poniedziałek, 27 maja 2024

Grand Prix Mazowsza 2024 im. Andrzeja Krochmala - etap trzeci w Popowie.

Kilka  dni przed Grand Prix Tomek wygrzebał moją starą relację z Popowa, gdzie biegaliśmy w czasach zarazy i to chyba nie był dobry pomysł. Tylko mnie postraszył przypomnieniem jak to potrafiłam 9 km przebiec w 18 km. i ile razy i jak bardzo błądziłam. Utrwalił mi przekonanie, że okolica jest trudna i na zawody jechałam z duszą na ramieniu. Na wszelki wypadek przygotowałam dużą porcję wody do wzięcia na trasę i tylko kanapek nie miałam gdzie spakować.
Tym razem to ja startowałam pierwsza i nie musiałam w skwarze czekać na swoją kolej. Do startu było krótsza dojściówka niż dzień wcześniej, więc i rozgrzewka była słabsza:-)
 
Idziemy na start.
 
 Z dumą prezentujemy nasze koszulki klubowe.
 
Poprzedniego dnia dałam sobie przykleić opisy na żywe ciało, bo nie brałam opisownika, ale tym razem uznałam, że wystarczy jak je przeczytam na miejscu. Na trasie w czasie szukania opisów na mapie jest okazja, żeby odpocząć i to mi bardzo pasowało.

Ruszyłam.
 
Punkt pierwszy był w dołku przy drodze, ale w takich krzaczorach, że aż strach wchodzić i sama nie wiem jakim cudem trafiłam na niego od pierwszej próby. Do dwójki ustawiłam azymut i usiłowałam ruszyć, ale po drugiej stronie drogi zatrzymała mnie ściana lasu, bo krzaczory były takie same (a może większe) jak przy jedynce. Co ja się nakombinowałam, żeby wbić się w którymkolwiek miejscu. Już nawet olałam azymut, chciałam tylko ruszyć z miejsca. Tak po prawdzie to mogłam obiec tę gęstwinę, no ale przecież ja nie idę na łatwiznę, a nawet wręcz - im większe przeszkody, tym mnie tam więcej. Jakieś takie mam masochistyczne ciągoty na widok lasu. Nie wiem czy to się leczy. Mimo utraty azymutu, idąc tak bardziej "na oko" jednak trafiłam na dwójkę i to bez błądzenia.
Na pozostałe punkty szłam już jak po sznurku wzorcowymi azymutami. Człapałam sobie powoli, bo raz - gorąco, dwa - wydma, trzy - totalny bałagan w lesie i ciągle coś pod nogami, więc nawet gdybym jakimś cudem była zdolna do biegu, to i tak się nie dało (no, może nie wszędzie, ale przemilczmy). Czuję się usprawiedliwiona.
Trzynastka była przy bajorku, gdzie cztery lata temu natrafiliśmy na truchło łosia, ale tym razem obeszło się bez zwłok. Zresztą bezzwłocznie oddaliłam się na następny punkt.
Szesnastka stała na najwyższej górce w okolicy. Miałam już tak dość, że nawet widok obiektywu wycelowanego we mnie nie wykrzesał iskry i nie zmusił do biegu. Do punktu raczej się dowlokłam i to w w marnym stylu.

PK 16
 
Za to do siedemnastki było już tylko w dół, potem osiemnastka przy drodze i meta.

Ostatni punkt - PK 18.
 

Na metę dotarłam w niezbyt rewelacyjnym stanie i musiałam czym prędzej udać się do samochodu na leżakowanie. Dobrze, że Tomek długo nie wracał, bo zdążyłam pozbierać się do kupy, pójść na metę i uwiecznić jego powrót.

Tomek na mecie.
 
Tak się bałam tego Popowa, a w sumie nawigacyjnie poszło mi rewelacyjnie, a że kondycja nieobecna, no to raczej norma. Gosia dokopała mi prawie jedenaście minut, ale i tak mam pudło, bo nas dwie ukończyło bieg. Drugie miejsce w generalce brzmi dobrze. Większość znajomych i tak nie wie, że to w kategorii wiekowej i przy niskiej frekwencji, więc chwalić się można.

Cała trasa. Ładnie to wygląda.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz