Kolejny dzień po Olimpiadzie to już tylko trening, ale oczywiście z mapą. Najbardziej ucieszyło mnie wybrane miejsce, bo mieliśmy biegać w Starej Miłośnie, w okolicy Tramwajowej. Dawno nas tam nie było i już się stęskniłam za tym terenem.
Ponieważ zarówno Olimpiadę jak i trening organizował Alex, więc trochę bałam się co tym razem wymyśli, ale wszystko było normalnie - mapa wyglądała jak zawsze, punkty w tych samych miejscach co zawsze, spokojnie i bezpiecznie.
Na pierwszy punkt ruszyłam niemal z zamkniętymi oczami, bo mniej więcej stał tam, gdzie zwykle. Ponieważ było to jednak mniej więcej, więc i na punkt wyszłam tak mniej więcej, ale wystarczyło się rozejrzeć.Na kolejne trzy leciałam na tej samej zasadzie - dobiec w okolicę i rozejrzeć się. Zadziałało. Po piątce spotkałam Tomka, który pomykał na swój punkt, więc mu pomachałam radośnie.
Szóstka była za wydmą, a żeby dać nam bardziej w kość, po siódemkę i ósemkę autor mapy wysłał nas z powrotem na jej drugą stronę. A była to już druga przeprawa przez wydmę. Ja wiem, że to takie nic, ale mnie bardzo spowalnia.
Dziewiątka w ciul daleko, oczywiście po niewłaściwej stronie wydmy, ale przynajmniej ścieżkami i drogami niemal na samo miejsce. Dziesiątka też nie za blisko i na kolejnej wydmie i do tego zmylili mnie zawodnicy z innej trasy przebiegający w pobliżu i aż zeszłam kawałeczek z azymutu sprawdzić po co tam biegają. Jak dla mnie, to po nic.
Na jedenastce kolejny raz spotkałam Tomka i zaliczyłam kolejną sesję zdjęciową. Wiecie już dlaczego mamy takie marne czasy:-)
Po jedenastce został jeszcze ostatni punkt, na który pobiegłam/poszłam prościutko po kresce, bo tak. A potem tylko meta i chwila czekania na Tomka.
Miejsce w klasyfikacji oczywiście pod koniec stawki, no bo wydma, ale przyjemność i satysfakcja z pobytu w lesie - pierwsze miejsce w osobistym rankingu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz