poniedziałek, 23 lipca 2018

Wawel Cup - część piąta: Jak 4,5-kilometrową trasę przebiec w ponad dwie godziny. Poradnik specjalistki.

Minuty startowe na ostatni dzień mieliśmy przydzielone dopiero w sobotę wieczór, bo były uzależnione od dotychczasowych wyników. Ja dostałam 64-tą minutę, Tomek godzinę później. Minuta zerowa była o 10.00. Rano musieliśmy się spakować i wyprowadzić z kwatery, ale nie musieliśmy tego robić w pośpiechu.
W bazie zawodów jedną z atrakcji było gniazdo os, otoczone taśmami i opisane z każdej strony w różnych językach.

"Dobre osy, ale maja słabe nerwy"

Dojściówka na start miała ponad półtora kilometra i w przeciwnym kierunku niż się spodziewaliśmy, co znaczyło, że teren nie będzie się powtarzał z tym z dnia poprzedniego.
Tomek z nudów odprowadził mnie nawet kawałek, a potem wrócił do bazy, bo bez sensu czekać na starcie ponad godzinę.

Ruszamy na start.

Do pierwszego punktu był dłuuugi przebieg - najdłuższy ze wszystkich na trasie. Jeszcze stojąc w boksie startowym dowiedziałam się, że kółeczko z krzyżykiem w środku oznacza karpę, ja z kolei mogłam innym wytłumaczyć co to tajemnicze słowo znaczy. Bo kto dziś, poza leśnikami i orientantami, używa takiego wyrażenia?
Leciałam więc do tej karpy na azymut, bo uznałam, że po ścieżkach byłoby zbyt naokoło, zresztą chyba większość osób tak zrobiła, bo co chwilę kogoś spotykałam. Największy problem miałam z oszacowaniem odległości i nie wiedziałam - lecieć dalej, czy już czesać? W marszach to sobie człowiek wszystko wymierzy parokrokami, a tu wszystko na wyścigi jakby się paliło. Oczywiście, z ukształtowania terenu mniej więcej wiedziałam gdzie już jestem, ale bez przesady. W związku z tą nieokreślonością miejsca chwilę zajęło mi znalezienie lampionu i już na pierwszym punkcie miałam sporą stratę do prowadzących.
Dwójka była między dwoma skałami, a od jedynki trzeba było najpierw zbiec z górki, a potem wbiec na następną. W moim przypadku oczywiście w rachubę wchodziło jedynie wleźć mozolnie, a nie wbiec:-). Trójka była łatwa - w dół, azymut, pojedyncza skałka - trudno byłoby nie znaleźć. Na czwórkę (znowu na górce), o dziwo, wdrapałam się dość szybko, a idąc za innymi dotarłam do lampionu. Do piątki leciałam z Joanną, a potem myśląc, że wybrałam sprytniejszy wariant straciłam ją z oczu. I to był błąd. Żeby tylko błąd - to był WIELBŁĄD! Bo kiedy kolejny raz ją zobaczyłam podbijającą punkt, okazało się, że jesteśmy na siódemce, a nie szóstce. Jak mi się udało przelecieć szóstkę??? No jak?? Chyba musiałam być ślepa, czy co... Nie pozostało nic innego jak ustawić wsteczny azymut i wrócić po szóstkę. Wyglądało to na łatwiznę i myślałam, że raz, dwa wrócę po siódemkę, skoro już wiem gdzie jest. Tymczasem szóstki nigdzie nie było. Rozstąp się ziemio! Żeby prawie pojedynczej skałki w lesie nie znaleźć, wiedząc skąd się idzie i mając dobry kompas to dla mnie niewyobrażalne. Łaziłam po lesie już w coraz bardziej abstrakcyjnych kierunkach, szukałam to z jakimś facetem, to z dziewczyną, to sama. Żadna z napotkanych osób nie widziała lampionu o kodzie 56. Czary jakieś, czy co? W końcu zamotałam się tak bardzo, że kompletnie nie wiedziałam gdzie jestem. Tak to już mi się od bardzo dawna nie zdarzyło. Na dodatek przestali pojawiać się ludzie i powoli zaczynałam wpadać w panikę. W końcu usłyszałam, że ktoś się przedziera przez krzaki, pognałam więc w tamtym kierunku. Dopadłam człowieka nie patrząc czy leci na wynik, czy tylko dla satysfakcji i z pełnią dramatyzmu jęknęłam:
- Gdzie ja jestem???
Człowiek na szczęście wiedział gdzie jestem, bo tuż obok miał swój punkt i pokazał na mapie ciemnozieloną plamkę oddaloną od mojej szóstki o jakieś 150 metrów. Jak spod ziemi zmaterializowali się przy nas i inni zawodnicy i już razem znaleźliśmy ten nieszczęsny lampion 56. Wydawało mi się, że błąkałam się po lesie co najmniej z godzinę, a tymczasem cała akcja zajęła raptem pół godziny. Do siódemki trzymałam się grupy żeby znowu nie narobić głupot. Ósemkę i dziewiątkę jakimś cudem znalazłam (pewnie patrząc gdzie idą inni), a patrząc na mapę od razu wiedziałam, że dziesiątki nie ogarnę. Nie ma opcji! Miejsce było co prawda znajome, bo już tu byłam poprzedniego dnia, ale to nie miało żadnego znaczenia. Ja po każdych zawodach mam totalny reset i można mnie co godzinę puszczać w ten sam teren, a i tak się zgubię. Normalnie zerowa umiejętność zapamiętywania miejsc. Najwyraźniej mam agnozję przestrzenną.
Mimo, że nie widziałam większych szans na znalezienie dziesiątki postanowiłam przynajmniej spróbować. Oczywiście najpierw wlazłam między nie te skały co trzeba, a było to pod górę i przez tarninę. Jak już się zorientowałam, musiałam zejść niżej i znowu wspiąć się w kolejny prześwit. Oczywiście przedzierając się przez tarninę.  A potem czesałam, czesałam, czesałam... W tarninie oczywiście. Po jakimś czasie teren przeszukiwało już kilkanaście osób, przy czym z połowa szukała mojej dziesiątki, a połowa jakiegoś innego punktu. Ten drugi oczywiście od razu znalazłam. Tak mniej więcej wiedziałam gdzie powinno być moje 74, ale nie dało się dojść na azymut, no bo tarnina. Można było poruszać się jedynie wydrążonymi już korytarzami i liczyć na to, że jeden z nich doprowadzi tam, gdzie trzeba. To znaczy - można było na azymut, ale to już trzeba by mieć źle pod sufitem, żeby robić taką głupotę. Kiedy już traciłam nadzieję i szykowałam się do zejścia z trasy, niespodziewanie zauważyłam skitrany w krzakach strzępek tkaniny. Nooo, tak upychać lampion to trochę nie w porządku.
Na dziesiątce straciłam kolejne pół godziny i tym sposobem miałam już zagwarantowane ostatnie miejsce. Na szczęście akurat to nie miało dla mnie większego znaczenia, bo przecież na żadne tam wybitne osiągnięcia nie liczyłam przyjeżdżając na zawody. Raczej nastawiałam się na zabawę, ciekawe doświadczenia i mocne wrażenia, a już tych ostatnich to mi nie brakowało.
Pozostałe dwa punkty trasy to już przeleciałam za innymi, zresztą w porównaniu do dziesiątki, to były wręcz banalne. Poza przedzieraniem się przez gąszcz, w którym ukryto jedenastkę oczywiście :-).
Byłam pewna, że na mecie będzie już czekał Tomek, bo co prawda wybiegał jakąś godzinę po mnie, ale przecież tym razem chyba pobiłam rekord przebywania na trasie. Ale jednak nie. Na mecie oczekiwał tylko Krzysztof na Sylwię, która zresztą odebrała mi rekord trasy, bo była jeszcze godzinę dłużej niż ja i w ogóle nie zmieściła się w limicie. No i widzicie - nawet to mi nie wyszło :-(
Po biegu poszłam skorzystać z natrysków, jakie przygotowała nam straż pożarna - czyli wlazłam pod wodę z sikawki. O, jakie to było przyjemne. Lodowata woda zmyła ze mnie stres i wściekłość i wspomnienie punktu szóstego i dziesiątego zaczęło być już tylko śmieszne, a nie irytujące. A potem mogłam się już opalać oczekując na powrót Tomka.

Tempo! Tempo!

Radość z ukończenia biegu.

Potem zostaliśmy jeszcze na dekoracji zwycięzców żeby zobaczyć Małgosię K. na podium i wreszcie zaczęliśmy się zbierać do powrotu.
Rywalizacja na Wawel Cup poszła mi dziadowo, ale zabawę przez te pięć dni miałam przednią. Za rok koniecznie musimy to powtórzyć!

2 komentarze:

  1. Za rok będą n.p. takie bardzo fajne zawody :) http://www.o-adventure.cz/OA2019/bulletin0.pdf

    OdpowiedzUsuń