piątek, 31 marca 2017

Przyspieszony prima aprilis

#12. Pierwszy ZPK gdzie z Barbarą nie robiliśmy trasy. Nowy autor, choć teren znany. No, połączone aż trzy mapy w jedną! Miało być 18 PK i prawie 8 km.
Twórcy mapy chyba przejęli się swoją rolą, bo jak przybyliśmy na start (właściwie o 18-tej jakoś tak) to już siedzieli zwarci i gotowi w samochodzie. Wkrótce dołączył Przemek i po chwili zwyczajowych konwersacji ruszyliśmy. Z założenia miało być wolno i wypoczynkowo – coś Barbarę łapało jakieś przeziębienie. Wybraliśmy wariant „zgodnie z ruchem wskazówek zegara od godziny 1”. Trasa zresztą nie narzucała zbyt dużej wariantowości poza ruchem w prawo lub w lewo. Więc potruchtaliśmy tempem konwersacyjnym (czyli bez zadyszki). Pod górę Barbara postanowiła nie wbiegać, ale ja twardo trenowałem i czekałem na nią na szczytach. Właściwie to dziwiliśmy się, że długo na trasie nie spotykaliśmy innych uczestników. Dopiero koło PK 88 zobaczyliśmy mknącego niczym łania Przemka. A za Przemkiem… pomykała właśnie łania czy jakieś inne jeleniowate. To już wiadomo, kto nauczył go tego kroku biegowego;-)
Mariusza spotkaliśmy niedługo później przy przekraczaniu ulicy Niemcewicza, a Chrumkających w Ciemności budowniczych już blisko mety. Jakoś tak szybko trasa przeszła, a na mecie byliśmy przed Przemkiem i za dnia (co rzadko się zdarza – jednak on biega zdecydowanie szybciej). Po odwiezieniu Przemka na pociąg, odwożąc Barbarę na Korkową, nieoczekiwanie na rondzie przy starcie z okien auta zobaczyliśmy Andrzeja wyraźnie biegnącego na jeszcze jakieś punkty. Dziwne, bo żaden sensowny wariant  przebiegu  nie przewidywał takiego przebiegu. Później dowiedziałem się, że Andrzej nie dostrzegł dozwolonych przejść na ul. Niemcewicza i nadrobił dobrze ponad kilometr!
Po powrocie do domu i otrzymaniu śladu naszego przebiegu wypełniłem tabelkę z wynikami. 18 PK, ok 8,4 km. W międzyczasie wpisał swój wynik Mariusz – 17 PK, 10,2 km. Hmm czemu nie zaliczył wszystkich PK? Jeszcze Przemek dosłał swój wynik: 17 PK, 10,2 km. Co jest???. Patrzę na mapę z lewej, z prawej, liczę… i okazuje się, że na mapie jest tylko 17 PK. A w opisie trasy i w rubryczkach karty startowej 18 kodów! Pewnie autor przygotowywał trasę myśląc już o 1 kwietnia i udało się mu mnie nabrać;-)

sobota, 25 marca 2017

Rozchwytywane WesolInO

Dzień bez biegania to dzień stracony. Szczególnie, że za tydzień 50-tka. Udało mi się na chwilę wymigać od mycia okien i pojechałem na rundę finałową WesolInO. Walka właściwie o marchewkę, bo medale rozdane, a ja z jednym startem wypaczonym przez wariujący kompas zdobyłem zaszczytne 44 miejsce (skąd ja znam ten numerek?).
Na WesolInO miałem zabrać weryfikat i zweryfikować jakąś odznakę. Ledwo pojawiłem się w szkole spotkałem ¼  5 Paprochów i od razu dowiedziałem się, że jestem poszukiwany. Zanim zdążyłem się zarejestrować zostałem „znaleziony” i oddałem się procesowi weryfikacji odznak OInO. Weryfikacji zakończonej oczywiście pełnym sukcesem.
Przed startem „znalazł” mnie także Andrzej Krochmal i wręczył dyplomy za ZAW-OR.
Po załatwieniu obowiązków i odniesieniu weryfikatu do auta udałem się do sekretariatu. Gdy podałem nazwisko okazało się, że jestem „bardzo znaną osobą”. Jak widać te poszukiwania były prowadzone naprawdę na szeroką skalę!
Kategoria CM, nominalnie 7,3 km i 15 PK. Dostałem mapę i pobiegłem. Pierwszy PK przy cmentarzu od ul Czecha. Ruszyłem z kopyta i wkrótce poprzednika miałem na wyciągniecie ręki. Ale tak szybkie bieganie na starcie powoduje zadyszkę i musiałem lekko zwolnić. Ale ciągle poprzednika (z którym ostatnio ścigałem się na SGGW i przegrałem, gdy zaatakowała mnie gałąź) miałem tuż obok siebie. Raz na punkcie pierwszy byłem ja, raz on. Wkrótce zaczęły się punkty „zdechłe”. Zdechłe – bo niedbale porzucone lampiony na dnie dołków. Jak nie wbiegniesz do dołka, lampionu nie widać. I trzeba go podnosić by perforator sięgnął karty zawieszonej na szyi.
Wkrótce do naszej dwójki dołączył jakiś inny – młodszy biegacz. Widać, że chwilami miał więcej pary w nogach i nas odsadzał. Przed PK 9 trasę przelotu przegrodziły płoty nieumieszczone na mapach. Kojarzę je z naszych treningów na ZPKach. Tu na chwilę wyprzedziłem konkurencję, która utknęła w ślepej uliczce. Ale wybrali oni inny wariant przebiegu przez rów z wodą i  znowu spotkaliśmy się na PK 9. Do następnej 10-tki także wybrałem wariant autorski. Ale chyba porównywalny, bo znowu spotkaliśmy się przy lampionie. Przy PK 12 były punkty stowarzyszone. Z daleka było widać lampion na górce. Pobiegłem na skróty w jego kierunku. Niestety nie ten numerek i na szczycie bardziej na wschód. Ten właściwy był zakitrany w dołku i krzakach obok znanego mi słupka ZPK. Do 13-stki na azymut i znowu kolejny zdechły lampion. Tu zauważyłem, że konkurencja słabnie kondycyjnie, a ja wreszcie się rozgrzałem i wyrównałem oddech. Mogłem przyspieszyć. Przed  samą 15-stką mało nie zadeptałem zająca, który próbował przeczekać nawał biegaczy pod jakimś krzakiem. Uciekł mi dosłownie „spod buta”. Po 15-tce 390 metrów do mety. Tu już decydowanie wydłużyłem krok i gnałem susami „niczym łania”. Spokojnie wyprzedziłem zasapaną znacznie młodszą biegową konkurencję i wpadałem na metę z czasem jakoś tak poniżej 60 minut. Znaczy akurat tak na moje możliwości. Ostatnio zauważyłem, że im dłuższy bieg tym lżej mi się biegnie. Może by się tak na mistrzostwa w longu zapisać?
O właśnie pojawiają się wyniki z dzisiejszego WesolInO – porównując wyniki do 5 rundy to byłbym ze swoim czasem w czubie, ale tam spora część zawodników miała NKL-ki za podbijanie niewłaściwych lampionów.

piątek, 24 marca 2017

OrtInO z układami

Znowu zapomniałam, że mam sklerozę i w efekcie mimo zarzekania się, że nigdy więcej na TZ, kolejny raz poszłam z Tomkiem. No po prostu zapomniałam, że miałam nie iść. Ale skoro już tak się stało to przynajmniej chciałam się czegoś nauczyć i już od momentu otrzymania mapy zadawałam Tomkowi pytania o każdą rzecz , której nie rozumiałam. Moja dociekliwość dotycząca czterech układów ludzików pokrywających się częściowo ze sobą i posiadających wymienne (i zlustrowane) dymki zaczęła w pewnym momencie doprowadzać go do frustracji. Ale to chyba dlatego, że mówimy różnymi językami - ja potocznym mówionym, on jakimś slangiem technicznym. Nie osiągnąwszy większego porozumienia ruszyliśmy na trasę. To znaczy Tomek ruszył gdzie uznał za stosowne, a ja za nim.

Tak w obrębie wycinka, to orientowałam się co i jak, bo to w sumie taka wersja TP, a chwilami miałam nawet większe chwile natchnienia i przebłyski inteligencji. W końcu wciągnęło mnie i zaczęłam główkować i wyobraźcie sobie, tak gdzieś w dwóch trzecich trasy ogarnęłam o co chodzi z tymi układami ludzików.
Tradycyjnie już poszliśmy mocno nieoptymalnie i chyba ze trzy razy musieliśmy przechodzić koło startu żeby przejść z wycinka na wycinek. A można było po prostu zrobić kółeczko:-) Ale przyjmijmy wersję, że kółeczka są dla mięczaków.
Polegliśmy na zadaniach. Ja tam od razu mówiłam, żeby sobie nimi nie zawracać głowy, bo nie da się przecież tak w wyobraźni poskładać mapy (do tego chwilami zlustrowanej) żeby z tego jeszcze wyznaczyć odległość i azymut. W efekcie azymut Tomek wyznaczył odwrotnie (przy czym też taki na oko), a odległość z sufitu, a z braku sufitu z chmur. Ale i tak załapaliśmy się na połowę stawki, bo wszystkie PK mieliśmy dobrze.
Tak sobie myślę, że na którąś imprezę to muszę pójść na TP, żeby sobie podbudować morale. Gorzej tylko, jeśli nie poradzę sobie na tym TP i nazbieram masę stowarzyszy, albo co gorsza zgubię się.

wtorek, 21 marca 2017

ZAW-OR, ZAW-OR, ZAW-OR-owi ludzie....

Tegoroczny ZAW-OR zaczął się od podsumowania ubiegłego roku, wręczenia nagród najlepszym marszantom i najlepszym organizatorom, powieszenia medali na szyjach - jednym słowem - dowartościowania wybrańców losu. Też załapałam się na medal, ale tylko brązowy. Za to mój partner - Darek został mistrzem świata, eeee, to znaczy mistrzem Mazowsza w łażeniu z mapą po lasach i miastach.

Ponieważ dla mistrza i wice, wice mistrza żaden ZAW-OR nie jest straszny, jako jedni z pierwszych dorwaliśmy się do map i ruszyli w las. Szwajcarka, części wspólne wycinków, wszystko zorientowane z północą - łatwizna dla nas. Raz, dwa dopasowaliśmy co trzeba, ustalili czy od prawej, czy od lewej idziemy i tyle nas widzieli. Teoretycznie było łatwo, ale w terenie okazało się, że ilość dołków na mapie ma się nijak do ilości dołków w lesie, podobnie ich wielkość miała się nijak do oznaczeń użytych na mapie. Punkty na dołkach braliśmy więc po uważaniu, czyli który dołek uważamy za ładniejszy, ten uznajemy za właściwy. A ponieważ wszystkie PK organizatorzy ustawili w dołkach, więc mieliśmy bardzo uważny etap:-) Na metę wróciliśmy za wcześnie (wg organizatorów) ale na szczęście nie kazali nam wracać do lasu i przyjęli kartę startową.
Drugi etap nie był już tak prosty, a przynajmniej dla mnie, bo dla mistrza, to wiadomo... Największy problem miałam z budową wędki, bo zawsze uważałam, że spławik i haczyk to to samo i w żaden sposób nie mogłam pojąć jak żyłka może być pod wodą, jeśli musi być nad wodą. W związku z tym zamiast na południe uporczywie chciałam iść na północ. Jak ja kocham te wszystkie opisy wymagające znajomości dziwnych dziedzin życia! Zanim więc pojęłam jak to jest z tą wędką, Darek zdążył dopasować część wycinków i mogliśmy ruszyć.
W zasadzie wszystko się zgadzało z tymi jego dopasowaniami, ja, jak przystało na drugi etap, byłam już zdekoncentrowana, więc najczęściej szłam, chociaż chodząc głównie po drogach, nawet z dekoncentracją nie udało by mi się zgubić. Punkty znowu były na dołkach i znowu musieliśmy brać po uważaniu.Dodatkowo wycinki były małe i nijak nie szło ogarnąć jak się ma tysiąc dołków poza wycinkiem do tego na wycinku. Tym sposobem nazbieraliśmy masę stowarzyszy, ale w końcu nazwa Klubu zobowiązuje.
Poza wszystkim był to całkiem przyjemny i relaksujący (umysł, bo przecież nie nogi) spacer.

poniedziałek, 20 marca 2017

Idę albo nie idę

Tomek zaczął jeździć na te swoje pięćdziesiątki i tak barwnie opowiada, pokazuje mapy, fotki i aż mnie bierze chęć żeby też tak iść i iść i iść w stronę słońca, czy czegokolwiek.
Ale ze mną to jest tak:
- do 5 km idę raźnym krokiem, mogę nawet podbiec kawałek,  patrzę w mapę i nawet wiem gdzie jestem,
- 5-10 km idę i staram się zaglądać w mapę, choć nie zawsze o tym pamiętam,
- 10-15 km chowam mapę do kieszeni i idę za osobą przede mną,
- 15-20 km idę albo nie idę pojękując z cicha, jak mi się obieca, że meta blisko, to mogę nawet przestać marudzić,
- powyżej 20 km idę albo nie idę z przewagą nie idę, jestem gotowa zostać na zawsze w lesie.
No i gdybym tak na przykład chciała się wybrać na Wiosenne 360° na taką 25-kę to potrzebuję albo opiekunki/opiekuna na pełen etat, albo drugą taką samą sierotę, co na hasło: "pitolę, nie idę!", nie tylko nie będzie marudzić, że właśnie robi życiówkę i musimy przyspieszyć, tylko wyjmie telefon i wezwie taksówkę.

No to gdyby ktoś, coś to czekam na poważne propozycje.

P.S.
O ZAW-ORze będzie, jutro będzie.

niedziela, 19 marca 2017

RDS, czyli jak wykończyć Anie

Pamiętam, że jakoś tak po pierwszym w życiu InO (konkretnie Nocnych Manewrach Stowarzyszy) zacząłem szukać w sieci kolejnych imprez na orientację. Był marzec i trafiłem na coś o fajnej nazwie Rajd Dolnego Sanu. Jako, że San kojarzy mi się Bieszczadami, to nazwa przyciągnęła. A jak przeczytałem jakieś relacje mówiące o 50 km i 100 km (takie niewyobrażalne dystanse) to aż Moją Drugą Połowę próbowałem namówić. Oczywiście bez rezultatu, a sam siebie na takim dystansie to zupełnie nie widziałem. Tak było do czasu, bo w zeszłym roku wyszła jakoś tak pierwsza pięćdziesiątka i przekonałem się, że taki dystans jest do pokonania.
W tym roku z tym RDS-em to wyszło całkiem ciekawie – Pani Prezes nie była zdecydowana na wyjazd (stąd nasz udział w Złocie dla Zuchwałych) ale Ania M. postawiła mnie przed faktem dokonanym zapisując siebie i drugą Anię na 50-tkę i ustalając, że dowiozę je do Łętowni. Wcześniej obiecałem Dzidkowi, że jeśli bym jechał to go także zabiorę. Tak że nagle zrobiło się 4 osoby. Samemu boję się startować, bo wiadomo pobiegnę „ile fabryka dała” i trzeba będzie mnie znosić z połowy trasy. Ale udało się przekabacić Panią Prezes i całą piątką, upchani niczym sardynki, wyruszyliśmy w piątkowe popołudnie do Łętowni.
W czasie drogi  wyszło na jaw, że Ania N. dała się namówić na RDS, bo podobnie jak ja, kojarzyła go z Bieszczadami. Jednak „Dolny San” ma się nijak do okolic górzystych, czyli Górnego Sanu. Jednak wciśnięta w środek nie miała jak się wycofać i została dowieziona na miejsce.
W Łętowni powołując się na znajomości z Dyrekcją udało nam się uzyskać ekskluzywny lokal noclegowy. Nie ma to jak znajomości;-)
100-ka startowała w piątek o północy, czyli „chwilę” po naszym przyjeździe.  Pokibicowaliśmy startowi znajomych i poszliśmy spać.
Dzięki prywatnej sali udało się nawet trochę wyspać. Start o 9:00, więc nawet bardziej niż trochę wyspać (czytaj bolały już wszystkie kości od leżenia na cienkim materacu).
Rano przy śniadaniu wyciągnęliśmy torcik ze świeczką i odśpiewujemy 100-lat– bądź co bądź nasza Pani Prezes akurat „przypadkiem” ma urodziny. Te przypadki są jakieś powtarzalne – na ostatnie imieniny byliśmy na Wilga Orient;-)
Godzina wybiła, dostaliśmy mapę i w trasę. Tradycyjnie na powrót zostawiliśmy te bardziej „oczywiste” punkty i powrót szybkimi asfaltami, więc wyszedł wariant północny. Anie oczywiście postanowiły iść naszym śladem. Pierwsze metry wszyscy spokojnym krokiem przeciskają się przez bramkę. Słychać głosy z tyłu zachęcające do biegu, ale jakoś bez rezultatu. Okazuje się, że w lewo skręca niewiele osób. Słyszałem na starcie, iż z powodu zapowiadanego deszczu i wiatru niektórzy chcą kończyć trasę przez las. My wierzymy, że nie będzie wcale tak padało. Przed nami wyrywa jakiś szybkobiegacz i  dwie dziewczyny z psami. Fajne te pieski – ciągną właścicielki tak, że te ledwo nadążają przebierać nogami. Początek znanym nam asfaltem do wiaty gdzie startują lokalne InO. Przechodzimy do biegu. Wokół Andrzej krąży samochodem i filmuje. Uśmiechamy się do kamery;-)
Na wiacie wisi nawet lampion, ale nie nasz - pewnie trasy dwudziestkowej. Przy tej wiacie zaczynam umierać, ale to normalne przy 2 kilometrze. Anie przy wiacie zwalniają do marszu i zostają w tyle, a my ciągle biegniemy – do torów. Za torami dalej biegniemy. Jakoś fajnie się biegnie. Dobiegamy do pierwszego PK na skarpie. Tu wszyscy się spotykają bo różnice czasów minimalne. Ciągle biegniemy dalej, ciągle drogami. Pieski biegną jakoś w inną stronę, a „szybkobiegacz” wybiera mniej optymalny wariant, tak , że wkrótce się  spotykamy i do PK 19 przy kapliczce docieramy razem.
Nawet robimy za nadwornego fotografa dla konkurencji;-) Kolejny punkt (PK 18) ma być przy jakimś stawie. W okolicy pociętej rowami z woda. Ogólnie las staje się coraz bardziej podmokły – drogi poprowadzone na nasypach są w miarę, ale przedzieranie się na skróty grozi zamoczeniem butów, a szkoda to robić na początku. Barbara pracowicie przelicza nasz czas – wychodzi że wyrabiamy się w 40 minut na punkt. Jak dalej tak będzie, to pobijemy jakiś nasz rekord świata! „Szybkobiegacz” odbija w bok na skróty do stawu. My wolimy jednak drogą.
Za zakrętem spotykamy lidera trasy TP 100. Ogólnie lidera wszystkich tras, bo ostatnio zwycięża on wszystko jak chce. Tydzień temu na Złocie dla Zuchwałych wybiegł kilka minuty po wszystkich i chyba po drugim PK wyprzedzał nas niczym rakieta. Tu już ma tylko 3 punkty do mety i wygląda całkiem świeżo. Łudzimy się , że gdzieś niedaleko za nim może zobaczymy Przemka, ale nikogo nie spotykamy. Przy stawie widać jakichś ludzi, którzy przedzierają się od punktu w stroną tych rowów z wodą, które omijaliśmy – chyba to jakaś tras 20-stkowa, bo na setkowiczów nie wyglądają. Naszego szybkobiegacza ani śladu.

Dalej „dziewiczą” drogą w kierunku PK 16. Wokół żadnych śladów - znaczy jesteśmy pierwsi na tym wariancie. Dopiero w Groblach spotykamy grupę 20-stkowiczów biegnących w przeciwnym do nas kierunku.
Od startu co chwila na telefon Barbary przychodzą jakieś sms-y o nieodebranych połączeniach. Na pewno życzenia urodzinowe. W lesie ciężko jest z zasięgiem i nie ma nawet jak oddzwonić, ale gdyby co, to ustalamy zeznania, że jesteśmy na „spacerze w lesie”. Takim „niezbyt długim”;-) Ciekawe co dla Barbary oznacza „długi spacer”, a o biegu już nie wspomnę;-)
Po PK 21 zaczyna padać. Właściwe bardziej mżyć czy kropić.  Gdzieś tak w międzyczasie patrzymy na zegarek (znaczy Barbara patrzy, bo ma taki fajny co podaje odległości itp.). Wychodzi, że mamy już ponad 15 km, a ciągle biegniemy i to jakoś wcale nie zmęczeni. I z czasem bardzo dobrym!
Koło 16 spotykamy multum śladów. Podejrzewamy, że to czołówka setkowiczów – bo tak by pasowało przy ich obowiązkowej kolejności zaliczania. Przemka ciągle nie widać. Pewno się nie spotkamy (potem ustaliliśmy, że minęliśmy się właśnie za PK 16). Przy  miejscowości Pikuły organizator macha nam z okna samochodu. Czyżby kogoś zwoził z trasy? Później okazało się, że „naprawiał PK 17, do którego zdążaliśmy, a którego ktoś zajumał.
Przy PK 17 zaczynają pojawiać się inni zawodnicy. Szacując po stopniu zmęczenia – raczej setkowicze.
Przed nami „najgorszy” przelot. Najgorszy, bo najdalszy punkt. Najgorszy bo nie ma jakiejś sensownej drogi na mapie - albo lecimy naokoło drogami polnymi, albo asfaltem, albo na azymut przez jakieś nieużytki z górkami. Najgorszy, bo chyba najdłuższy przelot między punktami. Deszcz siąpi, więc nieużytki mokre, a stopień ich zakrzalenia ciężki do oszacowania. Drogi gruntowe coraz bardziej błotniste. Decydujemy się  na asfalt. Droga pewna i szybka. Biegniemy. Tu wyprzedza nasz jakiś ludek z charakterystycznymi dredami. No cóż, biegnie wyraźnie szybciej niż my. Choć chyba bardziej chaotycznie, bo przez 3 następne punkty pojawia się w zasięgu wzroku przy lampionie. Lecimy tym asfaltem. Po drodze sklepy – nie ma to jak woda gazowana na 25 kilometrze!
Przy PK 14 znowu spotykamy setkowiczy. No cóż, dystans 100 km rozrzuca stawkę – różnice czasu na mecie pomiędzy pierwszym i ostatnimi będą dochodziły do 12 godzin.
Do PK 15 trochę skracamy brzegiem pola po wyciętej wiklinie. Okolice to centrum wikliniarstwa, ale chodzenie po czymś takim – masakra. Kikuty które zostają z wikliny próbują przebić podeszwy od dołu. Nie daje się po tym iść. A wiadomo na brzegach zostają nie wycięte resztki. One skutecznie oplątują się wokół kostek i łydek. Gdy alternatywą jest zaorane błotniste pole z błotem lepiącym się do podeszw – to nie wiadomo co jest mniejszym złem;-)
W międzyczasie Barbarę co chwilę męczy Darek smsami w sprawie zakupów nagród na jutrzejsze podsumowanie TMWiM. Co chwila wysyła zdjęcia produktów ze sklepu czy skomplikowane pytania. Zasięg jest jaki jest i zdjęcia przechodzą wolno. Albo wcale. A drogi się ciut pogorszyły – trzeba patrzeć pod nogi, a nie w deszczu mazać palcem po ekranie telefonu. Chyba po raz pierwszy z ust Pani Prezes słyszę niecenzuralne wyrazy;-)
 Po PK 4 zostają nam ostatnie 2 punkty. Jesteśmy gdzieś na 44 kilometrze, więc trzeba wykonać „Stowarzyszony” telefon do Ań (Stowarzysze to koło nr 44 jakby ktoś pamiętał). One dochodzą dopiero do 14-stki, czyli dobre dwie godziny za nami. Coś tam mówią o awarii stóp (pęcherze) i ogólnym zmęczeniu. Ale twardo idą dalej. Dzielne dziewczyny!
Na PK 3 deszcz zwiększa swoje natężenie. Zastanawiamy się jak dalej. Może jakiś skrót przez las? Próbujemy, ale droga za chwilę zanika. Atakują nas jakieś rośliny z taaakimi kolcami. Na szczęście jesteśmy blisko asfaltu, więc zawracamy i truchtamy naokoło. Ostatni punkt jest przy linii energetycznej. Jakoś ją znajdujemy, ale okazuje się, że przejścia pod linią nie ma.  To znaczy można przejść, a właściwie przedzierać się przez krzale. Tego nie lubimy. Czyli znowu nadrabiamy. Z szacunku wynika nam, że zamiast deklarowanych przez organizatora 53 km wyjdzie nam łącznie ze 3 więcej. Nie jest to takie straszne przebicie. Tym bardziej, że nasz plan 40 minut na punkt działa i wygląda że pobijemy wszystkie rekordy!
Ostatni PK 1 - ambona. Od zabudowań widzimy ambonę, ale wg mapy powinna być za mokrym rowem. Idąc dalej rowem powinniśmy trafić na przepust, więc nawet nie sprawdzamy skrótu i idziemy naokoło.  Oczywiście okazuje się, że ten mokry rów to raczej tylko na papierze, ale co nadrobiliśmy to nasze. Wracamy już na skróty. Wprawdzie nie ma mokrego rowu, ale wpadam w jakąś kałużę. I koniec z suchymi butami. Robi mi się wszystko jedno, ale do mety już rzut beretem. Po raz kolejny przechodzimy koło zabudowań i widzimy zdziwienie gospodarza robiącego coś na podwórku -  pewnie sobie myśli: co oni tak chodzą w kółko:-) Do mety można w prawo lub w lewo do asfaltu, albo ekstremalnie  wprzód przez nie wiadomo co. Postanawiamy lecieć drogą. Tą lepszą. Ta lepsza jest w prawo. Ostatnie dwa kilometry. Mijamy miejsce mety etapów nocnych z Bene Ino sprzed 2 tygodni. Barbara zwykle truchta bardzo fajnym wyważonym tempem. Takim idealnym dla mnie – mogę nim biec nie mecząc się bardzo długi czas. A tu Barbara zaczyna przyspieszać. Coraz szybciej. Wiadomo, do mety robi się efektowny finisz, ale nie koniecznie dwukilometrowy!


Okazuje się, że siłą napędową jest potrzeba fizjologiczna, a krzaków wokół drogi jakoś niewiele. Wkrótce tempem poniżej 5 min na kilometr dobiegamy do bazy. Udaje mi się przyspieszyć i otworzyć drzwi, Barbara wpada do środka i przebiega obok zdziwionej obsługi sekretariatu gnając w głąb szkoły. Ja mam obie karty, bo schowałem je razem po ostatnim PK. I mamy kolejny rekord: 8:06 przy faktycznym przebiegu ok 56km! I to nawet bez jakiegoś wielkiego wykańczania się! Większym hardcorem był zimny prysznic, bo oczywiście w kranie zabrakło ciepłej wody. Zastanawiałem się, czy nie lepiej namydlić się i wyjść na deszcz, który wydawał się cieplejszy.

W bazie ogólnie cała masa dziwnie poruszających się ludzi: tacy chodzący okrakiem, kulejący, albo leżący bez życia po kątach. Piękna ilustracja hasła „Sport to zdrowie” ;-) Czekamy na powrót Mariusza i Ań. Po 2 godzinach dopytujemy się dziewczyn jak im idzie. Wygląda, że zwiększyły opóźnienie. Zapadła noc, a one coś nabroiły na jedynce. Pewno poszły wzdłuż linii energetycznej zamiast drogami. Do tego za oknem ulewa w wersji extra. Opady na naszej trasie to pikuś w stosunku do tego co widać za oknem. Organizator co chwila zwozi z trasy osoby, które się poddają. Nie dziwię się im. Ale Anie twardo idą do mety. Mariusz pojawia się gdzieś cichaczem i idzie odsypiać te 18,5 godziny na trasie.

Wreszcie dziewczyny docierają na metę z czasem 12:20. Ale wykończone. Ten atak deszczu totalnie je wyziębił. Na szczęście naprawiła się ciepła woda, więc gorący prysznic i gorąca herbata stawiają je na nogi, tak że wkrótce pakujemy się do auta i ruszamy do domu. Bo jutro kolejna impreza!!
Do naszego wyjazdu nie wszyscy jeszcze wrócili z trasy. Ci to dopiero będą wykończeni jak dotrą na metę!

czwartek, 16 marca 2017

Warszawa Nocą - pot i krew

Zasadniczo można ogłosić już pełnowymiarową wiosnę. Zarzekałam się, że zimą nie biegam, a skoro wczoraj wystartowałam w Warszawie Nocą, to widomy znak nowej pory roku. Co prawda jedna jaskółka nie czyni wiosny, ale już jedna Renata - owszem.
Całą zimę spędziłam na kanapie pogryzając czekoladę lub inne tuczące rzeczy, a kilkukrotne wybryki w postaci krótkich MnO właściwie można pominąć. Jak powszechnie wiadomo jest to niezawodny sposób na zbudowanie formy i właśnie miałam się o tym dogłębnie przekonać.
Ponieważ w tej edycji zawodów przepadły mi trzy starty (a wszystkie opłacone), to żeby mi się skalkulowało nie mogłam się przepisać do niższej kategorii, a właściwie powinnam wręcz pobiec w profesjonalistach. Na szczęście trasy były dość długie i zuchwali mieli ponad cztery kilometry. Zresztą długość zawsze można sobie samemu wyregulować.
Mapa była wielkości obrusu na stół i już to utrudniało mi poruszanie się, bo jak trzymałam tę płachtę przed oczami, to nic więcej nie widziałam, a jak nie trzymałam, to nie wiedziałam gdzie biec. Ponieważ start był masowy, wiedziałam przynajmniej jak ruszyć, bo założyłam, że PK 1 wszyscy mamy wspólny, a dopiero potem zaczyna się wariantowość.  W międzyczasie nawet udało mi się znaleźć na mapie start i stwierdziłam, że nawigacyjnie będzie raczej dobrze, bo teren mały i konstrukcyjnie przyjazny. W związku z tym już tak nie pędziłam za innymi na złamanie karku, tylko potruchtałam swoim tempem. Tylko dwóm osobom nie udało się mnie wyprzedzić. Za to do PK 2 (na drugim rogu budynku) już chyba dotarłam ostatnia. Kolejny punkt był poczwórny, co dla niektórych jest ułatwieniem, bo już wiedzą gdzie go szukać, ale przecież nie dla mnie. Nawet za czwartym pobytem musiałam dobrze się rozglądać.
Póki biegaliśmy po centralnej części kampusu, jeszcze spotykałam innych biegaczy, ale gdy nadeszła pora na te bardzie poboczne części, okazało się, że biegam zupełnie sama. Szczególnie w drugiej części trasy zaczęło mnie to niepokoić, bo z mapy wynikało, że wcale się nie zgubiłam, a niemożliwe przecież żeby zgubiło się pozostałe kilkadziesiąt osób! W limicie czasu wciąż się mieściłam, bo lampionów jeszcze nie zbierali, więc gdzie cała reszta??? Ale nic to. Skupiłam się na mapie i cały czas truchtając zbierałam kolejne punkciki. Nawigacyjnie było prosto, łatwo i przyjemnie i nawet już przestałam sprawdzać kody, bo nijak nie dawało się wziąć niewłaściwego. Lekki problem miałam ze znalezieniem mety. To znaczy wiedziałam, że jest przed wejściem do budynku, gdzie była baza zawodów, ale przed budynkiem kręcili się ludzie i zasłaniali widok. Okazało się, że część tych ludzi to mój komitet powitalny i fotoreporterzy w postaci Tomka, Barbary, Ani i nie wiem kogo tam jeszcze. A w bazie znaleźli się też wszyscy zagubieni biegacze, co to ich na trasie nie było. Jakoś im się tak szybciej pobiegło niż mi i kiedy ja zaliczałam drugą część trasy, oni już wypoczywali.

Kiedy już nacieszyłam się szczęśliwym powrotem na metę, wreszcie zwróciłam uwagę na Tomka i co zobaczyłam? Stał ociekający krwią, z wyłupanym (prawie) okiem - istna ofiara napadu. Okazało się, że tak zaciekle walczył o zwycięstwo - aż do krwi. Jego przeciwnikiem był krzak, który rzucił się na niego i siekł gałęziami po twarzy nie chcąc przepuścić dalej.
Nie czekając na część oficjalną zakończenia imprezy pognaliśmy do autka, bo Tomek był mało wyjściowy wizualnie, a ja marzyłam tylko o kąpieli, kolacji i łóżku. Wsiadamy, a tu chała - auto stoi na feldze i jechać się nie da. Jako porządni i przewidujący kierowcy, w bagażniku mieliśmy oczywiście koło zapasowe, tylko zapomnieliśmy wziąć do niego powietrze. Nie pozostało nic innego jak dzwonić do szwagra z prośba o przywiezienie z domu kolejnego koła. Dobrze, że na strychu mieliśmy ich cztery. W domu byliśmy tak późno, że nie wiem, czy szybciej nie byłoby przybiec ....

wtorek, 14 marca 2017

Zagubione kalorie

To miał być ciężki weekend. Nawet bardzo ciężki. Ale zacznijmy od początku. A zaczęło się oczywiście od „niemoralnych” pomysłów Pani Prezes (fajnie jest na kogoś zwalić). Najpierw (dawno temu) podesłała info o rajdzie w Łodzi (20-30km BnO) organizowanym przez AR Team. Wpisowe symboliczne (bo to dodatek do rajdu przygodowego), Łódź blisko, termin „wolny”, więc się zapisałem na wszelki wypadek. Zapisałem i wręcz „zapomniałem”, że to zrobiłem. Potem był Skorpion i niezły wynik i na poważnie zacząłem myśleć nad kolejnymi 50-tkami. I jakoś tak wyszło, że po tym sobotnim rajdzie, w niedzielę, jest Złoto dla Zuchwałych. Nagle okazało się, że wszyscy wkoło zapisali się na jedno i na drugie. Nawet ustalili co jak i kiedy dowiozę ich autem. No cóż, metodą faktów dokonanych musiałem zapisać się na Złoto.
W ramach przygotowań udało się w środę sklecić dłuższą, 10 km trasę na ZPK-ach i przebiec. O dziwo dałem radę (to prawie najdłuższy dystans jaki w życiu jednym cięgiem przebiegłem – jedynie rok temu na Szwendzie zrobiłem ze 12km) i to bez strasznej zadyszki. Dobrze jest, skoro poszło 10km pójdzie 25km i 50km!

Co tu dużo pisać – wyruszyliśmy skoro świt, potem dostaliśmy mapy i w las. Wiadomo – Przemek to umknął w siną dal na początku, Anie zostały za nami, a my spokojnie i planowo truchtaliśmy między punktami. Właściwie to się oszczędzaliśmy przed niedzielną 50-tką i tempo takie nie najszybsze było. Ale równe. Gdzie się dało woleliśmy obiec krzaki czy górki drogami. Jakieś drobne przeoczenia i nadłożyliśmy
Podium AR Team Cup
pewnie łącznie z kilometr. Głównie z mojej winy, szczególnie gdy wpadłem na genialny pomysł zaliczenia PK 29 przed PK 30 i zanim się zorientowaliśmy, nie warto było już wracać. Przy ostatnim PK dopadła nas jakaś konkurencja i zebraliśmy się do sprintu zostawiając ją daleko z tyłu. Jednak zabrakło kilkunastu sekund do „okrągłego” wyniki 3:33. Na przyszłość się poprawimy i może nieobarczeni wizją 50-tki pobiegniemy ciut szybciej. Na mecie od razu obwieszono nas drewnianymi medalami (ciekawe czy to jakaś aluzja to drewno).
Anie na mecieJa zająłem 14 miejsce, Przemek 4-te, Barbara zaś wybiegała 3-ci stopień podium. Anie walcząc z kontuzją jednej (z 4) kostek wyrobiły się w limicie, ale bez kilku PK. I Ania M, która miała z nami jechać na Złoto dla Zuchwałych, stanowczo odmówiła dalszych występów i postanowiła wrócić do Warszawy.
Mój super smartwatch z Biedronki wskazał, że na bieganie zużyłem dobrze ponad 2 tys. kalorii. A podobno należy jak najszybciej taki niedobór kalorii wyrównać. Przemek, jak to porządny Ultras jest na diecie wegetariańskiej i zostaliśmy „zmuszeni” znaleźć punkt żywienia zbiorowego, który takie dania serwuje. Wiadomo – ulubiony MacDonald odpada (choć można by same bułki z frytkami zjadać!). Przemek jak zwykle przygotowany wyjął listę lokali w Łodzi i zaczęliśmy wybierać. Wprawdzie jedna nazwa przypadła wszystkim do gustu, ale dojazd do wskazanego miejsca okazał się jakiś trudny. Padło wreszcie na coś, co nazywa się „Zielona” – w Manufakturze. Jakoś udało się dojechać i nawet zaparkować, a następnie znaleźć lokal. Dostaliśmy całkiem fajne i intrygujące karty z menu. Chyba wtedy Ania M. zorientowała się, że nie dostanie tu nic ludzkiego typu schabowy… Można powiedzieć „jej wzrok zabijał”;-)
Problemem, który wyszedł przy wertowaniu karty dań okazała się kaloryczność oferowanych potraw. Zwykle to było coś około 300 kcal. Mam zjeść 6 obiadów??? Nie zmieści się! Ci ultrasi to mają przechlapane – nabiega się taki kilkaset kilometrów, spali nadmiarowo 6 tys. kalorii i ile potem musi tego zielska zjeść, by się najeść!
Dobra – zmówiłem jakąś egzotycznie brzmiącą z nazwy potrawę + zupę dnia. Wszystko okazało się nawet zjadliwe, ale jakoś tak czułem niedosyt w żołądku. Nic to – bieganie z pełnym brzuchem nie popłaca, więc stwierdziłem, że jakoś przeżyję.
Pojechaliśmy do Cierpic (to gdzieś na peryferiach Torunia). Znaleźliśmy bazę, w bazie jakieś dobre miejsce do spania. Wiedząc wcześniej, że tuż obok (ze 3 km) jest całkiem nowoczesny basen, szybko pojechaliśmy z Barbarą się zregenerować. Co tu dużo pisać – po takim bieganiu pomoczenie się w wodzie jest bardzo fajne. Stawia człowieka na nogi.
Powrót do bazy, spakowanie się na niedzielę (start o 6 rano, więc nie ma co marudzić z rana) i w śpiwory. Na szczęście na 50-tkach uczestnicy nie hałasują po nocy jak to robiła młodzież na BeneInO. Wprawdzie po wysiłku mam zespół „niespokojnych nóg” i ze spaniem marnie, ale coś udało się zdrzemnąć.
Nie powiem, że wyspany i rześki zerwałem się rano. Grunt, że się zwlokłem z materaca. Szybkie śniadanko i odprawa. Prosta i krótka, bo co tu omawiać na 50-tce bez stowarzyszy? Chyba, że potwierdzanie PK, bo można to było zrobić na wiele sposobów – tradycyjnie dziurkując kartę (i wpisując czas na PK), aplikacją na smartfona i wysyłając smsa. My postanowiliśmy wszystkie sposoby naraz wypróbować;-)
Dostaliśmy mapy i w las. W ostatniej chwili zostawiłem ciepłą bluzę w bazie – prognozy pogodowe były dobre, a w sobotę dobrze sprawdziło się lekkie wiosenne ubranie.
Ruszyliśmy niespiesznie analizując w marszu warianty przejścia. Dużego wyboru nie było. Poszliśmy „za tłumem” na pierwszy PK 9. Nawet po chwili zaczęliśmy truchtać. Mapa powiedziała nam, że większość punktów jest prawie „na przecinkach”. Żadne skróty „na azymut” raczej nie miały racji bytu. I dobrze, bo okazało się, że las na początku to takie ledwo wyrośnięte młodniki – i przedzieranie się na azymut nie ma sensu. Po dłuższej chwili dogonił nas superlider wszelakich maratonów InO. Pewno spokojnie po starcie wypił kawę, zjadł śniadanko i dopiero ruszył w trasę, by jak zwykle wygrać z dużą przewagą. Słyszeliśmy legendy o tym, jak to nawet najgęstszy młodnik nie spowalnia jego biegu (a biega najkrótszymi wariantami – znaczy na krechę), ale tutejsze gęstwiny musiały go wystraszyć, bo biegł grzeczne drogą. Nawet się zastanawialiśmy czy z nim się nie pościgać, ale ostatecznie postanowiliśmy go nie zawstydzać  – niech sobie biegnie w swoim tempie;-).

Już na drugi PK pobiegliśmy nieoptymalnie. Niby nieduża różnica, ale zawsze.  Na naszym trzecim PK spotkaliśmy kolejnych „naszych” – Chrumkająca Ciemność wyłoniła się z lasu. Nie widzieliśmy ich na odprawie – zaspali czy co?
Jak na razie właściwie cały czas truchtaliśmy. Z założenia nie biegaliśmy pod górę, ale po płaskim lub w dół jak najbardziej.
Mapa okazała się nadzwyczaj dokładna. Właściwie wszystkie drogi na niej były i zgadzały się z terenem. A teren stawał się coraz bardziej pagórkowaty. Przecinki proste jak strzelił szły raz w dół raz w górę. Zaczęliśmy tak wybierać trasę by omijać co większe wzniesienia (wiadomo – pod górę nie biegamy). Ale nie wszędzie się to udawało. I oczywiście staraliśmy się biec jak najwięcej.
Zadziwiająco szybko dotarliśmy do PK 12. Start o 6 rano spowodował, że właściwie dotarliśmy tam przed tradycyjną poranną kawą!
Podbijanie PK na różne sposoby
Z takich atrakcji na trasie – zadziwiły nas perforatory przy niektórych PK. Organizatorzy wyraźnie zadbali o względy estetyczne – część dziurkaczy była ozdobna i zamiast tradycyjnych dziurek wycinała różne zwierzątka. Szczególnie spodobała nam się dziurka w kształcie żaby na PK koło jeziorka! Niestety wycięte w ten sposób dziurki niezbyt mieściły się w polach karty i wkrótce karta bardziej przypominała kurpiowską wycinankę niż poważny dokument będący podstawą klasyfikacji na rajdzie. Teraz już wiem czemu organizator tak lansował używanie telefonów do potwierdzeń – karta na metę trafiła w stanie raczej opłakanym!
Górki i dolinkiTeraz zmiana mapy na 15-stkę do BnO. Tu dokładnie widać poziomnice i przebieżność lasu. Coś sporo ciemnozielonego i sporo tych poziomnic. Patrząc dokładniej okazało się, że drogi są poprowadzone bardzo mądrze i sensownie okrążają górki. Niewielkie te górki, ale strome i wysokie. Wybraliśmy więc wariant drogowy. Przy PK 24 spotkaliśmy konkurencję (ze stroju i zasapania taką „biegową”), która pobiegła „na azymut” na PK 18. My zaś drogą najpierw na PK 22 (na najwyższej w okolicy górze), a potem na PK 18. Jak odbiegaliśmy z PK 18 widzieliśmy, że konkurencja dopiero wyłania się z krzaków przy PK 18. Czyli jednak okrążanie górek ma sens! Uskrzydleni sukcesem zaczęliśmy modyfikować przebiegi tak…. że daliśmy ciała. Z przebiegów optymalnych udało nam się zrobić o wiele mniej optymalne. Na szczęście na takiej mapie różnice nie są jakieś wielkie.

Punkt ŻPo mapie do BnO czas na PK 1Ż (Ż jak Żywieniowy). Tu mała być woda i coś słodkiego, więc warto do niego dotrzeć. Na tym kawałku zaczęli pojawiać się zawodnicy idący/biegnący w przeciwnym kierunku. I to by się zgadzało jesteśmy troszkę za połową trasy – więc jest to podobna klasa zawodników jak my. Spotykamy także Mateusza K. On biega znacznie szybciej niż my, ale dzisiaj coś jest wyraźnie nie w formie. Ponoć kłopoty żołądkowe – pewnie coś kombinuje z wegetariańskimi kaloriami (powiem, że ten wegetariański obiad ciągle mi jakoś leżał na żołądku).
Wreszcie dotarliśmy do PK 1. Oczywiście punkt na szczycie jakiejś wielgaśnej i stromej góry. Pod górą masa porzuconych rowerów, a kolarze drapią się na czworakach na szczyt by spróbować tych zapowiedzianych słodkości.
Umiejscowienie punktu żywnościowego to lekkie przegięcie. Aby zjeść ciasteczko czy wypić łyk wody trzeba spalić 1500 kcal i wypocić ze dwa litry wody! Na górze ze słodkościami krucho (jakieś resztki kruchych ciasteczek), ale na szczęście sporo wody. Nagle na szczycie pojawia się Karolina P. Nie widzieliśmy jej zapisanej – ale jest na trasie TR100.
Ruszamy dalej. Przed nami punkty, których nie daje się zaliczyć w sensownej kolejności. Każdy wariant jest zły i w pewnym momencie trzeba się wrócić. Krzyżówka, szczyt i znowu krzyżówka. Przy tej ostatniej jakieś zgromadzenie i szukanie lampionu „60 m na SEE od skrzyżowania”. Jest to punkt wspólny dla TP i TR. Jedno skrzyżowanie wcześniej dwie dziewczyny na rowerach szukają lampionu. Za wcześnie szukają. Wreszcie jest lampion. W opisie powinno być dopisane „w największych krzakach”.
W drugiej połowie trasy wyszło słoneczko. Piękne zielone mchy, górki i dołki, przemykające co chwila sarny, jeden szarak i jeden spotkany dorodny lis, który najpierw nas nie zauważył, a potem uciekł jak szalony. Para wielkich ptaszysk latająca wokół PK 2. Słowem bardzo fajny i malowniczy niedzielny spacerek;-)
Od kilku PK „ścigamy się” z jakąś parą MM. Raz my na przedzie raz Oni. Już tak pozostanie do mety.
Przed nami „najgorszy” PK. Trzeba się cofnąć do 10-tki. I przy tej dziesiątce nie wpaść do rowu pełnego wody. Udało się – wprawdzie karta startowa próbowała odpłynąć w siną dal ale jakoś udało się ją wyłowić.
 Do 8-ki idziemy bezpiecznym wariantem skrajem lasu i konkurencja ucieka nam o jakieś 2 minuty do przodu wychodząc poza mapę. Zresztą jak widać co chwila starają się podbiegać.  My powoli mamy dość biegania – trasa jest wyraźne przeszacowana: na liczniku mamy prawie 50 km, a do mety jeszcze z 7 km. Ale i tak idziemy na swój rekord – wreszcie złamiemy granicę 10 godzin!
PK3
Do zmęczenia dochodzi bolące kolano Barbary. Podbiegamy bardzo sporadyczne, ale i tak tempo biegu jest śmiesznie niskie. Przy ostatnim PK 3 zbliżamy się do konkurencji, ale oni przechodzą do kurcgalopku widząc nas z tyłu, a my normalnie maszerujemy. Lampion PK 3 wisi oczywiście w najtrudniejszym do dojścia miejscu, ale udaje się go zaliczyć i to bez zmoczenia nóg (Barbara już była gotowa pokonywać rzeczkę w bród)… Wleczemy się do mety. Nie mogło zSelfieabraknąć selfie na rogatkach Cierpic. Ostatnie kilkaset metrów- -finisz biegowy – wiadomo trzeba zrobić dobre wrażenie na mecie. Przedzieramy się przez dziurę w płocie na boisko szkolne i efektowny dobieg na metę.
Uff. Wreszcie możemy uzupełnić brakujące kalorie. Zegarek wskazuje, że dobrze  ponad 3 tys. Chwila grozy, bo nie pamiętam gdzie zapodziałem kartkę na posiłek, ale się znajduje. Coś dużo tych kalorii ten posiłek nie uzupełnił. Ale zbieramy się i w drodze powrotnej przypuszczamy atak na sklep. Czekolada i inne takie coś tam uzupełnią. Przed nami kilka godzin jazdy do domu. Z trasy patrzymy w wynikach na żywo jak idzie innym. Dziwne uczucie wrócić z 50-tki przed nocą do bazy, a do domu dobrze przed północą!
Teraz czeka mnie walka ze zgubionymi kaloriami – kursuję miedzy lodówką a jadalnią – na razie jeszcze wszystkich kalorii nie odnalazłem!

poniedziałek, 13 marca 2017

AR Team Cup

Dzisiaj wpisem zaszczyciła nas sama Pani Prezes (łubudubu) :-)


Na wyjazd do Łodzi na pierwszą edycję ARCup zdecydowaliśmy się z Tomkiem już miesiąc temu. Wybraliśmy trasę reklamowaną jako „BnO 25-30 km” z limitem 5 godzin (alternatywą był 24-godzinny rajd przygodowy). W tzw. międzyczasie do listy startowej dopisała się Ania M. i Przemek, a na ostatnią chwilę na udział zdecydowała się też Ania N.
Jako, że zawody blisko, a start dopiero o 11, wyjeżdżaliśmy z Warszawy o 8 rano. Czteroosobową gromadką sprawnie dotarliśmy do centrum zawodów w Lesie Łagiewnickim, po chwili dotarła Ania N., która wybrała wariant pociągowo-autobusowy. Szybka rejestracja, założenie biegowych ciuchów i czekanie… Do godziny zero została jeszcze ponad godzina. W końcu i na nas nadszedł czas. Mapa pod nogę, odliczanie i start! Mapa w skali 1:15 000, formatu A3, 31 PK do zaliczenia. Super – lubię kiedy jest dużo PK! Założenie jest takie, że trasę planujemy przetruchtać, ale nie na maksymalnym wykorzystaniu sił (w końcu kolejnego dnia czeka nas 50-tka, ale o tym w oddzielnym wpisie).
Wybieramy wariant na północ i potem prawoskrętnie. Anie wybrały taki sam wariant, a Przemek przeciwny (spotkaliśmy go po ponad godzinie, kiedy to skakał przez gałęzie jak sarenka). Na początku mamy PK zlokalizowane dość blisko siebie, niektóre pochowane w chaszczach i „zielonym” lesie. Teren trochę dla mnie znany – kilka lat temu robiłam tu etap na „Przejściu Smoka”. Im dalej w trasę tym odległości między PK się zwiększają. Cały czas truchtamy, jedynie pod górki podchodzimy (a tych kilka się trafiło). W lesie spora sieć szybkich ścieżek, które często wykorzystujemy, ale i cięcia na azymut nie odpuszczamy. Stwierdzamy wtedy, że północ na mapie się zgadza z północą na kompasie, nie to co na naszych ZPKach :)
Większa część trasy prowadzi po terenie leśnym, jednak kilka PK (dla nas prawie na końcu) umieszczono na terenie Arturówka: tam trochę zabudowań działkowo-jednorodzinno-wypoczynkowych i dwa jeziorka, które trzeba ominąć. Mijamy rodziny z dziećmi i biegaczy bez map, którzy korzystają z ładnego, choć pochmurnego, wiosennego dnia. Przemek od prawie godziny już na mecie, a Ań jeszcze nie ma. Odsapnięcie, zmiana ciuchów i organizator anonsuje, że podsumowanie będzie za 15 min, a nie 16:30 jak było zaplanowane. Ku mojemu zaskoczeniu zajęłam 3 miejsce w kategorii kobiecej :) Do bazy docierają kolejny zawodnicy, jedni mniej, drudzy bardziej zmęczeni. W końcu pojawiają się i Anie :) Zdążyły przed limitem, ale z powodu kontuzji niestety nie udało się zaliczyć wszystkich PK. Zbiórka i w piątkę ruszamy na zasłużony obiad do Łodzi. W samochodzie wesoło, Panowie analizują ile i czego muszą zjeść, żeby nadrobić spalone kalorie :)
Na metę docieramy z niezłym czasem 3:34:13. i 25,18 km na liczniku.

piątek, 10 marca 2017

Noc po nocy

Nie dość człowiekowi chodzenia po nocy w Łętowni, to oczywiście pójdzie biegać nocą do lasu. Oczywiście na Stowarzyszony Trening na ZPK-ach. Tym razem wyjątkowo nie padało oraz pojawił się nowy uczestnik, taki który zwykle występuje Incognito. Oczywiście jak przystało na nowego, pojawił się pierwszy. Niby by wypróbować jakąś nową super latarkę. Choć z drugiej strony po co mu super latarka, skoro przy pomocy tej co ma lub wręcz pożyczonego od kogoś bździdła (wiem bo sam mu pożyczałem) wygrywa co chce, kiedy chce i jak chce. I oczywiście najczęściej wygrywa NMP. W każdym razie pobrał mapę, chwilę pogadał, zaświecił tę super latarkę… i tyle go widziano;-)
Pozostali – w miarę standardowy zestaw. Trasa – ciut dłuższa, prawie 6 km i dla utrudnienia mapa niepełna. Zasadniczo – dziwnie się biega po lesie bez śniegu i deszczu. Słupki, których szukaliśmy w śniegu zyskują nowy wymiar: chowają się w krzakach lub są w pełni niewidoczne w dołkach. Oczywiście pobiegliśmy w pełni nieoptymalnie aby mieć lepszy przelicznik zł/km. Poza Marcinem, który zniknął na początku, na trasie widzieliśmy w jednym miejscu kilkoro uczestników, ale na metę przybyliśmy samotnie. Zima się skończyła i czas zmienić formułę – jakieś bardziej skomplikowane lub dłuższe trasy. Muszę coś wymyślić na przyszły tydzień!
Kolejny dzień - a właściwie kolejna noc. XIV Kurs Animatorów i Organizatorów InO. Najpierw produkowałem się jako wykładowca - chyba marny, bo dawno już nie trenowałem występów przed szerszą publicznością. Publiczność (znaczy uczestnicy) dopisali. Szybko zabrakło książeczek OInO i krzeseł w sali. Jeśli zainteresowanie się utrzyma będziemy mieli sporo nowych twarzy na imprezach!
Jak na każdym Kursie OInO/AInO nie mogło zabraknąć trasy szkoleniowej po wykładach. I to takiej całkiem porządnej, gdzie trzeba było wykazać się umiejętnością składania wycinków z różnych rodzajów map i wyznaczaniem azymutu. Do tego wszystko w deszczu, który stanowczo nie pomagał. Dobrze, że etap miejski i raczej krótki- ponoć 1400m. Poszliśmy grupą instruktorską, bo ambitni uczestnicy woleli sami zmierzyć się z mapą. Z zasady postanowiliśmy nie wygrać i odpuściliśmy dwa punkty. I zaliczyliśmy klasyczną wpadkę – Ania wypełniająca kartę źle usłyszała numer punktu i zamiast H wpisała K. No cóż, bywa. Ważne, że człowiek choć troszkę się rozruszał. Bo w najbliższy weekend kolejna 50-tka – więc trzeba!


środa, 8 marca 2017

Wyczerpująca noc druga i na szczęście ostatnia

Druga noc nie wyzwoliła już we mnie takiego entuzjazmu jak pierwsza, energia kształtowała się na poziomie zerowym, za to współczynnik senności dramatycznie wzrastał. Do tego mieliśmy ostatnią minutę startową. Umówiliśmy się z Anią M., że idziemy razem, i jakoś wybłagała żeby puścili ją jeszcze po nas. Ani my, ani ona nie mieliśmy szans na zwycięstwo w całej rywalizacji, więc nasze stramwajenie się nie wpływało i tak na wyniki.
Tym razem organizatorzy wywieźli nas w siną dal, ale przynajmniej na starcie było porządne ognisko i kiełbaski, których nie trzeba było samemu piec, tylko dostawało się gotową z rusztu - ot, taka odrobina luksusu. Ponieważ start się trochę opóźniał wrąbałam profilaktycznie pół kiełbaski, bo licho wie ile czasu miałam spędzić w lesie. Ostatecznie lepiej być z pełnym żołądkiem niż z pustym.

Pierwszy etap - "Przechylona ścieżka" jakoś dramatycznie groźnie nie wyglądał. Postanowiliśmy pójść wariantem dolnym i już na pierwszym wycinku nas zastopowało. Najpierw przymierzaliśmy się do dwójki, potem do czwórki, w końcu stanęło na czternastce. Znaleźliśmy odchodzącą ścieżkę, charakterystyczne drzewo, granicę kultur, tylko lampionu nie było. Przy proporcji 3:1 na korzyść czternastki zarezerwowaliśmy bepeka (jeszcze bez wbijania) i poszli próbować dalej.
Ciut na północ wyhaczyliśmy szóstkę, po czym bezskutecznie usiłowaliśmy dopasować coś do kolejnego wycinka. Ze schematu wynikało, że brzegiem wycinka powinna iść droga, a w rogu odchodzić ścieżka. W realu przez środek  przechodziła duża droga. Jeszcze raz przeczytaliśmy opis, czy czasem wycinki nie są zubożone o treść, ale autorka zarzekała się, że tylko płotów nie naniosła. Napotkane zespoły były równie zdezorientowane i też miały jedynie pojedyncze punkty. Odpuściliśmy felerny wycinek i poszli na dwunastkę, która wyjątkowo wynikała nam dość jednoznacznie. Udało się także z trzynastką, ale w następnym miejscu gdzie powinien być wycinek nic nie znaleźliśmy, choć pasowały nam dwa  - bez dróg, za to z granicami kultur. Granic było do wyboru, do koloru, tylko znowu ani jednego lampionu. Nawet takiego nadającego się na stowarzysza. Polataliśmy trochę po krzakach i poszli dalej.
Koło PK 3 najpierw przeszliśmy obojętnie, bo do niczego nam nie pasował, ale kiedy pobłąkaliśmy się chwilę po błocku, rozlewisku, a wręcz bagnie od razu uznaliśmy, że ta trójka jest jednak jak najbardziej OK. Byle zebrać chociaż stowarzysza. Siódemkę zlokalizowała Ania, kolejny wycinek olaliśmy, a dół przy czwórce pamiętał Darek z jakichś wcześniejszych zawodów na tym terenie, więc wiedział gdzie iść. Na koniec wbiliśmy tę nie znalezioną czternastkę i oddaliśmy kartę raptem z siedmioma punktami. Mój wkład w ten etap ograniczył się do czesania terenu oraz liczenia kroków. Na mecie okazało się, że nie tylko my mamy taki marny uzysk i tak niekomfortowe odczucia. A jeszcze później okazało się, że z wycinków były pousuwane drogi, ale jakoś autorce umknął ten fakt przy opisywaniu mapy.
Kolejny etap na szczęście okazał się normalny, a w porównaniu do wcześniejszego, wręcz lekki i przyjemny. Mapa składała się z wycinków zachodzących na siebie i nie było głupiego dopisku o zakazie cięcia mapy:-) Oczywiście, że zrobiliśmy to, co lubimy najbardziej - pociachaliśmy mapę i poskładali tak, jak powinna od razu wyglądać. A potem poszliśmy, znaleźliśmy wszystko i wrócili na metę. Ponieważ mieliśmy tylko jedną mapę złożoną do kupy, zaszczyt jej dzierżenia (a więc i prowadzenia wycieczki) przypadł Darkowi. Na początku nie pałał entuzjazmem, ale przecież z dwoma babami nie miał szans wygrać. Dla przyzwoitości czasem zaglądałam mu w tę mapę, żeby wykazać się aktywnością i zaangażowaniem, ale generalnie przez całą drogę nie wiedziałam gdzie jestem i dokąd idziemy. Poza tym tak gdzieś w połowie drogi (a może i wcześniej) zaczęłam wymiękać i coraz więcej wysiłku kosztowało mnie zwykłe przekładanie nóg jedna przed drugą  celem przemieszczania się w przestrzeni. Na metę doszłam chyba siłą woli.
W bazie oczywiście życie towarzyskie młodego pokolenia kwitło w najlepsze. A tak się głupio łudziłam, że w końcu się zmęczą:-) Jedna grupa hałasowała za pomocą gitar, druga usiłowała zagłuszyć pierwszą za pomocą różnej maści odtwarzaczy. O ile pierwszy hałas był całkiem przyjemny dla ucha, a nawet dostarczył mi pozytywnych wrażeń, o tyle drugi wzbudził najpierw zdziwienie, a potem zniesmaczenie. Na turystycznej imprezie jakieś łubudubu z odtwarzacza??? No, ludzie, do czego ten świat dąży???
Rano Tomek usiłował wyciągnąć mnie ze śpiwora, który trzeba było spakować, a ja bardzo starałam nie dać się  obudzić. Wiadomo, że byłam na przegranej pozycji, ale zawsze parę minut wytargowałam. Wyglądałam żałośnie, mniej więcej jakby mnie po trzech dniach wykopano z grobu. Mogę nie dojeść, nie dopić, ale niedospanie rujnuje mnie doszczętnie. Jakoś przetrwałam całą ceremonię zakończenia imprezy, zapozowałam do pamiątkowej fotki, pomachałam organizatorom i znajomym i wreszcie mogłam dospać w samochodzie.

W sumie bardzo pozytywna imprezka była i nawet jak ponarzekałam, to tak żeby nie wyjść z wprawy:-)

c. d. n. n.

wtorek, 7 marca 2017

Dobre piwo w czteropaku

W sobotę obudziłam się już o siódmej i nie udało mi się zasnąć, mimo że mogłam spać prawie do dziesiątej. Taka strata! Zjadłam śniadanie, wystroiłam się w koszulkę organizacyjną i snułam się po bazie w oczekiwaniu na oficjalne rozpoczęcie. Kiedy zaczęły się przemówienia, podsumowania, wręczania byłam już tak zmęczona, że niemal przysypiałam. Nagle z odrętwienia wyrwało mnie hasło - "InO z Niepoślipką". Co? Jak? Gdzie?
Okazało się, że w konkursie na najlepszą imprezę pucharową za ubiegły rok zdobyliśmy trzecie miejsce. Od razu się ożywiłam i wypchnęłam Tomka po odbiór dyplomu. Myślę, że miejsce na podium zajęliśmy głównie dzięki moim pierniczkom i warto było spędzić przy ich produkcji długie tygodnie:-) Poczułam się doceniona, dumna i blada, przy czym blada to chyba jednak z niedospania.

Po rozpoczęciu wszyscy jechaliśmy do Leżajska na trino, zwiedzanie muzeum browarnictwa i obiad. Można było jechać autobusem lub indywidualnie samochodem i załapaliśmy się na samochód prezesostwa. Ponieważ siły trzeba było rozłożyć racjonalnie na cały dzień i noc, więc trino zrobiliśmy w przeważającej części samochodowo. W muzeum najbardziej podobała mi się degustacja piwa, ale mogła potrwać ze dwie szklanki dłużej. Niestety muzeum jest małe i nie było pretekstu do przedłużania, aczkolwiek jednostki bardziej operatywne poradziły sobie w tym zakresie. W muzeum mieli jeszcze fajne kufle i szklanki ale pozamykane w gablotkach i ostatecznie nic nie wyniosłam z tego zwiedzania. Chociaż nie! Zaposiadłam ważną informację - dobre piwo zaczyna się w okolicach siedmiu, ośmiu złotych. Żeby więc mieć pewność, że pije się dobre, to takich za dwa złote trzeba wypić cztery! Chyba podoba mi się ta idea.

Obiadem (porcja jak dla drwala) napchałam się po czubek kokardy i ledwo dotoczyłam się do samochodu. Dobrze, że blisko.
Korzystając z tego, że do bazy wróciliśmy przed resztą grupy i nie miał kto wylać całej ciepłej wody, wreszcie wymoczyłam się pod prysznicem do woli, a potem padłam na materac i odleciałam. Tym sposobem ominął mnie bieg na orientację, bo Tomek nie miał sumienia budzić mnie brutalnie, a budzenie subtelne nie odniosło skutku. Mniej subtelna była młodzież (tak, ta sama co w nocy) i w końcu produkowane przez nich decybele postawiły mnie do pionu. Wstałam, obejrzałam wyniki, sfotografowałam wzorcówki i powoli, ale za to z najwyższą niechęcią, zaczęłam myśleć o kolejnych etapach. Nawet przemknęła mi przez głowę myśl, żeby odpuścić, no ale tak samego Darka puścić w nocy do lasu? A jak by mi go co zjadło, to z kim bym na InO chodziła?

c. d. n.

poniedziałek, 6 marca 2017

A my wciąż idziemy....

Z drugim etapem nie ociągaliśmy się zbytnio, bo trzeba było iść póki rozpierała mnie energia. Chapsnęłam więc batonika (niby rzuciłam słodycze, ale przecież ciemny las w środku nocy jest okolicznością łagodzącą, nieprawdaż?), zapiłam herbatą i ruszyliśmy. To znaczy nie żeby od razu w las, tylko stanęliśmy zobaczyć co nam tak łopoce na chorągiewkach. No to z jednej strony łopotał schemat, a z drugiej wycinki. Na szczęście wycinki udało się raz dwa dopasować i zgarnąwszy po drodze towarzyszki poprzedniego etapu teraz już dosłownie ruszyliśmy.
  Trochę się martwiłam, że na takim łatwym etapie nie trafi się żadna przygoda życia, więc próbowałam sama taką zorganizować.  Darek chciał z pierwszej chorągiewki wrócić na  dużą drogę, zejść na południe i znowu wbić na kolejną chorągiewkę, a ja zarządziłam, że idziemy od razu na południe. Niestety w pewnym momencie ścieżka się rozwidlała i trzeba było zdecydować - w prawo, czy w lewo. Darek zdecydował, że w prawo. Szliśmy, szliśmy, szliśmy, a tu lampionu ani śladu. Sprawdziliśmy kawałek w prawo, kawałek w lewo i ... wróciliśmy na punkt L, z którego przyszliśmy. Na szczęście odległości nie były duże i przejście na PK F naokoło nie nadwyrężyło zbytnio naszych sił. Kosmie i Izie udało się przejść skrótem, więc najwyraźniej trzeba było wybrać lewą odnogę. Ale oj, tam.
Dalej z przygodami było jeszcze gorzej, bo praktycznie szło się dużymi drogami i tylko na chwilę schodziło z nich gdzieś w bok po punkt. Ja robiłam za krokomierz, Darek pilnował kierunku. Przystopowało nas dopiero przy PK I, bo rowy owszem były (co prawda bliżej siebie niż na rysunku), ale lampionu już nie. Inne zespoły też bezskutecznie szukały w tym miejscu, więc w końcu z czystym sumieniem wbiliśmy bepeka i poszli dalej. Zlustrowane D i E chwilę nas zatrzymały, ale przy czteroosobowej tyralierze dołki nie miały szans i musiały się ujawnić.
Na mecie czekała nas niespodzianka - prawie dwa kilometry powrotu do bazy. Nogami oczywiście. Bez mapy.
- Prosto, w prawo, w lewo i już baza - podał nam namiary organizator i poszliśmy, bo ze stania i tak nic by nie wynikło. Poszliśmy prosto, potem faktycznie było skrzyżowanie, więc w prawo, a potem nic, nic i nic. Zaczęliśmy się z lekka niepokoić, czy aby na pewno mieliśmy skręcić w prawo, bo może jednak w lewo? Nawigacja, którą włączyły dziewczyny potwierdziła, że idziemy dobrze, aczkolwiek wcale nie przekonała do końca. Tymczasem był środek nocy, żywego ducha w okolicy żeby zasięgnąć języka, we wszystkich mijanych domach pogaszone, a wieś zaczęła się kończyć. Wizja powrotu na metę żeby dokładnie dopytać się o drogę raczej odpadała, założyliśmy więc, że gdzieś w końcu dojdziemy. I rzeczywiście, zanim do końca straciliśmy nadzieję, doszliśmy do główniejszej drogi i zaraz za zakrętem ukazał nam się upragniony budynek.
Podczas obu etapów i dojściówek przeszliśmy w sumie szesnaście kilometrów z hakiem i coraz bardziej czułam je w nogach. Marzyłam tylko o kąpieli i śnie. Ale gdzie tam. Pod prysznicami została już tylko zimna woda, więc mycie było mocno powierzchowne i dotyczyło jedynie newralgicznych części człowieka. A spać nie pozwoliła liczna młodzież rozlokowana razem z nami na sali gimnastycznej. Z jednej strony ich rozumiałam, że takie zawody to dla nich emocje, że są w grupie, więc jakieś tam interakcje wzajemne, że młodzi, więc więcej siły mają, ale z drugiej strony mogliby trochę brać pod uwagę, że spora część osób odczuwa jednak potrzebę snu w okolicach godziny drugiej, trzeciej, czwartej. Jednym słowem miałam ochotę poukręcać im te rozwrzeszczane łebki, ale moje dobre wychowanie, a może przede wszystkim zmęczenie i pioruński ból nóg (skurcze) ocaliły im życie.
Tak sobie marzę, że fajnie jakby były takie dźwiękoszczelne pomieszczenia w każdej bazie zawodów...

c. d. n.

niedziela, 5 marca 2017

Nocna "przygoda życia"

Dopiero niedawno były Mistrzostwa w Nocnych MnO w Krakowie, a tu już po niecałych czterech miesiącach kolejne, tym razem w Łętowni. Ponieważ pierwsze etapy miały być już z piątku na sobotę, wypadało przyjechać odpowiednio wcześnie. Ja tam prawie od południa byłam silna, zwarta i gotowa, ale Tomek opóźniał, bo go praca dopadła. W końcu wyjechaliśmy sporo po planowanym czasie, ale dzięki temu tuż za Warszawą spotkaliśmy Prezesostwo z Pawłem i dalej jechaliśmy zderzak w zderzak (ale bez zderzeń).
Zgodnie z planem, autobus mający nas wywieźć na start miał wyjechać z bazy o dwudziestej i dojeżdżaliśmy tak prawie na styk. Tymczasem okazało się, że nigdzie nas nie wywożą, bo zmienił się teren zawodów i wychodzimy z bazy. W poprzedniej lokalizacji jakieś ważne ptaszysko przejęło teren przez zasiedzenie (a raczej zagniazdowanie) i leśniczy pod wpływem ekologów pogonił ludzi z lasu. Trzy dni przed zawodami! Nam akurat to spasowało, bo dzięki temu teraz mieliśmy chwilę czasu żeby się rozpakować i nawet odpocząć, ale co musieli przeżyć organizatorzy na taką wiadomość, to nie chciałabym przekonać się na własnej skórze.
Tak więc o dwudziestej zamiast wyjazdu odbyło się nieoficjalne otwarcie imprezy ze wszystkimi komunikatami i objaśnieniami co i jak. My z Darkiem mieliśmy trzydziestą drugą minutę startową. Kiedy nadszedł czas, zameldowaliśmy się przy zegarze startowym, a tam żadnych map tylko informacja, w którym kierunku i jak daleko mamy iść po nie. No to poszliśmy, bo cóż było robić. Zresztą noc była taka przyjemna na romantyczny spacer przy świetle księżyca. Mniej romantycznie zrobiło się kiedy już dostaliśmy nasze mapy i trzeba było masę wycinków złożyć w całość, do tego bez użycia nożyczek. Ja byłam skłonna dopasować wszystko na starcie, choćby z użyciem kalki, ale Darek poganiał żeby iść, bo w terenie zobaczymy gdzie co jest. Na początek zebraliśmy PK 3, co to na zachętę postawili go blisko startu, a potem wyskalowaliśmy mapę. Jak już wyskalowaliśmy, to zauważyłam na mapie taki pięciocentymetrowy odcinek z napisem 500 m :-)
Weszliśmy na pierwszy wycinek. Ponieważ byłam stuprocentowo pewna, że to ten z PK 13, nie pozwoliłam Darkowi dziamgać i szukać dziury w całym i faktycznie po chwili trzynastka była nasza. Dalej ruszyliśmy na północ, nie bardzo wiedząc po jaki punkt. Żadne z naszej czwórki (bo dołączyły do nas Krysia i Stasia) nie miało sensownego pomysłu. Kiedy natknęliśmy się na lampion na ambonie Darek wymyślił, że to będzie szóstka, chociaż szóstka miała być na zakręcie. Z najwyższą niechęcią wbiłam na kartę, bo ja zgodna istota jestem (co mi nie zawsze na dobre wychodzi). Dalej poszliśmy drogą gdzie znikała część zawodników, bo nigdy nie zawadzi sprawdzić czego tam szukają. Droga powoli zamieniała się w grzęzawisko, a w końcu zaniknęła. Można było przedzierać się przez nieprzebieżny las, ale po co? Zawróciliśmy.
Duch w narodzie podupadł. Postanowiłam sobie jednak, że nie złamią mnie żadne przeciwności i nawet jeśli się zgubimy, to potraktuję to jako przygodę życia. Ponieważ nie za bardzo wiedzieliśmy gdzie konkretnie jesteśmy (bo tak mniej więcej, to Darek owszem wiedział) postanowiliśmy iść na wycinki położone bardziej na północ i tam coś dopasowywać. Darek wymyślił czwórkę i czwórka faktycznie stała w przewidzianym miejscu. Jedynki byłam pewna i znowu nie dałam się zbałamucić, dwunastkę dla odmiany zlokalizował Darek. Kiedy w drodze na dwunastkę zobaczyłam rów, byłam przekonana, że gdzieś tam dalej musi być dziewiątka. Ponieważ energia mnie rozpierała (ta przygoda życia), pogoniłam to coraz mniej ruchliwe i coraz bardziej zblazowane towarzystwo na rowy i dopadliśmy dziewiątki. Po dziewiątce nas zastopowało i w końcu olewając jeden z trójkątów zeszliśmy do wycinków w dolnym rzędzie. Dwójkę i jedenastkę zebraliśmy bezproblemowo, a z jedenastki wyznaczyłam azymut na PK X (co to go trzeba było sobie wyznaczyć samemu) i poooooszłam, a reszta za mną. Daleko nie uszliśmy, bo drogę zagrodził rów z wodą. Taki konkretny. I gdzie się nie ruszyliśmy to kolejny rów, zazębiający się rów, prostopadły rów, odchodzący rów. Jednym słowem - rowy osaczyły nas ze wszystkich stron. Ostatkiem sił i zdrowego rozsądku
wycofaliśmy się na z góry upatrzone pozycje, czyli do PK 11. Postanowiliśmy odpuścić i wracać na metę. Darek wykoncypował co prawda gdzie będzie dziesiątka, ale żeby ją dopaść  nie narażając się na kontakty z krwiożerczymi rowami, trzeba było obejść dookoła zagrodzony teren i nie do końca było wiadomo ile tych hektarów tam jest zagrodzonych. Ale, jak już mówiłam, energia mnie rozpierała (co zresztą w moim przypadku jest dziwne, a wręcz jakieś chorobliwe) i w końcu poszliśmy. I bardzo dobrze, bo wpadł nam kolejny punkcik. Na tym jednak postanowiliśmy zakończyć przygodę życia, bo i tak szanse na znalezienie czegokolwiek więcej szacowaliśmy na zero procent, a przed nami przecież był kolejny etap, na który trzeba było trochę sił zachować.
Nie da się ukryć, że mogło nam pójść trochę lepiej i uroczyście oświadczam, że następnym razem będę się upierać przy użyciu kalki, jeśli nie będzie wolno ciąć mapy. Howgh!

c. d. n.