niedziela, 29 lipca 2018

Czarna Cobra - część 2

W wodopoju nie siedzieliśmy długo, ale zawsze to chwila oddechu. Opici i obciążeni świeżą dolewką w bukłakach ruszyliśmy dalej - na PK 19. W sumie nic ciekawego - blisko i łatwo.

Punkt na górce, tuż  przy przecince.

Do dwudziestki popruliśmy drogą i zaliczyliśmy kolejny punkt na górce.  Zdecydowanie górki lepiej nam wchodziły niż strumyki - może dlatego, że je łatwiej wypatrzyć? Za to co sobie myślałam o budowniczym na każdym, choćby najmniejszym podejściu, to już lepiej zmilczę, bo nie zawsze były to słowa jakie przystoją damie. Co prawda ze mnie tam taka dama, jak z Tomka tancerz baletowy, ale zawsze. Jakoś mój organizm nie jest dostosowany do chodzenia inaczej niż po równym i nie daje się przekonać, że można.

Ten uśmiech dużo mnie kosztował. w rzeczywistości ledwo żyłam.

Na dwudziestce pocieszałam się, że teraz to już będziemy szli w kierunku mety i z każdym krokiem będzie coraz bliżej do końca.
Do sanktuarium na Krzyżance wiodła porządna droga, bo to bardzo popularne miejsce. Szkoda, że nie mieliśmy czasu żeby pójść na wieżę widokową, zresztą wtedy nawet o wieży nie wiedzieliśmy. Na tych pięćdziesiątkach to się człowiek dużo nachodzi, a mało zobaczy. Czy to się w ogóle kalkuluje???

PK 5

W stronę szesnastki poszliśmy przecinką, której nie było na mapie, dlatego już w pobliżu punktu coś nam przestało pasować. Droga powinna iść na nasypie, a jakoś nie chciała. Zaczęliśmy przeszukiwać wszelkie małe, większe, a potem i największe wzniesienia w okolicy, a lampionu ani śladu. Dopiero kiedy zauważyliśmy po drugiej stronie obniżenia drogę na nasypie, zrozumieliśmy w czym rzecz - nie byliśmy tam, gdzie myśleliśmy, że jesteśmy. Co oczywiście nie znaczy, że od razu poszliśmy bezbłędnie na punkt. Gdzie tam - chłopaki przeciągnęli mnie jeszcze przez jakieś pieruńskie górzysko i dopiero schodząc z niego zauważyłam, że ktoś wchodzi na niewielką górkę obok. Poleciałam sprawdzić co tam jest i co było? Oczywiście nasz lampion.

Szesnastka

Wydawało się, że osiemnastka nie przysporzy nam trudności, bo mieliśmy i porządną drogę (na mapie i w rzeczywistości) i punkt zlokalizowany był blisko osiedla, więc było się od czego namierzać, a jednak... W terenie jarów było od zatrzęsienia, tylko w żadnym nie wisiał lampion. A przynajmniej tak się nam wydawało, bo potem okazało się, że obok lampionu przeszliśmy kilka razy. Zataczaliśmy coraz większe kręgi penetrując każde podłużne zagłębienie terenu, w końcu postanowiliśmy wrócić pod same domy i od nich namierzyć się jeszcze raz. Skutek osiągnęliśmy podobny do poprzedniej próby.

Przez ten strumyk przeprawialiśmy się kilkakrotnie.

W końcu mój zapał opadł do poziomu zerowego i odmówiłam dalszej współpracy. Osiadłam sobie nad strumykiem i kontemplowałam rzeczywistość. Tomek w tym czasie biegał po bliższej, dalszej i coraz dalszej okolicy, Łukasz spacerował po bliższej. Największe efekty dała moja kontemplacja, bo wypatrzyłam gdzie znikają kolejni zawodnicy i w końcu poszłam to sprawdzić. Kilkanaście metrów od mojego stanowiska postojowego wisiał sobie lampionik - jak gdyby nigdy nic. Razem z Łukaszem podbiliśmy punkt i pozostało nam jeszcze odszukanie Tomka, który zniknął, wydawało się, że na zawsze. Nawoływaliśmy - zrazu nieśmiało, potem coraz głośniej:
- Toomeek!!!!
- Toooomeeeek!!!!!!!
W końcu usłyszeliśmy jego głos, a i on sam wyłonił się z krzaków.

Znalazł się! I Tomek i lampion.

 Szukanie osiemnastki zajęło nam dobrze ponad pół godziny, chociaż nam wydawało się, że przynajmniej ze trzy. Na każdej imprezie musi trafić się jakiś taki feralny punkt i w sumie cieszyliśmy się, że ten punkt programu mamy już za sobą.
Punkt siedemnasty wynagrodził nam stresy związane z osiemnastką i dał się znaleźć od pierwszego kopa, a na dokładkę większa część trasy prowadziła asfaltem i mogliśmy pobiec nadrabiając stracony czas. Co prawda z tym moim bieganiem to na tym etapie wycieczki było już krucho, ale przynajmniej tam gdzie było z górki lub po równym starałam się przyspieszyć. W miejscu gdzie powinien wisieć lampion znaleźliśmy sam perforator, lampion zaś schowany był w wybetonowanej dziurze w ziemi, pewnie jakimś umocnieniu jeszcze z czasów wojny. Nie wiem czy takie było zamierzenie organizatora, czy ktoś po prostu wrzucił lampion do dziury, ale mi się podobało.

Siedemnastka w dziurze.


Z siedemnastki na piętnastkę można było iść na azymut albo leśnymi dróżkami, ale postanowiliśmy nadłożyć drogi i przelecieć się asfaltem. Punkt był na górce (na drugim szczyciku), więc tradycyjnie umierałam i przystawałam niemal co metr. Przy pierwszym szczycie spotkaliśmy ekipę, z którą już od dłuższego czasu wymijaliśmy się w drodze i wyglądało, że oni mają większe możliwości biegowo wytrzymałościowe, my z kolei nawigacyjne. Podpowiedzieliśmy im, że są o jeden szczyt za blisko.

Piętnastkę zdobyliśmy wspólnie.

Między piętnastką, a dwudziestką jedynką zastał nas umowny czterdziesty czwarty kilometr (numer naszego klubu) i oczywiście zatrzymaliśmy się żeby strzelić sobie selfika. No, tym razem wyjątkowo to nie był selfik, bo miał nam kto cyknąć fotkę i Łukasz wykazał się takim dziełem:

Dobrze, że było się o co oprzeć:-)

Zostały nam już tylko cztery punkty do mety. Ta świadomość podtrzymywała mnie na duchu, chociaż odcinek między dwójką a ósemką ciut mnie niepokoił. Zasadniczo jednak nie mam zwyczaju martwić się na zapas, skupiłam się więc na dotarciu do  PK 21.  Na szczęście było dość blisko, a na mapie narysowanych było sporo dróg w kierunku marszu. Niestety - w terenie dróg było jeszcze więcej i oczywiście wstrzeliliśmy się nie w tę, o którą nam chodziło. Przekonani, że jesteśmy na drodze tuż przy dziurze z punktem zaczęliśmy czesać las. Oczywiście - bezskutecznie. Inne ekipy chyba też się nacięły na ten sam numer, bo chwilami las był pełen zawodników, a każdy zadawał jedno pytanie:
- Macie dwudziestkę jedynkę?
Niby wszystko się zgadzało - droga biegnąca w słusznym kierunku, mała górka po jednej stronie drogi i druga po przeciwnej, tylko dużej dziury nie było. No i powtórzyła się sytuacja z osiemnastki:-( A już myśleliśmy, że te atrakcje mamy za sobą.  W końcu ustaliliśmy, że ja zostaję na drodze, żeby chłopaki wiedzieli gdzie wrócić w razie czego, a oni idą czesać las w promieniu stu kilometrów. Innego wyjścia nie było. Początkowo to nawet się cieszyłam, że sobie odpocznę, zjem, napiję się, ale kiedy to ja stałam się pożywieniem dla zgłodniałych komarów, to mina mi trochę zrzedła. Psikałam się co kilka minut muggą i z niecierpliwością nasłuchiwałam, czy panowie nie wracają. I kiedy tak stałam sama w tym lesie, nadeszła Dominika, którą wcześniej zostawiliśmy w tyle. I znowu miałam okazję do zaciukania rywalki (nawet nikt by się nie dowiedział, że to ja) i znowu przegapiłam szansę. Ależ ta dziewczyna ma farta! :-)
Chłopaki z poszukiwań wrócili jedynie z postanowieniem zejścia do asfaltu (hmmm, dość daleko) i niczym więcej. Ale w sumie innego wyjścia nie było, bo odpuszczenie punktu nie wchodziło w rachubę. I kiedy tak schodziliśmy w dół do tego asfaltu nagle zaczęło nam się wszystko zgadzać, a po chwili znaleźliśmy i dziurę i lampion. Ale i tak kręcąc się za własnym ogonem straciliśmy kolejne pół godziny. Gdybyśmy ....

Punkt w duuużej dziurze.

Po tych kolejnych długich poszukiwaniach byłam już totalnie zniechęcona. Wiadomo było, że nawet jeśli zdążymy zebrać wszystkie punkty, to czas będziemy mieć słaby i uplasujemy się gdzieś w końcówce stawki. Tak czy siak, iść trzeba było, bo w lesie nie zamierzaliśmy nocować.
Trójka miała być prawie przy samej drodze, więc nie spodziewaliśmy się trudności. A jednak... Co prawda szukaliśmy znacznie krócej niż poprzedni punkt, ale parę minut zeszło.

O, tam wisi.

Zastanawialiśmy się czy do trójki iść naokoło, czy ryzykować przeprawę przez strumień. Mi było już wszystko jedno, strumień to nawet kusił zimną wodą, ale Tomek zadecydował, że obchodzimy. Jak się okazało całkiem niepotrzebnie, bo większość osób poszła na skróty (jak pokazują ich ślady gps) i wcale się nie potopili. Punkt miał być na brzegu jeziora u ujścia cieku wodnego. Wydawało się, że tu już nic nas nie zaskoczy. Tymczasem na brzeg jeziora, owszem - dotarliśmy, tylko nie wiedzieliśmy, w którym miejscu dokładnie się znajdujemy. Postanowiliśmy się rozdzielić i rozejść w dwie strony: Tomek poszedł na północ, ja z Łukaszem na południe. Co prawda lampionu żadne z nas nie znalazło, ale Tomek natrafił na rzeczkę, którą omijaliśmy i przynajmniej było wiadomo gdzie jesteśmy. Teraz znalezienie  dwójki było już proste. Tylko wędkarze dziwili się, co tak co chwilę ktoś łazi i pyta albo o kartkę na drzewie albo o innych szukających.

Bardzo malowniczo usytuowany punkt.

Zbliżaliśmy się do końca limitu czasu, słońce zaczynało się powolutku obniżać w stronę horyzontu, a my mieliśmy do zaliczenia jeszcze jeden punkt  - dość odległy i w mokrych okolicznościach przyrody. Przez moment nawet rozważaliśmy możliwość odpuszczenia go sobie, bo baliśmy się, że dotrzemy po wszystkich limitach i nie będziemy klasyfikowani. Szczególnie Łukasz bał się tej wizji, bo on w ogóle nastawiał się, że obleci wszystko w kilka godzin, a nie kilkanaście. Mi było już wszystko jedno, a Tomek nigdy nie daje za wygraną. Ponieważ ósemka i tak była w stronę mety, postanowiliśmy ostateczną decyzję podjąć już bliżej niej. Z obliczeń wyszło nam, że jeśli nic się nie wydarzy (czyli jeśli ja nie odmówię współpracy i nie zaprę się, że dalej nie idę) to wyrobimy się w limicie dodatkowym. Ósemka, na szczęście, okazała się łatwa i bezproblemowa.

Mamy ostatni punkt!

Tak jak przewidywaliśmy na metę dotarliśmy już w czasie dodatkowym, chociaż bardzo się starałam i nawet podbiegałam jeśli nie było pod górę. A na mecie przeżyłam szok. Okazało się, że w klasyfikacji kobiet wskakuję na pudło - na najniższy stopień, ale zawsze. Nastawiałam się na miejsce w dolnych rejonach tabeli, a okazało się że dużo osób przyszło bez kompletu punktów. Drugie miejsce przegrałam o jedyne sześć minut (!), a pierwsze - wiadomo - Dominika (drugie zresztą też Dominika, ale inna).

Wreszcie na mecie!

A potem to już tylko zasłużone piwko, kiełbasa pieczona na ognisku (niestety, trzeba było samemu sobie upiec) i pyszne pierogi wydawane ukradkiem, bez reklamy, ale człowiek głodny trafi za węchem. I arbuz. Duużo arbuza. Poczułam się usatysfakcjonowana. A jeszcze bardziej kiedy dostałam gustowny puchar.

Chwila dla fotoreporterów.

A tak wygląda nasz przebieg:


Jeszcze będzie filmik, ale chwilkę trzeba poczekać. Bądźcie czujni!

4 komentarze:

  1. Gratulacje Renata! Od pk18 zaczął się mój niefart na Cobrze, a pk21 mnie dobił i upokorzył.

    OdpowiedzUsuń
  2. Czyli 21 było ogólnie zabójcze.

    OdpowiedzUsuń
  3. Super relacja!!!Czytało sie świetnie,dzięki jeszcze raz,może mi się uda kiedyś pod Was znowu podczepić��!Pozdrawiam i Gratuluję Szefowej trójki na pudle!Łukasz J.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W filmie (lada moment się pojawi) obsadziliśmy Cię w jednej z głównych ról.

      Usuń