czwartek, 26 kwietnia 2018

Yes, yes, yes!

Zrobiłam to! Wygrałam!
No, nie  - przecież nie całe zawody, bez przesady. Wygrałam z Tomkiem! I z ponad dwudziestoma innymi osobami, a jak liczyć i tych z NKL-ką , to z ponad trzydziestoma. Po raz pierwszy nie byłam w ostatniej trójce na Szybkim Mózgu, ale też i solidnie na to pracowałam. Nawet (a może zwłaszcza) zimą, kiedy zamiast wygrzewać się pod kocykiem z książką i czekoladą, zapylałam po polach, lasach i ulicach, a w międzyczasie pociłam się na gimnastyce dla staruszków i na siłowni. Tomek co prawda też zapylał i pocił się na siłowni, ale nie chodził na staruszki i najwyraźniej tego mu brakło:-)
No dobra, biegowo wziąłby mnie bez problemu, ale nawigacyjnie zrobił tyle błędów, ile się tylko dało. Mi nawigacja wyjątkowo szła bezbłędnie, a do tego mój nowy czip nie wymaga minutowego stania przy  stacji i czekania aż pipnie, więc pewnie i tu miałam spory uzysk czasu.

Na starcie. Fot. Orientuj się na WAT

Najwięcej problemów to miałam z Zuzą, która biega szybko i dogoniła mnie już w pierwszej części trasy. Znaczy nie żeby mi nogę podstawiała, czy coś takiego, ale musiałam strasznie się wysilać żeby nie zacząć bezmyślnie biec za nią, bo moje doświadczenie uczy, że najlepiej polegać tylko na sobie. Starałam się więc ją wyprzedzić i tym sposobem do kolejnych punktów raz ona dobiegała pierwsza, raz ja. Oczywiście długo jej tempa nie dałam rady utrzymać i w końcu poleciała przodem, zwłaszcza, że w jednym miejscu wybrała lepszy wariant dobiegu niż ja.
Najbardziej dał mi w kość przebieg z PK 5 na PK 6, ale ani się nie pogubiłam, ani za bardzo nie zwalniałam.  Zresztą całą trasę przebiegłam ile fabryka dała i na mecie żołądek miałam już w przełyku i niewiele brakowało, a mogłabym powiedzieć, że dałam z siebie wszystko:-)
Teraz planuję dwa dni regeneracji czyli totalnego leżenia do góry brzuchem, a potem jedziemy wygrać Jaszczura:-)
A co? Pomarzyć można.

wtorek, 24 kwietnia 2018

Dwieście procent normy

A tak z innej beczki - zapisaliśmy się na Bieg Konstytucji. W sumie to namówił nas Krzysztof, a sam pięknie się wymiksował z udziału:-) W ramach przygotowań wybraliśmy się na trening organizowany co czwartek przez Aktywną Warszawę, żeby zobaczyć jak powinno się trenować oraz żeby zrobić sobie test FMS, który informuje o potencjalnym ryzyku kontuzji.
Zaczęło się od "roztruchtania" jak to określiła dziewczyna prowadząca trening. Nooo, po tym roztruchtaniu to ja już padałam na pysk, a tu okazało się, że to nawet nie była jeszcze rozgrzewka. Rozgrzewkę zrobiłam już z wywieszonym jęzorem i na rezerwie, oszukując na co drugim ćwiczeniu.  Kiedy już miałam się położyć i spokojnie sobie umrzeć, okazało się, że teraz dopiero rozpocznie się trening właściwy. Ponieważ byłam ciekawa tego treningu, to umieranie odłożyłam na później. Trening polegał na przebiegnięciu 10 razy ośmiusetmetrowego odcinka, z przerwami na dwustumetrowe odcinki truchtu. 

Tak dla przypomnienia - to co oni tam nazywają truchtem, to jest mój bieg na jakieś 80 % możliwości.  Po dwóch  odcinkach poddałam się, ale chytrze wymyśliłam, że pójdę na test, żeby nie było, że nie daję rady. Na teście trzeba było zrobić siedem ćwiczeń, z których część mi wyszła bardzo dobrze, część dobrze, a na dwóch całkiem poległam. Ostatecznie osiągnęłam wynik 17 punktów na 21 możliwych. Wynik poniżej 14 oznacza, że lepiej nie wychodzić z domu, bo człowiek się rozsypie, powyżej - nie jest źle, a im więcej punktów, tym lepiej. No to ze mną wbrew pozorom nie jest tak źle.
Gorzej jest z Tomkiem, bo osiągnął tylko 15 punktów i nie wiem, czy w ogóle puszczać go na jakieś zawody, żeby mi nie wrócił jako inwalida. Na razie co wieczór staje na "karnym jeżyku" i ćwiczy równowagę.

Po teście przebiegłam dla przyzwoitości jeszcze jedno ośmiosetmetrowe okrążenie, a potem okazało się, że to wcale nie koniec. Bo teraz mieliśmy biegać jeszcze szybciej, tylko na krótszym odcinku. Według polecenia - sto metrów na 80% możliwości. Ja to chyba musiałabym lecieć na dwieście procent, bo osiemdziesiąt, to było u mnie "roztruchtanie":-) Parę razy przeleciałam się aż do wyplucia płuc i wreszcie doczekaliśmy się rozciągania i końca treningu. Całość trwała dwie godziny.
Kurcze, my do tej pory wychodziliśmy pobiegać pół godzinki i myśleliśmy, że robimy trening, a tu się okazało, że to było tylko roztruchtanie...
Jak żyć, Panie Premierze? Jak żyć?

poniedziałek, 23 kwietnia 2018

Ciąg dalszy?

Ten ciąg dalszy to taki problematyczny, bo o etapach TU i TZ to nic nie wiem, poza tym, że się odbyły. Gdzieś tam się odbyły z dala od bazy. Jedyną wieczorną atrakcją było dla mnie wyjście na nocną trasę TP jako obstawa braci Witkowskich walczących o zwycięstwo w kategorii TD.
Pobraliśmy mapy, wyszli za próg, chłopaki rzucili na nie okiem i ... schowali do kieszeni. To znaczy starszy schował, bo młodszy to nawet czasem zerkał. Krzysiowi od razu uaktywnił się aparat mowy dzięki czemu miałam okazję sporo dowiedzieć się o grach komputerowych, tylko nie pamiętam o jakich, bo marny ze mnie słuchacz.  Punkt pierwszy chłopaki wzięli z byle czego, a portem ruszyli przed siebie. Noo, jak się nie patrzy w mapę, tylko gada, gada, gada, to tak się zdarza. Ponieważ moją rolą było pilnowanie, a nie nawigowanie poszłam za nimi nic nie mówiąc. Jakieś pół kilometra później Krzyś jednakowoż zauważył, że coś długo idziemy i układ ulic się nie zgadza. Zawróciliśmy niemal pod szkołę.
- Jesteśmy pięćdziesiąt metrów od bazy - zauważył młodszy z braci w pewnym momencie i faktycznie miał rację.
Zaczęliśmy drugie podejście. Po szybkim rzucie oka na mapę, Krzyś kontynuował opowieści o grach i ... ruszył dokładnie tą samą trasą co poprzednio. Ten manewr powtórzyliśmy jeszcze raz i kiedy pomyślałam, że do rana będziemy tak chodzić postanowiłam interweniować. Zażyczyłam sobie dokładnej identyfikacji która ulica na mapie, to ta, na której stoimy, dokąd mamy dojść i którędy. Wreszcie nasza marszruta uległa zmianie, ale już po kilku krokach Krzyś znowu zapomniał gdzie i po co idziemy. Kiedy dawno minęliśmy kolejny punkt, w końcu zalęgło się w nim poczucie, że coś nie gra. Ku mojemu zdziwieniu zauważył nawet, że przeszliśmy już na drugi wycinek i jeszcze do tego wiedział gdzie jesteśmy. Jakim cudem? - zupełnie nie wiem, bo nie widziałam, żeby w ogóle używał mapy. Wreszcie chłopaki znaleźli pierwszy właściwy punkt  i w zasadzie zwycięstwo mieli już w kieszeni. Mimo to postanowili przejść cała trasę. To znaczy starszy postanowił, bo młodszy miał wątpliwości, czy da radę. Na szczęście trasa nie była długa i zanim się zorientował, że może być zmęczony, już byliśmy na ostatniej prostej. Po drodze jeszcze kilka razy musiałam interweniować w kwestii patrzenia na mapę, bo inaczej łazilibyśmy po całej Zielonce chyba do rana, ale ogólnie nie było źle. Do bazy wróciłam totalnie ogłuszona słowotokiem, który cały czas wylewał się na mnie i powiedzmy szczerze - bez knebla, to już nigdy w życiu!!!!

Oczywiście, że chłopaki wygrali swoją kategorię!

piątek, 20 kwietnia 2018

Ja tego nie ogarnę!

Wcale nie chciałam łączyć Niepoślipki z Rodzinnymi, ale najpierw namawiał mnie na to Tomek, potem nasz burmistrz, więc uległam, bo co było robić, kiedy siła złego na jednego. Początkowo to nie chciałam w trosce o tych uczestników, którzy planowali wystartować w jednych i drugich zawodach, a kiedy uświadomiłam sobie, że JA TEGO NIE OGARNĘ, to już martwiłam się tylko o siebie.
Na początku zapisy szły powoli i nawet nas to trochę stresowało, więc oplakatowaliśmy każdy słup i tablicę w okolicy i... zaczęło się. Jeszcze przy pięćdziesięciu osobach na Rodzinne cieszyłam się z frekwencji, przy sześćdziesięciu wciąż byłam opanowana, przy siedemdziesięciu zaczął łapać mnie stres, a przy osiemdziesięciu wpadłam w panikę, no bo przecież JA TEGO NIE OGARNĘ .
Na głowie miałam nie tylko Rodzinne, ale i pewne działania na rzecz Niepoślipki. W końcu
Niepoślipka to nasze (moje i Tomka) wspólne dziecko, a dzieci się nie porzuca. Na pomoc Tomka nie miałam co liczyć, bo on i tak nie wyrabiał na zakrętach, w odwodzie pozostali Stowarzysze, choć dla nich to Niepoślipka była priorytetem.


Nie obeszło się bez drobnych potknięć - a to mapy zostały wydrukowane nie w tej wersji co trzeba i meta zamieniła się miejscem ze startem, a to zawodnicy z niepoślipkowej trasy TP  dotarli na metę zanim nam przez myśl przeszło, że trzeba by ją już zorganizować, a to trasa do przebycia z wózkiem okazała się mocno ekstremalna.

Dwie opcje: albo po błocie, albo przez barierkę:-)

Na koniec powstał dylemat jak rozdysponować pudło upominków, kiedy pierwszych miejsc jest cała masa, a wypadałoby też coś przewidzieć dla drugich i trzecich, no a pudło nie jest z gumy. Najsprawiedliwsze wydało mi się losowanie, bo w końcu każdy się natrudził na trasie, więc każdy powinien mieć szansę na nagrodę. Chyba wyszło nieźle.
A potem to już mogłam się skupić na Niepoślipce.

c. d. może n.

wtorek, 17 kwietnia 2018

Bez wódki nie razbieriosz

Niepoślipka, Niepoślipka i po Niepoślipce. Jak by się to ciągnęło jeszcze dłużej, to chyba wpadłabym w alkoholizm. Bo tak: najpierw mapy - weź i zrób mapę na trzeźwo, jak nie pamiętasz działania oomappera, teren ci się nie zgadza z mapą, nie masz pomysłu na pogodzenie kategorii TT z TF, a mają być na jednej trasie, kierownik zawodów pyta co chwilę czy już gotowe, a ty w lesie (dosłownie i w przenośni).
A do tego medale. Medale gotowe jak są tanie, to są na ogół obrzydliwie brzydkie, a jak są ładne, to są obrzydliwie drogie. Poza tym ostatnio zrobił się trend medali hand made, więc i my nie mogliśmy przecież być gorsi. Z miesiąc przed Nieposlipką wymyśliliśmy, że zrobimy ceramiczne. I co? I okazało się, że miesiąc na ich wykonanie to za mało, bo procedura jest długotrwała, a do pieca do wypalania jest kolejka. Odpuściliśmy. Na drugi rzut poszła modelina. Zamówiliśmy stempel do odbijania wzorku i już po pierwszej reklamacji nadawał się do użytku. Po dwóch tygodniach testów,  butelce nalewki i wielu kieliszkach wina osiągnęliśmy w miarę zadowalający rezultat. Tyle tylko, że skończył się nam wolny czas i nie było kiedy zająć się produkcją. W końcu trzy dni przed imprezą, przy pomocy ćwiartki naleweczki naprodukowałam trochę tych medali, Tomek je wypalił i dzień przed godziną "zero" wziął się za malowanie. Bałam się, że nie wyschną, bo prototypy malowane pierwszą zakupioną farbą schną do dziś.

Ten jeszcze sobie dosycha.

Druga farba okazała się bardziej szybkoschnąca i w momencie wręczania medali, były tylko odrobinkę lepkie:-) W piątkowe popołudnie odebraliśmy wklejki do medali i wstążeczki, a łączenie tego w całość zostawiliśmy na noc poprzedzającą zakończenie imprezy. Tak żeby było troszkę adrenaliny, bo a nuż nie zdążymy...
Chciałam tę formę do medali wykorzystać jeszcze do ciastek i zrobić takie z Niepoślipeczką, ale miałam wybór - upiec ciastka, albo wykąpać się i uczesać. Nooo, dla kobiety to był dramatyczny wybór: pokazać zdolności kulinarne, czy podkreślić urodę. Uznałam, że moje zdolności kulinarne większość osób już zna, a mojej urody to jeszcze nikt nie widział, więc padło na urodę. Cóż, lepszy efekt byłby jednak gdybym upiekła ciastka... I nawet napić się już nie mogłam, bo za chwilę zaczynała się impreza, co dla mnie oznaczało tysiąc pińćset kursów samochodem.
Ale ja to sobie kiedyś odbiję....

c. d. n.

wtorek, 10 kwietnia 2018

Zapomniany "Oswój Smoka"

Zapitalamy przy "Niepoślipce" jak małe samochodziki i nawet nie ma kiedy napisać relacji z oswajania smoka.
Goniliśmy bestię nad Wisłą, na Siekierkach, głównie po krzakach. Znowu się nie udało, chyba dlatego, że nazbieraliśmy masę stowarzyszy. Chyba cofamy się w rozwoju:-) Biegaliśmy chaotycznie z jednego krańca terenu zawodów w drugi, a potem z powrotem, czyli nie ma się czym chwalić.
Spuśćmy więc litościwie zasłonę milczenia na tę imprezę....
O, tak biegaliśmy:


piątek, 6 kwietnia 2018

Święta rozleniwiają

Święta rozleniwiają. Wiadomo, że gwałtownie zmienia się wtedy obwód w pasie, a ubrania dziwnie się kurczą. Pamiętam jak wybrałem się na swoje pierwsze AnIno czyli lanoponiedziałkową imprezę kilka lat temu. Byłem zdziwiony, że w święta taki tłum ludzi orientuje się w lesie. Teraz mamy  lanoponiedziałkowy Gambit, więc także należało się wybrać, by stracić kilka kalorii. Niestety, Moja Druga Połowa „wymiękła”. Owszem miała „mocne argumenty”, że niby to musiała przygotować poniedziałkowe obżarstwo dla rodziny, która nas nawiedzała, ale myślę, że główną przyczyną było załamanie pogody. Ranek powitał nas deszczowy, wietrzny i niezbyt ciepły. Z pewną niechęcią zwlokłem się z łóżka, ubrałem i wybrałem do Michalina. Po drodze natknąłem się na policyjną blokadę i zatrzymywanie nielicznych pojazdów  do  świątecznej kontroli, zapewne w ramach akcji „Policyjne Jaja” czy jakoś tak. Zmarznięty stróż prawa machnął na mnie lizakiem i się zatrzymałem. Niespiesznie podszedł do auta. Popatrzył, poprosił o dokumenty. Ja już gotowałem się do świątecznego dmuchania, ale stróż prawa wykazał się wysokim wskaźnikiem domyślności i zapytał z lekkim  przerażeniem: „Na zawody? Jakie?” Nie wiem czy zrozumiał coś z mojego tłumaczenia o orientacji, tylko pokiwał ze zdziwieniem głową, coś mruknął o fatalnej pogodzie i machnął ręką bym jechał dalej.
Na miejscu już kłębił się tłum znajomych. Nie zdążyłem dojść do biura, gdy rzuciły się na mnie panny (szt. 1) z butelką wody. No cóż, kiedyś to się właśnie panny polewało, a nie żonatych panów w poważnym wieku. Ale cóż, mamy teraz gender;-)
Przyszedł czas, dostałem mapę i „pobiegłem” na trasę. Pobiegłem, bo biegiem traci się więcej kalorii, a poza tym obiecałem małżonce, że wrócę wspomagać ją w działaniach przygotowawczych do przyjęcia gości. Na mapie nie było opisu co i jak poprzekształcano, a  z tłumaczenia autora zrozumiałem, że pierścienie zamieniły się miejscami, przeskalowały i poobracały. Nic, zobaczmy. Pierwszy pierścień wyglądał na niezmieniony. No, może mapa mało aktualna, ale to pikuś. Mam pierwszy PK. Drugi pierścień podobnie. To jakieś podejrzane się wydaje, ale punkt był tam, gdzie trzeba. Na pewno trzeci pierścień musi być już zamieniony, bo nie wpasował się w otaczającą go mapę. Niby dotyka do zabudowań…  więc może tylko przekręcony? Idę, szukam i nic! Dobra, lecę dalej - mam czas i mogę tu wrócić biegiem. Kolejny pierścień… i znowu teren nijak się z niczym nie zgadza i w naturze brak jakichkolwiek lampionów. Zniechęcony biegnę do hałdy po wysypisku śmieci – znam ją sprzed roku i tu dopasowuje się dobrze pierścień z ortofotomapą.
Góra śmieci to było nie lada wyzwanie - na rozmokniętej glinie zjeżdżały nawet moje buty z agresywnym bieżnikiem!
I kolejny mały pierścień z PK 12 także jest na swoim miejscu. No, może trochę źle odwzorowane są młodniki, ale nie ma żadnych stowarzyszy tam gdzie szukałem pierwotnie. Szukam chwilę PK 8, bo ortofotomapa jest tu mało czytelna. Odkrywam, że jak nic, do tego miejsca pasuje także jeden z innych pierścieni. Nie zgadza mi się to z koncepcją przekształceń którą usłyszałem na starcie! Z krzaków wypada Leszek. Odpytuję go czy dobrze zrozumiałem koncepcję przekształceń i okazuje się, że myślałem źle. Pierścienie mogą być „gdziekolwiek”. To zmienia postać rzeczy, bo w  miejscu, w którym jestem, nakładają się 3 pierścienie, a ostatni bez problemu wpasowuję tam, gdzie być powinien. Zostaje mi troszkę się wrócić, podbić co trzeba i lecieć na ostatnie punkty. Zagwozdkę mam dopiero przy ostatnim PK 11. Na mapie jest on zaznaczony w miejscu, gdzie do drogi dochodzi jakaś ścieżka, na tajemniczym czarnym obiekcie. Obiekt ten przypomina trochę przepust. W terenie są dwa lampiony – jeden przy ścieżce (jakby ciut za blisko) i drugi przy jakiejś odnodze ścieżki, ale przy zasypanym dole/rowie i czymś, co wygląda na przepust. Niby trochę za daleko, ale to czarne na mapie musi coś oznaczać! Stawiam na przepust. Jak się potem okazuje to wcale nie był przepust tylko…. ostatnia literka „i” nazwy ulicy! Słowem „przegrywam”, a szkoda bo etap był łatwy.
Jest jeszcze w miarę wczesna godzina, więc decyduję się na BnO. Na wszelki wypadek najkrótszy dystans, bo oczami wyobraźni widzę Żoną z wałkiem czekającą w drzwiach na spóźnionego męża…
Niestety, okazuje się, iż święta zeżarły całą moja kondycję. Biegnę niczym mucha w smole. Podbijanie karty trwa godzinami, pewnie ze zmęczenia. Na dodatek z ostatniego PK odbiegam w złym kierunku. Wstyd. Owszem wygrywam kategorię, ale nie jestem zadowolony z biegu. Muszę porządnie potrenować. Tym bardziej, że zapisałem się na prawdziwy maraton. Właściwie ultramaraton, taki po górach i z punktami ITRA. I jak nic muszę zmieścić się w limicie czasu, ale na razie to marnie wygląda;-(

niedziela, 1 kwietnia 2018

Przedświateczny spacer z mapą

Święta nadeszły, a tu jeszcze "z mapą na spacer" zaległy czeka na opisanie. Tym razem zapisałam się na trasę nienormalną, bo ostatnio normalna była taka krótka, że w ogóle nie opłaciło mi się przyjeżdżać na zawody. Startowałam w dwudziestej czwartej minucie, a tuż przede mną leciał Paweł. Tomek jakieś dziesięć minut przed nami. W swej naiwności planowałam, że będę się trzymać Pawła, ale przez minutę dzielącą nasze starty, zdążył mi zniknąć z oczu. Na szczęście trasa nie okazała się przesadnie trudna, trzeba było tylko dobrze liczyć bloki i osiedlowe uliczki. Co mi się przypomniało, że trzeba się spieszyć (bo na trasie nienormalnej to taka lepsza konkurencja startuje), przyspieszałam niemal do granic możliwości i prułam przed siebie z całych sił. Wydawało mi się więc, że wynik powinnam mieć całkiem porządny, a tu po ogłoszeniu wyników okazało się, że tradycyjnie jestem na szarym końcu. A dodatkowo w ogóle nie zostałam sklasyfikowana, bo podbiłam nie ten punkt co trzeba.
Wszystko rozegrało się na PK 26.Wybiegłam z dwudziestki piątki, minęłam plac zabaw, dopadłam bloku i zaczęłam okrążać go wzdłuż ogrodzonego zielonego terenu, szukając stojaka z czipem. Wlazłam między jakieś krzaczory, czy żywopłoty i nic. Jakiś metalowy pręt wbity w pasującym miejscu znalazłam, ale bez stacji i odblasku. Czyżby ktoś ukradł? Odsunęłam się nieco od ogrodzenia żeby spojrzeć z szerszej perspektywy i wtedy zauważyłam odblask i stację - w zupełnie abstrakcyjnym miejscu. Stowarzyszy przecież nie ma, więc to musi być właściwy - pomyślałam. Widocznie ktoś źle rozstawił, ostatecznie czasem się zdarza. Niestety, najwyraźniej musiałam pomylić bloki i szukać przy sąsiednim, chociaż w tamtym momencie dałabym sobie głowę uciąć, że szukam tam, gdzie trzeba. Na metę wpadłam w dobrym nastroju:

... i dopiero sczytywanie czipa mi go zepsuło. Chociaż też tak nie do końca, bo co sobie pobiegałam, to moje. I nikt mi tego nie odbierze!
I tego się trzymam.
Kurczowo:-)
O, tyle sobie wybiegałam: