piątek, 1 sierpnia 2025

Trening w Nieporęcie, czyli lekko, łatwo, przyjemnie i powoli.

Wiecie, że od Wawel Cupu aż do ubiegłej niedzieli nie biegałam na orientację? Nie było w okolicy żadnych zawodów, a jak się jedne trafiły, to akurat miałam już inne plany. Ta posucha chyba i innym dała się we znaki, bo Aleks zdecydował się zorganizować trening w Nieporęcie.
Kiedy przyjechaliśmy na miejsce, punkty jeszcze się wieszały, więc musieliśmy chwilę poczekać. W międzyczasie Aleks opowiadał o wycinkach, których nie ma zaznaczonych na mapie, bo i jego zaskoczyło, co dzieje się w lesie. Trochę spieszyło nam się na trasę, bo zapowiadali deszcze i burze i woleliśmy skończyć przed tymi atrakcjami.
Start podbijaliśmy w bazie na parkingu, ale lampion startowy stał daleko, daleko - chyba z 600 metrów dalej. Takiego dobiegu do lampionu startowego to jako żywo nigdy nie widziałam.

Start z bazy.

Razem z Tomkiem dobiegliśmy do tego realnego startu i tam już nasze drogi się rozeszły, a nawet rozbiegły.
 
Chwila zastanowienia, w którą stronę...

Punkt pierwszy stał w pobliżu ścieżki, ale żeby wiedzieć, kiedy z niej zejść w las, umyśliłam sobie, że będę liczyła dwukroki, żeby wymierzyć odległość. Dwukroki na zawodach biegowych... Ale ostatecznie kto mi zabroni robić głupie rzeczy? Szczególnie, jeśli te głupie rzeczy działają. I to dobrze.
Dwójka była daleko, nic egzotycznego nie udało mi się wymyślić, więc pobiegłam po prostu po kresce. Sprawdziło się równie dobrze jak dwukroki i na punkt wyszłam idealnie. Przy trójce spotkałam Tomka, a potem kawałek biegliśmy razem w stronę czwórki, ale ja wybrałam wariant całkiem drogowy, a Tomek mieszany.
 
Przy PK 3

 
W drodze na PK 4

 
 Mój wariant drogowy.

Przy piątce ponownie spotkałam Tomka, więc krótka sesja zdjęciowa musiała się odbyć. Bo wiadomo, że co się nie dobiega, to można próbować dowyglądać.

Przy piątce  jedna z niespodziewanych wycinek.

Ponieważ teren był taki jak lubię, czyli płasko z niewielkimi odchyłkami w górę lub dół, to łatwo leciało się po kreskach i tak też zaliczałam kolejne punkty. Lampiony na ogół były z daleka widoczne, więc nawet jeśli mnie gdzieś odrobinę zniosło, to mogłam już z odległości reagować. Ponieważ było parno, gorąco i duszno to biegowo raczej się nie wysilałam, ot taki bardziej rekreacyjny spacer. Były też takie fragmenty lasu - przebieżne, czyste, równe, że aż nogi same rwały się do biegu. No to wtedy biegłam. Gdzieś tam jeszcze pod koniec trasy spotkaliśmy się z Tomkiem, ale tak z daleka, więc tylko pomachaliśmy sobie i każde poleciało na swój punkt. Obydwoje zdążyliśmy przed deszczem, a kropić zaczęło, kiedy już wracaliśmy do domu. 
Do następnego biegania pewnie znowu trzeba będzie sobie poczekać, no bo wakacje, to i zawodów lokalnych nie ma. Ale spoko - wytrzymam. 
 
Taka bezproblemowa traska.
 

piątek, 25 lipca 2025

Uff jak gorąco czyli tesowanie Lasów Mareckich

Uff, jak gorąco! A człowiek biegać musi. Niby tak po prawdzie to nie musi, ale jak nie biegać, skoro jest testowanie nowej mapy i to w dodatku „tuż za rogiem”, czyli w Markach. Dojechałem na start żłopiąc po drodze różne płyny. Tak na zapas. Gdzieś tam udało się zaparkować i powlekłem się do stolika organizatora – ustawionego w pełnym słońcu. Twardziel z tego organizatora;-) 

Skromny, organizatorski stolik na środku upału;-)

Dostałem mapę dla ślepych. Kółka z punktami widoczne z kilometra. Sama mapa ciut gorzej… ale to zaraz wyjdzie w praniu. 

Kika uścisków z dawno niewidzianymi znajomymi i ruszyłem testować mapę. 

Pierwsza wydma na drodze do PK 1 i pierwsza konsternacja. Pod nogami całkiem spore doły, a na mapie jakoś tak nic nie ma. Poziomnica i tyle. Aż przystanąłem dokładniej obejrzeć mapę. Dołków nie ma. Biegnę dalej do PK 1. Górka, rów i tuż przy dwóch charakterystycznych drzewach powinien być lampion. Lampion świeci z daleka, ale żadnych elementów roślinnych pasujących do tych dwóch zielonych kółek na mapie nie widzę. No chyba, że chodzi o jakieś ledwo odrosłe od ziemi dęby… ale wtedy to kółko byłoby bardzo na wyrost – dęby rosną raczej wolno, wiec charakterystyczne staną się za jakieś 25 lat… 

Do PK 2 znosi mnie w lewo. Zauważam to, gdy trafiam na rów. Szukam jakiejś polanki, na skraju której powinien być lampion. Jak widzę z opisu - na muldzie. Po chwili krążenia znajduję lampion w dołku, a nie na muldzie. Jak się dokładniej przypatruję, autor zaznaczył falką doły….. 

Dalej idzie w miarę dobrze, choć niezbyt szybko. Las na mapie biały, ale na ziemi leży sporo gałęzi. Upał i siły biegać nie ma. 
Ciekawie robi się na PK 11. Dołek (jedyny na mapie) w środku zielonego. Takie naprawdę zielone w terenie. I szukanie igły w stogu siana. Znajduję jeden dołek, drugi, trzeci… wreszcie mam ten z lampionem. Nie jest jakoś spektakularnie większy niż te pozostałe. Ale tylko ona załapał się na mapę;-). 

Przy PK 15 jestem już zmęczony – widzę lampion – mniej więcej tam, gdzie być powinien – podbiegam, czytam kod i wychodzi mi, że to nie mój lampion. Krążę jeszcze raz – rów, górka - wszystko się zgadza. Jeszcze raz czytam kod ze stacji, porównuję z mapą i to jest kod właściwy! To chyba jakieś objaw przegrzania, że za pierwszym razem widziałem coś innego na stacji SI… 

Ostatni PK 16 – chyba żeby dobić zawodników - trzeba przebiec przez metę, wbiec na górkę i wrócić z powrotem na metę… Znęcanie się budowniczego nad nami…. 

Meta wprawdzie w cieniu ale po co przebiegać przez nią dwa razy?

Koniec trasy. Można łyknąć kubek wody. Chyba jestem za stary na bieganie w takim upale... Ale mapa przetestowana – uwagi przekazane Aleksowi, a kilometry wpadły na konto na strawie. I oczywiście znając siebie, na następny trening także przybędę;-) 


 

 

czwartek, 10 lipca 2025

Wawel Cup - etap trzeci na dobicie.

Na ostatni etap w Dolinie Wodącej jechaliśmy już spakowani na powrót do domu. Po tym "lingwistycznym" etapie tak po prawdzie miałam dość i jako jedyny cel zakładałam: przeżyć.
W bazie ostatniego etapu po raz pierwszy pojawiły się flagi - tradycyjny element Wawel Cup. Ale stoisk, gdzie można by się ubrać od stóp do głów tym razem nie było. Dobrze, że dzień wcześniej kupiliśmy sobie przynajmniej pamiątkowe koszulki.
Przed startem wypróbowaliśmy podium. W końcu to była jedyna okazja, żeby na nim stanąć. Na choćby trzecie miejsce w swoich kategoriach nie mieliśmy szans.

Sprawdzamy jak to jest być zwycięzcą.

Tomek startował wcześniej niż ja, ale ponieważ dojście na start było długie, nie odprowadzałam go. W mojej kategorii wiekowej na trasę ruszałam jako ostatnia.
Rzut oka na mapę i od razu wiedziałam, że nie będzie łatwo - góry, jary i skały. Nie żebym zaraz narzekała - w końcu to dla tych gór, jarów i skałek przyjeżdżamy na Wawel Cup.
Pierwszy punkt - skałka tuż pod szczytem. Od razu w gorę, ale kawałek udało się ogarnąć ścieżkami. Mimo obaw trafiłam od pierwszej próby. Ufff... Grunt to dobrze zacząć.
Dwójka blisko, bez większego tracenia wysokości, spory kawał po ścieżce, a w bonusie przepiękne skały - sama przyjemność.
Trójka nie wyglądała na trudną. Trzeba było dotrzeć do skrzyżowania (nawet udało mi się wstrzelić w dochodzącą do niego ścieżkę), a od skrzyżowania już rzut beretem - jedna ze skałek w sporym ich  skupisku. I tutaj doznałam zaćmienia. Uczepiłam się pierwszej z brzegu skałki, choć przecież wiedziałam, że to nie ta odległość, ale jak sobie człowiek coś ubzdura, to przepadło. Ponieważ lampionu nie było, zeszłam trochę w dół, tam skałki w ogóle się skończyły, wróciłam do skrzyżowania i genialnie wymyśliłam, że się od niego namierzę. Może i jakimś cudem bym się przedarła na miejsce, ale spotkałam Becię i doradziła mi jak najłatwiej dotrzeć do punktu. Ale Becia przy trzecim punkcie? Przecież startowała jako pierwsza w kategorii! Chyba przy tej trójce odwaliła za mnie kawał dobrej roboty. Poszłam zgodnie z jej wskazówkami i faktycznie trafiłam do trójki.

 A miało być tak pięknie.

Czwórka na zboczu, łatwa, dotrzeć można było ścieżkami prawie pod punkt. Za to na piątkę czekałam już od startu, bo piątka miała być w jaskini. A jak w jaskini, to na pewno będzie ciekawie, malowniczo i raczej trudno. W okolicy celu był już tłum - jedni odbiegali, inni dopiero szukali. Od razu mi ulżyło, że nie jestem sama, bo na pewno coś bym przekombinowała, a tymczasem ktoś krzyknął: tutaj! i wszyscy polecieliśmy za głosem.  Jaskinia była wysoka i niezbyt głęboka, co mnie rozczarowało, bo wyobrażałam ją sobie jako dziurę do której trzeba niemal wpełznąć, co przy mojej klaustrofobii  byłoby dodatkowym wyzwaniem. Tak więc piątka przeszła bezboleśnie i ruszyłam dalej. Szóstka była daleko, ale za to po ścieżkach, a już blisko celu znowu spotkałam Becię. Razem znalazłyśmy i podbiły punkt, po czym ona zeszła tak jak weszłyśmy, a ja chciałam przechytrzyć system i pójść na skróty. Zapomniałam tylko popatrzeć sobie na poziomnice i wpakowałam się w przewyższenia, skałki, kamole, a w efekcie i tak musiałam zejść tam gdzie i Becia. Wkurzyłam się na własna głupotę, ale za to z tej złości szybciej pobiegłam na siódemkę. Znowu załapałam się na kawałek ścieżki, a punkt znalazłam od pierwszego kopa.
Ósemka to jedna z wielu skałek na zboczu. W zasadzie z siódemki wystarczyło iść po poziomnicy i wypatrywać lampionu, ale łatwo powiedzieć, trudniej zrobić. Szczególnie kiedy jest się już ekstremalnie zmęczonym. A do tego jeszcze wypadałoby myśleć o tym co się robi. Tak sobie więc szłam, szłam, wypatrywałam i dłużyło mi się strasznie. Chwilami wydawało mi się, że już jestem za daleko, a chwilami, że jeszcze trzeba do przodu. Spotkałam Piotrka i innych zawodników, którym też wychodziło, że jeszcze dalej. Potem spotkałam znowu Becię idącą z inną zawodniczką i razem - w rozproszeniu, ale we współdziałaniu - szukaliśmy punktu. Ja poszłam na łatwiznę i zaczęłam złazić w dół i szybko mnie pokarało za to obijanie się, bo lampion wisiał duuuużo wyżej i co zeszłam, musiałam teraz nadrobić i to z okładem. Byłam już tak zmęczona, że co kawałek musiałam siadać i odpoczywać, aż wzbudziłam powszechne zaniepokojenie, czy aby na pewno wszystko ze mną w porządku. No, w porządku, to po prostu mój sposób na zdobywanie szczytów:-) Z ósemki było ostro w dół. Nie tak ostro jak to najgorsze urwisko w poprzednim etapie, ale też robiło wrażenie. Zaczęłam zjeżdżać w dół łapiąc się po drodze wszystkiego co było przymocowane do podłoża, choć okazało się, że niektóre rzeczy były przymocowane za słabo. Becia odpuściła i poszła szukać alternatywnego zejścia. Jakoś udało mi się dotrzeć do podnóża góry w jednym kawałku, bez uszczerbku na zdrowiu, co najwyżej psychicznym, no bo stresik był.

 Trudna ósemka.

Wydawało mi się, że kolejny punkt to już będzie tylko formalność, bo łatwy był do przesady, ale mi i tak udało się przekombinować. No bo przecież nie pójdę za innymi przy takiej łatwiźnie. No to jak nie za innymi to przynajmniej za daleko. Dobrze, że szybko przyszło opamiętanie i zawróciłam.

Po co ułatwiać, jak można utrudniać.

Został jeszcze ostatni punkt i meta. Połowę odcinka mogłam przebiec ścieżką, ale po co sobie ułatwiać, jak można utrudnić. Cała ja. Dobrze, że to już był koniec, bo nie wiem co bym jeszcze nakombinowała.
 
Dziarsko wkraczam na metę.

Trudny był ten etap, ale na trasie czułam się dużo bezpieczniej niż poprzedniego dnia. Było tak typowo dla tej imprezy. A że słabo sobie poradziłam... Cóż - cienias jestem po prostu.
Nie spodziewam się, żebym w przyszłym roku osiągnęła jakieś spektakularne sukcesy, ale już dziś z niecierpliwością czekam na kolejną edycję. Tylko zróbcie więcej etapów!
 
Etap trzeci i ostatni.
 

niedziela, 6 lipca 2025

Wawel Cup - etap 2, taki raczej lingwistyczny.

Po obiedzie na stadionie w Kluczach przenieśliśmy się na stadion w Jaroszowcu i jako jedni z pierwszych rozbiliśmy nasze obozowisko. Czasu do zawodów mieliśmy sporo, ale ja miałam książkę, a tuż obok stadionu był sklep, więc też dostarczał rozrywki.
Trasa miała być krótka, ale z dużą ilością punktów - jak to sprint. Pomyślałam sobie, że raz dwa przebiegniemy i można będzie wreszcie po całym dniu wrócić na kwaterę.
 
Gotowi do startu.
 
Tym razem to ja miałam wcześniejszą minutę startową, ale ponieważ dojściówka była krótka, to Tomek poszedł ze mną i oczywiście uwieczniał.

Start lekko pod górkę.
 
Do pierwszego punktu wystarczyło pobiec na wprost, nieduży kawałeczek, problem w tym, że ciężko było wbić się w las, bo krzaczory broniły wstępu. Usiłowałam pobiec kawałeczek ścieżką, ale chyba wstrzeliłam się nie w nią, tylko coś ścieżkopodobne, co zaraz się skończyło. Znając jednak przybliżony kierunek, jakoś przedarłam się do lampionu.
Do dwójki prowadziła ścieżka, ale że ja najłatwiej gubię się na ścieżkach, więc i tym razem to mi się przytrafiło. Wbiegłam nie w tę co trzeba, bo nie udało mi się zliczyć do dwóch, a potem pobieeeegłam. Pobiegłam tak daleko, że niemal mi się mapa skończyła. Zupełnie zapomniałam, że tym razem biegamy w skali 1: 5000 i wszystko powinno być blisko, na wyciągnięcie ręki. Kiedy już się opamiętałam z tym bieganiem, zawróciłam, a po chwili odbiłam w kierunku oddalającym mnie od punktu. Jakoś mi się wydawało, że jestem za blisko dużych skał, no bo ta skala.... Wreszcie jakaś litościwa dusza pokazała mi, gdzie mniej więcej jest mój punkt i w końcu go znalazłam. Tak prawdę mówiąc spodziewałam się większego kamyka i na ten nawet nie zwracałam uwagi. Nie mam doświadczenia w takim terenie - u nas tylko mikrorzeźba.
 
Dawno aż tak nie schrzaniłam prostego przebiegu.
 
Trójka i czwórka poszły dobrze, choć przy czwórce byłam już zziajana, bo cały czas pod górę. Piątka miała być między dużymi skałami, a ostatnim większym kamulcem, ale poszłam za nisko, a tam było więcej skałek, na większej przestrzeni. Oczywiście nie wiedziałam, że powinnam wspiąć się wyżej i wściekałam się, że nic nie pasuje i do bani taka mapa. Takich szukających moją metodą było więcej, a grupowo łatwiej coś znaleźć, więc w końcu ktoś wymyślił, gdzie szukać, a i tak nie od razu natknęliśmy się na lampion.
 
 Niełatwa piątka.
 
 Ja tam skromnie na drugim planie.
 
Szóstka była już w dół, co akurat w przypadku tego terenu wcale nie jest wielką ulgą, bo to w dół bywa chwilami dość konkretne i uciążliwe. Siódemka i ósemka po poziomnicy. Udało mi się zachować poziom, ale chodzenie po poziomnicy też wcale nie jest łatwe i przyjemne. Przynajmniej tak twierdzą moje nogi. 
Do dziewiątki znowu w dół, do poprzecznej ścieżki tak dość spokojnie, a kawałek za ścieżką już zobaczyłam swój punkt. A jak go zobaczyłam, to aż łzy mi stanęły w oczach. Nie, nie ze wzruszenia. Lampion stał niezbyt daleko, ale za to zbyt głęboko, by się do niego dostać. Spojrzałam w dół urwiska i szpetne słowa wyrwały się z ust moich.
- Nie zejdę. Nie ma opcji - pomyślałam. Jeszcze ze trzy, cztery lata temu zjechałabym na dół na tyłku wspomagając się ułańską fantazją, ale teraz na samą taką myśl miałam śmierć w oczach. Młodsi zawodnicy bez chwili wahania rzucali się w tę przepaść, ja jednak się poddałam i postanowiłam  poszukać łagodniejszego zejścia, o ile w ogóle takowe będzie. Było, dość daleko, ale było. Na maksymalnym wkurzeniu podbijałam punkt, ale słyszałam, że i ci, co schodzili na skróty, gęsto używali słów niezbyt cenzuralnych.
 
 A tam przepaść.
 
Dziesiątka, jedenastka i dwunastka stały, podobnie jak dziewiątka, w pokopalnianych dziurach, choć już łatwiej było się do nich dostać. Nie w każdym miejscu łatwiej znaczyło bezpiecznie i przez cały czas miałam poczucie, że zaraz coś pierdyknie. Inni zawodnicy też jacyś nerwowi byli. W przestrzeni latały panienki podejrzanego autoramentu, części męskiego ciała i inne takie słownictwo.
Trzynastka wyglądała na łatwą i dostępną. Niestety zwiódł mnie widok lampionu na prawo od azymutu i bynajmniej nie był to mój lampion. Teoretycznie wiedziałam, że mój musi być trochę na południowy zachód, ale tam, mimo białego na mapie, była taka roślinność, że nie chciałam wchodzić. Taki opór psychiczny mi się pojawił i co zrobić, kiedy nie, bo nie. W końcu po empirycznym upewnieniu się, że mojego lampionu na pewno nie ma ani na zachód, ani na północ, ani na wschód od tego znalezionego nie mojego, zaszłam do swojego od dudy strony, czyli od południa.
 
 Trochę głupio szukałam.
 
Dobrze, że czternastka była łatwa, bo już by mnie  chyba z tej kumulacji szlag trafił, a tak to miałam chwilkę na dojście do siebie i ogarniecie się. Mijała już jakaś godzina od startu, a do mety jeszcze miałam cztery punkty, z czego trzy w niesprzyjającym terenie. Ładny mi sprint, jak od pół godziny powinnam być już po biegu, a ja wciąż w lesie.
Do tych pozostałych punktów już nie biegłam, nawet nie szłam, tylko lazłam pilnując, żeby się nie zabić na tych dziurach, które miałam po drodze. Udało się bez większego błądzenia, co najwyżej z obchodzeniem  tych trudniejszych miejsc.
 
Na metę wbiegłam bez entuzjazmu.
 
Mój stosunek do etapu raczej nie był odosobniony sądząc po tym, co wyrywało się z ust innych zawodników na trasie. Urwał nać i wuj, choć najpowszechniejsze, bynajmniej nie wyczerpywały repertuaru - zdarzały się tak rozbudowane związki frazeologiczne, że mimo więdnących uszu, brał podziw dla inwencji twórczej autorów. W każdym razie bardzo poszerzyłam swoje słownictwo i to chyba główny plus udziału w tym biegu. Bo innych plusów na mecie jakoś nie umiałam dojrzeć. Za to czułam wielką ulgę, że udało mi się wrócić żywą i nieuszkodzoną. Inni nie mieli tego szczęścia, a na pewno zawodnik paradujący w gustownej czapeczce z bandaża na głowie.
1,9 km przebyte w 77 minut dało mi co prawda czwarte miejsce, ale na pięć osób, którym udało się zebrać komplet punktów, bo dwie zawodniczki z mojej grupy nie wzięły wszystkiego. Ciekawy czas jak na sprint.
 
Najwredniejsza z tras.

czwartek, 3 lipca 2025

Wawel Cup - etap pierwszy w Kluczach, więc i pokluczyć się zdarzyło.

Na  sobotę przewidziane były dwa biegi - rano middle w Kluczach, a po południu sprint w Jaroszowcu. Na porannym biegu Tomek startował coś koło 20 minut przede mną, a ponieważ do startu trzeba było kawałek podejść, zostałam w bazie i oddałam się lekturze tak skutecznie, że zachodziła możliwość przegapienia swojej minuty. Co mnie tak wciągnęło? Najnowszy tom serii o Vesperze Magdaleny Kozak. Bardzo polecam!
 
 Eeee, może olać ten bieg?

Jakimś cudem udało mi się oderwać od lektury, trafić na start i ruszyć na trasę. Za to nie miał mi kto przypomnieć o włączeniu zegarka i robiłam to już w biegu. 
Do pierwszego punktu spory kawałek biegłam ścieżką, więc łatwo było odtworzyć trasę. W zasadzie ścieżką to mogłam podbiec niemal na samo miejsce, z tym że trochę naokoło, więc postanowiłam ściąć - oczywiście w najtrudniejszym miejscu - przez wąwóz. Cała ja. 
Do drugiego punktu znowu wykorzystałam ścieżkę, ale potem już trzeba było ciąć na azymut. Po kresce nie poszłam, ale trójkę znalazłam bez większych problemów. Czwórka, piątka i szóstka już były niemal po kresce, a kiedy przed sobą zobaczyłam Becię, która startowała jako pierwsza w mojej kategorii, to już w ogóle urosły mi skrzydła. Niestety, przeleciałam się na tych skrzydłach, bodaj mi odpadły. Tak się zdekoncentrowałam, że siódemki zaczęłam szukać tuż za szóstką, zamiast kawałek za ścieżką. Ubzdurało mi się, że ścieżka to już ta dalsza droga i tylko dziwiłam się dlaczego Becia pobiegła tam dalej. Kręciłam się jak głupia, nic mi się z mapą nie zgadzało, bo oczywiście byłam w innym miejscu niż sądziłam i dopiero po ponownym namierzeniu się z szóstki ogarnęłam w czym tkwi problem. Teraz już poszło łatwo, ale czasu i sił straciłam co niemiara.
 
To musi gdzieś tu być!

Po tej wpadce zebrałam się w sobie, skupiłam na mapie i kompasie i szczęśliwie dobrnęłam do trzynastki nie popełniając po drodze żadnych błędów.
Po trzynastce zniosło mnie w prawo i to tak konkretnie. Chyba już za długo przebywałam w stanie wzmożonego czuwania, mózg został przeciążony i wyluzował. Jakoś przestałam też zwracać uwagę na ukształtowanie terenu, tak pewna swoich umiejętności po tych kilku ostatnich punktach uwieńczonych sukcesem. W efekcie dołka z lampionem zaczęłam szukać w dość przypadkowym miejscu. Wiadomo, że jak człowiek czesze, to i wyczesze w końcu co trzeba, ale to była kolejna strata cennego czasu.

Gdzie jesteś dołku?
 
Do piętnastki mogłam trochę mądrzej, niekoniecznie przez zielone, zwłaszcza, że zielone wcale nie leżało na azymucie, tylko... po prawej. Ale summa summarum punkt znalazłam bez błądzenia. Szesnastka już w cywilizacji, a siedemnastka - ostatni punkt - w wejściu na stadion. 

I w końcu meta.

Ponieważ nie planowaliśmy powrotu na kwaterę między etapami, wykupiliśmy sobie obiady i czekaliśmy na stadionie aż je dostarczą. Szału może nie było, ale pasza zapchała żołądki i to najważniejsze. Teraz pozostało tylko czekać na kolejny etap.

Etap pierwszy bez rewelacji.

środa, 2 lipca 2025

Wawel Cup - Nocny Prolog na pustyni.

Bieg nocny, jak sama nazwa wskazuje, miał się odbyć w porze, kiedy ja już tęsknym okiem spoglądam w stronę łóżka. Dodatkowo, im bliżej wieczora, tym większe miałam wątpliwości, czy to naprawdę był taki fajny pomysł zapisywać się na ten Prolog. Chociaż z drugiej strony może być ciekawie. Mój poprzedni kontakt z Pustynią Błędowską związany był z burzą i gradobiciem, a jakoś sobie poradziłam, to i teraz musi być dobrze.
Na miejscu zastaliśmy ekipę organizatorów pracowicie poprawiającą naturalne ukształtowanie terenu. Czyżby się im coś z mapą nie zgodziło i łatwiej było przekopać niż poprawić mapy?
 
Kto pod kim dołki kopie...

Jak zawsze przyjechaliśmy dużo za wcześnie i czekaliśmy, czekaliśmy, czekaliśmy. Wreszcie nadszedł moment ustawiania się w boksach startowych. Start masowy - weterani starsi, czyli my, na samym końcu, żeby nas młodzi nie zadeptali.
 
 Idziemy ustawiać się w boksach.

W boksach każdy dostał swoją mapę, przygotowaliśmy sprzęt (czołówki, zegarki), na dany znak odliczyliśmy od dziesięciu i pooooszli.

 Tuż przed startem.

Wyglądamy jak świetliki.
 
Mapa była dwustronna, bo biegaliśmy dwie pętelki - taka sztafeta jednoosobowa. Z ostatniego punktu pierwszej mapy biegło się ponownie na start i leciało drugi raz. Najbardziej bałam się, że nie trafię na pierwszy punkt, bo wtedy to się zupełnie wszystkiego odechciewa, ale poszło dobrze. Biegłyśmy trzy-, czy może czteroosobową grupą, ale jednak każda pilnowała swojego azymutu, bo mapy były wariantowe i nigdy nie wiadomo na co osoba obok biegnie, nawet jeśli jesteśmy w tej samej kategorii.
 
 Gdzieś na trasie.

Od licznych świateł latarek (a niektórzy mieli naprawdę solidne reflektory) było całkiem jasno, choć to niczego nie zmieniało, bo poza krzaczkami gdzieniegdzie i piachu pod nogami nic więcej nie było. No dobra, kilka ścieżek, ale wcale nie wyróżniały się w terenie, więc tak, jakby ich nie było. Pilnowałam więc tych swoich azymutów i całkiem nieźle szło. Piątkę kawałek przebiegłam, ale po koleżankach zorientowałam się, że być może i mój punkt jest tam skąd one wybiegają. Rozbicia rozbiciami, ale ogólnie punkty te same, najwyżej w ciut innej kolejności. Do końca pierwszej pętli szło już dobrze i szczęśliwie dotarłam do metostartu. Przebiegając przez bazę zrzuciłam z siebie kamizelkę, bo okazało się, że jest cieplej niż przypuszczałam i pognałam dalej.

Pierwsza strona mapy poszła całkiem dobrze.

Na drugiej pętli czułam już zmęczenie i coraz bardziej zostawałam w tyle, za grupą. Ciut dłuższy przebieg do szesnastki tak mi się ciągnął, że już bałam się, że wybiegłam poza teren zawodów, bo tak jakoś pusto się zrobiło dokoła mnie. Szczęście ze znalezienia punktu tak mnie poniosło, że niespodziewanie znalazłam się na osiemnastce. I tu coś mnie tknęło, bo przecież biegłam i biegłam, a na mapie odcinek od punktu poprzedzającego osiemnastkę jakiś taki króciutki. Noż w mordę! Pominęłam siedemnastkę. Dobrze, że się zorientowałam, bo byłaby nkl-ka.
 
Szybki wypad po siedemnastkę.

Po tej wpadce znowu się skoncentrowałam i reszta trasy poszła dobrze, choć znacznie wolniej niż chciałabym. Na pustyni było już mniej światełek i do tego w oddali, więc tak się czułam trochę osamotniona. Ale na mecie czekał na mnie Tomek i dopingował na ostatnich metrach.
 


Druga pętelka.

No i okazało się, że wcale ta pustynia nie taka straszna. Jak się umie w kompasy, to spokojnie da radę. Zastanawiam się tylko co bym zrobiła, gdybym się jednak gdzieś na trasie zgubiła. No bo od czego się wtedy namierzyć? Ścieżki takie bardziej teoretyczne i choć kilka z nich dość dobrze widocznych, to jednak nie do końca im ufałam. Obniżenia i wzniesienia też takie bardziej umowne. Chyba trzeba by było wracać na start i stamtąd próbować. W dzień to jeszcze jest szersza perspektywa, ale w nocy...
W każdym razie Nocny Prolog okazał się ciekawym i fajnym doświadczeniem.
 

poniedziałek, 30 czerwca 2025

Wawel Cup - Model Event, czyli energooszczędny trening.

W tym roku Wawel Cup zapowiadał się dużo skromniejszy niż dotychczas - tylko trzy dni zmagań i trzy etapy zaliczane do klasyfikacji generalnej. Ale dobre i to. Na szczęście organizatorzy nie zrezygnowali z Model Eventu i można było w piątek trochę zapoznać się ze specyfiką wawelowego biegania.
 
Gotowi do startu

Trening zapowiadał się całkiem luzacki, bo bez pomiaru czasu i podbijania punktów i to mi pasowało, bo i tak planowałam odbyć go systemem bezwysiłkowym. Wydawało nam się, że byłam zapisana na dłuższą trasę, ale dostałam mapę krótszej i wcale, ale to wcale nie protestowałam.
 
Tomek ustawia mnie do startu i daje sygnał.
 
Startowaliśmy z rogu cmentarza i od razu pod górę w stronę Skały Maniakówki. Punkt pierwszy w dołku na zboczu wszedł od razu, a przy "podbijaniu" dwójki asystował mi Tomek.
 
Początek trasy
 
PK 2

Samą Maniakówkę okrążyłam od zachodu (choć oczywiście od wschodu było lepiej), bo trójka była na ostatniej skałce, na zboczu, po drugiej stronie góry. Dobrze, że to był tylko trening, bo już na trzecim punkcie byłam zasapana, a przecież szłam, a nie biegłam. Czwórka również przy skałkach, kawałek dalej i trzeba przyznać, że jak na razie to trasa bardzo malownicza. Piątka wyłamywała się z konwencji i stała w dołku na zboczu, ale przynajmniej było w dół. 
Na piątce kończyło się pierwsze skupisko punktów leżące na zachód od leśnej drogi. Potem znowu było w górę, do samotnej skałki z szóstką. Między szóstką a siódemką znowu spotkałam Tomka, za to nie obejrzałam dawnego kamieniołomu Cieszyniec, bo po prostu nie wiedziałam o jego istnieniu. Zresztą i tak wszystkie potencjalnie trudne tereny omijałam wielkim łukiem, jeśli tylko dojście do punktu było możliwe z innej strony.
 
Między PK 6 a PK 7

Odcinek między szóstką a siódemką był najdłuższy, ale część dawało się zrobić ścieżkami. Ósemka to znowu niewielkie urocze skupisko skałek, a do dziewiątki ruszyłam w przeciwnym kierunku niż należało. Jakoś mi się kompas źle przyłożył. Na szczęście szybko się zorientowałam i zrobiłam w tył zwrot. Tuż przed dziewiątką na mapie zaznaczona była jakaś podłużna dziura i bałam się, że będę musiała ją obejść, ale na szczęście w terenie był to suchy rów - może i dość głęboki, ale spokojnie do pokonania.  Z dziewiątki już ścieżkami na metę, choć co to za meta, jak nawet lampionu nie było:-)
Tomek jeszcze nie wrócił ze swojej trasy, choć znowu nie miał tak dużo dłuższej, ale z drugiej strony co się miał spieszyć
 
Mój przebieg.

Kiedy Tomek wrócił i pokazał mi filmik z trasy, od razu pożałowałam, że tę trójkę obchodziłam z niewłaściwej strony. Takie malownicze miejsce ominęłam.

Tomek w skałkach.

No tak mi się spodobało, że po chwili odpoczynku poszliśmy tam na spacer. Tym razem już ścieżkami, naokoło. A po drodze natknęliśmy się na pole poziomek. Pyyycha.
 
Niesamowity smak.

I ja też!
 
W drodze powrotnej na kwaterę jeszcze wstąpiliśmy na Pustynię Błędowską, żeby zobaczyć teren nocnych zmagań. A tam tylko piach, krzaczek, drobna nierówność, piach, krzaczek i... nic więcej. Od czego będziemy się tam namierzać, to nie mam pojęcia. 

Nie ogarniam tej piaskownicy.
 
I jak sobie poradziliśmy w pustynnych klimatach? To już w kolejnym odcinku. 

piątek, 27 czerwca 2025

Korona Mazowsza - do trzech razy sztuka

Tym razem Karol wszystkich uczestników lojalnie uprzedzał, że będzie dużo MP. Trochę późno, bo ja jak na razie mam 100% MP w Koronie Mazowsza 2025;-) Ale czas się zrehabilitować. 

Przybyłem na start jak zwykle przed „minutą zero”, a tu nietypowo – Karola brak w lesie, tylko na starcie już wydaje mapy! Jako że musiałem szybko wrócić po bieganiu do domu, nie ociągałem się, zmieniłem tylko ciuchy z pracowych na leśne i pobiegłem na start. 

Mapa dwustronna – prawie taka sztafeta jednoosobowa, ale bez rozbić i 34 PK na dystansie 5,3 km. Ruszyłem w las. Niby las miejski, ale chwilami dość dziki – powalone pnie, sporo zielonego. PK 1 na przedłużeniu górki – i pierwsze omijanie leżących, spróchniałych drzew i innych przeszkód. Tempo raczej spacerowe niż biegowe. PK 2, 3 niedaleko, po płaskim (no sam PK 3 na wydmie), więc ciężko coś zepsuć.
PK 4 także na wydmie, wokół zielono, więc postanawiam pobiec ile się da ścieżką – najpierw na północ, a potem skręcić w lewo. Odległości nieduże, więc biega się „na pamięć”. Odbijam ze ścieżki w lewo, w gęstwinę, a tu kolejna ścieżka, której na mapie nie mam. Może ludzie wydeptali? Jest górka, mulda i lampion. Ale nie ten numer! Może zaraz obok? Nie, tu nic nie ma. Szukam kodu lampionu na mapie – jest! Ale na drugiej stronie! Jestem nie na tej wydmie! Teraz tu już łatwizna znaleźć właściwy lampion, ale strata czasowa nie do nadrobienia.  
Zamiast PK 3 znalazłem PK26

Dalej idzie dobrze, ale wolno – nie rozpędzam się, by się nie pogubić, dokładnie sprawdzam kody lampionów. Mała wpadka przy PK 9 - najpierw znajduję lampion „z drugiej pętli” stojący na górce tuż obok – był bardziej widoczny. Zresztą na drugiej pętli także najpierw wpadam na PK 9 zamiast na PK 18 – ot, taka perfidia budowniczego, który na nabiegach zawsze najpierw dawał niewłaściwy lampion;-) 
 

Wydma jest zdradliwa, więc PK 20-24 staram robić się ścieżkami – może ciut nadkładam, ale nie ma wpadek na mikrorzeźbie. 

Przy PK 31 nie dostrzegam lampionu ukrytego w krzakach. Szukam go chwilę na sąsiedniej górce. Gdybym pobiegł główną drogą, a nie skracał przez krzaki, nie miałbym tego problemu! 

Ostatnie 3 PK w mieście. Przy PK 34 nie dostrzegam gdzie dokładnie jest lampion i niepotrzebnie okrążam skwerek. Meta.  

Idę sczytywać wyniki. Chwila niepewności i TAK – mam komplet! Pierwszy który ukończył chojraka z kompletem punktów. Uff wreszcie zrehabilitowałem się za dwa pierwsze etapy! 


 

 

poniedziałek, 23 czerwca 2025

Korona Mazowsza etap 2 czyli drugi MP

Coś nie mam szczęścia do map Karola. Ostatnio nie mam, bo kiedyś to nie było problemu. A było to tak: 
Wtorek, Korona Mazowsza 2025 Etap 2, Choszczówka, trasa najdłuższa, czyli Chojrak. Teren znany i lubiany, właściwie jak wszystkie podwarszawskie tereny. Fajne wydmy, dalej trochę krzaków, czyli wszystko jak być powinno. Do zaliczenia 29 PK przy nominalnych 7,6km, więc ponad godzina biegania i coś bliżej 9-ciu niż 7 km. 

Czekając na start - jeszcze w dobrym humorze

Pierwszy PK – wiadomo rozgrzewka i wstrzelenie się w mapę. Nie trafiłem w punkt za pierwszym podejściem, ale drobna korekta i udało się go znaleźć. Do kolejnego PK 2 to już prawie wzorcowo. I tak powinno być do końca. Ale niestety. Na PK 3 mnie zniosło. Niby niedużo, w przebieżnym lesie powinienem zobaczyć lampion, ale nie zobaczyłem. Kopczyki także były mocno „umowne”. Zmyliło mnie coś na kształt rzadkiego młodnika z polankami, który był w miejscu białego lasu, dalej za PK. Szukałem więc punktu za daleko. Wreszcie „po rowie” znalazłem co trzeba. Sam lampion był schowany za drzewem, więc nic dziwnego, że go nie zobaczyłem, bo teren mało przypominał ten narysowany na mapie. 

Poszukiwania PK3 i PK 4

Na PK 4 ruszyłem uważnie. Już wiedziałem, że mnie znosi w lewo. Buszując w zaroślach znalazłem chyba wszystkie dołki w okolicy, zanim trafiłem na ten właściwy z lampionem. 

Mając już skalibrowaną poprawkę na azymut, kolejne lampiony znajdowałem bezproblemowo. Nawet gdy dotarłem do PK 9 w gęstych zaroślach, znalazłem go bezproblemowo. PK 10 wydawał się bułką z masłem – niedaleko, rząd dołków, trudno przeoczyć nawet w krzakach. Ustawiłem dokładnie azymut i ruszyłem w krzaki. Teraz gdy patrzę na przebieg to wydaje mi się oczywiste, gdzie trafiłem, ale w lesie, krążąc po krzakach byłem przekonany, że jestem we właściwych dołkach, a tych na wschód wcale nie brałem pod uwagę. No cóż… zamiast 2 minut wyszło 7…. 

Gdzie jest ten PK 10?

Porażka podbudowuje, więc kolejne 2 PK poszły bardzo dobrze. 

PK 13… Nie trafiłem. Odbiłem się prawie od drogi na zachodzie. Przy PK przegonił mnie Kacper biegnąc także od wschodu. Popatrzyłem jeszcze na mapę – nierówny teren z dołkiem, w młodniku i założyłem, że był to PK 14. Ustawiłem kompas i ruszyłem w kierunku PK 15. Troszkę mi się nie zgadzała odległość i kierunek w jakim znalazłem ścieżkę. Trochę dziwiło mnie, że Kacper pobiegł bardziej na północ niż ja – ale widocznie woli dobrą drogę niż bieganie po wertepach. 

Czy PK 13 nie może być PK 14?

Dalej znowu szło dobrze. Może poza PK 19 – byłem tuż obok, ale nie widziałem, czy iść rowem w prawo czy w lewo. Oczywiście wybrałem źle… 

Na koniec Karol postanowił nas zamęczyć. Punkt u zachodniego podnóża wydmy – góra – punkt na wschodnim zboczu wydmy i tak 3 razy! Niby ta wydma to tylko kilkanaście metrów w górę, ale trzy razy daje już zauważalne przewyższenie. 

Dobiegam do mety, idę sczytać chipa i… MP. Ominąłem PK 14. Coś nie mam szczęścia do tych map Karola…. Ale został jeszcze trzeci etap i czwarty… 


 

 

niedziela, 22 czerwca 2025

FUN RUN, czyli jak zgubić się w parku miejskim.

Po Sulejówku wiedziałam już, że trzeba wziąć się do roboty, dlatego w najbliższą niedzielę pojechaliśmy do Parku przy Bażantarni, gdzie zaplanowany był Fun Run, czyli popularyzatorska impreza UNTS-u. Oczywiście dla "wyjadaczy" też były przewidziane trasy.
Cudem zaparkowaliśmy i ruszyliśmy w rozentuzjazmowany tłum. Tomek tradycyjnie wybrał najdłuższą trasę, ja skromne 2,6 km.
 
W tle kolejka do zapisów.
 
Startuję.
 
 Ruszyłam jako pierwsza z naszej dwójki, nie przesadzając z pośpiechem, żeby zanim głupio pobiegnę, mądrze obejrzeć mapę. Opłaciło się, bo na pierwszy punkt trafiłam. Co prawda wydawał mi się jakoś podejrzanie za blisko stojący startu, ale kod się zgadzał. 
Dwójka była w leśnej części i nawet wydawało mi się, że łatwa, tylko dość daleko. Ponieważ daleko, to pognałam przed siebie, hen, hen lata świetlne za punkt. Nijak nie mogłam się umiejscowić i biegałam tak trochę chaotycznie to tu, to tam. Ja to zawsze jak widzę chociaż dwie ścieżki blisko siebie, to na pewno się zgubę, bo zawsze pomylę, w którą wbiec. Ale przede wszystkim kluczowe było to, że mapa miała skalę 1:4000, a ja przyjęłam, że 1:10 000. Taka jakby zasadnicza różnica w odległościach się robi. W końcu jakimś cudem trafiłam na tę dwójkę, głównie obserwując skąd inni wybiegają.
 
 Odległość między punktami niczego nie usprawiedliwia.
 
Trójka była łatwa, bo tylko jedną alejką trzeba było podbiec, a przy punkcie spotkałam Tomka.
 
PK 3
 
A potem zrobiłam hit sezonu, czyli głupotę prima sort. Z trójki pobiegłam ścieżką w stronę głównej ulicy. Tam powinnam była skręcić w lewo i kawałeczek dobiec do punktu. Ale nie. Ja ubzdurałam sobie, że czwórka stoi po drugiej stronie ulicy i gorączkowo zaczęłam rozglądać się za przejściem dla pieszych. Taka, kurna, praworządna jestem. Oczywiście wypatrzyłam to dużo dalsze przejście, leżące w przeciwnym kierunku niż punkt, ale za to porządne - ze światłami. Kiedy już biegłam z powrotem po tej drugiej stronie, dotarło do mnie, że jednak jestem po niewłaściwej stronie i tu opatrzność zlitowała się nade mną i nie kazała mi wracać na to samo przejście, tylko przejść przez ulice jak normalny Polak, czyli tam, gdzie się uda. Taka byłam wściekła na siebie, że chętnie walnęłabym się w ten głupi łeb, ale samą siebie walnąć to wcale nie tak łatwo. Zawsze coś człowieka powstrzymuje.
 
 Bardziej naokoło się nie dało.
 
Ta czwórka tak mną wstrząsnęła, że od razu w głowie ustawiła mi się i właściwa skala mapy i włączył się tryb miejskiego biegania. Od razu było lepiej, bo już nigdzie więcej nie błądziłam i jedynie do tempa można się przyczepić. Tomek, który swoją dłuższą trasę skończył wcześniej, wyszedł po mnie na ostatni punkt, a potem gnał na metę, żeby uwiecznić mój finisz.
 
PK 18
 
Meta!
 
Ponieważ robienie głupot okazało się bardzo wyczerpujące, na mecie wyglądałam tak:
 
Nawet nie miałam siły iść się sczytać.
 
Coś mi się wydaje, że nadchodzący Wawel Cup trzeba będzie potraktować jak wycieczkę krajoznawczą, a nie jak zawody, bo do rywalizacji z kimkolwiek to się obecnie coś mało nadaję. Ani orientacja, ani bieganie nie dają mi żadnych szans.
 
GPS nie wszędzie sobie radził - chyba dostosował się do mnie:-)