziłam, że bez sensu do drogi, potem, że jednak z sensem. Tyle tylko, że wtedy już nie bardzo wiedziałam gdzie jestem, więc po prosty szłam przed siebie zapominając o zasadzie, że lepiej mądrze stać niż głupio iść. Na szczęście opatrzność czuwała nade mną i wyprowadziła mnie na ścieżkę prowadzącą do punktu. Tak pierwotnie to nawet planowałam od razu pobiec drogą do tej ścieżki, ale zachciało mi się wariantu autorskiego zamiast lecieć za wszystkimi. Że niby taka indywidualistka. Z bożej łaski.
 
Jak sobie można utrudnić, to zawsze skorzystam.
 
Do piątki był najdłuższy przebieg, ale dawało się go podzielić na logiczne kawałki - najpierw do linii wysokiego napięcia (najlepiej w okolice słupa), potem wąwóz ze skrzyżowaniem ścieżek, a potem jakoś to będzie. Na słup i na skrzyżowanie wyszłam dobrze, a potem jakoś było z naciskiem na jakoś. Trochę mnie zniosło i trafiłam w miejsce wyglądem idealnie pasującym do miejsca gdzie miał wisieć lampion. Co ciekawe spotkałam tak innego zawodnika, równie jak ja przekonanego, że jest w dobrym miejscu. Zaczęliśmy wspólnie czesać, choć mój kompas nieśmiało próbował poprowadzić mnie w inne miejsce. Wobec bezskuteczności poszukiwać zgodziłam się oddać rację kompasowi, a ten w ramach wdzięczności wyprowadził mnie na punkt. A było od razu się go słuchać. A w ogóle to nie wiem czy całkiem lepiej nie byłoby obiec to wszystko drogami - daleko, ale bez przedzierania się przez wąwozy, góry, doliny, gęstwiny. Co prawda tym razem nie musiałam co chwilę siadać czy kłaść się, ale postoje, choć krótkie, musiałam robić bardzo często.
 
PK 5 ze zmyłką.
 
 Z piątki wyszłam sobie ścieżką, a kiedy ścieżka już się zbyt odchyliła od azymutu, porzuciłam ją. Szłam sobie tak dość nonszalancko, bo miałam i tak wyjść na poprzeczną drogę, więc trudno przeoczyć, a potem miało być coś niezarośniętego lasem, więc też zakładałam, że zauważę. Faktycznie dotarłam do drogi i wyszłam dokładnie na paśnik przy niej. Trochę mnie zmyliło dodatkowe poletko niezaznaczone na mapie na żółto i chociaż wiedziałam, że mój punkt jest na lewo od paśnika, to tak dla pewności poleciałam sprawdzić co jest po prawej. Wiem, że to nie miało sensu, ale działałam odruchowo.
Do siódemki prowadziła wydeptana inostrada, zresztą do ostatniego punktu biegli wszyscy, więc nie było potrzeby nawigowania. Punkt w dołku tuż przy ścieżce, a w punkcie taki tłok, że trudno się było dopchać. Meta tuż obok, tak blisko, że nawet nie dawało się walczyć o rekord dobiegu:-)
Etap trochę podobny do pierwszego - teren równie urozmaicony, ale mniej punktów, na których można by się zgubić, za to dłuższe przebiegi. Ponieważ jednak nie gubiłam się tak jak dzień wcześniej, to i wynikiem nie odstawałam dramatycznie od reszty zawodniczek, choć zajęłam tylko piąte miejsce. No dobra, od trzech pierwszych odstawałam, ale już od reszty - wcale nie. 
Ponieważ całe popołudnie mieliśmy wolne, planowaliśmy gdzieś pojechać, coś zobaczyć, a tymczasem sił starczyło tylko na wyjście na obiad i nad rzekę, bo była blisko. Wieczór spędziliśmy na gromadzeniu sił na kolejny trudny dzień.
 
 Trasa etapu trzeciego.

poniedziałek, 5 maja 2025

Bukowa Cup - etap 2, czyli jak odkułam się po porannej porażce.

Pierwszy etap tak mi dał do wiwatu, że już nie miałam siły na żadne sprinty. No, ale przecież nie odpuszczę, wiadomo - zawzięta baba jestem. Do Gryfina wybraliśmy się dość wcześnie, bo organizatorzy straszyli, że może być problem z parkowaniem, ze względu na koncert Cleo. Tymczasem udało nam się zaparkować dość blisko startu i to bez żadnych problemów, a potem przeparkowaliśmy bliżej mety, bo po biegu mniej sił na chodzenie. Przed startem zaliczyliśmy lody, ja wsunęłam jeszcze drożdżówkę i poczułam, że jakaś tam energia zaczyna we mnie kiełkować.
 
W bazie zawodów, na tle mety.
 
Energii starczyło na krótki spacer po okolicy, a kiedy doszło już do startu prezentowałam się tak:
 
Kupka nieszczęścia.
 
Pierwszy startował Sławek, potem ja, a ostatni Tomek. Start był spod fontanny na skwerku i prawdę mówiąc miałam ochotę zakotwiczyć tam na stałe, bo gorąco było niemiłosiernie.

Niespieszny start.
 
Bieganie po mieście zasadniczo nie sprawia mi trudności, nie gubię się, czasem tylko trafiają mi się nieoptymalne przebiegi, jeśli ze ślepoty nie zauważę na mapie jakichś ważnych detali. Tak stało się przy szóstce, kiedy okazało się, że lampion wisi wewnątrz ogrodzenia i żeby się do niego dostać, trzeba obiec blok. Co prawda gdybym pobiegła innym wariantem,  od wschodu, chyba nie byłoby wiele krócej, ale nie byłoby momentu zaskoczenia.
Po mieście, bez przewyższeń, gęstwin i chabazi pod nogami biegło mi się tak dobrze, że w swojej kategorii zajęłam drugie miejsce. Po porannej porażce było mi to bardzo potrzebne, bo znowu zobaczyłam sens walki na kolejnych etapach.
Po biegu to już tylko czekałam - najpierw na Tomka, a potem na Sławka, który startował jeszcze  w orientacji precyzyjnej. My precyzję z góry odpuściliśmy. Dwa razy w życiu próbowaliśmy, ale jakoś nie zaskoczyło. Wychodzi, że łatwiej mi o wysiłek fizyczny niż intelektualny:-)

Lekka, łatwa i przyjemna traska.

Bukowa Cup - etap 1, czyli jak na dobry początek zgubić się trzy razy.

Majówkę postanowiliśmy spędzić w Szczecinie, ale wiadomo - biegając z mapą. Wybraliśmy się na Bukową Cup. Jakieś trzy lata temu przetestowaliśmy tę imprezę, okazała się fajna, tylko trochę daleko. No, ale co trzy lata to można zaszaleć.
Kwaterę mieliśmy blisko zawodów, na obrzeżach Szczecina, a na miejscu spotkaliśmy Sławka i Michaiła. Czyli sami swoi.
Już pierwszego dnia miały się odbyć dwa etapy - rano bieg średniodystansowy po Puszczy Bukowej, a wieczorem sprint w Gryfinie. 
Na pierwszy etap oboje z Tomkiem mieliśmy dalsze minuty startowe, ale ponieważ Sławek startował na początku, a i miejsce parkingowe trzeba było zająć strategiczne, to przyjechaliśmy jako jedni z pierwszych. Założyliśmy obozowisko pod flagami (bo zawody międzynarodowe) i czekaliśmy relaksując się na słonku.
 
Zaczęło się sielanką. (Fot. Tomasz Krysiak)
 
Start był blisko bazy, ale z nudów poszliśmy wcześniej, bo co za różnica gdzie się czeka. No, może taka, że nie ma foteli do siedzenia:-)
 
Idziemy na start.
 
Pierwszy wystartował Tomek, ja musiałam poczekać jeszcze 17 minut. Za mną startowały jeszcze tylko trzy osoby i czułam lekki niepokój, że w lesie już nie będzie kogo pytać: ale gdzie ja jestem? 
Start był mocno w dół i od razu pomyślałam, że potem trzeba będzie tę utraconą wysokość nadrobić. Pierwszy punkt był blisko, wyglądał na łatwy i nic nie zapowiadało dramatu.
Już od startu zaczęło mnie znosić w lewo (sic!), minęłam punkt w może niezbyt dużej odległości, ale wystarczającej by go nie namierzyć i bezmyślnie zaczęłam schodzić w dół wąwozu. Po mazowieckich płaskich mapach zagęszczenie poziomnic mnie oszołomiło i doszczętnie ogłupiło. W połowie zejścia wróciło mi opamiętanie i z powrotem wgramoliłam się na górę. Znowu przeszłam obok punktu, w jeszcze mniejszej odległości niż poprzednio i znowu nie zauważyłam lampionu. Wróciłam prawie pod start, ale głupio mi było zaczynać od nowa, więc znowu zawróciłam. Tym razem postanowiłam szukać rowu w pobliżu którego miał stać punkt. Przy tych górskich poziomnicach spodziewałam się rowu głębokiego co najmniej  na metr, dlatego niewielkiego rowku w ogóle nie zauważyłam. Byłam już tak zdesperowana, że zaczęłam rozważać opcję poddania etapu, zwłaszcza że do klasyfikacji generalnej miało liczyć się pięć etapów z sześciu. W ostatniej chwili doznałam przebłysku geniuszu. Błąkając się tam i z powrotem cały czas widziałam fotografa stojącego w jednym miejscu. Wreszcie olśniło mnie, że przecież on na pewno czyha przy punkcie na nadbiegających zawodników, żeby cyknąć im fotkę. I faktycznie, tak było. Nawet nie wiem czy mi cyknął, bo zawstydzona, po podbiciu jedynki szybko czmychnęłam w las.
 
Pierwszego punktu szukałam prawie 13 minut.
 
Jednak zrobił:-)
 
 Do dwójki trzeba było zejść w dół i szukać za rozlewiskiem rzeczki. Pilnowałam już azymutu jak największego skarbu i udało się trafić. Podobnie do trójki, gdzie litościwie było prawie po płaskim, a sam lampion stał w bagienku. Wolę bagienko niż nawet najmniejszą górkę. Czwórka blisko, w dołku w gęstwince. Trochę się obawiałam, czy ją wyczeszę, ale weszła bez problemu.
Zaczęłam się już powoli uspakajać po tych trzech bezbłędnie wziętych punktach, wróciła mi nadzieja, ale wiadomo - co się polepszy, to się popieprzy.
Do piątki był najdłuższy przebieg na całej mojej trasie, do tego po drodze trzy wąwozy.  Z PK 4 dość łagodnie zeszłam do pierwszego, po czym wspięłam się w górę w okolice nieszczęsnej jedynki. Prawdę mówiąc wcale nie zauważyłam, że znowu jestem w tym  przeklętym miejscu i może to lepiej dla mojej psychiki. Stromym zboczem zeszłam do kolejnego jaru łapiąc się po drodze wszelkiej dostępnej roślinności, żeby nie zjechać w przyspieszonym tempie, ale za to bez zębów. Kiedy dotarłam na dno i zobaczyłam ścieżkę zaczęłam się rozglądać za skrzyżowaniem z drogą do szóstki. Bo wiecie, w międzyczasie zapomniałam, że idę na piątkę i dałabym sobie głowę uciąć, że mam zaraz podbić szóstkę. Oczywiście teren niespecjalnie zgadzał mi się z otoczeniem szóstki, choć pewne fragmenty były zbieżne. Stałam tak ogłupiała, aż podeszli do mnie jacyś spacerowicze zainteresowani moimi poczynaniami. Wyglądali na tubylców, więc z lekką nadzieją podsunęłam im mapę i zadałam sakramentalne pytanie: gdzie jesteśmy? Niestety, mapa bez podpisanych górek nic turystom nie mówiła, to i niewiele się dowiedziałam. Ale za to przypomniałam sobie, że idę do piątki, a nie do szóstki i... zawróciłam. Wciąż trwałam w przeświadczeniu, że jestem tuż przed szóstką. Sądząc, że jestem dwa jary za daleko pomyślałam, że nie ma opcji - nie dam rady tyle wrócić, a potem znowu  podejść pod szóstkę. W głowie znowu zaczęła mi kiełkować myśl, żeby olać etap i od razu wrócić na metę. Tak bijąc się z myślami wspinałam się po zboczu, z którego niedawno schodziłam.  A stromo było tak, że chwilami szłam na czworaka, żeby mnie nie gibnęło do tyłu. W sumie było tak samo stromo jak przy schodzeniu - nic się nie zmieniło, ale wciąż mnie to zaskakiwało. Po drodze przysiadałam na pieńkach i zwalonych drzewach. I kiedy już prawie wyszłam na samą górę znowu doznałam iluminacji - przecież droga, przy której spotkałam turystów jest przed piątką i zupełnie niepotrzebnie się wracam! Teraz to już mi się zachciało płakać - ze zmęczenia, z perspektywy ponownego złażenia na dół i wreszcie nad swoją głupotą. Ale zlazłam, bo ta piątka w sumie nie była już tak strasznie daleko. Jak zlazłam, to wiadomo - musiałam znowu wspiąć się na przeciwległe zbocze. Tym razem już siadanie nie wystarczyło, w połowie podejścia musiałam sobie chwilkę poleżeć. A czas płynął nieubłaganie... Kiedy już mi się wszystko wyklarowało - dokąd zmierzam, gdzie jestem, kiedy odpoczęłam chwilę, dalej poszło już dobrze i po chwili podbijałam tę nieszczęsną piątkę.
 
 Ja to na łatwiznę nie idę.
 
Szóstka weszła nawigacyjnie bezproblemowo, ale okupiona ogromnym wysiłkiem, bo między punktami znowu były dwa wąwozy. Znowu musiałam siadać na czym popadnie. 
Szóstka była w połowie trasy, a ja wykorzystałam już połowę limitu czasu. A wiadomo, że jak człowiek skrajnie zmęczony to i porusza się coraz wolniej. Zaczynałam mieć obawy czy zmieszczę się w limicie, a szkoda byłoby  być nieklasyfikowaną po takim wysiłku.
Do siódemki dowlokłam się siłą woli, ale za to niemal po kresce. Tu już przewyższenia były jakby ociupinkę mniejsze, a przynajmniej tak sobie wmawiałam. 
Po siódemce zeszłam do drogi biegnącej wzdłuż strumienia, a na końcu drogi miałam wrócić na zbocze, znaleźć kamień i podbić ósemkę. Droga się skończyła, weszłam na zbocze (dość łagodne na szczęście), znalazłam kamień, potem drugi, ale lampionu to już nie. Kiedy doszłam do drogi, wiedziałam, że jest bardzo nie OK. Niestety, zamiast namierzyć się z charakterystycznego zakrętu, ruszyłam z powrotem metodą na oko i jakoś to będzie. Początkowo za nic nie chciało jakoś być, ale kiedy zła na cały świat podjęłam decyzję, że olewam, odpuszczam, wracam - kamień (i to spooory) sam stanął mi na drodze. W tej sytuacji odpuszczanie nie wchodziło już w rachubę. Mam podejrzenia wynikające z oglądu śladu, że ścieżka wzdłuż strumienia w rzeczywistości ciągnęła się dalej niż było to zaznaczone na mapie i dlatego w złym miejscu z niej zeszłam.
 
A co tam, pokrążę sobie trochę.
 
Dziewiątka i dziesiątka były zarówno na mapie jak i w terenie w bardzo charakterystycznych miejscach, więc nie błądziłam. Bo wiecie - mapa nie zawsze zgadza się z tym co się ma przed oczami, ale tu akurat się zeszło. Idąc co chwilę spoglądałam na zegarek, bo czasu coraz mniej, a punktów dwanaście. Na szczęście każdy kolejny był coraz łatwiejszy i nawigacyjnie i technicznie, bo i przewyższenia były coraz mniejsze. To pozwoliło nieco przyspieszyć i resztką sił WBIEC na metę, mając w zapasie jeszcze kilkanaście minut.
 
Ukochana meto!
 
Za metą padłam i nawet nie miałam siły sczytać czipa, tylko wysłałam Tomka. Okazało się, że wcale nie wróciłam ostania ze wszystkich zawodników, bo za mną jeszcze ktoś tam był. Niby kilka osób jeszcze startowało po mnie, ale myślałam, że będą szybsze. Z trasy o nominalnej długości 2,7 km udało mi się zrobić 4,7. Oczywiście w swojej kategorii zajęłam najostatniejsze miejsce i to z czasem ponad trzy razy dłuższym niż zwyciężczyni. Totalny obciach.
 
Moja trasa i mój żałosny przebieg.

wtorek, 29 kwietnia 2025

Grand Prix Mazowsza 2025 im. Andrzeja Krochmala - etap 3, czyli z zawrotami głowy po beczkę piwa.

W niedzielę znowu wróciliśmy do lasu. Ja co prawda początkowo nie byłam pewna czy w ogóle wystartuję, ale pojechać postanowiłam. W sobotę na noc łyknęłam sobie tabletkę na sen i co prawda spałam jak niemowlak, ale obudziłam się jak pijak po dobrej imprezie - z takimi zawrotami głowy, że rzucało mną od ściany do ściany. Z upływem czasu było coraz lepiej, a że startowałam aż 80 minut po Tomku, więc miałam chwilę na dojście do siebie. Dla zabicia czasu i rozruszania się odprowadziłam Tomka na start, choć znowu była kilkusetmetrowa dojściówka.
 
Odprowadzam Tomka.

I pilnuję, żeby dobrze wystartował.
 
Tomek biegał, a ja pałętałam się po bazie zawodów ćwicząc równowagę i przebierając się co chwilę, bo raz mi było zimno, raz gorąco. Pogoda była taka dziwna i jedni biegli porozbierani, inni okutani w co tam kto miał.
Na start poszłam trochę wcześniej, bo nie było za bardzo co robić, a tam okazało się, że dotarła jedna z moich konkurentek. Super. Zawsze fajniej ścigać się z kimś niż z samym sobą. 
W końcu nadeszła moja minuta. Kiedy stałam już w ostatnim boksie i zegar zaczął odmierzać ostatnie 10 sekund do startu, przypomniałam sobie, że nie przygotowałam zegarka, a tak biec bez zapisu śladu, to w dzisiejszych czasach nie uchodzi. Wyobraźcie sobie, że zdążyłam równo z ostatnim pipnięciem i już bez stresu mogłam ruszyć na trasę.
Początek był łatwy. Ale tylko nawigacyjnie, bo między PK 3 a PK 4 była wysoka wydma, której nie chciało mi się obiegać, a nawet nie mam pewności, czy to byłby dobry pomysł. Zresztą na śladzie głupio by wyglądało. Trochę mnie sponiewierała, bo ja źle znoszę podbiegi, nawet małe. 
Między czwórką a piątką, na drodze ratowałam z opresji młodziutką zawodniczkę, która ze szklistymi oczami podeszła  zadać tradycyjne pytanie: Gdzie ja jestem? Trochę mnie to zdekoncentrowało i w efekcie rozminęłam się z piątką, a jak widać na śladzie, musiałam przejść tuż obok lampionu. Chyba nie tylko mi udała się ta sztuka, bo obok inna zawodniczka szukała tego samego punktu. Znalazłyśmy.
 
Gdzie ten lampion?

Szóstka stała na szczycie wydmy i właziło się tylko po to, żeby podbić i od razu złazić w dół. Takie przeczołganie zawodnika.
Przy siódemce zniosło mnie w lewo. Nie wiem jak to zrobiłam, zwłaszcza, że mam tendencję naginać do prawej, ale jakoś wyszło. Nawet nie pamiętam po czym poznałam, że jestem za daleko i trzeba się cofnąć. Wiem tylko, że potem już nie szukałam punktu ani lampionu, tylko rowu, w którymkolwiek jego odcinku. W sumie do tej pory nie mogę pojąć jak to się stało.

Ale w sensie, że co?

Po ósemce złamałam się, odpuściłam sobie azymut i pobiegłam drogami. Zaczynałam czuć już zmęczenie, a dopiero zbliżałam się do połowy trasy. 
Od czternastego punktu zaczęło się zagłębie młodników. Przedzieranie się przez młodnik nie jest moją ulubioną formą "biegu", ale trasa była tak zbudowana, że bezsensem byłoby obieganie, a niektóre punkty stały wręcz w młodniku. Drzewka nie wyglądały mi na wyższe niż cztery metry, więc w zasadzie było to nielegalne.  Prawdę mówiąc na końcówce byłam już tak zmęczona, że z chęcią dałabym się aresztować, byle mnie ktoś z tych młodników zabrał. Jakoś jednak musiałam dobrnąć do mety, a tam już czekał na mnie Tomek.

Upragniona meta.

W tym etapie moja konkurentka była trochę lepsza, ale w ogólnym rozrachunku pierwsze miejsce przypadło mi. Gdyby Dorotka biegła też sprint, to nie wiadomo jak by to było. Tomek załapał się na trzecie miejsce w swojej kategorii. Zostaliśmy więc na podsumowaniu i dekoracji, bo nie po to się męczyliśmy żeby odpuścić należne hołdy:-) Nagroda za pierwsze miejsce trochę mnie zaskoczyła, ale bardzo pozytywnie. Bo dobre piwko nie jest złe.

Kategorie K-60 i M-60.

A tak biegłam: