Drugi dzień WOM przewidywał bieg sztafetowy, a my nie zorganizowaliśmy sobie sztafety. Jak za każdym razem do tej pory, choć zawsze sobie obiecujemy, że za rok to już na pewno... Na szczęście organizator miał też propozycję dla niezesztafecionych i pod koniec imprezy mogliśmy pobiec indywidualnie. Tym razem jednak tak bardziej treningowo, bo bez minut startowych i bez medali. Ale dobre i to.
Moja trasa miała nominalnie prawie cztery kilometry, co w połączeniu z panującą temperaturą nie rokowało dobrze.
Na start przyszliśmy jeszcze przed organizatorem i w oczekiwaniu na jego przybycie spokojnie dokonaliśmy procedury clear i check.
Czekamy.
Rozdawanie map.
Kiedy w końcu pojawił się organizator zebrani uczestnicy wymusili szybkie rozdanie map (choć chyba nie taki był plan) i można było ruszać. Na hasło: kto chce startować w maniaku? szybko krzyknęłam: ja! i pognałam do lampionu startowego, żeby się organizator nie rozmyślił. Tak się szybko zebrałam do tego startu, że zanim Tomek się zorientował i włączył kamerkę, ja byłam już daleko, daleko...
Tak daleko, że dobiegłam do jedynki. Dobrze, że bezproblemowo, więc radośnie poleciałam dalej. Trasa była tak skonstruowana, że praktycznie cały czas trzeba było biec na azymut, czyli to, co najbardziej lubię.
Już od początkowych punktów jak duch pojawiała się przy mnie co chwilę jakaś dziewczynka biegnąca tę samą trasę. Czasami trzymała się za mną, a kiedy zwalniałam, ona zatrzymywała się, czasami (na widok lampionu) biegła przodem, a po podbiciu długo wpatrywała się w mapę, aż ruszyłam na kolejny punkt. Z jednaj strony rozumiałam ją i nie miałam za złe, ale z drugiej obawiałam się dekoncentracji i tego, że się w końcu zgubimy jak zamiast patrzeć na mapę, będę obserwowała jej poczynania. Tak biegłyśmy razem chyba aż do PK 9. Po dziesiątce byłam już pewna, że uciekłam i zmyliłam pogonie, że tak powiem Mickiewiczem. Tak mnie to podjarało, że z dziesiątki wiałam już na oślep, byle dalej. No i pokarało mnie, że chciałam być takim nieużytkiem i porzucić biedne dziecię w lesie. Zniosło mnie trochę w prawo, wypadłam nie na tę drogę co trzeba i... zgłupiałam. Przez chwilę nie mogłam ogarnąć dlaczego droga biegnie w złą stronę i co się tu w ogóle odpiernicza. A kiedy w końcu już ogarnęłam sytuację, okazało się, że moja "podopieczna" ma już podbitą jedenastkę i gna dalej (tym razem za Hanią), a ja jestem w lesie. Dosłownie i w przenośni.
Troszkę mnie zniosło.
Resztę punktów zaliczyłam bezbłędnie, aczkolwiek z niechęcią, zbulwersowana, że sama siebie tak wystrychnęłam na dudka i w efekcie zostałam daleko w tyle, bo też i sił na pościg już nie miałam. Wydawało mi się, że w klasyfikacji będę całkiem ostatnia, co zresztą niespecjalnie mi przeszkadza, a tymczasem uplasowałam się w połowie stawki, co też mi nie przeszkadza:-) Bo grunt, że pobiegane.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz