Nasze kolejne bieganie to ZZK w Legionowie, w niedzielę.Teren płaski, mało urozmaicony, czyli coś dla mnie. W lesie śnieg, więc trochę liczyłam na inostrady, choć pamiętam, że te potrafią być zdradliwe. Tradycyjnie ja na trasę B, a Tomek na C.
Jak zawsze wystartowałam pierwsza, bo Tomek uwieczniał. Punkt pierwszy był bliziutko i jak się okazało obydwoje zaczynaliśmy od tego samego, dzięki czemu mogę nawet udowodnić, że na punkcie byłam.
PK 1
Z jedynki na azymut do dwójki, a kawałek za dwójką znowu spotkanie z Tomkiem, który nie wiedzieć dlaczego przed punktem nagle odbił w lewo, pobłąkał się chwilę i właśnie wracał we właściwe miejsce. Ja z kolei miałam lekki problem z trójką, bo mnie dla odmiany zniosło w prawo, ale że i kolejny punkt mieliśmy wspólny, to Tomek mógł mi machnąć ręką w kierunku odpowiednich krzali pokazując, gdzie szukać.
PK 3 z odchyłem.
Od trójki nasze trasy już się rozdzieliły i ruszyliśmy w różne strony. Czwórka, piątka i szóstka znalazły się bez problemu, choć muszę powiedzieć, że mimo inostrad musiałam robić warianty autorskie, bo mi inostrady nagle ginęły, albo zaczynały iść w abstrakcyjnych kierunkach. Wolałam jednak wierzyć kompasowi.
Między szóstką a siódemka mapa kłamie. Tam było dużo więcej tej ciemniejszej zieleni i w pewnym momencie byłam już kompletnie zdezorientowana i nie wiedziałam gdzie jestem. Niby szłam zgodnie ze wskazaniami kompasu, nawet kawałki inostrady się trafiały, ale wydawało mi się, że już dawno powinnam być przy punkcie. A tymczasem było kolejne zielone i kolejne. W końcu przyuważyłam przed sobą jakiś ludzi. Przyspieszyłam. Okazało się, że to Gosia (między innymi). Hmmm, jest Gosia, to i lampion będzie - pomyślałam i starałam się trzymać blisko. Moje przypuszczenia okazały się słuszne, bo faktycznie po chwili trafiliśmy na punkt.
Niby wszystko fajnie, tylko jak się teraz wyindywidualizować z grupy, kiedy wszyscy idą w tym samym kierunku. Kombinowałam i kombinowałam i dopiero za dziesiątką, kiedy wybrałam bardzo autorski wariant po krzakach zgubiłam konkurencję.
Przed PK 12 znowu spotkałam Tomka i uwiecznił mnie na tle okoliczności przyrody:-)
W drodze na PK 12.
Trzynastkę planowałam wziąć jak najbardziej ścieżkami, ale kiedy wcześniej niż planowałam wejść w las, zobaczyłam taką konkretną inostradę - złamałam się i skorzystałam. Efekt był taki, że cały czas się bałam, bo nie wiedziałam dokładnie, gdzie jestem, inostrada zanikała chwilami, a ja tak szłam i liczyłam na łut szczęścia. No i doliczyłam się:-) Punkt znaleziony, podbity. Normalnie więcej szczęścia niż rozumu.
Czternastka planowo ścieżkami, a końcówka na azymut. A między czternastką, a piętnastką były rowy. Już trochę zapomniałam jakie rowy bywają niebezpieczne i beztrosko usiłowałam jeden z nich przeskoczyć. Ponieważ było ślisko, jedna noga skoczyła, a druga została i poczułam jak pośladek (wraz z nogą) oddziela mi się od reszty człowieka. Zabolało solidnie, aż jakiś gwiazdozbiór zobaczyłam, ale... ustałam. Taka zacięta jestem. A potem powolutku sprawdziłam, czy bez części, która odpadła, będę w stanie dotrzeć na metę. Eeee, spoko, powoli, ale jakoś pójdzie - pomyślałam i ruszyłam po piętnastkę. Na całe szczęście był to już przedostatni punkt. Siłą woli zaliczyłam jeszcze szesnastkę i dobiłam do mety. W sumie to chyba adrenalina mnie trzymała, bo już do samochodu z mety szło mi się dużo trudniej.
Jeszcze fotka z bałwanem i do domu.
No i proszę, wszyscy mówią, że trening, to tylko trening - d..y nie urywa, a jednak.... ten był wyjątkowy pod tym względem. Przynajmniej w moim przypadku.
Moja trasa.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz