wtorek, 17 lipca 2018

Wawel Cup - część czwarta: Prunus spinosa kontra BnO.

W sobotę baza imprezy przeniosła się z Podlesic do Bobolic i rozłożyła się malowniczo u stóp zamku. Starty miały zacząć się od godziny czternastej, a ponieważ Tomek startował w sześćdziesiątej minucie (ja prawie półtorej godziny później), więc mieliśmy pół dnia na zagospodarowanie go po swojemu. Postanowiliśmy najpierw zwiedzić Jaskinię Głęboką, potem znaleźć bankomat, a na końcu odwiedzić jakąś jadłodajnię.
Ponieważ Jaskinia Głęboka jest na terenie  rezerwatu przyrody Góra Zborów, czyli pojechaliśmy tam, gdzie dzień wcześniej mieliśmy start etapu. Przed zwiedzaniem jaskini mieliśmy godzinkę czasu, połaziliśmy więc chwilę po rezerwacie.

Co kawałek wyłaniały się takie malownicze skałki.

Oczywiście wszędzie musieliśmy wejść.

W Tomku odezwał się jakiś atawistyczny instynkt i zachowywał się jak praprzodek:-)


W końcu nadszedł czas na jaskinię. Jak na jaskinię, to może i jest duża, ale 190 metrów długości nieco mnie rozczarowało. Do tego stopnia, że nawet moja klaustrofobia nie wzbraniała się przed wejściem do dziury. 

Niepozorne wejście.

Oczywiście nie znaczy to, że mi się nie podobało, bo jaskinia jest fajnie podświetlona, przewodnik ciekawie opowiadał i było to dobrze zagospodarowane 40 minut. Polecam, jak ktoś będzie w okolicy.

Kask na głowie obowiązkowy.


W Kroczycach, gdzie pojechaliśmy szukać bankomatu, odkryliśmy kąpielisko z terenem rekreacyjnym i oczywiście skałki, na które "musieliśmy" wleźć.


Żeby nie brak czasu, to zostalibyśmy tam na cały dzień.

Na obiad pojechaliśmy do Podlesic i tam spotkało nas największe rozczarowanie - dania ciepłe dopiero od trzynastej:-( Cóż było robić, zadowoliliśmy się sałatkami (swoją drogą pyszne) i pojechaliśmy do Bobolic. Czekając na start zdążyliśmy jeszcze zwiedzić zamek, który po rekonstrukcji wygląda jak nowy.



Z góry będzie widok na całą bazę zawodów.

W takiej zbroi można się przedzierać nawet przez nieprzebieżne.

W końcu nadeszła pora, żeby Tomek ruszył na swój start. Tym razem dojściówki było ciut ponad kilometr - pod ruiny zamku w Mirowie. Ponieważ ja miałam jeszcze masę czasu zostałam w bazie, gdzie większość czasu spędziłam w kolejce oraz wewnątrz tojtojki - nie wiem czy to stres, czy sałatka:-) Kiedy już uznałam, że bezpiecznie mogę oddalić się od rzeczonego przybytku, pomaszerowałam i ja  do Mirowa.



Razem z Ulą czekamy na nasze minuty startowe.

Oczywiście przyszłam dużo za wcześnie, ale przynajmniej mogłam poudzielać się towarzysko, co prawda rozmiękając w palącym słońcu. Na starcie spotkałam Karolinę, która już dawno była po biegu i urządzała sobie teraz polowania fotograficzne na zawodników. Od razu zamówiłam sobie parę fotek, bo Karolina to nadzieja polskiej fotografiki:-)
W końcu ruszyłam. Organizatorzy to chyba sumienia nie mają, bo od razu było pod górę. Czy ja nogi na loterii wygrałam? Czy co?
Kilka pierwszych punktów było w zasięgu wzroku. Do jedynki, dwójki i trójki trafiłam bezbłędnie stosunkowo niewiele tracąc do najlepszych w mojej kategorii.


Biegnę na drugi punkt, a może na trzeci... (Fot. ze strony Organizatora)

No, a potem wszystko mi się poptaszkowało. Z mapy wynikało, że kolejny punkt musi być przy samych murach, a ja jak ta upośledzona jakaś  leciałam dalej, dalej i coraz dalej od zamku. Przy lampionie w oddali zobaczyłam Karolinę z aparatem, to pomyślałam sobie, że podbiegnę, ona mi cyknie fotkę jak się zgubiłam i będzie jak znalazł na bloga, a przy okazji może dowiem się co źle robię. Okazało się, że Karolina stoi przy mojej jedynce - fotkę cyknęła, a ja miałam od czego się namierzyć na czwórkę.   

 No dobra, tu już dzisiaj byłam.

Czwórka oczywiście była tam, gdzie być powinna,  do piątki  trafiłam bezproblemowo. Tyle, że daleko było. To znaczy daleko na mapie, bo w terenie to jedynie rzut beretem. Na tym etapie dostaliśmy mapy w skali 1:5000 - wszędzie blisko, ale punktów naćkane co kawałek.

Zaraz, zaraz... Gdzie ja jestem??!!

A potem się zaczęło. Roślinność, która z daleka wyglądała niewinnie, przy zbliżeniu okazała się być niczym innym jak tarniną. Najpierw pojedyncze krzaki, potem gęstwina, a docelowo zwarta ściana stanęła nam na drodze. W tym momencie szczerze cieszyłam się, że dostałam tak odległą minutę startową - poprzedzający mnie zawodnicy wydrążyli w dzikim buszu tunele i wystarczyło tylko skręcać w odpowiedni, żeby dojść do punktu. Ale tylko pozornie wyglądało to tak prosto - w terenie rozmieszczone były punkty z przeróżnych tras i idąc tunelem często natrafiało się na całkiem abstrakcyjne lampiony, które do niczego nie pasowały i często w ogóle nie było ich na mapie. Ci wysocy to może i mogli się rozejrzeć i dojrzeć jakieś chociażby skały, ale ja ze swojego poziomu widziałam tylko roślinność. Nawet jeśli wiedziałam w którym kierunku powinnam iść, to i tak przecież nie byłam w stanie iść na azymut i skazana byłam na tunele. Do tego wszystkiego punkty rozmieszczone były raz na gorze, raz na dole, co już w ogóle dla mnie było wykańczające.
Powiedzmy sobie szczerze - gdzieś tak po punkcie dziesiątym byłam już totalnie pogubiona, zmordowana, podrapana, zdegustowana i miałam wszystkiego dość. Do kolejnych punktów trafiałam już głównie metodą dopytywania się każdej napotkanej osoby czy nie widziała punktu z konkretnym kodem, ale była to raczej dość popularna metoda, bo i mnie co chwilę ktoś pytał o jakiś kod. Ogólnie współpraca kwitła i można nawet zaryzykować twierdzenie, że tarnina umacnia więzi społeczne.
Od punktu piętnastego wstąpiła we mnie nadzieja, bo do mety było już bliżej niż dalej, a dodatkowo głównie w dół. Do szesnastki nawet większą część odległości dawało się pokonać drogą. Co prawda za nic nie mogłam się z tej drogi wstrzelić w rozwidlenie, z którego w swojej naiwności chciałam iść na azymut, ale w końcu znalazłam wejście do tarninowego tunelu i idąc na słuch (czyli za głosami innych zawodników) znalazłam co trzeba. Od szesnastki prowadził dalej tylko jeden tunel, to tak jakby nie miałam wyjścia, musiałam nim iść. I dobrze, bo prowadził prosto na siedemnastkę. A potem to już wszyscy lecieli na te same ostatnie dwa punkty przed metą, więc wystarczyło trzymać się grupy. 
Na mecie  czekał już Tomek, wynudzony do granic możliwości (bo ile można czekać), szybko więc zebraliśmy się i wróciliśmy na kwaterę. 
To był chyba najgorszy etap ze wszystkich dotychczasowych. O ile trudności w poprzednich dało radę potraktować z humorem, jako przygodę życia, tak tarnina nie była w stanie mnie jakoś rozśmieszyć. A dodatkowo podarłam w niej prawie nowe spodnie:-(  I w ogóle biegania było bardzo mało, bo jak tu biec, kiedy kolczaste łapie za ubrania, włosy, wbija się w ciało i nie puszcza. Nie, zdecydowanie nie podobało mi się!

C. D. N.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz