niedziela, 15 stycznia 2017

To już wojna, czy jeszcze trening?

W temacie bloga Tomek ewidentnie idzie ze mną na wojnę. Na mój udział w stowarzyszonym treningu od razu odpowiedział wyjazdem do Legionowa na jakiś tamtejszy trening.


Widziałem orła cień!
Przed 50-tką trzeba trenować, wiec dzień bez biegania to dzień stracony. No dobra, warunkowo mogą być dwa etapy TZ (wiadomo, że się podbiega). Miały być dwa etapy w Zimowym 2x2, ale choroba zżarła organizatora i trzeba było szukać zastępstwa. WesolInO – pokrywa się z naszymi treningami na ZPK-ach, więc straciło na atrakcyjności. Rzutem na taśmę zdecydowałem się na trening w Legionowie, organizowany przez PUKS „Młode Orły”. Instytucja mi bliżej nieznana, ale że na trening zapisał się sam Andrzej K. to znaczy że musi być fajnie. Jako że do 50-tki ćwiczymy biegi synchroniczne z Panią Prezes to i jej zabraknąć nie mogło. Wybraliśmy trasę najdłuższą C, czyli nominalnie 7,5km.
Gdy dotarłem na miejsce, organizatorka była w lesie i sprawdzała lampiony, czy ich dziki nie zajumały w nocy. Co chwila podjeżdżało kolejne auto, a nawet trafił się jakiś autobus. Uzbierał się całkiem spory tłum. Org. coś mówił, że ponad 50 osób! Ciekawe czy nasze treningi ZPK44 kiedyś będą miały taką frekwencję.
Wreszcie dotarła Basia z Andrzejem, a organizatorka dała znak z lasu, że można wypuszczać ludzi w las. Będąc przewidującym, zabrałem ze sobą taśmę i smycz – dzięki temu dało się wygodnie biegać z kartą uwieszoną na szyi. Na przyszłość muszę pamiętać o dziurkaczu.
Zebraliśmy się szybko i ruszyliśmy jako jedni z pierwszych. Przed nami widziałem jednego szybkobiegacza, który po chwili zastanowienia postanowił wbiec w las w innym miejscu. Do pierwszego PK nijak było drogami. Skala 15-stka – więc wszystko malutkie, a i odległości jakieś takie inne niż mapy do których ostatnio się przyzwyczailiśmy. Andrzej słusznie po biegu zauważył, że dla weteranów to powinni dawać mapy specjalnie powiększone, by mogli coś swoim niedowidzącym wzorkiem dojrzeć – może jego autorytet na przyszłość zadziała;-)
Po przedarciu się przez pierwsze szlaki, natrafiliśmy na ślady. Wyraźnie osoby biegnącej i to w dobrym kierunku! Albo ten szybkobiegacz co przed nami ruszył, albo rozstawiacz lampionów. Ciężko było na siłę zbaczać z kierunku więc przez większość trasy towarzyszyły nam jakieś ślady w śniegu. W przebiegu na PK 1 (chyba najdłuższym) po drodze obejrzeliśmy PK 16, który miał być naszym przedostatnim punktem. Co tu dużo pisać – mokry ciężki śnieg, w lesie masę przyciętych jesienią gałęzi i pofałdowań zrobionych przez dziki przykrytych tym śniegiem. Biegło się ciężko. Gdzieś tak koło PK 3 zaczęli nas doganiać jacyś szybkobiegacze. Kilka razy mój kompas wskazywał co chciał (jak tu wierzyć „radzieckiej technice” i znosiło nas w lewo. Najgorzej chyba z PK 7 na PK 8 – niby wiedzieliśmy gdzie (bo PK 8 to punkt podwójny), ale dobre 30 stopni nas zniosło.
Jak to na każdych porządnych zawodach, był i nasz „klubowy” punkt o wdzięcznym numerku 44. Wyraźnie ktoś nam chciał się podlizać, bo był to najfajniejszy punkt na całej trasie.  Jakaś pozostałość powojskowa w postaci rzędu równych, niczym usypanych od foremki górek tak gdzieś 10-metrowej wysokości. Oczywiście stromych jak trzeba. Najlepiej wdrapywało się na górkę na czworaka oczywiście;-) Przy klubowym lampionie musieliśmy sobie zrobić zdjęcie. Akurat z drugiej strony wzniesienie zdobyła para – ojciec z synem – więc mieliśmy nadwornego fotografa.

Do mety zostało już niewiele. Między innymi PK 16 którego widzieliśmy na starcie. Postanowiliśmy lecieć na azymut. Najpierw las był przebieżny, potem coraz mniej, a na końcu ledwo co przechodni. Wychodzimy z zarośli – jest rów, a lampionu nie widać. Biegamy w jedną i w drugą stronę i nic! Wreszcie dostrzegamy lampion – z krzaków wyszliśmy na niego, ale lampion „leżał” i go nie dostrzegliśmy stojąc o trzy metry od właściwego miejsca. Gdzieś przemyka jakiś szybkobiegacz, nie dziurkując wcale karty na lampionie! Ja bym mu dął NKL-kę, bo nawet nie zapipczał naśladując system SIJ.
Do mety w coraz większym towarzystwie przez wszelakie możliwe krzale. Najpierw podbiliśmy metę stowarzyszoną- ta przy grillu z kiełbaskami – prawdziwa była ze sto metrów dalej i z niechęcią do niej potruchtaliśmy ścigając się z Andrzejem.
Mokry śnieg = mokre skarpetki , ale trzeba i takie sytuacje trenować. Basia wyciąga dwa TRInA do sprawdzenia w Legionowie. Ukrywając niechęć, dla rozgrzania zassałem średnio upieczoną kiełbaskę, i wsiadłem za kierownicę by przelecieć to TRInO. Na początek to  bliższe nas. Pierwszy PK i błąd naniesienia na mapę- zapowiada się ciekawie! Staramy się robić samochodowo – przy każdym wyjściu z auta wydaje się, że jest coraz zimniej. Marzną ręce i ogólnie ogarnia nas senność. Resztką sił sprawdzamy ostatnie punkty starając się nie wysiadać z auta. Oczywiście mamy dość i drugiego nie sprawdzamy.
Ten tydzień mnie wykończył – właściwie codziennie biegi, z tego większość to zawody, gdzie człowiek daje z siebie więcej. Dobrze, że jutro mogę się powylegiwać na kanapie!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz