piątek, 13 lipca 2018

Wawel Cup - część trzecia: Prawoznośny kompas.

W trzeci dzień zanosiło się na to, że tylko ja będę biegać, bo Tomek wciąż cierpiał na oko i płakał rzewnymi łzami. Ale wiadomo jak to z nim jest - póki żyje, to nie odpuści. Im bliżej jego minuty startowej, tym lepiej czuło się jego oko, w końcu zdecydował, że przynajmniej się przespaceruje po trasie. Jak tak mówił, to mogłam być pewna, że pobiegnie ile sił w nogach.
Znowu mieliśmy spory rozrzut w minutach startowych: on - 77, a ja 125. Ponieważ dojściówka była dość długa - prawie półtora kilometra, odprowadziłam go tylko wzrokiem. Potem z nudów zrobiłam przegląd swojego inwentarza i ze zgrozą odkryłam, że nie mam kompasu. Faktycznie - poprzedniego dnia wyjęłam go żeby coś sprawdzić i nie włożyłam z powrotem do plecaka. Miałam co prawda porządny płytkowy (bo bez niego to nawet na zakupy nie idę), ale tak jakoś nieprofesjonalnie wygląda przy tych wszystkich nakciukowych. Organizatorzy, do których poszłam po ratunek, też zaproponowali mi płytkowy, a ja zaparłam się na ten drugi. W końcu udało mi się wyżebrać kompas od OK Sport-ów, a żeby się nie rozmyślili, od razu poleciałam na start.
Start tym razem usytuowany był w rezerwacie przyrody Góra Zborów, gdzie znajduje się też Jaskinia Głęboka.

Zdjęcie akurat nie z dnia zawodów, ale właśnie stąd startowaliśmy.

W końcu nadeszła i moja minuta startowa, chwyciłam mapę w garść i ruszyłam. Od miejsca realnego startu, do trójkącika na mapie było jakieś sto metrów i był to czas na skonstatowanie, że do pierwszego punktu jest w pińdziu daleko, a do tego pod górę, W sumie tak jakby nie nowość, a jednak wciąż zaskakuje. Ustawiłam sobie azymut i parłam przed siebie. Tak parłam, parłam aż zobaczyłam lampion. Jakież było moje zdumienie, kiedy okazało się, że wylądowałam przy punkcie drugim. Nooo, nieźle mnie zniosło. Namierzyłam się więc z dwójki na jedynkę, za to z powrotem miałam łatwiej, bo już wiedziałam gdzie. Jedynka, dwójka i trójka były w dużym skupisku skałek i znalezienie tych trzech punktów zabrało mi raptem niecałe dwadzieścia minut. W porównaniu do trzydziestki dwójki z pierwszego etapu, to leciałam jak błyskawica :-)
Czwórka była w dołku przy rowie, więc łatwizna, bo na takiej rzeźbie często biegam i chodzę. Do piątki znowu było daleeko, za to przynajmniej w większości po w miarę płaskim. Oczywiście nie zawracałam sobie głowy szukaniem dróg, tylko poszłam znowu szlakiem św, Azymuta. U celu kolejny raz zdziwko mnie chapło, bo wylądowałam na szóstce. Najwyraźniej pożyczony kompas, poza tym, że długo się stabilizował, to znosił jeszcze w prawo. Cóż było robić - poszłam z szóstki po piątkę i z powrotem, ale za to czas na szóstkę mam rewelacyjny:-) Jak na moje możliwości oczywiście.
Siódemka, ósemka i dziewiątka weszły dość łatwo. Wiedziałam już, że muszę korygować wskazania kompasu, trafiałam więc bez większych problemów. A że powolutku... Toż starsza pani jestem. Wiem - inne starsze leciały dużo szybciej, ale tak krawiec kraje, jak mu materii staje.
Z dziewiątki na dziesiątkę postanowiłam złamać azymutową zasadę i pobiec drogą. Na drodze spotkałam zaś sporą ekipę podążającą na ten sam punkt i jak można było domniemywać na dwa ostatnie także. Głupio mi było tak zostawać w tyle, biegłam więc w ich tempie i dzięki temu mam bardzo dobrą końcówkę:-) A już finisz, na którym dopingował mnie Tomek, to miałam wręcz rewelacyjny. Na filmie co prawda wygląda to jakbym sunęła ostatkiem sił, ale w moim odczuciu prułam jak mały messerschmitt.

Ostatni punkt!

Po takim wysiłku koniecznie trzeba było wzmocnić nadwątlone siły, udaliśmy się więc do odkrytego dzień wcześniej baru. Tak wygląda naleśnikowa ekstaza:


 Po tych wszystkich atrakcjach Tomek znowu przypomniał sobie, że boli go oko, więc czym prędzej wróciliśmy na kwaterę, aby mógł zalec w łożu boleści. Ale myślę, ze tak naprawdę to chciał skumulować siły na kolejny etap.


C. D. N.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz