czwartek, 26 lipca 2018

Jak nie pyton to Czarna Cobra - część 1.

Po Wawel Cup-ie w ogóle nie trenowaliśmy. Mało tego - praktycznie w ogóle się nie ruszaliśmy. Najpierw wszystko nas bolało, a potem przygotowywaliśmy Rodzinne i nie było czasu. I deszcz ciągle padał, więc jak to tak w deszczu...
Tym sposobem na Cobrę jechałam kompletnie rozmemłana, ciągle zmęczona i pewna, że będę musiała zejść z trasy, bo nie dam rady. Tomek, jak zawsze, był gotowy góry przenosić.
Do Manowa przyjechaliśmy późno, bo strasznie daleko, a wyjechaliśmy z Warszawy dopiero po pracy. W bazie było niewiele osób, ale Chrumkająca Ciemność już na nas czekała. Nocowaliśmy w Ośrodku Edukacji Ekologicznej PZŁ i pierwsze co po wejściu na salę rzuciło mi się w oczy to cała masa wypchanych zwierząt - wszelakie sarnowate, dzik, lis. Takie mieszane uczucia miałam, bo z jednej strony mogłam sobie je z bliska obejrzeć, a z drugiej to żal żyjątek.

Tego po prawej to nie znam.

W regulaminie zawodów najbardziej zafascynował mnie punkt o noclegu i śniadaniu: "Nocleg na sali ogólnej jest bezpłatny, jednak wszystkie osoby nocujące zobowiązane są do pokrycia kosztów śniadania w dniu 21 lipca w kwocie 30zł." Szalenie interesowało mnie jak będzie wyglądać śniadanie za kwotę, za którą można zjeść dwudaniowy obiad z deserem, biorąc jeszcze pod uwagę fakt, że w perspektywie pięćdziesięciu kilometrów, jakie mieliśmy pokonać, ze śniadaniem to jednak trzeba było dość ostrożnie. Śniadanie okazało się normalne, z jajecznicą jako hitem dnia, a we wszystkim pewnie chodziło o obejście jakichś durnych przepisów:-)

Drogocenne śniadanie:-)

Po śniadaniu i chwili na dopięcie ostatnich spraw (na przykład nowej kamizelki biegackiej) wyszliśmy przed budynek, gdzie miała się odbyć odprawa i rozdanie map. I tam stałam się gwiazdą telewizji. Zawsze myślałam, że wywiady, autografy, sława to dopiero po osiągnięciu jakiegoś wyniku, a tu proszę - organizatorzy zadbali żeby od razu poczuć się zwycięzcą:-) Mam tylko nadzieję, że tych głupot co tam naplotłam o sposobie używania kompasu to nikomu nie pokażą, bo jak ktoś to sobie weźmie do serca i zastosuje, to przepadł na wieki...

Eh, ta sława...

W końcu ruszyliśmy na trasę.  Postanowiliśmy iść przeciwnie do ruchu wskazówek zegara, bo w drugą stronę mapa była bardzo niebieska i obawialiśmy się zmoczenia butów już na dzień dobry. Ruszyliśmy biegiem i już po kilkudziesięciu metrach poczułam ból łydek.
- Nieźle się zaczyna - pomyślałam.
Po chwili i Tomek przyznał się do dyskomfortu w tej samej części ciała. Ewidentnie jeszcze Wawel Cup z nas wyłaził. Póki jednak dało się przebierać nogami nie zwalnialiśmy, a po chwili ból przeszedł. Grunt to przetrzymać.
Do PK 11 większość trasy prowadziła asfaltem, a potem drogą i ścieżką wzdłuż brzegu jeziora. Na zachętę punkt był bezproblemowy i szybko go zgarnęliśmy.

 Nasza pierwsza zdobycz.

Do czternastki był dość długi przelot. Drogą przez las wróciliśmy do asfaltu, przebiegliśmy przez Wyszebórz, potem kawał asfaltem na północ i wreszcie drogą nad jeziorko. Po drodze spotkaliśmy nadwornego fotografa imprezy, który uwiecznił naszą radość z udziału w imprezie.

 Fot.: Michał Żmiejko

W pobliżu punktu spotkaliśmy zaś młodzieńca, który już dawno temu wyprzedzał nas i myśleliśmy, że jest już daleko, daleko z przodu. Okazało się, że kolega Łukasz dobrze biega, ale w nawigacji jest początkujący i z pewną nieśmiałością zasugerował, że on to by może tak się nas trzymał z lekka. Tomek wcisnął mu kit, że to ja jestem specem od kompasu i azymutów (przez ten nieszczęsny wywiad) i Łukasz patrzył we mnie jak w obrazek, aż wreszcie uświadomiłam go, że lepiej jednak pilnować się Tomka, a nie mnie.

 Świeżo zawiązany team.

W dalszą trasę ruszyliśmy tak niby razem, niby osobno. PK 7 umiejscowiony był w dziurze, dziura zaś była łatwa do znalezienia. Łukasz przydał się jako operator kamery i w końcu jesteśmy z Tomkiem na filmikach razem, a nie jak na ogół - albo jedno, albo drugie.

Na zdjęciu nie widać, ale trudno było utrzymać się w pionie na zboczu dziury.

W pierwszym odruchu po siódemce chcieliśmy iść na trzynastkę, ale postanowiliśmy zgarnąć jeszcze czwórkę, żeby mieć łatwiej na powrocie. Poszliśmy najpierw kawał skrajem lasu do drogi, a potem już ścieżkami. Chwilę szukaliśmy lampionu, bo był powieszony od takiej strony, że niemal stojąc przy nim nie zauważyliśmy go. Wiedzieliśmy, że jesteśmy w dobrym miejscu, ale dopiero widok innych zawodników podchodzących do drzewa naprowadził nas na trop.

Czwórka zdobyta, ale co dalej?

Do trzynastki spory odcinek drogi prowadził asfaltem, mogliśmy więc przyspieszyć. Za to na zejściu z niego nie wstrzeliliśmy się w przecinkę, tylko poszliśmy naokoło drogą, oczywiście nie wiedząc o tym. Tym sposobem zamiast dokładnie na punkt, wyszliśmy za bardzo na zachód i chwilę krążyliśmy po okolicy. W drodze na trzynastkę po raz drugi spotkaliśmy Dominikę. Gdybym wiedziała, że to przyszła zwyciężczyni... Może zaciukałabym ją w tym lesie i poprawiła swoją pozycję?

Kolejny punkt przy strumyku.

Na dwunastkę nawigacja była prosta, udało się w terenie odnaleźć drogi z mapy, więc idąc mogliśmy poświęcić więcej czasu na pogaduszki z Łukaszem, bo nie trzeba było tak bardzo pilnować drogi. Tomek chciał go od razu nauczyć wszystkich nawigacyjnych metod i sztuczek i chyba tylko zrobił mu mętlik w głowie. Za to czas szybko mijał. Przy rzeczce (kolejnej) z rozpędu zaczęliśmy przechodzić na drugi brzeg, bo zobaczyliśmy wcześniej kogoś nadchodzącego z tej strony. Na szczęście szybko zorientowaliśmy się, że leziemy totalnie bezmyślnie i zawróciliśmy.

Kolejny punkt zdobyty.

Od dwunastki do szóstki w linii prostej było już  bardzo blisko, a na szóstce miała być woda. Oczywiście wcale nie chodziło mi o wodę tylko o parę minut odpoczynku, bo wiadomo, że napełnianie bukłaków chwilę zajmuje. Nie byliśmy jeszcze nawet w połowie drogi, ale już zaczynałam odczuwać zmęczenie. Głupio mi było jednak przy wciąż tryskającym energią Łukaszu robić za chylącą się ku upadkowi staruszkę ze wszystkimi geriatrycznymi dolegliwościami, bo jednak kobieta zawsze zostaje kobietą i przy młodym i przystojnym facecie chce dobrze wypaść :-)
Tymczasem do tej szóstki wcale nie wybieraliśmy się bezpośrednio z dwunastki, tylko po drodze mieliśmy wziąć jeszcze  22, 1, 9 i 10.
Przy dwudziestce dwójce po raz drugi spotkaliśmy Michała - fotografa, który postanowił iść z nami na jedynkę. Tym sposobem zaliczyliśmy kolejną prywatną sesję fotograficzną.

 Naprawdę biegniemy!

W stronę jedynki prowadziło sporo dróg i wydawało się, że dotrzemy szybko i łatwo, a jednak już pod koniec zacięło nam się. Przecinka, która miała nas podprowadzić niemal na miejsce okazała się zarośnięta i praktycznie niezauważalna. W pierwszym odruchu spróbowaliśmy iść na azymut w nadziei, że dalej będzie lepiej, no ale nie było. Wycofaliśmy się z powrotem na drogę i trochę nadkładając dotarliśmy do paśnika, przy którym wisiał lampion. Tam zostawiliśmy Michała z innymi uczestnikami, którzy w tym samym czasie dotarli na punkt, a my ruszyliśmy zdobywać dziewiątkę.

 PK 1 

Do dziewiąteczki poszliśmy sobie przecinką, bo ta akurat była całkiem przebieżna, a że punkt był na  na jednym ze szczytów górki, to nie było problemu ze znalezieniem.

Spotkanie na szczycie.

Coraz bardziej dopadał mnie kryzys, bo teren jednak trochę pagórkowaty, a pogoda wcale nie była taka fajna jak mówiły prognozy, bo miało być 20 stopni, a na pewno było więcej. Pocieszałam sama siebie, że jak dotrzemy na punkt wodny, to już prawie połowa drogi, a już od dwudziestki to będziemy na nawrocie, a do bazy to i tak jakoś dojść muszę. Tyle, że niekoniecznie chciałam "jakoś", ale przynajmniej przed nocą. Zupełnie nie wiem jak ludzie robią taką trasę w kilka godzin i jeszcze potem żyją. No, może jest drobna różnica między mną a zwycięzcami w wieku i płci, ale jednak to niesprawiedliwe. Prawda? :-)
Dziesiątka była kolejnym punktem nad strumykiem - najwyraźniej autor trasy przewidział upały i chciał dać nam możliwość ochłody na trasie. Punkt niestety stał nie na tym przepuście co powinien, a do tego ścieżki były jakoś inaczej niż na rozjaśnieniu i chwilę łaziliśmy w te i we wte szukając lampionu. Tak łażąc spotkaliśmy Tomka K. z ekipą, który wykierował nas na właściwe miejsce.
A potem pognaliśmy prosto do szóstki z wodą. To znaczy nie tak zupełnie prosto, bo nas ciut na zachód zniosło i musieliśmy kawałek wracać asfaltem zamiast wyjść prosto na punkt. Ale co tam - grunt, że wreszcie doczekałam się chwili odpoczynku. Punkt wodny okazał się samoobsługowy, czyli pod wiatą stała pryzma butelek z wodą i każdy wlewał w siebie, w bukłak, w butelkę ile potrzebował. A woda była pyszna, bo zimna (w porównaniu do tej wygrzanej na plecach).

 W pierwszej kolejności podbiliśmy punkt, żeby nie zapomnieć o tym.
 
W nogach mieliśmy już okołu 28 kilometrów, a na mapie nie wyglądało to nawet na połowę.Coś ta pięćdziesiątka zapowiadała się znacznie dłuższa...

C.D.N.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz