Tomek odprowadził mnie na start, dopilnował żebym wystartowała, ale potem wrócił jeszcze do bazy odczekać te swoje dwie godziny.
Z tymi bidonami wyglądam jak rewolwerowiec.
Kolejne trzy punkty niestety znowu były skaliste i na siódemce straciłam ponad siedem minut, a na ósemce ponad osiem. No dobra, na ósemce to głównie dlatego, że pod górę, a ja pod górę zawsze umieram. Nawet polewanie głowy wodą (jak dobrze, że wzięłam te bidony) nie za bardzo pomagało. Że też organizatorzy jeszcze nam te upały dali w pakiecie. Co za ludzie!?
Ostatni punkt - dziesiąty - to jak zwykle formalność mająca naprowadzić na metę i w sumie to już leci się całym pędem za innymi, bo wszyscy mają ten sam:-)
Na mecie nikt na mnie nie czekał, choć trochę się łudziłam, że może Tomek jednak będzie. Spotkałam go w drodze do bazy - dopiero szedł na swój start.
W bazie zdążyłam umyć się, przebrać, zjeść obiad, a do powrotu Tomka wciąż zostawało duuużo czasu. W końcu wzięłam kocyk, plecak z niezbędnymi rzeczami, butelkę piwa i wróciłam na metę, żeby tam sobie poleżakować. Powitałam na mecie Krzysztofa, który wrócił zdegustowany, bo mu się na jednym punkcie strony świata obróciły o 180 stopni, poobserwowałam w jak różny sposób ludzie reagują na metę, powygrzewałam się w słonku i tak zrelaksowana, w tym błogostanie mało nie przegapiłam powrotu Tomka, ale w ostatniej chwili zdążyłam złapać kamerkę.
Finish!
Stowarzysze - Koło nr 44
Mimo późnej minuty startowej Tomka, został nam jeszcze spory kawałek dnia do zagospodarowania, postanowiliśmy więc zobaczyć zamki w Bobolicach i Mirowie, gdzie czwartego i piątego dnia miała się przenieść baza zawodów. Już w czasie jazdy Tomkowi zaczęło dokuczać poturbowane oko i musieliśmy się zmienić za kierownicą, bo na ślepo ciężko jechać.
Do zamku można było podejść pod taką skałą albo jak ktoś wolał, normalnie drogą. My oczywiście wybraliśmy efektowniejszy wariant.
Na tym kamyczku co chwilę ktoś sobie robił pamiątkową fotkę. To ja też!
Zamek w Bobolicach
Zamek w Mirowie
Wróciliśmy na kwaterę dość szybko, bo samej to mi się nie chciało zwiedzać, a Tomek odmówił. Z okiem było coraz gorzej i w końcu postanowiliśmy szukać pomocy specjalisty. Internety wysłały nas do Zawiercia, do szpitala powiatowego. Nastawiliśmy się na kilkugodzinną przygodę z naszą służbą zdrowia, a tymczasem już po jakichś dwóch godzinach wyszliśmy z receptami i zapewnieniem, że za dwa dni oko będzie jak nowe.
Szpital Powiatowy w Zawierciu.
Reszta dnia minęła nam na zakraplaniu oka i planowaniu kolejnego dnia z uwzględnieniem niemożności startu przez Tomka. Tłumacząc na polski - Tomek wyjaśniał mi jak trafić do bazy zawodów i nie zgubić się jeszcze przed startem :-)
C. D. N.
C. D. N.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz