wtorek, 10 lipca 2018

Wawel Cup - część pierwsza: Zdradzieckie 32 i Szlak św. Azymuta.

Po Grillokach mieliśmy tylko dzień na odpoczynek, opranie się, przepakowanie i już we wtorek ruszyliśmy na kolejną imprezę – pięciodniowy Wawel Cup. Po dziewięćdziesięciokilometrowych Grillokach wydawało nam się, że jeden krótki bieg dziennie to będzie relaks i wypoczynek, a jedynym problemem wydawał nam się brak doświadczenia w poruszaniu się w tak specyficznym terenie jak skałki.
Od razu po przyjeździe i zakwaterowaniu się, wybraliśmy się do biura zawodów po odbiór pakietów startowych, a potem na trening, bo organizatorzy przygotowali w lesie kilka lampionów, żeby można było poćwiczyć.



Ja ćwiczyłam przede wszystkim obsługę kompasu, bo Tomek kupił mi taki biegacki nakciukowy żebym nie wyglądała przy innych zawodnikach jak ostatnia sierota, co to nawet fachowego kompasu nie ma. Najpierw kompas totalnie mi przeszkadzał we wszystkim, ale jak już ogarnęłam do czego służą jego poszczególne części i tajemnicze linie i jak go trzymać do kupy z mapą, to okazało się, że to całkiem fajny wynalazek.
Trenowaliśmy na mapie „Morsko”, gdzie przygotowano 8 lampionów, a trasa miała coś koło trzech  km. Wydawało nam się, że mykniemy to raz dwa, a tymczasem cała zabawa zajęła nam prawie półtorej godziny. No, ale ten kompas…


 Usiłuję ogarnąć jednocześnie kompas i mapę.

Następnego dnia start mieliśmy mieć dopiero po południu, więc rankiem zerwaliśmy się z łóżka i pojechaliśmy do Złotego Potoku na drugi trening. Niby poprzedniego dnia umawialiśmy się, że pójdziemy osobno (to znaczy Tomek pobiegnie, a ja potruchtam), ale Tomek najwyraźniej bał się zostawić mnie na pastwę nowego kompasu i obcego terenu. Trochę słuszności miał, bo orientowanie się pośród skałek było dla mnie zupełną nowością. Przyzwyczajona jestem chodzić na azymut po linii prostej, a tu trzeba było co chwilę coś omijać. I przy tym omijaniu od razu traciłam orientację. Z bieganiem góra dół i do tego chwilami po skałkach też nam za bardzo nie szło. To znaczy szło – w dosłownym rozumieniu słowa :-)
W drodze powrotnej na kwaterę jeszcze zaliczyliśmy fragment Skał Rzędkowickich, gdzie miał być rozegrany jeden z etapów. Ależ tam jest pięknie!

 Z każdej skałki zwisał jakiś wspinacz, więc Tomek też chciał zobaczyć jak to jest z tą wspinaczką.

Ja wolałam pozować na tle.

Cóż, po treningu raczej nie byłam zbyt optymistycznie nastawiona do swoich startów w zawodach, ale na wypisanie się z imprezy było już za późno.
We środę biuro zawodów przeniosło się ze szkoły w Kroczycach do Podlesic. Fajnie wygląda takie orientackie miasteczko. Spotkaliśmy masę znajomych z całego kraju, zaliczyliśmy wszystkie sklepiki żeby zapoznać się z najnowszymi trendami modowymi i zrobiliśmy ogólne rozpoznanie terenu.

Ponad dwadzieścia flag - z tylu krajów przyjechali zawodnicy!

Pierwszy etap zaczynał się o godzinie 15-tej ze startu masowego. To znaczy akurat nasze kategorie zaczynały o 15.10, bo wszystkich tak dosłownie na raz nie dałoby się puścić, więc były dziesięciominutowe odstępy pomiędzy kolejnymi grupami. Na sam start trzeba było podejść ponad dwa kilometry, do tego w żarze lejącym się z nieba. Tym sposobem już na dzień dobry byłam wykończona.
Na linii startu zastaliśmy porozkładane na ziemi mapy opatrzone numerkami i trzeba było znaleźć swój numerek i stanąć przy mapie. O odpowiedniej porze, po odliczeniu od dziesięciu do zera, każdy chwycił swoją mapę i ruszył. Wszyscy zaczęli od wspinaczki pod górę, ja też, a w międzyczasie ogarniałam mapę.
- No dobra, poziomnice nie są tak naćkane jak w dalszej części mapy, a na szczycie mało skałek – dam radę – przekonywałam sama siebie.
Tak gdzieś w połowie podejścia zaczęłam umierać, a na szczycie już nie żyłam. Pocieszałam się, że koło mnie trup ścielił się gęsto, bo moja kategoria wiekowa chyba już się za bardzo nie nadaje do takiej wspinaczki. Punkt podbiłam lecąc za innymi, tylko kod sobie sprawdziłam, bo niekoniecznie każdy musiał mieć to samo. Dwójka litościwie była w dół i blisko, więc nie odstawałam za grupą. Trójka miała być punktem potrójnym z szóstką i dziewiątką. Z dwójki zeszliśmy na dół jedynie po to, żeby zaraz potem rozpocząć ostrą wspinaczkę pod górę. Nasz punkt miał być między dwoma największymi skałami. Wydawało się to proste, bo przecież największych skał nie da się przeoczyć. Jeśli wydawało mi się, że umarłam na pierwszym podejściu, to na tym dodatkowo własnoręcznie wykopałam sobie grób, zakopałam się w nim i jeszcze pomnik marmurowy wniosłam i ustawiłam. Na szczycie zastanawiałam się co zrobić w pierwszej kolejności – zemdleć, czy zrzygać się? A kiedy cudem udało się uniknąć i jednego i drugiego, rozejrzałam się dookoła i zaczęłam pojmować w czym tkwił haczyk. Skały były za duże. Na tyle za duże, że nie wiadomo było przy której się jest, gdzie jest druga i gdzie jest miedzy nimi luka na lampion. Ludzie biegali dookoła z obłędem w oczach, a każda napotkana osoba pytała – trzydzieści dwa? Oprócz trzydzieści dwa, drugim najczęściej wykrzykiwanym słowem było „k..wa”, a słyszane obce słowa wypowiadane w podobnej intonacji musiały być emocjonalnym odpowiednikiem naszej poczciwej krzywizny :-) Jedna z zawodniczek podsumowała - mogli dać tylko ten jeden punkt i zrobiłby całe zawody!
Podłączyłam się pod Joannę w nadziei, że bardziej doświadczona, to wie gdzie iść, ale wybrała tak karkołomne przejście przez skały, że strach mnie w końcu obleciał i zeszłam poziom niżej. Błąkałam się to tu, to tam, podłączając się pod różne zawodniczki, ale i one nie bardzo wiedziały jak ugryźć tę trzydziestkę dwójkę. Wreszcie znalazłam! Niestety, moja radość była mocno przedwczesna, bo chociaż widziałam lampion, to bez skręcenia karku nie dawało się zejść do niego. Jak nic, trzeba było obiec skałę naokoło. Biegłam, biegłam i biegłam (to znaczy szłam, ale biegłam lepiej wygląda) a skała nie miała końca. Byłam już zrozpaczona, bo wyglądało na to, że zostanę w tym miejscu już do końca świata. Kilka razy zawracałam, kręciłam się w kółko, to schodziłam niżej, to wspinałam się na górę, bo może z góry coś widać, to leciałam za kimś, kto wyglądał, że wie dokąd dąży. W końcu przyuważyłam miejsce, z którego oddala się dużo szczęśliwych zawodników, a kiedy zbliżyłam się bardziej zobaczyłam szczelinę między skałami, z której spływało niemal nieziemskie światło, a kilometry powyżej mnie (a przynajmniej tak mi się zdawało, że kilometry) czerwienił się lampion. Był to niewątpliwie najpiękniejszy widok, jaki ujrzałam tego dnia. Dotarcie do tego widoku z poprzedniego punktu zabrało mi raptem pół godziny, choć mi wydawało się, że całą wieczność.
Z punktu czwartego niewiele pamiętam poza tym, że było wreszcie w dół. Najwyraźniej musiał wejść gładko. Skoro do czwórki było w dół, to niestety utraconą wysokość należało odzyskać i do piątki musiałam się znowu wdrapywać na górę. O dziwo, punkt nie był na skale i może dlatego znalazłam go bez problemu. Za to po piątce znowu następował lampion z ulubionym kodem 32. Tym razem trafiłam do niego od razu, tyle tylko, że znowu od dupy strony. Dla pewności jeszcze raz sprawdziłam czy nie da się do niego jakoś zejść, ale tylko najtwardsi faceci skakali te kilka metrów w dół. Nawet nie patrzyłam czy zostawała z nich krwawa miazga, czy tylko łamali kończyny. Z poprzedniego pobytu w tym miejscu pamiętałam, w którym kierunku należy obiegać skałę, więc w końcu udało się zdobyć PK 6.
PK 7 i 8 były w tak dużym skupisku skał, że mapa w tym miejscu była cała czarna i nawet nie było widać, gdzie kończy się jedna skała, a gdzie zaczyna następna. Darłam równo na azymut, omijając jedynie to, czego nie dało się sforsować wprost. Ku własnemu zdziwieniu wyszłam dokładnie na siódemkę. Z siódemki na ósemkę szłam tak mniej więcej w dobrym kierunku, a życzliwi ludzie idący z naprzeciwka sami z siebie informowali mnie, że idę na kod 33. Prawdę mówiąc nie bardzo dało się iść gdzie indziej, bo dostępna była tylko jedna ścieżka. Ludzie szli przede mną, za mną, a każdy idący z naprzeciwka upewniał nas, że dobrze idziemy. Z ósemki na dziewiątkę nie dało się iść po prostej, bo musiałam okrążyć skałę i kiedy przy tym okrążaniu już mi się wydawało, że zgubiłam trop, nagle spotkałam Tomka. Z obłędem w oczach szukał kodu 33, a za wskazanie drogi (mniej więcej, bo przecież już nie bardzo wiedziałam gdzie jestem) wykierował mnie na moje 32, czyli dziewiątkę.
Po dziewiątce zaczęliśmy się powoli przemieszczać w stronę mety.  Dziesiątka była już pojedynczą skałką, więc zawsze to mniejszy problem niż przy dużym skupisku, dlatego w porównaniu do poprzednich punktów, to był pikuś. Co prawda dziesiątka usadowiła się na zboczu sąsiedniej góry i jeszcze w drodze na nią trzeba było pokonać wąwóz, ale po punktach 3-9 nic mi już nie było straszne.
Po podbiciu dziesiątki ustawiłam azymut i ruszyłam. Oczywiście przez największe krzale i zarośla. Co prawda mapa informowała o lesie przebieżnym, ale najwyraźniej w tych okolicach definicja przebieżności jest jakaś inna. Co z tego, że w pobliżu były ścieżki prowadzące w okolice następnego punktu? U mnie azymut – rzecz święta. Tym sposobem spory kawał trasy pokonałam szlakiem świętego Azymuta i nie dość, że przez coraz bardziej gęsty las, to jeszcze pod górę. W końcu jednak poszłam po rozum do głowy i napotkawszy jakąś drogę skwapliwie z niej skorzystałam. Jedenastkę w sporym dole znalazłam bez problemów, zresztą zanim ja tam dotarłam, do punktu była już wydeptana inostrada. Dwunastka na nosku też weszła bez problemu, choć znowu po prostej przez gąszcz, a trzynastka, dla odmiany, znowu była na skałce. Pojedynczej, więc trudno byłoby nie znaleźć, ale za to zaszłam ją od złej strony (kto by się tam przejmował opisami) i musiałam obejść dookoła, przy czym część tego dookoła była nie tylko w poziomie. Do czternastki to już leciałam za wszystkimi, pełnym pędem, a potem jeszcze przyspieszyłam, żeby jakoś to wyglądało na mecie.

 Kolejka do sczytania czipów. (Fot. ze strony Organizatora)
 
W biurze zawodów sczytałam czipa i z przerażeniem przeczytałam: Brak: 9 kod 32. No ale jak to brak??? Przecież trzy razy podbijałam ten nieszczęsny 32 i za każdym razem pisnęło i zaświeciło. Tyle wysiłku na nic? Kiedy tylko Tomek wrócił ze swojej trasy, poskarżyłam się na niesprawiedliwość losu, a ten natychmiast poleciał bić organizatorów, bo co to za porządki, żeby nie zaliczono podbitego punktu. Dopiero potem okazało się, że mam wszystkie punkty, a jedynie biegłam na innej wersji mapy niż wczytano do komputera. Uffff. Szkoda byłoby zaczynać od nieklasyfikowanego etapu.

 Kilka metrów przed linią mety. (Fot. ze strony Organizatora)
 
To co to ja głupiego sobie myślałam o tych krótkich, pojedynczych etapach każdego dnia? Że jakiś relaks i wypoczynek? Cha, cha, cha, cha.... Trasę 4,8 km zrobiłam w dwie i pół godziny, zmachałam się jak Nasza Szkapa albo Łysek z pokładu Idy, padałam na pysk, wszystko mnie bolało i gdyby ktoś kazał mi pobiec jeszcze drugi etap, to bez względu na konsekwencje - zabiłabym!

C. D. N.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz