poniedziałek, 30 grudnia 2019

Takiego ChoInO to ze świecą szukać!

W sobotę tuż przed świętami, mimo nawału pracy, udało nam się wyrwać na ChoInO. Na szczęście było stosunkowo blisko nas, za to już na wstępie pogubiliśmy się na dojeździe, ale to przez rozkopane i pozamykane ulice.
Tradycyjnie najpierw odbyła się część oficjalna, potem opłatek, a dopiero na końcu wyjście w teren. Zupełnym zaskoczeniem dla nas było otrzymanie wyróżnienia o wdzięcznej nazwie: zasłużony dla Oddziału Międzyuczelnianego PTTK. Z wrażenia zapomniałam spytać czym tak się zasłużyłam, ale w myśl zasady - jak dają, to bierz - odebrałam dyplom i spuchłam z dumy. Obydwoje z Tomkiem dostaliśmy.

Z niedowierzaniem czytam, co tam napisali.


O, to właśnie napisali. 

Po części oficjalnej nastąpiła część uroczysta, czyli łamanie się opłatkiem, składanie życzeń i bezkarne obcałowywanie każdego:-) Chwilę to trwało, bo luda przyszło sporo, ale w końcu dotarliśmy i do map. Mapa miała tytuł: Wieniec adwentowy, ale tak do końca adwentowy to nie był, bo miał narysowanych pięć świeczek. Ale za to załącznik był już właściwy - cztery prawdziwe świeczki oklejone wycinkami do dopasowania. Świetny pomysł, który zrobił prawdziwą furorę.

 Tak to wyglądało.

Z tym dopasowywaniem wycinków było o tyle trudno, że mapa podstawowa była okropnie ciemna i niewiele było na niej widać. Zaczęliśmy więc oglądać świeczki. Ponieważ startowaliśmy ze szkoły przy ulicy Turmonckiej bardzo ucieszył nas jeden z wycinków z nazwą tej ulicy oraz szkołą i przedszkolem.
- Od tego zaczynamy! - postanowiliśmy. Była właściwa ulica, była szkoła, było przedszkole, tylko nic więcej nie pasowało. Bloki - owszem były, ale nie w takiej ilości jak trzeba, nie tak rozmieszczone względem siebie jak na głównej mapie i w ogóle coś nie grało. Pomstowaliśmy więc na autora, że jakąś upiornie starą mapę musiał dać i usiłowaliśmy dopasowywać lampiony.  W końcu jeden punkt podbiliśmy i ruszyliśmy dalej zostawiając sobie drugi na powrót. Dalej, o dziwo, wszystko zaczęło nam się zgadzać. Szliśmy jak po sznurku zbierając punkty z mapy podstawowej i z wycinków.

Przy niektórych punktach kolejka.

Nie, Tomek nie przebija opon w samochodach, tylko podbija niskopienny punkt.

Przez cały czas Tomkowi chodził po głowie ten pierwszy wycinek, co to nic się nie zgadzało. Wróciliśmy do niego po drugi punkt, a dodatkowo postanowiliśmy zrobić przebitkę pierwszego. W wytypowanym przez nas miejscu smętnie zwisała tylko koszulka z kredką, a jej zawartość z kodem w tajemniczy sposób zniknęła. Tomek wpisał więc BPK, a organizatorzy wzięli to dosłownie i w wynikach wpisali nam brak punktu i do kompletu mylniaka. A my tylko swoim wpisem chcieliśmy poinformować, że lampiona ktoś ukradł:-( A tak w ogóle to okazało się, że nasz pierwszy wycinek to jest w całkiem innym miejscu, bo przy ulicy Turmonckiej są dwa zestawy: szkoła/przedszkole. Nooo, czegoś takiego to nie przewidzieliśmy. Koncertowo zostaliśmy zrobieni w konia!
Po powrocie do bazy Tomek zdecydował się jeszcze zaliczyć Street-O, a ja zostałam w szkole bo strasznie marnowały się tam ciasta i ciastka i musiałam coś z tym zrobić. Przez godzinę, aż do powrotu Tomka opiekowałam się nimi i do domu wracałam spełniona, a raczej przepełniona. Taki trening przed świętami:-)

niedziela, 29 grudnia 2019

54. UrodzInO - zapiski z pamiętnika

Jakiś miesiąc do godziny zero.
W tym roku chyba wyjdzie całkiem ciepłe UrodzInO. Pogoda iście wiosenna. Od pewnego czasu chodzi mi po głowie impreza bardzowieloetapowa, tak by skutecznie konkurować liczbą punktów do odznaki z Pucharem Polski czy innymi takimi imprezami. Zrobić ją na niewielu lampionach i w terenie łatwym dla budowniczego. Hmmm, może Rembertów?

3 tygodnie do godziny zero.
Może Rembertów, bo mam już mapę? Trochę się dorysuje i będzie git. Tylko drukowanie takiej ilości map…. Ale może jednak tak, jak w Grassorze – mapy na PK? Albo lepiej elektronicznie! Zaszalejmy - 54 etapy to jest to!

2 tygodnie do godziny zero. Na nic nie ma czasu. Więc na pewno Rembertów! Tylko zostaje wybrać miejsce startu i zrobić rekonesans. I napisać aplikację, by serwowała mapy elektronicznie.

13 dni do godziny zero.
Dalej nie ma czasu. Ale znalazłem przykład jak odczytać położenie w HTML5.

12 dni do godziny zero.
Obiecałem Przemkowi pomagać przy jego TreeInO, czyli takim prawie UrodzInO. Aplikacja i mapy leżą i kwiczą.

10 dni do godziny zero.
Posiedziałem do późna w nocy i napisałem regulamin, a co. Zostaje narysować mapę, zrobić rekonesans w weekend i napisać aplikację.

6 dni do godziny zero. Przemek zagubił się przy wieszaniu lampionów na TreeInO i odwołał imprezę podejrzewając, że straty w uczestnikach będą bliskie 100%. Może to i lepiej, bo dzięki temu ktoś przyjdzie na UrodzInO – na razie zgłoszeń na lekarstwo. Może by zabrać się za aplikację i mapę? Choć skoro nie ma zgłoszeń…

5 dni do godziny zero.
Wolna sobota! Dobra pójdę na rekonesans.

4 dni do godziny zero. Byłem na rekonesansie – sporo trzeba dorysować… Ale mam przynajmniej miejsca na punkty… Może by zacząć robić aplikację? Tylko nie ma kiedy… Dobra, zmniejszę ilość etapów z 54 do 14 (14 PK na etapie 1 i 14 etapów dodatkowych) powinno udać się zdążyć.

3 dni do godziny zero. Zacząłem pisać aplikację. Idzie jak po grudzie, dawno nic nie programowałem. Zrobiłem mapy, ale sił wystarczyło mi na 12 tylko…

2 dni do godziny zero. Aplikacja podaje pozycję i niewiele więcej, coś wolno to idzie. I zaczęli zapisywać się ludzie, więc trzeba ją skończyć, bo wstyd odwoływać imprezę…

1 dzień do godziny zero. Co nieco zaczęło działać w aplikacji, ale do finału daleko. Dobrze, że 17 grudnia wziąłem dzień wolny, będę ją jutro kończył. Choć niedawno w Przygodach Mikołajkach wyczytałem „… ale po wczorajszej zabawie w ogóle przestanie rosnąć, bo tata mu powiedział, że już nigdy więcej nie będzie miał urodzin” – gdyby tak odwołać urodziny i imprezę????

10 godzin do godziny zero. Aplikacja już pozwala zacząć nowy etap. Trzeba upiec gruszkowca.

7 godzin do godziny zero. Wgrałem aplikację na serwer - udało mi się wyświetlić mapę na komórce! Zgłoszenia zamknięte – idę wydrukować mapy.

4 godziny do godziny zero.
Aplikacja chwilami działa. Odwiozę dziecko i pójdę rozwiesić najdalsze lampiony.

2 godziny do godziny zero. Jak już poszedłem, rozwieszam wszystkie lampiony. Jedno miejsce na lampion mi ogrodzili, ale to da się zmienić, bo mapa tylko w postaci elektronicznej.

Półtorej godziny przed starem. Renata dzwoni i pyta się gdzie jestem. Właśnie powiesiłem ostatni lampion i wracam do domu coś zjeść i przerobić mapę.

-30 minut Czas się zbierać powoli na start. Niby niedaleko, ale głupio się spóźnić.

18:30 Stoimy przy wyjściu ze stacji. Uczestników sztuk zero.

18:40 Pojawia się Kazio. Czekamy na następnych.

19:16 Uff, wszyscy wyszli na trasę. Było kilka problemów na starcie – ech ta technika. Ogólnie kameralnie – po nocy chodzi ze 12 szt. Były życzenia, wpisowe w postaci żelków i tort od uczestników. Teraz dwie godziny czekania.


Tort zrobiony przez uczestników!

Gdzieś koło 20:00.
Niby nie jest zimno, ale stanie w miejscu zawsze powoduje marznięcie. Na żywo śledzimy gdzie kto jaki punkt potwierdza. Najszybciej idzie to Marcinowi.

Maciek wrócił wcześniej bo spieszył się na pociąg

Michał źle odczytał godzinę startu i był na trasie tylko 60 minut

Pierwszy kawałek tortu rozdany
21:30 Uff, wszyscy wrócili, choć niektórzy lekko się spóźnili. Jeden zespół poległ w walce z techniką, reszta jakoś sobie poradziła. Tort w większości zjedzony. Kompletu PK nikt nie ma, ale niewiele zabrakło. Na przyszłość trzeba będzie rzeczywiście zrobić 54 etapy;-) Czas zebrać lampiony.

Autorzy tortu na mecie

Prawda, że smaczny?
Nie tylko smaczny ale wymaga uwiecznienia komórką!

Dyskusje nad mapą


Kolejni uczestnicy na mecie
Wrócił także zwycięzca

Uff wrócili ostatni




Po 22:00 gdzieś w lesie.
Renata się zgubiła. Po chwili poszukiwania udało mi się ją odnaleźć. Zbieramy ostatnie lampiony.

22:30 lub później. Nareszcie w domu. Dzisiaj już nie będę liczył wyników

+ 1 dzień.
Mam wstępne wyniki. Jest trochę ujemnych PK za niewłaściwą kolejność, Michałowi pomylił się czas i wrócił po godzinie. Trochę tłumaczenia czemu ujemne PK. Wniosek na przyszłość – za następne UrodzInO czas zabrać się już teraz, by nie robić wszystkiego na ostatnią chwilę;-)

czwartek, 19 grudnia 2019

Wash and go.

Nie żeby się nic nie działo od Wilgi Orient. Co to, to nie! Zlot się zadział. Ale nie zlot PInO-kiów (znaczy, ten też się odbył, ale nie byliśmy), tylko Mazowiecki Zlot InO. A nie dość, że zlot, to jeszcze mu się zbiegło z BarbarInO i tym sposobem mieliśmy 2w1 - takie wash and go.
Impreza odbywała się na Polu Mokotowskim i wydawało mi się, że nic mnie tam nie zaskoczy, bo po tylu zawodach jakie się tam już odbyły, to nawet ja mam mgliste pojecie gdzie co jest. Ale oczywiście wystarczyło poszatkować mapę, dołożyć lidary i hipsometrię i już człowiek zgłupiał. Znaczy ten człowiek, to ja, bo Tomka nie będę postponować, jak chce, to może sam. O, tak wyglądała mapa:


Do tego był jeszcze długi opis z informacją jak potwierdzać, co potwierdzać, jaka punktacja oraz pytania do punktów nielampionowych. Duuuużo czytania. Tomka najbardziej zainteresował punkt V1 i już od startu kombinował gdzie to może być. Tak praktycznie, to mogło być wszędzie, każda górka i jej okolice była więc podejrzana.
Tradycyjnie nie zaczęliśmy od poskładania mapy do kupy, tylko poszliśmy przed siebie z założeniem, że jakoś to będzie.  Faktycznie było. Jakoś. Trochę ulataliśmy się na tym w sumie niewielkim obszarze. Najpierw zaliczyliśmy te punkty, co do których nie mieliśmy wątpliwości gdzie są, potem te, które udało się w międzyczasie dopasować, a na końcu szukaliśmy tych, co to nie wiadomo gdzie są. Tym sposobem po kilka razy byliśmy w niektórych mniej oczywistych dla nas miejscach. Największym wyzwaniem były punkty V. Do wyboru były trzy, ale wziąć trzeba było tylko dwa. Jeden udało się właściwy, ale na drugim mamy stowarzysza. Jeszcze na T2 się machnęliśmy, ale summa summarum nawet nie najgorszy wynik mamy.
Meta etapu mieściła się w Cafe Drukarnia i tam odbyła się część bardziej zlotowa, czyli pogaduchy. Chociaż w sumie co tam można pogadać jak jeden koniec stołu nie słyszy drugiego, ludzie przychodzą, wychodzą i ciągle jest ruch, a do tego robi się coraz później, a następnego dnia do roboty trzeba wstać przed świtem. Jak dla mnie to taki zlot, nie zlot. Ale imprezka spoko.


Na mecie  w Cafe Drukarnia.

niedziela, 15 grudnia 2019

Wilga Orient i wredna Samica.

Tradycją już się staje, że Wilga Orient jest naszą ostatnią pięćdziesiątką w roku. Tym razem impreza miała się odbyć normalnie w sobotę, a nie w niedzielę jak to było dotychczas praktykowane.  Ruszyliśmy w piątek we czwórkę biorąc ze sobą Barbarę i Mateusza.  Najwięcej czasu zajął nam wyjazd z Zielonki, ale udało się dotrzeć na miejsce jeszcze o całkiem przyzwoitej porze. Ja planowałam zaraz  iść spać, ale gdzie tam - to znajomi, z którymi trzeba pogadać, to urodziny, na które załapaliśmy się na krzywy ryj, to co chwilę ktoś przyjeżdżał i miałam wrażenie, że ruch trwał do rana.
Rano największym dylematem było co na siebie włożyć, a może jednak zdjąć jedną warstwę, a co do plecaka spakować - coś od zimna, wiatru, deszczu? Kilka razy wychodziliśmy przed budynek aż w końcu podjęliśmy decyzję.
Wreszcie doczekaliśmy się odprawy i rozdania map. Mapy były 3 - podstawowa oraz dwie BnO. Czyli typowo dla tej imprezy.

Komu mapę? Komu?
Całość wyglądała dość logicznie i niegroźnie i tylko trzeba było podjąć decyzję od czego zaczynamy, a na czym kończymy. Na trasę wybieraliśmy się trzyosobowym zespołem  (my i Basia), więc szybko zrobiliśmy burzę mózgów, a co trzy mózgi to nie jeden czy dwa. Postanowiliśmy zacząć od 35, polecieć w dół, potem na wschód, potem w górę robiąc po drodze obie mapy BnO i zakończyć na punktach na północy. W drodze na pierwszy punkt przyłączył się do nas Mateusz, ale szybko znudziło mu się powolne truchtanie i po chwili oglądaliśmy tylko jego plecy.

Pełen samochodowy zestaw osobowy (Tomek filmuje).

Problemów ze znalezieniem pierwszego lampionu nie mieliśmy żadnego - wystarczyło biec za wszystkimi, którzy obrali ten sam wariant - asfaltem, a potem wzdłuż cieku wodnego. Może niekoniecznie musieliśmy na samej końcówce przedzierać się przez zarośla, które spokojnie, bez nadkładania drogi można było obejść, ale my przecież nie idziemy nigdy na łatwiznę.

Pierwszy punkt podbity!

Kolejny punkt był nad jeziorem. Piktogram pokazywał poziomo leżący owal z falką w środku, ale nikt z nas tak dokładnie nie wiedział co on oznacza. W końcu wymyśliliśmy, że może to źródło, chociaż źródło to raczej powinno tryskać do góry. Tymczasem na miejscu zastaliśmy zwykły, niczym nie wyróżniający się brzeg jeziora. Jakim cudem z lasu wyszliśmy idealnie na punkt - nie mam pojęcia, bo naprawdę nie było tam nic, ale to nic charakterystycznego.

Takie widoki przy PK 33.

Dalej pobiegliśmy wzdłuż jeziora, potem drogami, za zabudowania, do wyschniętych mokradeł , ot, taki bezproblemowy punkt o numerku 32.
PK 31 zaznaczony był na mapie na środku dużego rozlewiska i zastanawialiśmy się, czy rzeczywiście będziemy musieli zażywać listopadowych kąpieli żeby się do niego dostać. Piktogramy znowu niespecjalnie nas informowały co na miejscu możemy zastać. A tymczasem zastaliśmy... drabinę. Drabina co prawda nie stała pionowo, a leżała w wodzie i niby miała ułatwić przejście. Na szczęście to, co na mapie było zaznaczone jako niemal jezioro, w rzeczywistości było podeschniętym bajorem ze strumykiem w środku i faktycznie, żeby przejść suchą nogą skorzystaliśmy z tej drabiny.

Nasz pierwszy poważniejszy kontakt z wodą.

Kolejny punkt był bliziutko, tuż przy torach. Przez jedne tory już przechodziliśmy wcześniej i te wyobrażałam sobie podobnie jak poprzednie, czyli pełne pędzących pendolino. Tymczasem "nasze" tory okazały się od dawna nieużywane i zarośnięte. Za to spacerowiczów było dość dużo. Jacyś tacy dziwni byli - każdy trzymał w ręku jakąś kartkę i gapił się w nią co chwilę spoglądając też na jakiś mały kawałek plastiku. A potem wszyscy biegli do tego samego drzewa, jakby innych nie było w okolicy.Co było robić - dostosowaliśmy się do konwencji.

Hurrra! Mamy PK 30!

Dojście do kolejnego punktu miało być proste i to w dosłownym znaczeniu, bo ktoś, kto projektował drogę zwyczajnie przyłożył do mapy linijkę, narysował prostą i zarządził - tak zbudujcie. Wydawało się więc, że z dojściem prawie pod punkt nie będzie żadnych problemów. A tymczasem nasza wspaniała droga kończyła się zamkniętą bramą, a nawet nie tyle kończyła, co została nią przegrodzona. Skręciliśmy więc w lewo, żeby jakoś obejść tę przegrodę, potem w prawo, które zakręcało w lewo, bo jakieś okrągłe ulice tam mieli, znowu w prawo i tak coraz bardziej oddalaliśmy się od celu. W końcu udało nam się wyrwać z osiedla, ale teraz zamiast kawałeczka mieliśmy spory kawał po zaoranym polu. Jeszcze nie było całkiem rozmarznięte po zimnej nocy, ale już trochę zaczynaliśmy się zapadać w ziemi.

Nasz ślad to ten fioletowy, czerwony to optymalny, wyznaczony przez budowniczego.

Punkt miał wisieć na jednym z trzech drzew, a przynajmniej my tak zinterpretowaliśmy piktogram. Takich potrójnych drzew akurat było po drodze kilka, ale nasze oczywiście były te najdalsze i najbardziej mokre.

PK 29

Piktogram punktu 28 nic mi nie powiedział i powoli zaczęłam tęsknić za normalnymi opisami. Na szczęście na mapie mieliśmy narysowane jak wół rozgałęzienie rowu i tego się trzymaliśmy.

Ten rów doprowadził nas do PK 28.

W drodze do PK 26 znowu mieliśmy kontakt z cywilizacją - domy, asfalty i te sprawy. Potem przez mostek przeprawiliśmy się przez rzeczkę o wdzięcznej nazwie Sama i idąc w stronę autostrady dotarliśmy do ambony. Jak na razie to skrawków lasu na terenie zawodów było niewiele i co ta ambona robiła praktycznie w środku cywilizacji, to nie wiem.

26 ambona

Punkt 25 miał być praktycznie zaraz obok, tak z pół rzutu beretem. Trochę to dziwnie wyglądało na mapie - tak kółeczko przy kółeczku, ale pomyślałam, że pewnie budowniczy chciał nas bezpiecznie przeprowadzić pod autostradą, żeby komuś nie wpadło do głowy iść górą. Doszliśmy do autostrady, weszli pod nią i stanęli. Rzeczka Sama płynęła dość szeroko, mętna, brudna, czarna i nie wiadomo jak głęboka. Rozejrzeliśmy się w prawo, w lewo, podeszliśmy kawałek w każdą stronę. Ani pół mostka, nawet zwalonego drzewa nie było, żeby po nim przejść, choć to akurat w przypadku Tomka nie zawsze się sprawdza. Woda już z wyglądu bardzo nie zachęcała do włażenia w nią, byliśmy jeszcze przed połową trasy i trwał ostatni dzień listopada - dość niefajna kumulacja. Dość długo tak staliśmy czekając na jakiś cud, ale cud nie chciał nastąpić. Postanowiliśmy więc wleźć na tę autostradę, no bo co? Właściwie to wystarczyło wejść na drogę techniczną i tak postanowiliśmy zrobić. Tyle tylko, że między nami, a drogą ciągnęło się ogrodzenie z siatki.  Nawet się przymierzyliśmy do jego sforsowania, ale oczka siatki były tak małe, że nie było gdzie zaczepić stopy. Nie pozostało nam nic innego jak pójść na południe do skrzyżowania z jakimś podrzędnym asfaltem. Najpierw uparcie szliśmy wzdłuż ogrodzenia nie zważając na coraz gęstsze krzaczory, w końcu poszliśmy po rozum do głowy i zeszliśmy na pobliską drogę.

Pokonujemy rzeczkę górą.

Zeszliśmy z drogi technicznej, ale między nami, a kolejnym punktem wciąż było ogrodzenie. Z bramą. Brama dawała większe szanse na wspięcie się na nią, bo to i różne poprzeczki są i nie gibie się tak jak siatka i są słupki, których można się trzymać.. Tomek już zaczął wspinać się na górę, kiedy Basia uchylając nieco bramę spytała:
- A nie lepiej tak?
Faktycznie, znacznie lepiej:-) Dwudziestki piątki w obniżeniu chwilę szukaliśmy, bo wciąż ściągało nas nad rzeczkę, ale w końcu znaleźliśmy.

PK 25

Między PK 25 i 26 było jakieś 280 metrów. Pokonanie tego odcinka zajęło nam pół godziny. Niezłe tempo.
Wydawało nam się, że to już koniec naszych przygód z ogrodzeniami, tymczasem po wyjściu z lasku okazało się, że wciąż jesteśmy uwięzieni za siatką. Żadnej bramy nie było widać i teraz już naprawdę musieliśmy pokonać ogrodzenie górą. Na szczęście siatka zmieniła charakter i teraz miała duże dziury, w które swobodnie można było włożyć nogę. Poszło bezproblemowo, pominąwszy fakt, że Tomek tak wierzgał nad siatką, że dostało mi się w czoło jego butem. Ale spoko, przeżyłam. Najważniejsze, że odzyskaliśmy wolność.

Tomek wyprowadza cios.

Drogami, pod gąszczem linii wysokiego napięcia usiłowaliśmy przedostać się nad Jezioro Kierskie Małe, do PK 24. Dobrze szło, tyle, że jedna z dróg kończyła się na podwórku, a  przed nami stanęła brama oraz dwóch facetów z psem, niewątpliwie właścicieli posesji. Nieraz zdarzała nam się taka sytuacja, więc standardowo uprzejmie się przywitaliśmy, ale zanim zdążyliśmy powiedzieć coś więcej, zostaliśmy obtańcowani z góry na dół i po przekątnej, bo teren prywatny i co obcy będą im wlatać na ich podwórko. Tomek już rwał się do awantury, ale udało nam się z Basią załagodzić sprawę, przeprosiłyśmy za najście i zamierzaliśmy się wycofać, skoro nie wolno przejść. Panom zmiękła rura i odpuścili. Pozwolili przejść przez prywatne podwórko i przez prywatną bramę. Ludzkie paniska...

Za tym krzyżem, w tujach schowany był lampion.

Po podbiciu lampionu, wzdłuż jeziora pobiegliśmy do asfaltu, by po jego drugiej stronie szukać punktu na drzewie między dwoma małymi jeziorkami, gdzieś nad rzeczką, która jak się potem dowiedziałam nazywa się Samica. Fajne nazwy rzek tam mają:-) Jeziorka okazały się dość suche, ale za to zarośnięte wyschniętymi trawami, wiecie tymi co  na mokradłach rosą i nie wiem jak się naukowo nazywają. W szuwarach były już wydeptane inostrady, więc skorzystaliśmy.  Inostrada zaprowadziła nas nad wodę. Niby można się było tego spodziewać, ale jednak trochę nas to skonfundowało. Teoretycznie można było przejść na drugą stronę po zwalonym pniu, ale technicznie jakoś nie szło. Każde z nas spróbowało, no bo: Ja? Ja nie dam rady? Pień niestety z jednej strony był uniesiony do góry, a z drugiej śliski. Spadnięcie z niego oznaczało kąpiel po uszy. Tego bardzo nie chcieliśmy. W końcu Tomek podjął męską decyzję, wlazł w wodę, a chwilami sięgała po uda i przeprowadził nas po kolei na drugą stronę. Z asekuracją nawet dawało się po tym pniu przejść. Z rozpędu przeprowadził jeszcze konkurencję, co to akurat nadeszła w szczęśliwej dla siebie chwili.

PK 22 - pierwsza kąpiel.

Lampion znaleźliśmy kawałek dalej, a potem z powrotem musieliśmy przejść przez wodę. Znowu powtórzyliśmy manewr z Tomkiem w wodzie, nami na kłodzie. Tak po prawdzie to zrobiliśmy to zupełnie bez sensu, bo lepiej było nie przełazić, tylko iść dalej na wschód do drogi. Ale z drugiej strony - kto wie, co tam jeszcze kryło się  w trzcinach.
Następny punkt miał być żywieniowym, więc tym spieszniej lecieliśmy do niego. Na szczęście było blisko i łatwo. Po przedziurkowaniu kart startowych rzuciliśmy się wybebeszać worek w poszukiwaniu smakołyków. Nie zawiedliśmy się - były napoje o najprzeróżniejszych smakach i właściwościach i spory wybór słodyczy i to mimo, że przed nami było już sporo osób (sądząc po pustych opakowaniach).

Zaraz zobaczymy co kryją worki.

Kolejny punkt dostarczył nam dużo radości. Piktogram pokazywał kamień i akurat ten znaczek znaliśmy, więc nie było zastanawiania się o co chodzi. Rozglądaliśmy się więc za jakim głazem, a przynajmniej ogromnym kamolem, a tymczasem... Lampion leżał sobie obok małego kamyczka, który praktycznie można było wziąć pod pachę i przenieść w inne miejsce. Chyba, że może w głąb było go dużo, ale tego niestety nie było widać. Z tym kamyczkiem to chyba jednak organizator troszkę przesadził.

PK 21 - niby potknąć się można, ale żeby od razu punkt kontrolny???

Po kamieniu weszliśmy na pierwszą mapę BnO - Łąki Pawłowickie. Mieliśmy nadzieję, że teraz punkty będą nam wpadać szybko, bo inna skala i inne odległości. Zaczęliśmy od czwórki, już nie pamiętam dlaczego, bo raczej piątka się narzucała na początek. Może żeby zacząć od czegoś suchego. Czwórka co prawda też była na mokradłach, ale udało się ją zdobyć bez moczenia i zaraz wróciliśmy na drogę.

Szuwarkowy punkt czwarty.

Jedynka znowu była z gatunku tych  śmiesznych punktów. Na mapie mieliśmy zaznaczony dołek, a półokrągły piktogram jasno sugerował, że dołek będzie wieeelki i takiego też wypatrywaliśmy w terenie. Tymczasem zagłębienie miało może z dziesięć centymetrów głębokości i może z pół metra szerokości. Najwyraźniej organizator poszedł do lasu z saperką, wykopał małą dziurkę, bo co się męczyć z dużą, postawił lampion, a na mapę naniósł wielki dół. No nie mogło być inaczej.

Czy ktoś tu widzi jakikolwiek dołek?

Przy trójce też mieliśmy ambiwalentne odczucia, bo drzewo zaznaczone na mapie jako to z lampionem, wcale nie było jakoś specjalnie charakterystyczne, na szczęście lampion wisiał wysoko, widoczny z daleka, to już się nie będę czepiać.

PK 3 - zwyczajne drzewo w lesie. Wyróżnia się lampionem:-)

Siódemka była prosta i do tego dojście do niej było oznaczone niebieską krepiną. Trochę zdziwiło nas, kiedy napotkane dwie dziewczyny z TP25 twierdziły, że nie mogą znaleźć punktu. Coś się musiały nieźle zakręcić.
Przed piątką spotkaliśmy Chrumkającą Ciemność, czyli Agnieszkę z Michałem. Szli co prawda na ten sam punkt, ale niespiesznie, podziwiając widoki i delektując się spacerem. Pobiegliśmy więc przodem. W ramach atrakcji punkt wisiał po drugiej stronie rzeczki. Co z tego, że widzieliśmy lampion, kiedy nie było się jak do niego dostać. Nawet głupiego pnia nie było w najbliższej okolicy żeby próbować po nim przejść. Ponieważ Tomek nie zdążył jeszcze wyschnąć po pierwszym forsowaniu Samicy, stwierdził, że i tak mu wszystko jedno i zadeklarował się przejść i podbić wszystkim karty. Akurat dotarli do nas Chrumkający, więc i oni się załapali.

PK 5 - pełne poświęcenie.

PK 9 przegapiliśmy. Tak się zasugerowaliśmy wielką połacią trzcin, w których co kawałek były jakby ścieżki prowadzące gdzieś do wnętrza. że z rozpędu zaczęliśmy włazić w każdą z nich zakładając, że inni zawodnicy wchodzili tam w poszukiwaniu lampionu. Przestaliśmy patrzeć na mapę i uparcie czesaliśmy te trzciny. Oczywiście bezskutecznie. W końcu wyszliśmy z nich żeby zastanowić się co dalej i Basia przypadkiem odwróciła się w tył. I co zobaczyła? Oczywiście lampion, który wcale nie był nigdzie schowany! Już wiedzieliśmy dlaczego jeden z zawodników biegnący pod lasem tak dziwnie patrzył na nasze poczynania:-)

PK 9 - ostatni punkt z małego BnO.

Teraz musieliśmy przestawić się na skalę dużej mapy, bo kolejny punkt już był z tych "normalnych". Trochę podejrzliwie patrzyliśmy na mapę, bo nie dość, że był pod autostradą, to jeszcze nad naszą ulubioną rzeką. A wiadomo jak podobna sytuacja się poprzednio skończyła. Na szczęście tym razem punkt stał na właściwym brzegu, a do wody nawet nie musieliśmy się w ogóle zbliżać. Ogrodzenia też nie musieliśmy pokonywać.

PK 34 - sucho i pod "dachem"

Dochodziła godzina piętnasta, a przed nami było jeszcze spore BnO Golęczewo i cztery "duże" punkty. Musieliśmy zacząć się sprężać. BnO zawierało aż czternaście punktów, a kiedy przyjrzeliśmy się bliżej ich rozstawieniu, okazało się, że nie ma żadnej logicznej drogi między nimi. A wszystko oczywiście przez tę pitoloną Samicę. Powoli zaczynałam jej bardzo, bardzo nie lubić.

PK 17

Pierwszy z punktów - siedemnastka - wszedł bezproblemowo, ale miedzy nim, a kolejnym mieliśmy na mapie ciek wodny, który w najgorszym przypadku można było obejść nadkładając jakieś 200 metrów. Na szczęście ciek okazał się na tyle mały, że daliśmy radę go przeskoczyć. Ufff... PK 15 okazał się bliźniaczo podobny do poprzedniego - lampion zwisał z chudej gałązki. Zresztą zobaczcie sami:

PK 15

Szesnastka była podobna, więc nie ma co jej nawet pokazywać. Wszystkie te trzy punkty stały na identycznym terenie - rzadkie sosenki i niewielkie polanki miedzy nimi - nuuuda panie, nuuuda:-) Charakterystyczne drzewo z trzynastki wyglądało jak każde inne obok, chociaż nie - wyróżniał je lampion! Taki punkt bez historii.
Z trzynastki poszliśmy na dwunastkę, czyli na prawą stronę mapy, prawie na sam dół. Lepszej koncepcji nie udało nam się wypracować. Po drodze znowu mieliśmy tę nieszczęsna Samicę, ale na mapie zaznaczona była cieńszą kreską niż woda między 17 a 15, więc liczyliśmy na to, że jakoś przejdziemy. Cóż rzeczka okazała się jednak szersza. Szliśmy wzdłuż niej wypatrując jakiegoś mostku, a po drugiej stronie wody to samo robiła jakaś dziewczyna z trasy TP25. W końcu znaleźliśmy drzewo leżące w poprzek wody i nawet wyglądało na dość stabilne. Najwyraźniej ludzie już tamtędy przechodzili, bo po drugiej stronie leżały kije ewidentnie służące do wspierania się podczas przeprawy. Sympatyczna koleżanka z drugiego brzegu przerzuciła nam jeden z nich i po kolei przeszliśmy na drugi brzeg. A koleżanka na pierwszy:-)

Tomek nad Samicą (jakkolwiek to brzmi)

Choć dwunastka była na terenach z dużą ilością niebieskiego na mapie, to udało si.ę do niej dotrzeć bez kontaktu z wodą.

PK 12

Od dwunastki poszliśmy do drogi na północ, a potem skrajem lasu do czternastki. W międzyczasie zrobiło się ciemnawo i trzeba było wyjąć czołówki, to znaczy ja wyjęłam, bo Tomek z Basią twierdzili, że wciąż świetnie widzą. Ale w końcu i oni się poddali.
Do PK 61 dało się dojść drogami i to całkiem porządnymi i całe szczęście, bo łażenie na azymut po ciemku to nie jest moja ulubiona forma rozrywki, aczkolwiek muszę przyznać, że jednak jest  w górnej części mojej listy rozrywek.

PK 61  na zakręcie ścieżki.

Po tym punkcie mieliśmy dylemat - co dalej? Iść na jedenastkę? A może na dwudziestkę? Ale co potem? Praktycznie każdy wybór był zły, bo nieuchronnie prowadził do konfrontacji z Samicą. W końcu wybraliśmy dwudziestkę żeby tak nie stać w miejscu, bo czas uciekał. Sponiewierany lampion leżał na ziemi w trzcinach, a przy lampionie nietypowy perforator - taki do robienia ozdobnych dziurek w papierze. To jest bardzo delikatne narzędzie (wiem, bo trochę zajmuję się scrapbookingiem) i oczywiście udało nam się je zepsuć. Zaraz! Co ja mówię? Jakie: nam? Ja delikatnie, acz z oporami, przedziurkowałam, a Tomek tak ścisnął, że przepadło. Siłą musiał wyrwać swoją kartę startową z zacisku, ale Basi już nie udało się ustrojstwa użyć. Zablokowało się na amen. Zrobiliśmy więc kilka fotek dokumentujących obecność całej trójki na punkcie.

Prace nad udokumentowaniem obecności.

Po tych wszystkich czynnościach z podbijaniem i niepodbijaniem zaczęliśmy się rozglądać za jakąś możliwością przejścia na drugi brzeg. Niestety, w najbliższej okolicy nie było, już nie mówię o mostku, ale nawet najchudszego zwalonego pnia. Nic. Najbliższy mostek zaznaczony na mapie był kilometr na południe. Pitolić! - pomyślałam i weszłam w zimną wodę. Nawet nie było tak tragicznie. Tomek do moczenia się już przywykł, a Basia nie miała wyjścia, więc ruszyła za nami. Zresztą i jej zimna woda to żadna nowina. Postanowiliśmy wziąć 19, 62, 18, przebić się jakkolwiek przez rzekę (bo i tak byliśmy już przecież mokrzy), złapać 11, 58, 10 i całe BnO z głowy.

Perforatora przy dziewiętnastce nie udało się zepsuć:-)

Z dziewiętnastki na 62 udało się myknąć drogą i (o dziwo) znaleźć dołek z lampionem.

Kolejny punkt załatwiony.

Osiemnastka również kryła się w dołku, ale już nie przy samej ścieżce i musieliśmy go wyczesać idąc w las tyralierą. We trzy osoby poszło łatwo.
Kawałek za osiemnastką zastał nas 44-ty kilometr i pomimo ciemności usiłowaliśmy cyknąć sobie pamiątkową fotkę.

44-ty kilometr. Widać wszystkich? Widać!

Ponieważ w planach mieliśmy teraz jedenastkę, więc znowu musieliśmy przekroczyć naszą ulubioną rzekę. Nawet nie zamierzaliśmy iść na most (kilkaset metrów) bo było nam już wszystko jedno - buty mieliśmy mokre. Nad rzeką czekała jednak na nas miła niespodzianka - drzewo, po którym dość łatwo dawało się przejść. Oczywiście nie omieszkaliśmy skorzystać. Już przy samej jedenastce postanowiliśmy odpuściliśmy dopływowi Samicy i skorzystać z mostku, który wypatrzyliśmy na mapie. Trzysta metrów to jeszcze można podejść. Podeszliśmy, a tam zamiast wyczekiwanej wygodnej przeprawy - betonowy pal na środku rzeki. Nooo, przejść to się po tym nie dało. I nie dość, że nadłożyliśmy drogi, to jeszcze musieliśmy zmoczyć buty. Jakim cudem znaleźliśmy jedenastkę to nie wiem - lampion wisiał na "charakterystycznym" drzewie, czyli na takim, jak wszystkie dookoła.
Do 58 polecieliśmy ścieżkami i drogami, a sam punkt był na końcu ścieżki, więc łatwy do znalezienia.

PK 58
Od PK 58 mogliśmy wrócić kawałek i dużymi drogami lecieć dalej, ale postanowiliśmy iść na skróty przez jakieś rozlewiska. Jak do tej pory wszystkie taki bajora były mocno podeschnięte, a nawet gdyby okazało się, że nie, to i tak już nic by nam przecież nie zaszkodziło. Udało się przejść na sucho. Obniżenie z lampionem znaleźliśmy bezproblemowo.

PK 10 - ostatni z mapy BnO.

Zostały nam jeszcze cztery punkty i długi dobieg do mety.  Wyglądało jednak na to, że jeśli chcemy bezpiecznie zmieścić się w limicie, to coś musimy odpuścić. Praktycznie nie coś, tylko 38 i 39, bo innej logicznej opcji nie było.

PK 37

PK 37 złapaliśmy dość szybko, bo cały czas drogami, a sam lampion wisiał przy ścieżce, ale już kolejny - PK 36 znowu dostarczył nam mokrych wrażeń. Do Samicy poszliśmy na azymut przez pola, a potem szukaliśmy jakiegoś przejścia na drugą stronę. Jedyne co znaleźliśmy to rachityczne drzewko  - owszem, łączące oba brzegi, ale tak cienkie, że przecież by nas nie utrzymało. Ruszyliśmy na północ, w stronę punktu i mieliśmy szczęście - natrafiliśmy na coś w rodzaju tamy - jakieś worki poukładane jeden na drugim, kamienie i nie wiem co tam jeszcze. Nad tym wszystkim co prawda przepływała woda, ale sięgała poniżej kostek, to prawie tak jakby jej w ogóle nie było. Przeszliśmy prawie suchą nogą.


PK 36 - ostatni z zaliczonych punktów.

I to był ostatni z punktów, które byliśmy w stanie zebrać. Trochę szkoda było nam tych ostatnich dwóch, których nie mogliśmy wziąć, ale limit, to limit a raczej chcieliśmy być klasyfikowani. Do bazy lecieliśmy już najszybciej jak się dało i spokojnie wyrobiliśmy się przed limitem. Końcówkę to mogliśmy nawet iść na czworaka i tyłem. Tomek od razu przeliczał, czy rzeczywiście nie mogliśmy pobiec jeszcze po te dwa ostatnie punkty, ale nie sądzę żeby to się udało.


Na mecie.

Na mecie okazało się, że przed nami w klasyfikacji jest tylko jedna kobieta i Seba miał zagwozdkę jak nagrodzić dwa drugie miejsca mając do dyspozycji puchary z wygrawerowanym drugim i trzecim miejscem. Nam to niespecjalnie robiło różnicę i zdałyśmy się na los w postaci córki organizatora.


Nie, nie dostałyśmy farby. To sól do kąpieli:-)

Ponieważ pora była jeszcze dość przyzwoita postanowiliśmy wracać do domu bez nocowania, szczególnie, że w bazie nie było gdzie się wykąpać, a wyglądało, że koło północy dotrzemy do własnych łóżek. Zjedliśmy obiad (pyyyszny makaron), zgarnęli swoje rzeczy, pomachali organizatorom i tym, którzy zostawali i pojechaliśmy.

Uffff - tak długiej relacji to chyba jeszcze nie pisałam, a jeśli to przynajmniej w odcinkach. Ciekawe kto dotarł do tego miejsca:-)