czwartek, 28 listopada 2019

Leśne przysmaki na Beskidzkiej 1

Moja relacja się pisze, a tymczasem zobaczcie jak poszło Agacie i Kamilowi:



Rok temu nasz start w Nocnych Manewrach SKPB był bardzo nieudany – spędziliśmy w lesie ładnych kilka godzin, a gdy byliśmy mniej więcej w połowie trasy, okazało się, że za pół godziny zamykają metę. Tym razem poszło nam trochę lepiej.
Tak jak w zeszłym roku startowaliśmy na trasie Beskidzkiej 1, ale tym razem bez Natki w składzie (Natka startowała niedługo po nas ze swoimi znajomymi, którzy na InO byli pierwszy raz).

 Przed zawodami 

Na start musieliśmy dojść korzystając z osobnej mapki. Trochę się baliśmy, że uda nam się zabłądzić jeszcze przed właściwa trasą, ale na szczęście dotarliśmy bez problemów. Startowaliśmy z 100 minutą i tym razem przy starcie włączyłam stoper, żeby kontrolować czas. Mapa na pierwszy rzut oka była łatwa – bez przekształceń i bez wycinków. Do zebrania było 10PK z obowiązkową kolejnością potwierdzeń i jedno zadanie polegające na podaniu nazw 3 gatunków borówek.
Do pierwszego punktu doszliśmy bez przygód, ale zwykle pierwszy punkt na Manewrach był dosyć prosty. O dziwo do 2 także trafiliśmy bez problemu (co było już trochę podejrzane)*. Na szczęście w drodze do punktu 3 wreszcie udało nam się zgubić. Najpierw podczas przejścia przez drogę zginęła nam przecinka, którą szliśmy, więc poszliśmy jakąś drogą lub przecinką biegnąca nieco obok. Wydawało nam się, że idziemy dobrze, ale w miejscu, gdzie według nas powinna być trójka wcale jej nie było, za to natknęliśmy się na sporą grupę innych zagubionych ludzi szukających tego samego punktu. Wspólnymi siłami (czy też raczej dzięki mojej analizie słupka z liczbami na skrzyżowaniu przecinek) udało nam się ustalić, gdzie dokładnie jesteśmy. Ruszyliśmy dalej zostawiając resztę osób w tyle. Punkt 3 zebraliśmy bez problemu, chociaż niepotrzebnie weszliśmy w gęste krzaki dosłownie obok przyzwoitej ścieżki… Czwórka była prosta – stała w bardzo charakterystycznym miejscu nad rogiem przepaści. Gorzej było z późniejszym dotarciem do drogi – postanowiliśmy obejść wzdłuż płotu stojący przy drodze budynek, więc znowu weszliśmy w jakieś straszne chaszcze i przedzieranie się przez nie zajęło nam sporo czasu. Punkt 5 odpuściliśmy bojąc się, że znowu dotrzemy na metę z dużym spóźnieniem. Idąc do 6 przez chwilę myśleliśmy, że znowu się zgubiliśmy, bo na skrzyżowaniu przecinek jedna przecinka się kończyła, mimo że według mapy powinna prowadzić dalej prosto… W końcu poszliśmy tam, gdzie według mapy powinna być i wyszliśmy na jakieś pustkowie. Kierunek nam się zgadzał, więc szliśmy dalej aż doszliśmy do miejsca, które już nam się zgadzało z mapą. Sam punkt 6 nie sprawił nam trudności, do 7 też udało nam się trafić. Potem opuściliśmy 8 (znowu bojąc się o czas) i poszliśmy do 9, a potem po drodze do mety wstąpiliśmy po 10 (po drodze znajdując jeszcze rozwiązanie zadania o borówkach). A potem okazało się, że mamy jeszcze spory zapas czasu i w sumie niepotrzebnie opuszczaliśmy 5 i 8… Na metę dotarliśmy pół godziny przed upływem czasu.
Chodzenie po lesie zajęło nam tylko 3 i pół godziny! Nocne Manewry SKPB zawsze kojarzyły mi się z wielogodzinnym błądzeniem po lesie, a tym razem nawet nie zdążyliśmy się zmęczyć…


* Po fakcie okazało się, że wzięliśmy stowarzysza.


 Po zawodach


W trakcie zawodów


Smoku daj pola!

Smok w tym roku przed nami ucieka. Ucieka, bo albo nie pasuje z terminem, albo coś nie pasuje i idziemy rekreacyjnie, a nie walcząc o punkty w smoczym pucharze. Także tym razem poszliśmy z nastawieniem rekreacyjno-wypoczynkowym na Pole Mokotowskie. Na starcie dostaliśmy mapę (no, ciut nietypową bo w wydaniu de luxe, na kartonie kredowym) i oczywiście od razu włączył się duch rywalizacji. Nie doczytawszy do końca legendy (bo kto normalny czyta w języku elfów?) poszliśmy szukać pierścieni. Wyszło nam, że trzeba znaleźć wszystkie pierścienie, zarówno te ludzi, elfów i krasnoludów. Tyle że na żadnym nie było punktu o nieparzystej wadze. Więc jak uzbierać sumie 89? Można wziąć wycinek extra za 7 PP, ale wtedy nie odwiedzimy wszystkich pierścieni! Zostało wczytać się w regulamin i…. liczyć na stowarzysze. Kalkulacja w ruchu wykazała, że najłatwiej zrobić je na jakichś okrągłych PK np. tych za 2PP. Przy karze 25% za stowarzysza jak nic wyszło, że muszą być cztery. Oczywiście ruszyliśmy nieco nieoptymalnie zaczynając od PK na wycinku ze startem. Jako, że te elementy dopasowaliśmy od razu, to skręciliśmy w kierunku Biblioteki Narodowej i dalej zgodnie z kierunkiem ruchu wskazówek zegara. O dziwo punkty wchodziły, stowarzyszy nigdzie nie było widać. Dopiero po 1/3 trasy trafiliśmy w miejsce, gdzie dostrzegliśmy stowarzysza do PK 27. Sam PK 27 miał być w krzakach. Takich ciemnozielonych na mapie BnO. W nocy z ciemnozielonego robi się czarnozielone, więc przebieżność spada co najmniej o dwa stopnie. Z rozpędu wbiliśmy się w te krzaki, ale po chwili przypomnieliśmy sobie o planowanych 4 stowarzyszach. Po chwili wyczołgaliśmy się z zieloności i podbiliśmy lampion stowarzyszony. Dla pobliskiego PK także znaleźliśmy stowarzysza – zostały jeszcze dwa do znalezienia!

Dobra nasza! Jeszcze dwa stowarzysze i będziemy w domu! Dalej poszliśmy na zdemolowany stadion Skry (strasznie daleko, ale skoro musimy wszystkie pierścienie…), potem przez dziury w płotach w stronę GUSu.
Chyba najdalszy PK 46, ten przed dziurą w płocie
Już się martwiliśmy, bo nigdzie ani śladu stowarzyszy. Dopiero na jednym z końcowych wycinków udało się znaleźć brakujące dwa niewłaściwe lampiony.

Dumni z siebie, z niewielkim spóźnieniem zameldowaliśmy się na mecie. I wtedy nastąpiło olśnienie. Musieliśmy gdzieś zgubić 1PP na stowarzyszach. 25% z 2 …. To wcale nie jest ¼ PP jak liczyłem tylko ½!!! W efekcie zamiast planowanych 89 PP poszliśmy na 88! Do tego spóźnienie (źle doczytaliśmy instrukcję - wystarczyło być na każdy rodzaju pierścienia, a nie na wszystkich!) i jeden nieplanowany PS wrednie postawiony na kołku wbitym w trawę przez budowniczego. Takie kołki powinny być zakazane!!!!

Czyli jak zwykle "nic się nie stało" i zamiast walki o puchar wyszła rodzinna smocza wycieczka😉
Mapa przecudnej urody

niedziela, 24 listopada 2019

GEZnO 2019 TV

GEZnO - etap drugi: muldy i bliźniacze jary.

Już w sobotę dostaliśmy opaski z numerami punktów i od razu rzuciliśmy się do internetów oglądać sobotnie mapy innych niż nasza kategorii, żeby zobaczyć, czy aby gdzieś nie znajdziemy numerków, których będziemy szukać nazajutrz. I znaleźliśmy! Dwa! Może to nie jest dużo, ale przynajmniej wiedzieliśmy, po której stronie drogi będziemy chodzić. Punkt pierwszy znaleźliśmy w pobliżu  naszego pierwszego punktu sobotniego, tak więc problem jak ruszyć mieliśmy rozwiązany:-)
W internetach pilnie śledziliśmy też pogodę i mina nam rzedła coraz bardziej - deszcz, deszcz, a potem deszcz. Zmieniały się tylko godziny, w których będzie bardziej padać, a w których mniej, ale ogólnie źle to wyglądało. Dodatkowo miało się ochłodzić, więc brrrr. Już w nocy obudziło mnie bębnienie kropel deszczu o dach. Ranek może i nie był ulewny, ale przyjemnie to na pewno nie było. Jaśniejszym promyczkiem w ciężko zapowiadającym się dniu były odwiedziny Krysi - koleżanki z MnO, która akurat była w Rymanowie w sanatorium i przyszła zobaczyć, czy nie trafi na kogoś znajomego. Przy tej ilości uczestników to w sumie miała to zagwarantowane:-)

Walka o mapy:-)

W drugim dniu kolejność podbijania punktów była obowiązkowa, więc nie było, że jedni idą tam, drudzy tam, tylko najwyżej którędy do tego samego punktu. Ponieważ mieliśmy już obcykane dojście w okolice punktu, poszliśmy tak samo jak poprzedniego dnia, a z nami całkiem spora grupa innych zawodników. Oczywiście kiedy zaczęło się podejście, wyprzedzał nas kto tylko chciał, ale kilka osób było tak miłych, że trzymało się w zasięgu wzroku. Czułam się podbudowana.
Pierwszy błotozjazd zaliczyłam jeszcze w drodze na pierwszy punkt, kiedy po przeskoczeniu przez strumyk musieliśmy wspiąć się na strome zbocze - odpadłam od ściany i ześlizgnęłam się, na szczęście nie na sam dół do potoku. Jednak moja piękna nowa kurteczka nieco straciła na urodzie.

Aaaaaaa!!!!!!

Na pierwszym punkcie mogłam poczynić kolejne obserwacje związane z muldami. Tym razem mulda okazała się być zwykłym niezbyt głębokim jarem. Ja to chyba jakąś rozprawę naukową napisze na ten temat, np. " Mulda, a sprawa polska".

 PK 1-74 - mulda.

Na kolejny punkt poszliśmy drogami, bo skoro były zaznaczone na mapie, a i w terenie się znalazły, to czemu nie skorzystać. Po drodze mijaliśmy krzyż na górce i już z daleką widzieliśmy dwie postacie wyraźnie klęczące przy nim. Byłam pewna, że to miejscowi, a tymczasem przy krzyżu wisiał lampion (nie z naszej trasy), a jakiś zespół właśnie go podbijał. Punkt 2-34 znowu w opisie miał "mulda" i ta mulda dla odmiany wyglądała jak niezbyt głęboki rów.

Fotka niewyraźna bo zamgliło obiektyw kamery.

Trójka z kodem 70 była za górką, dość blisko w linii prostej, ale przecież z moimi możliwościami nie było sensu iść na azymut, wiec pracowicie obeszliśmy górkę dookoła, a w zasadzie to nawet obiegliśmy. Błocko było niemiłosierne, ale już przywykliśmy i nie robiło na nas wrażenia. W opisie wyjątkowo nie było słowa "mulda", a siodło. Z zupełnie nieznanych powodów zaczęliśmy szukać lampionu na szczycie. A nie był to łatwy szczyt. I bynajmniej nie z powodu wysokości, ale roślinności. Wszystko było zarośnięte, a na każdej wysokości czyhało jakieś niebezpieczeństwo - a to jeżyny łapiące za kostki, a to krzaczory wybijające oczy, a to leżące gałęzie, miedzy którymi łatwo mogła utknąć noga. Dopiero kiedy przeczesaliśmy szczyt, Tomek dokładniej spojrzał na mapę i stwierdził, że to jednak nie tu. Lampion wisiał sobie spokojnie w przebieżnym kawałku lasku, gdzie bezpiecznie dawało się podejść.

PK 3-70
Od punktu zeszliśmy na krechę po stromym zboczu na południe, żeby dojść do strumienia. Potem wystarczyło pójść wzdłuż strumienia poprzecznego, znaleźć rozgałęzienie rozgałęzienia i na końcu muldę. Tak - moją ulubioną muldeczkę:-) Szło dobrze, znaleźliśmy drogę biegnącą prawie równolegle do wąwozu, potem pojawiło się rozgałęzienie i tylko... nigdzie nie było lampionu. Już byliśmy skłonni przypuszczać, że  ktoś ukradł lampion, albo organizator nie powiesił, ale zastanowiło nas, że od jakiegoś czasu nie spotykamy innych zawodników, a do tej pory ciągle kogoś mieliśmy w zasięgu wzroku. Tomek zaczął podejrzewać, że jesteśmy o jeden wąwóz za wcześnie i po dokładnym obejrzeniu mapy musiałam mu przyznać rację. Normalnie osłabiło mnie. Na myśl, że musimy wracać kawał drogi lub alternatywnie zejść do głębokiego wąwozu, a potem wyjść z niego z drugiej strony aż mi się płakać chciało. Absolutnie nie miałam na to siły - ani fizycznej, ani psychicznej. Najgorsze, że jedyną alternatywą było pozostanie w niewłaściwym wąwozie już na zawsze. Trochę marne rozwiązanie problemu. Uznawszy, że w tym momencie łatwiej mi będzie poradzić sobie ze słabością ciała niż psychiki zdecydowałam, że tniemy po wąwozach, bo wracać na pewno nie będę. Faktycznie, w sąsiednim jarze lampion wisiał sobie spokojnie i czekał na nas. Mój stan psychofizyczny nie pozwolił jednak na analizę uformowania kolejnej muldy, a zdjęcie z punktu niewiele mówi na ten temat:

PK 4 - 35

Z czwórki na piątkę było w pieron daleko, a dodatkowo po drodze musieliśmy obejść dwa płoty, wspiąć się na górkę, zejść na dół, znowu podejść, utrzymać się na poziomnicy, no i finalnie znaleźć lampion. Ja w wersji zombi, Tomek kwitnący jak szczypiorek na wiosnę. Dość niewygodny duet.
Po drodze spotkaliśmy najpierw gołego mężczyznę, którym okazał się Włodek, a po chwili resztę ekipy OK! Sport. Kurcze, nam nawet przez myśl nie przeszło, żeby po drodze przebierać się w suche ciuchy, a ludzie jednak noszą je ze sobą i wykorzystują. Przy okazji wyszło na jaw, że stojąc metr od siebie byliśmy w zupełnie innych miejscach, a przynajmniej każdy zespół był o tym przekonany. Tomek i Marek dźgali mapę palcami i każdy miał swoją rację. Ostatecznie racja Marka okazała się słuszniejsza. Punkt, w odróżnieniu od poprzedniego, nie stał na muldzie tylko nosku, ale nosek jest dla mnie równie tajemniczym zjawiskiem co mulda.

5 - 37 - nosek

Zostały nam jeszcze tylko dwa punkty do zebrania i powrót do bazy, ale i tak było jeszcze bardzo, bardzo daleko. O ile na początku trasy deszcz był dla nas dość łaskawy bo tylko drobił kropelkami, to w miarę upływu czasu krople stawały się większe i jakby gęściej spadały. Pod względem przemoczenia było nam wszystko jedno, ale na mapę patrzyło się coraz trudniej, a las stawał się ciemny i zamglony.Z piątki zeszliśmy na zachód, by dotrzeć do szlaku Jaga-Kora.

 Trasa Kurierska Jaga-Kora

To już były znajome okolice i przynajmniej mieliśmy pewność, że się głupio nie zgubimy. Błoto geznowe, choć uciążliwe, wciąż było niczym w porównaniu do błota jagokorowego, O, taka różnica:

GEZnO 2019

Jaga-Kora 2019

Szlakiem dotarliśmy do kapliczki i od niej już na azymut zaatakowaliśmy punkt - grzbiet nad rozwidleniem jarów. Był to jeden z piękniej położonych punktów, z widokiem na głębokie, rozchodzące się promieniście w trzy strony jary, tajemniczo zasnute mgłą,

PK 6-47

Z grzbietu mogliśmy wrócić tak jak przyszliśmy, albo ruszyć przed siebie, żeby do szlaku Jagi-Kory, którym dalej mieliśmy iść, dołączyć już dalej. Co nas podkusiło do drugiej opcji??? Za mało nam było atrakcji??? Żeby wykonać zaplanowany manewr musieliśmy w pierwszej kolejności dostać się na dno wąwozu, a potem niemal pionowo wdrapać się na przeciwległy stok. Ktoś przed nami chyba testował taką opcję, bo gliniaste pionowe zbocze było już wyślizgane. Nie wiem czy Tomek tak mi chciał zaimponować, czy tylko grunt mu ujechał spod nóg, ale rzuciwszy okiem w dół natychmiast zjechał aż do samego strumienia. Stylowo może nie był to najpiękniejszy zjazd - taki tylno-boczny z przewagą bocznego, ale lądowanie w wodzie wyglądało odjazdowo. Nie mogłam być gorsza. Przykucnęłam nad samym brzegiem przepaści, spojrzałam w dół i... czym prędzej się wycofałam. Wysoko, kurde, naprawdę wysoko. I co teraz zrobić jak Tomek tam, a ja tu? Dwa kolejne podejścia poskutkowały jedynie zjechaniem mojej mapy, ale ja wciąż tkwiłam na górze. Przy kolejnej próbie siła ciążenia wzięła górę i nic już nie miałam do gadania oprócz pisku przerażenia, ale i zachwytu. Bo w gruncie rzeczy to była fajna jazda z mokrym lądowaniem. Przez te kilka sekund Tomek miał straszny dylemat moralny - ratować, czy filmować? Zrobił to:


Aaaale jazda!

Kiedy już Tomek wyjął mnie ze strumienia, byłam do niczego niepodobna, cała oblepiona błotem i
jedynie miałam nadzieję, że padający deszcz trochę mnie doprowadzi do porządku. Jeszcze musieliśmy wdrapać się na górę jaru i to tak żeby nie ześlizgnąć się z powrotem na dól. Jakoś się udało na czworaka, łapiąc się po drodze wszystkiego wystającego. Po chwili dotarliśmy na szlak Jagi-Kory i było fajnie, bo cały czas w dół aż do Polany Zbójeckiej. Tam przeszliśmy przez rzeczkę i korzystając z okazji, doprowadziliśmy się trochę do porządku. Ja to nawet mapę uprałam, bo tak była ubłocona, że nic na niej nie było widać.

 Pucu pucu, chlastu, chlastu...

Został nam do wzięcia ostatni punkt na górce za drogą. Z mapy wynikało, że nie na samym szczycie, tylko na jakimś pipancie na zboczu i byłam za to ułatwienie bardzo wdzięczna organizatorom. Na szczyt już bym chyba nie wlazła. Po drodze jeszcze poratowaliśmy jakieś uczestniczki innej trasy, które nie mogły znaleźć punktu i były skłonne się poddać.

Ostatni punkt!

Na metę mogliśmy wracać albo po prostej na azymut, albo naokoło drogami. Ponieważ teren był mało przyjazny, a do drogi blisko, więc woleliśmy naokoło. Pewnie i tak wyszło szybciej. Podobnie jak dzień wcześniej najgorsze były ostatnie metry przed furtką - strome podejście, na które mój wyczerpany trasą organizm absolutnie nie wyrażał zgody. Tak jak w sobotę, Tomek wpychał mnie pod górę, bo inaczej chyba nie dotarłabym do mety.
W bazie przeżyliśmy totalne rozczarowanie - na obiad był ten sam bigos co poprzedniego dnia. Znowu podziubałam w nim wybierając nieliczne kawałeczki mięsa i wciąż głodna wróciłam do pokoju. Aaaa, tego dnia na obiad poszliśmy już wykąpani i przebrani - pełen wersal:-) Tak utytłani jak wróciliśmy, było nam już wstyd siadać do stołu. Sądząc po stanie białych krzeseł w jadalni, niektórym osobom wstyd nie było.
Z basenu znowu zrezygnowaliśmy, bo wolałam leżeć w łóżku i obżerać się ciastkami, których ogromną ilość przytargał Tomek ze sklepu. Dopiero wieczorem poszliśmy do... kawiarni, gdzie urządziliśmy sobie spotkanie Stowarzyszy. Potężny kawał tortu zniknął w czeluściach mojego żołądka i tym sposobem mimo intensywnego wysiłku osiągnęłam dodatni bilans kaloryczny. Cóż, bywa...
W poniedziałek rano (jak dobrze, że to był dzień wolny) niespiesznie zebraliśmy się do wyjazdu. Oczywiście po drodze musieliśmy zaliczyć jakieś TRInO, żeby nam się przejazd nie zmarnował. Tym razem padło na Iwonicz Zdrój. Mi najbardziej spodobał się PK 13 - źródło potoku Bełkotka. Polecam!


Obelisk na jazie nad potokiem Bełkotka.

Przy Źródle Józefa.

W ostatecznym rozrachunku zajęliśmy przedostatnie miejsce w naszej kategorii. Gdyby nie PK 51 z etapu pierwszego i nie ten jar z etapu drugiego moglibyśmy powalczyć z Małgosią i Grześkiem, ale reszta z moimi problemami na podejściach była nie do ruszenia. Dla mnie nie było więc żadnego rozczarowania, Tomek na pewno liczył na więcej.
W przyszłym roku to już chyba trzeba iść na rodzinną:-)

UWAGA! jeszcze będzie film - nie przegapcie!

czwartek, 21 listopada 2019

GEZnO - etap pierwszy: 1:0 dla PK 51

Jak kilka tygodni temu (a może to już miesiące) pisałam, że nigdy więcej górskich zawodów, to oczywiste, że nie miałam na myśli GEZnO:-) Bo jak to tak - nie pojechać na GEZnO??? Nie da się! No to pojechaliśmy.
Podczas wyjazdu na Hałę nie zdążyliśmy zrobić TRInO po Bochotnicy, więc postanowiliśmy to nadrobić w drodze do Rymanowa. Nawet specjalnie wzięliśmy sobie urlop na piątek, żeby na spokojnie dojechać zwiedzając po drodze co się da. TRInO zrobiliśmy, ale w muzeum misiów, na którym mi najbardziej zależało, zastaliśmy taką informację:

Nie mam szczęścia do misiów:-(

Tym razem na GEZnO zakwaterowaliśmy się w bazie imprezy, więc spodziewaliśmy się, że jak dojedziemy, to zastaniemy tłum znajomych, imprezę, tańce, hulanki, swawole. Tymczasem byliśmy jednymi z pierwszych uczestników, bo reszta to takie pracusie, co na zawody jadą dopiero po robocie. Większość znajomych spotkaliśmy dopiero na starcie:-)

Stowarzysze (nie wszyscy) przed startem.

W pierwszy dzień na trasę wyruszaliśmy już o ósmej. W porównaniu do ubiegłego roku na naszej trasie miało być mniej przewyższeń i bardzo mi się to podobało.
Na starcie nastąpił drobny (dla niektórych może i nie drobny, a duży) zgrzyt - zabrakło map. Organizatorzy chyba trochę przesadzili z oszczędnością:-) Ci, którzy na zawody mapę noszą tylko dla szpanu, pooddawali tym, którzy rzeczywiście korzystają i jakoś udało się ogarnąć sytuację. Podobno. Bo my mapy mieliśmy.

Ufff, starczyło.

Do zebrania na naszej trasie było 12 PK, z czego 4 po wschodniej stronie głównej drogi, a reszta po zachodniej.Wschodnie punkty były rozmieszczone z rzadka, zachodnie gęściej. Ruszyliśmy na wschód. Tradycyjnie za bramką część osób pobiegła w prawo, część w lewo. Zasadniczo wybierając wariant lewy nie traciło się wysokości, ale ponieważ fajniej biegnie się w dół, to my wybraliśmy prawy. Niestety, podejścia nie dało się uniknąć i wkrótce mozolnie pięliśmy się w górę. To znaczy - ja mozolnie, bo Tomek to na luzie. Najpierw mieliśmy porządną drogę, potem krzaki, łąki i w końcu dotarliśmy do SBB, czyli Słynnego Beskidzkiego Błota, które miało nam towarzyszyć już do końca wędrówki. Na nas błoto po majowej Jadze Korze nie zrobiło specjalnego wrażenia, ale uwagi innych uczestników rzucane z cicha pod nosem były co najmniej interesujące.

SBB

Pierwszy punkt położony jakieś półtora kilometra od bazy znaleźliśmy już po pół godzinie od wyjścia w teren. Cóż, nasze tempo nie było specjalnie imponujące.

Pierwszy punkt zdobyty!

Kolejny punkt był nie dość, że daleko, to jeszcze na górce. Po drodze pocieszałam się, że jak zbierzemy te cztery wschodnie punkty, to dojdziemy do asfaltu i w razie czego będę mogła wrócić do bazy. Wiedziałam, że tego nie zrobię, ale jakoś musiałam podtrzymywać się na duchu. Na górce oprócz lampionu było mnóstwo krzaczorstwa, przez które musieliśmy się przebić, a najgorsze były jeżyny łapiące za nogi.

PK 32

Jak było pod górkę, to musiało być i z górki i do kolejnego punktu zbiegaliśmy wzdłuż strumienia, w większości drogami i to nawet porządnymi, pominąwszy oczywiście warstwę błota, która wywoływała niekontrolowane poślizgi. Na dole niczym rącze łanie przeskoczyliśmy strumyk i znowu zaczęła się wspinaczka do samotnego drzewa, które nie wiedzieć dlaczego musiało wyrosnąć sobie na samej górze jaru, na zboczu górki 673. Na szczęście nie musieliśmy włazić na szczyt. Przy punkcie (podobnie zresztą jak i przy wcześniejszych) spotkaliśmy ludzi z przeróżnych tras.

Lampion wisiał na innym drzewie, ale to było bardziej fotogeniczne.

Zbiegając z PK 65 (tak!, znowu było w dół!) do PK 81 mieliśmy okazję podziwiać widoczki, bo większość trasy wiodła otwartym terenem. Zawsze w takich momentach żałuję, że nie ma czasu żeby się zatrzymać, popatrzyć, strzelić parę fotek. 
Do punktu biegła cała grupa zawodników z różnych tras, więc wystarczyło lecieć za innymi. 81 był ostatnim punktem z wschodniej części trasy i teraz pozostał nam zbieg do asfaltu i część zachodnia. Znowu biegliśmy w grupie, a na samym dole, za drogą musieliśmy przedostać się za rzeczkę. Ci przed nami bez zastanowienia wbiegli w wodę, więc i my nie mogliśmy być gorsi, chociaż mostek znajdował się jakieś 150 metrów w prawo. Ech, ta siła sugestii... Oczywiście, że nad rzeczkę nie dotarliśmy w suchych butach, bo te były wilgotne już przed pierwszym punktem, ale jednak nie chlupotało w nich. Mimo wszystko takie ekstremalne schłodzenie stóp dla mnie było bardzo przyjemne.

Mosty są dla mięczaków:-)

 Asfalt trochę próbował kusić do powrotu do bazy, ale że akurat od ostatniego punktu było w dół, więc nie czułam zmęczenia, które mogłoby mnie zwieść na manowce. Zresztą wiedziałam, że nigdy bym sobie takiego powrotu nie wybaczyła.
Za drogą zaczęliśmy spotykać  uczestników zaczynających od zachodniej strony, czyli przeciwnie do naszego kierunku. Oni mieli już za sobą większą część trasy i troszkę mnie to niepokoiło, że oni już tu, a my dopiero.

 Tak, na tamtej górze byliśmy.

Znowu wdrapywaliśmy się po zboczu. Po chwili ledwo lazłam, a Tomek pokazywał mi górę za plecami i pocieszał, że jak na tamtą weszłam, to i tej dam radę. Marne pocieszenie, ale zawsze.
PK 66 miał być w rozwidleniu strumieni. Kiedy już doszliśmy do właściwego jaru, widząc z daleka, że jakaś grupa idzie dnem wąwozu, również i my zeszliśmy na dół.

Dnem tego jaru poszliśmy.

To była bardzo ciężka przeprawa - zwalone drzewa, kamienie, błoto, a chwilami płynąca woda.  Na błoto i wodę już w ogóle nie zwracaliśmy uwagi, bo bardziej brudni i bardziej mokrzy i tak nie mogliśmy być. Jakieś kilkadziesiąt metrów przed punktem Tomek zauważył, że co rozsądniejsi zawodnicy idą nie dnem, ale górą wąwozu, a na punkt schodzą już przy lampionie. Że też na to wcześniej nie wpadliśmy? Ewidentnie jesteśmy zaprogramowani na ekstremalne doznania:-)
Tuż przed punktem spotkaliśmy Joannę z Mariolą z naszej trasy, które mieliśmy nadzieję spotkać trochę dalej. Wychodziło, że mają sporą przewagę nad nami.
Po zdobyciu sześćdziesiątki szóstki pocieszałam się myślą, że teraz punkty będą już gęściej, więc nie będzie długaśnych nużących przejść, tylko szybkie akcje.
Do kolejnego punktu znowu szliśmy łąkami, nawet bez większych podejść, prawie po poziomnicy. Przed nami zasuwała jakaś duża zorganizowana grupa idąca na tyle wolno, że udało się nam ich dogonić. Skorzystaliśmy z okazji i poprosiliśmy o chwilowe potrzymanie kamery nakierowanej na nas, dzięki czemu wreszcie na filmie będziemy razem w całej okazałości, a nie albo jedno, albo drugie.

W drodze na PK 67

Po drodze spotkaliśmy kolejną konkurencję z naszej trasy - Ewę z Andrzejem i Małgosię z Grzegorzem. No dobra, w tym miejscu mogliśmy się już spotykać - szanse były mniej więcej równe.
PK 67 na początek jaru okazał się dziurą, do której trzeba zejść, a jak ktoś miał mniej szczęścia, to zjechać, bo ślisko.
Za 67, po wyjściu z lasu, kierowaliśmy się na krzyż, który widać było z daleka, a był zaznaczony na mapie, więc stanowił świetny punkt orientacyjny. Od krzyża już na azymut prosto do PK 54 w rozwidleniu strumieni. To był chyba najbardziej malowniczy punkt - kilkanaście małych strumyczków, czyli praktycznie kilkanaście małych wąwozików leżących tuż obok siebie stanowiło jakby miniaturkę całego terenu zawodów. Czuliśmy się trochę jak Guliwer w krainie Liliputów:-)

PK 54 w mini wąwoziku.

Kolejny punkt to drzewo na szczycie. Znowu cały czas w górę. Na szczęście znowu szliśmy terenem otwartym i można było przynajmniej widoczki podziwiać. No i szczyt było z daleka widać, a jak cel jest w zasięgu wzroku, to jakoś łatwiej.

PK 68

Do mety zostały nam już tylko cztery punkty, ale czułam ogromne zmęczenie. Zaczynałam tracić kontakt z mapą i coraz częściej szłam jak automat. Drogi do PK 36 praktycznie nie pamiętam, zresztą samego punktu też nie. 
Do PK 53 był stosunkowo długi przelot, ale na szczęście drogami i wreszcie nie pod górę. To, że drogami może nie było jakimś specjalnym ułatwieniem, bo drogi wyglądały mniej więcej tak:

Błotko w całek okazałości.

53 miał być na muldzie, a dla mnie mulda jest nieustającą zagadką, bo za każdym razem w terenie zastaję coś innego. Ogólnie to na własny użytek przyjęłam założenie, że należy szukać jakiegoś odkształcenia terenu, w zupełnie dowolny sposób. Tak przynajmniej wykazała kilkuletnia praktyka.

Tutaj mulda przyjęła postać rowu.

Z 53 ruszyliśmy pod górę na azymut, żeby wyjść na drogę, którą planowaliśmy dalej iść. Ponieważ nie byliśmy pewni, w której jej części wyszliśmy, przelecieliśmy się kawałek w lewo, potem w prawo i w końcu trafiliśmy na skrzyżowanie zaznaczone na mapie. Wyciąg był kolejnym punktem orientacyjnym, a od niego to już Tomek jakoś nas doprowadził. Ja skupiłam się na utrzymywaniu tempa różnego od 0 km/h. PK 52 był na kolejnej muldzie, ale niestety nie pamiętam jakąż to postać tym razem mulda przyjęła. Może na filmie będzie widać. Ten punkt podbijałam już na siedząco, żeby złapać choć kilka sekund odpoczynku.

Kawałek za PK 52

Na 51 postanowiliśmy pójść trochę naokoło, drogami, żeby nie przedzierać się w poprzek wąwozów, bo moja kondycja na to nie pozwalała. Szło nam dobrze do skrzyżowania, na którym mieliśmy odbić na południe. Z jakiego powodu zamiast w lewo poszliśmy w prawo - nie umiem powiedzieć, szczególnie że prowadzeniem już całkowicie zajmował się Tomek, a ja sporadycznie zaglądałam do mapy, tylko wtedy gdy było po równym lub w dół. Dlaczego potem ruszyliśmy na zachód nie wiem tym bardziej.  Na widok czerwonego szlaku automatycznie i bezmyślnie zeszliśmy nim niemal pod szałas, koło którego przechodziliśmy w drodze na 53. Na widok nadchodzącej z naprzeciwka Ani P. z koleżanką bardzo się ucieszyliśmy, bo wreszcie ktoś nam mógł powiedzieć gdzie właściwie jesteśmy. Byliśmy już tak zakręceni, że przestaliśmy ogarniać sytuację. W pierwszej chwili trudno nam było uwierzyć, że aż tak nas zniosło, ale dziewczyny były bardzo przekonywające. Szkoda tylko, że ten czerwony szlak prowadził dość ostro w dół i teraz musieliśmy wleźć na górę z powrotem. Prawdę mówiąc dla mnie była to wręcz dramatyczna wiadomość. Ale co było robić? Wróciliśmy. Niby już wiedzieliśmy gdzie jesteśmy, nawet zaczęłam uważnie studiować mapę, a i tak na południe weszliśmy o jedną drogę za wcześnie. Jak coś idzie źle, to po całości.  Miotaliśmy się tam przez chwilę, bo raz nam wszystko pasowało, a za moment nic, no i lampionu nigdzie nie było widać. W końcu uznaliśmy, że to jednak nie ta droga, poszliśmy jeszcze dalej na wschód i ostatecznie wróciliśmy do skrzyżowania, na którym popełniliśmy pierwszy błąd. Tu już nas odblokowało i wreszcie znaleźliśmy właściwą drogę. Z PK 52 do PK 51 jest w linii prostej jakieś 900 m. Pokonanie tego odcinka zajęło nam godzinę i dwadzieścia minut.


Tak już byłam zirytowana tym beznadziejnym błąkaniem się po bezdrożach i drożach i błotach i chaszczach, że wstąpiłam na wojenną ścieżkę, przybrawszy barwy i nastrój wojenne. Na razie co prawda w naszej rozgrywce GEZnO prowadziło 1:0, ale nie zamierzałam się poddawać.

Na wojennej ścieżce.

PK 51 był naszym ostatnim punktem i pozostał nam już tylko powrót do bazy. Lecieliśmy ścieżkami wzdłuż strumienia, zbiegając gdzie tylko było to w miarę bezpieczne. Już blisko bazy, zamiast biec mostem nad rzeką, specjalnie przeszliśmy w bród, żeby umyć buty, bo strach było wejść do bazy z kilogramem gliny pod każdym.

Pokonujemy rzekę Tabor.

Na metę wpadliśmy prawie godzinę przed limitem czasu, ale ze względu na ten nieszczęsny PK 51 w zasadzie wiadomo było, że mamy przechlapane i wynik żałosny.

 Wreszcie meta!

Ponieważ po kąpieli w Taborze byliśmy czyściutcy, od razu poszliśmy do jadalni na obiad, nie przebierając się, bo w końcu nie byliśmy na dworze królewskim. I tu spotkało nas ogromne rozczarowanie - świetnie wyglądający bigos, na który napaliłam się jak szczerbaty na suchary, okazał się zupełnie niejadalnym kwasem. Brrrr. Teraz już rozumiałam dlaczego organizator tak usilnie namawiał nas przy zapisach na płatne obiady w bazie:-) Wygrzebałam z tego kwasu wszystkie nadające się do zjedzenia kawałki mięsa i kiełbasy i dopchałam trzema kromkami chleba. Jechać gdzieś na prawdziwy obiad nie miałam już siły.
W planach mieliśmy wypad na pobliski basen, żeby się wyluzować i zrelaksować, ale kiedy poczułam pod sobą łóżko, kategorycznie odmówiłam wszelkiej współpracy. Dopiero wieczorem, po usilnych namowach Tomka, wygrzebałam się z pościeli i poszliśmy do delikatesów, gdzie na zakupach miała spotkać się nasza "stowarzyszona" grupa (Klub InO Stowarzysze). Nabywszy odpowiednie napoje wróciliśmy do bazy na ognisko. Prawdę mówiąc długo nie poimprezowaliśmy, bo jakoś ducha w narodzie nie było. Zmęczeni byliśmy, czy co? :-)

 Kiełbasa, piwko i pogaduchy.

C. D. N.

czwartek, 7 listopada 2019

Duża Jesienna Hała

Hała to już obowiązkowy punkt w naszym inockim kalendarzu. Sympatyczna impreza bez nadęcia i parcia na wynik, bo nie wchodzi do żadnych pucharów i wielu uczestników traktuje ją jak miły spacer, czy trening przed Geznem lub innymi zawodami.
Tym razem udało nam się namówił do udziału starszą córkę i jej ekipę. Wyjechaliśmy w sobotę bardzo bladym świtem, a właściwie to nocą i na miejsce przyjechałam w formie zombi, co nawet korespondowało z niedawnymi helołinami:-) Brak snu to dla mnie gorsze od głodu, pragnienia i innych katastrof. Jakoś dotrwałam do startu, a jak już dostaliśmy mapy, to nawet się trochę rozbudziłam.

Słowo na drogę od Organizatora - pilnie słuchamy.

Mapa składała się z dwóch kawałków, bo na jednym się nie mieściła. Przy tak egzotycznej skali - 1:18500 to i nie dziwne. Ten mniejszy kawałek  miał dla nas wartość o tyle, że były na nim opisy punktów, bo od razu było wiadomo, że tak daleko to przecież nie pójdziemy. Do dopasowania była masa wycinków - jeden z ortofotomapy, a reszta to lidary - szare i kolorowe. Ja wiem, że to się fachowo inaczej nazywa, ale dla mnie to jeden pies. I tak ciężko ogarnąć. Wycinki dopasowaliśmy w bazie, a właściwie Tomek dopasował, bo jak mówię - nie ogarniam lidara.


Komu w drogę, temu rzut oka na mapę (Fot. Organizatora)

Jak to bywa najczęściej, do wyboru były dwa warianty - północny i południowy i tak też rozdzieliła się grupa po wyjściu za bramkę - jedni w prawo, inni w lewo. My wybraliśmy wariant północny i ruszyliśmy na 6H. Praktycznie szliśmy grupą z Przemkiem, Łazikami i chyba z kimś tam jeszcze, bo skoro wszyscy w to samo miejsce, to inaczej się nie da. Lampion wisiał malowniczo na powalonym pniu, nad samą wodą.

PK 6H

Kolejny punkt - 5B był dość daleko, więc mieliśmy kawał pustego przebiegu wzdłuż linii kolejowej. Tutaj stawka już się rozciągnęła, bo każdy biegł w swoim tempie. I tak spotkaliśmy się na skraju lasu, bo okazało się, że teren nie zgadza się z mapą i trzeba czesać. Trudno żeby się zgadzał, jak mapa niemal starożytna, a w międzyczasie nowy las wyrósł. Rozdzieliliśmy się z Tomkiem i każde szukało w innym miejscu - jednakowo bezskutecznie. Ja przynajmniej nawiązałam bliski kontakt z dziką naturą, kiedy niemal spod stóp wyprysnął mi wieeelki zając i pognał przed siebie zanim zdążyłam krzyknąć ze strachu. Nie żebym się bała zajęcy, ale to było tak trochę niespodziane spotkanie. Już mieliśmy odpuścić ten nieszczęsny punkt, ale Tomek postanowił sprawdzić jeszcze w głębi lasu (no bo te nowe drzewa) i faktycznie, tam gdzie zaczynał się stary las, wisiał lampion.
Po wyjściu na drogę musieliśmy podjąć decyzję - gdzie dalej. Tomek chciał na 6C, ja na 4U. Z wygody tak chciałam, bo do 4U prowadziła porządna szeroka droga, a z 4U do 6C jakaś ścieżka. Przynajmniej tak było na mapie. Jak się kobieta uprze... to poszliśmy na 4U. Droga była dobra do biegania, wiec poszło migiem. Ale tylko do końca drogi. Potem zaczęło się tradycyjne czesanie i najpierw trafiliśmy nad jeziorko stowarzyszone, a dopiero w drugiej kolejności na właściwe. W sumie nazywanie tego co znaleźliśmy jeziorkiem jest lekkim nadużyciem, bo praktycznie były to tylko obniżenia z odmienną formą roślinności.

4U
 
Do 6C prowadziła ścieżka, niestety - tylko teoretycznie. Najpierw nie mogliśmy się w nią wstrzelić, bo układ dróg nieco się zmienił, a potem ścieżka zanikła i w praktyce szliśmy na azymut przez las, który wcale nie był nam przyjazny i próbował nas powstrzymać przed dalszym marszem. W końcu natrafiliśmy na lampion. Co prawda nie było tam żadnego skrzyżowania ścieżek, a sam lampion był za wcześnie, ale tak mi się spodobał, że go wbiliśmy. Wydawało nam się, że jak wszystkie ścieżki w lesie wyglądają jak ta, którą teoretycznie szliśmy, to i tak nie mamy szans na znalezienie właściwego lampionu. O, ludzie małego ducha! Pobłąkawszy się jeszcze trochę natrafiliśmy na ścieżkę, która miała się krzyżować z naszą, na Sylwię z Krzyśkiem i w końcu na punkt właściwy.
Ścieżka na mapie wiodąca na OP3 tym razem istniała także w terenie, raz lepiej, raz gorzej widoczna, ale była. Punkt znaleźliśmy bez problemów i choć w pobliżu stał stowarzysz, wzięliśmy właściwy. Nasza ciuchcia miała 3 koła.
Do kolejnego PK szliśmy wzdłuż torów, a chwilami po torach, bo z żadnej strony nie było choćby najmniejszej ścieżki. Jeszcze przed punktem, na drodze nad torami zauważyliśmy stojącego busika. Wtedy nie wiedzieliśmy, że to właśnie na swój start dojechała grupa zawodników Małej Hały.

5N na brzozie.

Po podbiciu punktu znowu wróciliśmy na tory żeby dojść do lidarowego kółeczka. Mieliśmy już rozpracowane, że znajdziemy tam 5A i 3C. 5A miało być w jakiejś wieelkiej dziurze, więc raczej nie do przeoczenia. Nie tylko zobaczyliśmy dziurę, ale i usłyszeliśmy szelesty i głosy innych zawodników. Dojście do lampionu nie było łatwe, ale chyba najbardziej malownicze ze wszystkich - szliśmy przez wysuszone trawy dużo wyższe od nas, każde źdźbło trawy zakończone jasnym pióropuszem, a wszystko skąpane w słońcu. Cudo! Pod nogami może już nie było tak fajnie, bo teren był podmokły, ale co tam.

5A

Przy 3C ruch się zrobił niczym na Marszałkowskiej, bo zeszli się uczestnicy Dużej i Małej Hały. Patrzyliśmy czy nie pojawi się ekipa Agaty, ale nie.
W połowie drogi do kolejnego punktu Tomek nagle zorientował się, że nie ma kamery. Ponieważ przy 3C ja rozmawiałam przez telefon i nie mogłam jej przejąć, najwyraźniej odłożył kamerę na ziemię, żeby podbić punkt i tak już została. Kamera - rzecz nabyta, ale to co już nagrane - bezcenne. Nie było zmiłuj - musiał wrócić. Ja zostałam regenerować się przed dalszą trasą - batoniki, napoje i te sprawy. W tym czasie wyprzedzał nas kto tylko mógł. W pewnym momencie do mojego miejsca postoju dotarł Igor triumfalnie dzierżąc w ręku naszą kamerę, którą znalazł przy punkcie. Uff, kamerę odzyskałam, za to przepadł Tomek. Usiłowałam dodzwonić się do niego, żeby już nie szukał, ale gdzie tam. Dopiero po kilku minutach wreszcie połączyło. Byliśmy w plecy prawie 15 minut, więc ruszyliśmy biegiem, bo droga była fajna do biegania, a ja zdążyłam wypocząć. Większość osób, które nas wyprzedziły, dogoniliśmy przy kolejnym punkcie - 6S. Trochę było przy nim zamieszania, bo trzeba było do lampionu przeskakiwać przez strumyk. Niewielki, ale zawsze.
Przy 6U na zakręcie rowu kolejny raz spotkaliśmy Łaziki, a w drodze na 2E znowu Kasię i Michała i z nimi podbijaliśmy punkt na przepuście.
Z 2E zrobiliśmy szybki wypad na 4H - szybki, bo drogami, więc mogliśmy biec. Azymut na 6W ustawialiśmy niezależnie, a wyszedł nam o mniej więcej 30 stopni przekoszony. Idąc tym dziwnym azymutem wyszliśmy na wysoki, ciągnący się po horyzont (o ile w lesie można zobaczyć horyzont) mur. Ponieważ niespecjalnie nadawał się do sforsowania obeszliśmy go aż do końca. Na drodze rozdzieliliśmy się i jedno poszło czesać w prawo, drugie w lewo. Szłam w te swoje przydziałowe krzaki zupełnie bez przekonania, no bo kompas pokazywał gdzie indziej, ale obowiązek, to obowiązek. Zresztą co miałam tak stać jak kołek na drodze. No to tak szłam, szłam i nagle patrzę - lampion? Podchodzę bliżej - rzeczywiście lampion!  Lampion jest, ale Tomka z kartą startową nie ma. Znowu musiałam posiłkować się telefonem i znowu ciężko było się dodzwonić. No i jeszcze jak mu wytłumaczyć gdzie jestem, skoro sama tego nie wiem???? Rozdarłam więc mordę na cały regulator, Tomek tak samo swoją i w końcu nasze głosy się spotkały. Ufff...
 Kolejne dwa punkty - 3O i OB3 były już banalnie proste - pierwszy to jak głosił opis - ziemianka, ale tak naprawdę to była taka staroświecka wiejska piwniczka, jaką pamiętam z wczesnego dzieciństwa. OB3 to ruinka, w której chyba mieliśmy policzyć pomieszczenia.

Punkt w ziemiance.

Tomka kusiło żeby po tych zrujnowanych punktach iść na 4B, ale byliśmy daleko od mety, a zostały tylko 3 godziny czasu i punkty wysokowartościowe na drodze powrotnej. Odpuściliśmy więc 4B i ruszyliśmy przygarnąć 8Z. Luksusowo, drogami, a więc biegiem. Punkt był na wycinku lidarowym, ale tak charakterystycznym, że nawet ja wiedziałam o co biega:-) Tuż przed punktem, jeszcze na asfalcie spotkaliśmy Barbarę z Darkiem idących z naprzeciwka, wyraźnie innym wariantem. Nasz punkt miał stać na grobli i jak to w przypadku terenu związanego z wodą, ciężko było się do niego dostać. Znowu przy punkcie zastaliśmy tłum ludzi, głównie z Malej Hały i do lampionu ustawiła się kolejka.
Do OM3 nawet nie musieliśmy podchodzić, bo już z daleka było widać odpowiedź na pytanie. W sumie czy taki niepodejdzięty punkt powinien być nam zaliczony? :-))
Następny wycinek, z ortofotomapą, krył w sobie najpiękniejsze i najciekawsze punkty z całej trasy. Trafiliśmy do skansenu Wojciecha Siemiona, niestety, po śmierci aktora zapuszczonego i popadającego w ruinę. Tutaj to już spotkaliśmy chyba większość uczestników zawodów:-) A niby taka kameralna imprezka. Strasznie szkoda, że trzeba było się spieszyć, bo chętnie pomyszkowałabym w tych zapuszczonych chałupinach i pocykała fotek. To jest jeden z minusów imprez na czas - nie ma kiedy dokładnie obejrzeć ciekawych obiektów na trasie.


Jedna z chałupek w skansenie.

Kolejne dwa punkty - 3U i 6D nie wzbudziły mojego entuzjazmu. To były kolejne teoretyczne jeziorka, do których ciężko było trafić, czy raczej ciężko było się przedrzeć przez chaotyczną i nieuporządkowaną roślinność. Dodatkowo byłam już zmęczona i miałam powoli dość. Niby nie zrobiliśmy dużo kilometrów, ale jakoś niewyspanie w połączeniu z trudnym terenem zupełnie ścięły mnie z nóg. Jakoś musiałam się jednak zebrać w sobie, bo przed nami były cztery punkty  z wagą 7, więc poważna sprawa. Tomek ustalił taką dość dziwną kolejność zaliczania ich - 7F, 7Z, a potem powrót po 7W i 7S.
7F lidarowy - dołek w otoczeniu niczego dookoła, a o dziwo znaleźliśmy dość łatwo.Śmy to może lekkie nadużycie, bo po lidarach oprowadzał nas Tomek - ja się nie znam, nie ogarniam, a przede wszystkim nie dowidzę, więc szare na szarym dla mnie praktycznie nie istnieje.
7Z był już na zwykłej mapie, znowu przy jeziorku jak kłamała mapa:-) Punkt wisiał nad sporą, suchą dziurą i mieliśmy wątpliwości, czy to ten właściwy. Tomek obleciał najbliższą okolicę, a ponieważ nie znalazł nic lepszego, więc wzięliśmy co było. Co prawda nasz ślad pokazuje, że nie dotarliśmy do miejsca zaznaczonego przez autora mapy, ale punkt został nam zaliczony. Albo źle stał, albo to niedokładność gps-a.
Na  7W i 7S położonych na jednym wycinku lidarowym totalnie polegliśmy. Ja co prawda kiedy tylko obejrzałam wycinek, wiedziałam, że tego nie da się znaleźć, ale Tomek był pełen optymizmu. Kolejny raz spotkaliśmy Łaziki, którzy twierdzili, że lampion jest przed nami. Faktycznie kawałek dalej znaleźliśmy go i wbiliśmy jako 7S. Od niego, na azymut ruszyliśmy na 7W, ale ponieważ wbiliśmy zamiast 7S stowarzysza, więc wiadomo, że wyszliśmy w krzaki. W końcu poddaliśmy się, postanowili olać 7W i lecieć dalej, bo czas poganiał. I tak lecąc dalej, przypadkiem natknęliśmy się na kolejny lampion. Tomek jakimś cudem rozpoznał w nim 7W, choć dla mnie mogło to być wszystko:-) Polecieliśmy jeszcze przebić stowarzysza z 7S i pognaliśmy na 3Z.


Połaziliśmy troszkę:-)

3Z na mapie znowu było zaznaczone jako jeziorko i tradycyjnie był to zwykły, suchy dołek, z daleka w ogóle wyglądało jak zwykła kępa drzew.

W drodze na 5Y.

Z 5Y i 4N to już niewiele pamiętam, bo skupiałam się tylko na tym żeby dotrwać do końca. Teoretycznie z 5Y do 4N prowadziła droga i to rysowana na mapie grubą linią, więc powinna być co najmniej szeroka i utwardzona, a tymczasem były to troszkę rzadsze krzaki z powalonymi drzewami w poprzek. Za taką drogę to ja uprzejmie dziękuję! W pierwotnej wersji planowaliśmy tą drogą dojść niemal na metę, ale w zaistniałej sytuacji przebiliśmy się na wschód do uczciwego asfaltu. A na asfalcie mogliśmy przyspieszyć. Do mety dobiegliśmy z kilkuminutowym zapasem i choć końcówkę mogliśmy zrobić nawet czołgając się, zadaliśmy szyku wbiegając do szkoły.
 - Jeść! Jeść! Jeść! - ty było jedyne czego pragnęłam na mecie. Do wyboru mieliśmy dwie zupy - barszcz czerwony albo grochówka. A w zasadzie nie "albo", bo można było zjeść obydwie. Ale zanim dopadliśmy stołu, jeszcze wyszliśmy do sklepu po drugiej stronie ulicy żeby kupić jakieś pieczywo do domu. Przy okazji oczywiście znalazły się i napoje odpowiednie dla każdego z nas, czyli dla kierowcy i dla nie kierowcy:-)

Grochówka była przepyszna, barszcz się już nie zmieścił.

Ponieważ Adam starał się jak najszybciej policzyć i ogłosić wyniki, postanowiliśmy poczekać, choć na podium nie liczyliśmy. Zajęliśmy dobre piąte miejsce, ale nawet gdyby to było ostatnie, to i tak zabawa była przednia. Muszę przyznać, że po tych 31 kilometrach byłam bardziej zmęczona niż po niejednej pięćdziesiątce. Teren był trudny, dużo przedzierania się przez chaszcze, trochę błądzenia, no i niewyspanie. Po powrocie do domu padłam jak mucha.
A tak wyglądała nasza karta startowa:

Nasze Hałowe osiągnięcia.