czwartek, 12 lipca 2018

Wawel Cup - część druga: Kiedy etap w oczy kole.

W drugim dniu zawodów baza imprezy wciąż w Podlesicach, a do startu tym razem tylko 1,4 km. Meta wyjątkowo także wyprowadzona poza bazę, a idąc na start można było ją sobie obejrzeć. Dostaliśmy dość abstrakcyjne minuty startowe, bo ja czterdziestą, a Tomek sto osiemdziesiątą trzecią. Jednak małżeństwom powinni dawać jakieś zbliżone, bo tak to dwie osoby mają zdezorganizowany cały dzień.
Tomek odprowadził mnie na start, dopilnował żebym wystartowała, ale potem wrócił jeszcze do bazy odczekać te swoje dwie godziny.

Z tymi bidonami wyglądam jak rewolwerowiec.
Tym razem poza pierwszym punktem nie było na mapie takich wielkich skał jak poprzedniego dnia, ale poziomnice trochę straszyły swoją gęstością. Mimo to ruszyłam biegiem i biegłam póki mnie było ze startu widać:-) Zresztą pierwsze metry były po płaskim. Litościwie do samej skały prowadziła dość porządna droga i nie trzeba było zaczynać od chaszczowania. Jakoś dolazłam do skały, ale gdzie w takim wielkim bloku skalnym znaleźć jaskinię z lampionem???  Łaziłam dookoła i coraz bardziej sytuacja zaczynała mi przypominać przygodę z lampionem 32 z poprzedniego dnia. W końcu po dziesięciu minutach rozpaczliwych poszukiwań znalazłam co trzeba, ale konkurencja startująca po mnie dogoniła mnie na odejściu od punktu. No dobra - i tak by mnie dogoniła, bo Joanna jest lepsza i w orientacji i w nogach. Do kolejnego punktu leciałyśmy równolegle, a trójki szukałyśmy już razem. Potem mogłam zobaczyć tylko kurz spod jej butów:-) Czwórka i piątka były łatwe. Łatwe - to znaczy,  że skały były na tyle duże żeby je z daleka wypatrzyć, a na tyle małe, żeby je w miarę szybko przeszukać, no bo przecież z mapy jeszcze nie potrafię wyczytać jak najdokładniej i najszybciej trafić na odpowiednie miejsce. Szóstka dla odmiany była schowana w jarze. Jak to dobrze, że ostatnio na pięćdziesiątkach i na Hale trochę połaziłam po jarach, bo przynajmniej ogarniałam jak się te powyginane poziomnice mają do rzeczywistości. Do punktu trafiłam od pierwszego kopa. Taak, chyba wolę jary niż skałki - lepiej wchodzą.
Kolejne trzy punkty niestety znowu były skaliste i na siódemce straciłam ponad siedem minut, a na ósemce ponad osiem. No dobra, na ósemce to głównie dlatego, że pod górę, a ja pod górę zawsze umieram. Nawet polewanie głowy wodą (jak dobrze, że wzięłam te bidony) nie za bardzo pomagało. Że też organizatorzy jeszcze nam te upały dali w pakiecie. Co za ludzie!?
 Ostatni punkt - dziesiąty - to jak zwykle formalność mająca naprowadzić na metę i w sumie to już leci się całym pędem za innymi, bo wszyscy mają ten sam:-)
Na mecie nikt na mnie nie czekał, choć trochę się łudziłam, że może Tomek jednak będzie. Spotkałam go w drodze do bazy - dopiero szedł na swój start.
W bazie zdążyłam umyć się, przebrać, zjeść obiad, a do powrotu Tomka wciąż zostawało duuużo czasu. W końcu wzięłam kocyk, plecak z niezbędnymi rzeczami, butelkę piwa i wróciłam na metę, żeby tam sobie poleżakować. Powitałam na mecie Krzysztofa, który wrócił zdegustowany, bo mu się na jednym punkcie strony świata obróciły o 180 stopni, poobserwowałam w jak różny sposób ludzie reagują na metę, powygrzewałam się w słonku i tak zrelaksowana, w tym błogostanie mało nie przegapiłam powrotu Tomka, ale w ostatniej chwili zdążyłam złapać kamerkę.

 Finish!

Wrócił z trasy lekko nadwyrężony - z dziurą w ręce i patykiem w oku. To znaczy tego patyka do mety nie doniósł, ale coś go po drodze dziabnęło w oko. Normalnie rany jak z wojny, a nie rekreacji.  Potem odstaliśmy w długaśnej kolejce w barze, bo chyba wszyscy naraz przyszli coś zjeść. Dostaliśmy nasz klubowy numerek - 44 i zastanawialiśmy się skąd pani wiedziała, że trzeba nam taki dać :-)

 Stowarzysze - Koło nr 44

Mimo późnej minuty startowej Tomka, został nam jeszcze spory kawałek dnia do zagospodarowania, postanowiliśmy więc zobaczyć zamki w Bobolicach i Mirowie, gdzie czwartego i piątego dnia miała się przenieść baza zawodów. Już w czasie jazdy Tomkowi zaczęło dokuczać poturbowane oko i musieliśmy się zmienić za kierownicą, bo na ślepo ciężko jechać.

 Do zamku można było podejść pod taką skałą albo jak ktoś wolał, normalnie drogą. My oczywiście wybraliśmy efektowniejszy wariant.


Na tym kamyczku co chwilę ktoś sobie robił pamiątkową fotkę. To ja też!

Tomek coraz bardziej cierpiał na patyk w oku, odmawiał patrzenia i obficie lał łzy. Zrobiłam parę fotek tych pięknych zameczków, żeby sobie obejrzał kiedy już mu wzrok wróci.


Zamek w Bobolicach

 Zamek w Mirowie

Wróciliśmy na kwaterę dość szybko, bo samej to mi się nie chciało zwiedzać, a Tomek odmówił. Z okiem było coraz gorzej i w końcu postanowiliśmy szukać pomocy specjalisty. Internety wysłały nas do Zawiercia, do szpitala powiatowego. Nastawiliśmy się na kilkugodzinną przygodę z naszą służbą zdrowia, a tymczasem już po jakichś dwóch godzinach wyszliśmy z receptami i zapewnieniem, że za dwa dni oko będzie jak nowe.

Szpital Powiatowy w Zawierciu. 

 Reszta  dnia minęła nam na zakraplaniu oka i planowaniu kolejnego dnia z uwzględnieniem niemożności startu przez Tomka. Tłumacząc na polski - Tomek wyjaśniał mi jak trafić do bazy zawodów i nie zgubić się jeszcze przed startem :-)

C. D. N.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz