Na Grand Prix to wiadomo, że chcieliśmy się wybrać, a już na imprezę upamiętniającą Andrzeja, to wręcz czuliśmy się wewnętrznie zobligowani, więc rączo się zapisałam i dopiero po kilku dniach dotarło do mnie, że w sobotę to odbywają się dwa biegi i w obu uczestniczę. Ale, oj tam. Najwyżej się zarżnę - pomyślałam.
Impreza była poważnej rangi, o czym świadczyły kible na starcie. Bo na imprezach mniej poważnych są tylko krzaki. Aha, jeszcze były minuty startowe i boksy. Tych naszych minut to nie mogłam spamiętać i wciąż musiałam sprawdzać w rozpisce.
Z bazy zawodów na start było 1700 metrów, czyli ponad połowa mojego dystansu. Za to chociaż raz miałam przed bieganiem rozgrzewkę inną niż ciepły nawiew w samochodzie.
Niektórzy orientaliści polegli już na dojściówce, bo przegapili skręt, ale my nie daliśmy się na to nabrać.
Okazało się też, że start usytuowany jest na pustyni, o czym nie było mowy w komunikacie technicznym. Bieganie po piachu nie jest łatwe, ale co zrobisz, jak nic nie zrobisz.
Piach dookoła.
Tomek startował pół godziny przede mną, więc potem musiałam przeczekiwać skwar wśród rachitycznych drzewek, czekając na swoją kolej. Z boksu do lampionu startowego było 220 metrów po piachu, więc praktycznie na starcie byłam już wykończona i do tego nie pomyślałam o wzięciu wody na trasę, a żar lał się z góry strumieniami. Pustynia, normalnie pustynia.
No ale dobra, sprawa jest poważna, więc nie ma co narzekać tylko spiąć się w sobie i lecieć, choćby powoli.
Spięłam się. Ludzie, jak ja się spięłam. Leciałam po kreskach niczym natchniona, ale ostatecznie obsługi kompasu i nawigacji uczyłam się od Andrzeja, więc nie mogłam inaczej.
Niestety - nic nie może przecież wiecznie trwać, co zesłał los, trzeba będzie stracić.... No i straciłam kreskę po dziewiątce. Nie dość, że zaczęło mnie ciut ściągać w lewo (w lewo! nie jak zawsze w prawo!), to jeszcze w pobliżu dziesiątki zauważyłam innych zawodników i tak się nimi zasugerowałam, że trafiłam na lampion nie z mojej trasy. A tyle razy sobie powtarzam: Umiesz liczyć? Licz na siebie! Kiedy po chwili błądzenia spotkałam Małgosię, miałam co najmniej ambiwalentne uczucia. Z jednej strony - mogłam liczyć na jej pomoc (bo to dobra kobieta jest), z drugiej - dogoniła mnie, a startowała po mnie, więc nie ma co marzyć o miejscu przed nią. Oj, bolało, bolało. Gosia wybrała lepszą strategię - namierzała się na dołki, a ja na wykroty. Dołki jak są, to są. Wykroty są albo jest ich więcej niż na mapie, a najczęściej jest ich dużo, dużo więcej i tym samym nie stanowią żadnego wartościowego punktu odniesienia.
Z dziesiątki spylałam ile sił w nogach (więc w sumie niewiele), żeby tylko być jak najdalej od konkurencji. Na jedenastce czekał Tomek, żeby cyknąć fotkę poniżej, a potem on pognał na metę, a ja jeszcze na PK 12 na górce.
Na metę dotarłam co prawda przed Małgosią, ale ostatecznie to ona okazała się lepsza. No, nie ma mocnych na tę kobitę!
Po tym końcowym wyścigu padłam i nawet mapę i kompas musiał mi Tomek potrzymać, bo były dla mnie za ciężkie. Podniosła mnie dopiero myśl, że trzeba się szybko zbierać do domu, żeby w przerwie między etapami coś zjeść i chwilę odpocząć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz