sobota, 29 listopada 2014

19 InO u Piotra

Po przejściu, a raczej nieprzejściu podkurkowego etapu autorstwa Piotra, jesteśmy pełni obaw przed dzisiejszą imprezą. Do tego stopnia zaprząta nam to myśli, że dopiero po ujechaniu kilku kilometrów od domu uświadamiamy sobie, że zapomnieliśmy zabrać podkładki pod mapy. Na szczęście mamy zapas czasu i możemy po nie wrócić.
Zaczyna się nieźle - jeśli dalej będzie podobnie, to marnie widzę nasze szanse.
Na start wpadamy już podczas "słowa wstępnego", które z powodu zimna jest mocno streszczone. Opłata, karta startowa, przygotowanie sprzętu i już jesteśmy gotowi do wymarszu. Nasz etap pierwszy, to to samo co etap drugi trasy TP, a więc nie może być trudny. I faktycznie mapa pełna, jedynie pokrojona i poobracana. Kolejność punktów obowiązkowa, więc od razu wiadomo jak "przeskakiwać" między wycinkami mapy. Jednym słowem - banał.
Jedynkę chwilę czeszemy, ot, tak - żeby nie wyjść z roli i żeby nie wyszło na moje, że punkt jest ciut dalej niż szukamy. Wyszło na moje, ale ciiiiii.... Za jedynką zaczynają się reklamowane w komunikacie technicznym trawy po czubek czapki. Nie powiem, bardzo to widowiskowe - szkoda, że ciemno i nie można w pełni docenić inwencji autora co do wyboru trasy. Dodatkowa atrakcja to murek po starym ogrodzeniu, po którym trzeba iść żeby cokolwiek zobaczyć ponad trawami (przynajmniej te niższe osoby muszą).
Bez problemu udaje nam się wyłuskać spośród traw PK 2, 3, 4, 5. Teraz musimy przedrzeć się przez ruchliwą autostradę. Na szczęście mapa jest z przyszłości i obecnie autostrada ma z półtora metra szerokości i jest nawet nieutwardzona:-)
Szóstka uczciwie wisi na drzewie, zaś siódemka za wodą, gęsi za wodą, kaczki za wodą ... Do mostku nie chce nam się nadkładać drogi, ryzykujemy więc i skaczemy na drugi brzeg. Udaje się bez strat w ludziach i sprzęcie.
Do ósemki już grzecznie idziemy mostkiem, odmierzamy dokładnie odległość, bo punkt z gatunku "na niczym" i rzeczywiście w odmierzonej odległości nic nie ma. Jest kawałek dalej i po wewnętrznych, a także zewnętrznych konsultacjach decydujemy się go wziąć.
Znowu wkraczamy w trawy wysokopienne i dla urozmaicenia zabawy gubimy się w nich. Ponieważ jednak jest za zimno na głupie zabawy, szybko wracamy na właściwą ścieżkę i pomykamy do dziewiątki. Spisujemy co tam wisi i dążymy do cywilizacji, czyli asfaltu. PK 10 zaliczamy w asyście uroczego małego kotka, który doprowadza nas na miejsce - jak miło ze strony Piotra, że nawet o przewodnika zadbał!
Dwa kolejne punkty nawet niegodne wzmianki, za to trzynastka, jak przystało na feralną liczbę, dostarcza wrażeń. Na początek zachodzimy ją od niesłusznej strony, w związku z czym dostęp do niej jest mocno utrudniony. Widzimy nad sobą kilkanaście punktów świetlnych - znaczy się: czeszą! Wołamy z dołu, czy coś mają, no bo jak nie, to co się będziemy wysilać ze wspinaczką przez chaszcze. Dobijają kolejne ekipy. T., chyba z ciekawości, wdrapuje się na skarpę nie patrząc na mocno nieprzebieżne krzale. Razem z kilkoma osobami czekam na efekt poszukiwań, w końcu zostajemy telefonicznie zawezwani na górę. Statecznie obchodzimy teren dookoła i zachodzimy od strony słusznej. Oczywiście nie wpływa to na stan poszukiwań. Punktu nie ma, zimno coraz bardziej, czas biegnie - ustalamy więc komisyjnie BPK i lecimy dalej. Odległość i azymut wyprowadzają nas prosto na stowarzysza czternastki. A przynajmniej mamy nadzieję, że jest to stowarzysz, bo bierzemy pobliski punkt, bardziej odpowiadający ukształtowaniem terenu. Zresztą kto go tam wie ...
Na mecie czeka gorąca herbata i ciasto. Podczas gdy ja zajmuję się konsumpcją, T. tradycyjnie leci bić autora.
W etapie drugim znacząca zmiana. O ile w pierwszym były wycinki w kształcie prostokątów, to teraz są w kształcie kółek. I to by było na tyle. W temacie zmian.
Etap drugi pokrywa się niemal całkowicie z pierwszym, drobne odstępstwa dotyczą kosmetyki typu - to co przedtem było stowarzyszem, teraz jest punktem właściwym.
Największą zmianę przynosi punkt jedenasty, bo po dojściu do asfaltu przedtem skręcaliśmy w lewo, teraz musimy skręcić w prawo. Nie żeby jakoś daleko - ot, kilkanaście metrów. Za to punkt nie wisi w zaznaczonej na mapie odległości i mamy dylemat - wpisać BPK, czy to co mamy najbliżej. Pod drzewem gromadzi się wieloekipowa grupa i uzgadniamy zeznania. Przy okazji wymiany doświadczeń dochodzimy do wniosku, że w poprzednim punkcie wzięliśmy stowarzysza, T. biegnie więc przebić punkt, ja zostaję przy drodze. Po chwili żałuję tej decyzji, bo marznę w bezruchu, a dodatkowo w czasie działań strategicznych zgubiłam rękawiczkę.
Podsumowując etap drugi - nihil novi sub sole.
Chociaż nie, było jedno zastanawiające zjawisko! Co chwilę spotykaliśmy A. i M. i nie byłoby w tym nic niezwykłego, gdyby nie fakt, że za każdym razem nadchodzili z naprzeciwka. Mam niejasne przeczucie, że posiedli oni zdolność teleportacji.
Po oddaniu kart startowych zbieramy się szybciutko do odlotu, bo pogoda wyjątkowo nie sprzyja towarzyskim pogwarkom. W ogóle coś mam przeczucie, że zimowe imprezy to nie będzie to, co lubię. Ale z drugiej strony nie wyobrażam sobie sytuacji, że wszyscy w terenie, a ja w domu.
Cóż, byle do wiosny!!!

czwartek, 27 listopada 2014

Metodologia rozstawiania punktów kontrolnych


Jeśli jesteś budowniczym trasy, wiesz na pewno, jak ważne jest dobre umiejscowienie punktów kontrolnych w terenie. Nie mogą być one zbyt oczywiste, bo jaką miałbyś satysfakcję, gdyby wszystkie zostały odnalezione bez problemu? Nie mogą być też zbyt skomplikowane, gdyż nie przyniesienie ich przez wszystkie zespoły nasunęłoby podejrzenie, iż z lenistwa nie rozstawiłeś ich w ogóle!

Ponieważ regulamin zaleca, aby PK ustawione były w miejscach charakterystycznych, dobrze zastanów się nad ich wyborem.

Jednym z najczęściej wykorzystywanych miejsc charakterystycznych jest skrzyżowanie dróg. Zadbaj o to, aby w wybranym przez Ciebie terenie krzyżowało się co najmniej 6 dróg i aby takich skrzyżowań było w okolicy więcej – na pozostałych rozwiesisz punkty stowarzyszone.

Jeśli dalszy odcinek trasy prowadzisz drogą, w pewnej odległości od skrzyżowania znajdź kolejny punkt charakterystyczny – może to być miejsce, w którym 30 lat temu Józek od Wawrzków usiłował w czasie wesela zatłuc sztachetą  Jaśka Podolaka. We wsi na pewno wszyscy dobrze znają to miejsce – jeszcze 10 lat temu stały tam resztki spalonej stodoły.

Kiedy z drogi zejdziesz już na rozległe pastwiska pod lasem, wypatruj kolejnego odpowiedniego stanowiska na umieszczenie PK. Jeśli najlepsze wyda Ci się lekkie obniżenie terenu w środku pola, w którym po długotrwałych opadach gromadzi się woda, zaznacz je jako zbiornik wodny. Lampion możesz przyczepić do dobrze wyrośniętego pędu szczawiu lub innej rośliny łąkowej.

Wejście w las stwarza nowe możliwości. Na pewno znajdziesz tu charakterystyczne drzewo, które będzie od pozostałych o 15 cm większe w obwodzie lub o metr wyższe. Świetnie nadaje się na lokalizację kolejnego lampionu! Stowarzysza powieś na drzewie tylko o 5 cm większego w obwodzie lub o pół metra wyższego od innych.

Jeśli w lesie natrafisz na młodnik, to masz kolejne fantastyczne stanowisko.  Pamiętaj tylko, żeby nie umieszczać lampionu na skraju młodnika – wejdź przynajmniej 100 metrów w głąb!

Jeśli za młodnikiem  znajdziesz kolejny,  ale drzewa będą o rok starsze, postaw punkt kontrolny na granicy kultur.

Dobrze jest, jeśli teren planowanej imprezy nie jest zbyt płaski. Na wzniesieniu mającym kilkanaście pipantów, na pewno jeden z nich będzie o kilkanaście centymetrów wyższy od pozostałych i to właśnie na nim powiesisz lampion. Na pozostałych zmieścisz kilka stowarzyszy.

Analogicznie, w terenie obfitym w doły, na pewno znajdziesz jakiś wyróżniający się większą głębokością lub rozległością. Pamiętaj jednak, aby nie przesadzić  z dysproporcjami, gdyż tym nierozważnym krokiem możesz popsuć całą zabawę!

Odcinek między ostatnim PK, a metą dobrze jest dla urozmaicenia poprowadzić ścieżką kończącą się przy bramie bardzo rozległej, niedawno wybudowanej (i nie naniesionej na mapę) posiadłości, którą trzeba obejść dookoła. Będzie to ostatni smaczek trasy.

Wszystkim budowniczym życzę ciekawych, urozmaiconych, zapadających w pamięć tras!

niedziela, 23 listopada 2014

Nocne Manewry w dwugłosie - cz.2

 Relacja T.:

InO do świtu (dosłownie)

Uff. Przeżyliśmy! Ale po kolei…
Ślipkolot szybciutko dowiózł nas do bazy.  Załapaliśmy się na całkiem fajnie miejsca do spania tuż obok bramki i zaraz pod koszem który wisiał na suficie. Wszystko szybko sprawnie, odebraliśmy stertę map, zamówioną koszulkę.  Jak na imprezę na 700 dusz jestem zachwycony organizację – od Panów parkingowych, po Panię Bramkarkę, obsługę sekretariatu itp. Brakowało tylko hostess w strojach ludowych z chlebem i solą… stop. To inna impreza:-).
Jedyny zgrzyt to próba użycia megafonu na sali gimnastycznej – bardzo ciekawy efekt akustyczny i kompletnie niezrozumiała treść przekazu;-).
Przed startem mała konwersacja z zaprzyjaźnionymi 5-cioma Paprochami (których jest oczywiście czworo), oraz bezowocna próba poszukiwania córki znajomych, która także zapisała się na Manewry.
Autobus - jak w zegarku wywiózł nas w nieznane. Ubranie „na cebulkę” okazało się całkiem efektywne zwłaszcza, że oczekiwanie na starcie króciutkie.
Trasa Tatrzańska 1 „Kółkomania – super zabawa” – każe nam chodzić w koło by wyrobić „limit kilometrów”. Co w tym fajnego? Mapa czarnobiała, jakaś przedpotopowa, pełna (jak to w kategorii TU-podobnej), ale o dziwo nawet dość czytelna. Mała poprawka od startującego ze w PK 22 to rów, a nie droga (widać coś się źle narysowało).
Po tradycyjnej kłótni „gdzie jest północ” i „dokąd iść”, w miarę sprawnie ruszamy do jedynki (bo oczywiście kolejność obowiązkowa, by nabić odpowiedni kilometraż). Zaraz wychodzi „przedpotopowość” mapy – tu gdzie na mapie ścieżynka teraz asfalt, a tu gdzie utwardzana droga – ścieżynka. Ale czujnie wykrywamy podstęp (kilka plutonów maszeruje w stronę przeciwną – chyba asfalt wywiódł ich na manowce). Sprawnie docieramy do przełęczy gdzie powinien być PK1. Szukamy… ale nie ma. Oglądamy mapę przy jednej, drugiej i trzeciej latarce, próbujemy ją zlustrować podświetlając od dołu… Jak nic wychodzi, że jesteśmy tam gdzie trzeba. Dla świętego spokoju odmierzam odległości od kilku charakterystycznych punktów w terenie – wszystko się zgadza… W międzyczasie otacza nas morze świecących latarek. Głupio tak wbijać BPKa na pierwszym punkcie (zwykle pierwszy punkt jest oczywisty, by nie odejść z pustymi rękami jakby co). Ciut za granicą „2mm” znajdujemy japońskiego stowarzysza….. A może jednak coś się Budowniczym obsunęło i lampion zjechał z górki? Po ponad półgodzinnych poszukiwaniach bierzemy tego japońca – zakładając, że to stowarzysz lub, że ktoś źle zmierzył te 50m.
Zniesmaczeni idziemy dalej. 2 idealnie tam gdzie trzeba. 3 – znowu przełęcz. I znowu szukanie, czesanie…. Na mało aktualnej mapie drogi mogą się nie zgadzać, granice kultur także, ale warstwice i odległości? Owszem znajdujemy PK ale dochodzimy do wniosku, że budowniczy chyba nie wie na czym polega dokładność, punkt charakterystyczny i nie zna pojęcia przełęczy/siodła.
Po 4-rce lecimy na piątkę. Podejrzanie łatwa ta droga prosto i łatwo. Ale tylko na mapie. Na drodze staje nam płot z malowniczym „plakatem” obejść w prawo lub w lewo. Oczywiście idziemy w dół czyli w lewo. To był nasz błąd. Dodatkowe kilometry, młodniki, piasek. Chcą nas wykończyć! Pocieszamy się, że nie tylko nas, bo w oddali wokół ogrodzeni sunie sznur latarek.
6 idealnie na azymut, 7 ma być na torach. Dochodzimy, a tu Marszałkowska – wszyscy miotają się szukając zaginionego punktu 7. Normalne – 7 litera w alfabecie to G, a wszyscy wiedzą, że punkt G znaleźć to nie lada sztuka;-).  Stosując skomplikowaną procedurę namierzania zogniskowanym strumieniem świetlnym udaje się znaleźć ów nieposłuszny PK7. W międzyczasie ratuję życie jakiejś grupce z trasy Beskidzkiej, która pojechała jedną stację po torach za daleko.
Znowu długie przebiegi, oczywiste stowarzysze, standardowe niedokładności ustawiania PK. Budowniczemu nie chciało się chyba  mierzyć odległości, a punkty wymyślał bez  zwiadu w terenie… Chyba jednak rozgryźliśmy jego metodę bo nie ma większych problemów.
Pomiędzy 8 a 9 natykamy się na zmotoryzowany patrol naszych dzielnych żołnierzy zaniepokojonych dziwnym nasileniem latarek pojawiających w okolicach ich jednostki. Wojskowi ze zrozumieniem zerkają na mapy i kompasy, aczkolwiek wpadają w lekki popłoch na wesoła nowinę, że po lesie błąka się jednostka manewrowa w sile brygady i szybko odjechali okopywać się na z góry upatrzonych pozycjach.
Ominęliśmy strzelnicę, na której co chwila coś wybuchało, przelecieliśmy przez 9, 10, 11,12. Tu jakoś się zrobiło pusto i ciemno. Zanikły wszystkie światełka błąkające się po lesie, aż zaczęliśmy zastanawiać się czy na pewno się nie zgubiliśmy. Ale lampiony były mniej więcej tam gdzie trzeba (budowniczy znowu wymyślił PK na granicach kultur „z mapy” a nie tych z terenu – na imprezie PP ustawienie co najmniej połowy lampionów by oprotestowano i to słusznie!).
Wreszcie ognisko, czas-stop, a jak wiadomo ze szczególnej teorii względności, gdy czas zwalnia to przyspiesza apetyt na kiełbaski;-)
Przy kiełbaskach spotykamy całe cztery z 5-ciu Paprochów – już po swojej trasie. Małe nóżki mniejszych Paproszków dzielnie dały radę – chyba wkrótce na KINO pojawi się wniosek by uprawnienia PInO Paprochom przyznawać bez względu na wiek;-)
Czas znowu przyspiesza i lecimy dalej. Po drodze przecinamy trasę tramwaju  kierującego się do ogniska przez pobliskie łąki. Rząd latarek ciągnie się po horyzont!!! Przydałaby się sygnalizacja świetlna bo nie możemy przez ten sznur  jednostek spragnionych odpoczynku się przedrzeć. Robię za „Pana Stopka” – krzycząc stój i błyskając latarką.  Jakoś przeprowadzam nasz zespól dalej.  Co chwilę spotykamy jakieś zabłąkane jednostki pytające się czy do ogniska to daleko i czy idą w dobrym kierunku. Konkurencja jakoś mało groźnie wygląda -  z lekka wykończona i tylko kalkuluje jakie punkty omijać.
My twardo idziemy dalej, coraz bardziej klnąc na niedoróbki budowniczych.  Coraz częściej tych mniejszych dróg nie ma w naturze, a i większe lubią nagle zanikać. Na szczęście lampiony są w dość oczywistych miejscach (pomijając odległości), choć na jakiej podstawie uznał ktoś za „punkt charakterystyczny” niczym niewyróżniający się kawałek drogi  w PK20 oddalony od skrzyżowania kilkadziesiąt metrów? Na mapie może jest jakiś zakręt ale w terenie?
Przy PK22 znowu zaczyna być gęsto. Zastępy uczestników szukają po lesie lampionu, który stoi przy samej drodze…. No cóż jeśli ktoś tak lubi?
Ostatni punkt zaliczony i wydłużamy krok w marszu na metę. Wyprzedzamy kilku maruderów. Oddajemy kartę i szukamy „Autora” co by mu tradycyjnie „nawtykać” – szczególnie co do PK 1.
Sprawna organizacja łagodzi nasze mordercze zapędy gorąca zupą. Organizatorzy fundują nam w uzupełnieniu manewrów leśnych manewry stołówkowe – co chwila wybijają bezpieczniki i w stołówce gaśnie światło… Dobrze ze mamy czołówki:-)
W międzyczasie expresowe sprawdzenie kart. Naprawdę robi wrażenie to tempo. Po gorącej zupce patrzymy a tu już wiszą nasze wyniki! Niesamowite! Całkiem znośne drugie miejsce, jeden PS (owa jedynka), jeden opis i troszkę czasu podstawowego. Idę sprawdzić co to za opis i co z tą jedynką. Człowiek najedzony mniej się awanturuje, a sędziowie pewnie są zmęczeni tym ekspresowym sprawdzaniem -niech więc protesty poczekają do rana. Trochę czekamy na aktualizacje wyników – ciągle okupujemy miejsce drugie, a godzina jest taka, że raczej nie powinien nam zagrozić nawet gdyby przeszedł na czysto. Wreszcie czas spać, choć co to za sen dla starych kości na twardej podłodze w sali gimnastycznej?  Zauważam, że ludzi kręci się mało, a na sali gimnastycznej sporo pustych śpiworów….. czyżby rzeczywiście robili InO do świtu????
W nocy jak zwykle co chwila budziki (czy ludzie nie mogą ich wyłączać w niedzielę???), aż nastaje pięknie mglisty mroźny ranek. Okazuje się, że to Himalaiści błąkali się do rana. Także narzekali na dokładność rozstawienia punktów, a przy sporym przebiegu…. Właściwie wszyscy przyszli o poranku ze sporym nadmiarem minutowym.
Udaje nam się znaleźć córkę znajomych – okazuje się, że od razu poszła w ślady tych najlepszych i zamiast 6-ciu godzin bąkała się po lesie ponad osiem…
A my ciągle na 2 pozycji i tak już zostanie. Dyplomy, nagrody, chwila w blasku fleszy…. Tylko czerwonego dywanu brak:-).
Miałem w planach pobić się z sędziami, ale… rozbroiła mnie nagroda w postaci kilogramowego pudełka żelek! Pycha! Właśnie pisze sprawozdanie dla potomności i wciągam jedną żelkę za drugą… Jeszcze ich trochę zostało i do tego momentu mogą czuć się nie zagrożeni;-)
Podsumowując – świetnie zorganizowana (tu dla Magdy oklaski na stojąco)i  kondycyjnie wymagająca fajna impreza. Skazą na pozytywnej ocenie całości jest niechlujstwo budowniczych/rozstawiaczy trasy – szczególnie w porównaniu z eSKaPeBolInO gdzie trasy merytorycznie przygotowane były bardzo dobrze.
 

Nocne Manewry w dwugłosie - cz.1

 Relacja R.:

Jak zawsze, spragnieni wrażeń, tym razem we trójkę, przyjeżdżamy do bazy zawodów jako jedni z pierwszych. Ale przynajmniej nie mamy problemów z zaparkowaniem na niedużym przyszkolnym parkingu.

Tuż za progiem witają nas organizatorzy i na dzień dobry każą wyskakiwać z butów oraz ogłuszają natłokiem informacji. Umykamy do sali gimnastycznej, wybieramy luksusową miejscówkę (między ścianą a bramką), rejestrujemy się i odbieramy stos map wygranych w facebookowym konkursie. W sumie to mogli nam dać od razu atlas, ekonomiczniej by chyba wyszło:-)

Rozglądamy się po sali w poszukiwaniu znajomych twarzy, od razu wyłapujemy Paprochy i stowarzyszamy się z nimi na czas oczekiwania otwarcia zawodów. Na szczęście nie ma długich przemówień i wkrótce pierwsi zawodnicy ruszają. My mamy jeszcze godzinę do odjazdu naszego autobusu, który wywiezie nas nie wiadomo gdzie. Akurat czas żeby się posilić i skoncentrować.

Wreszcie nadchodzi nasza kolej. Wysadzają nas w Nieporęcie, wręczają mapy i wyganiają w ciemny las.
I co my tu mamy? Skala mapy - barbarzyńska - 1:25 000. No i jak toto przeliczać, jak człowiek przyzwyczajony do 1:10 000???? Cała nadzieja w T.
Długość trasy - 14 600 metrów, czyli w przeliczeniu "na nasze" koło 30 realnych kilometrów. Powtarzam sobie w myślach mantrę:
- Dam radę! Dam radę. Dam radę? Dam radę ...
22 punkty rozmieszczone maksymalnie nieekonomicznie (jakoś w tym niedużym lesie trzeba nabić te kilometry), a na ich odnalezienie tylko (bo przecież nie aż) 6 godzin.

Ruszamy do pierwszego PK, który na szczęście wygląda lekko, łatwo i przyjemnie - jak to tradycyjnie pierwszy punkt:-) A na punkcie pierwszym - niespodzianka! Punktu nie ma. To znaczy pewnie gdzieś tam jest, ale na pewno nie w miejscu oznaczonym na mapie. Szukamy więc wcześniej, dalej, niżej, wyżej. Im bardziej szukamy, tym bardziej go nie ma.
A czas sobie płynie banalnym tik tak ...
W końcu stajemy nad jedynym znalezionym w okolicy lampionem i rozważamy co jest bardziej ryzykowne - wpisać bepeka, czy zgarnąć ten jako stowarzysza, mimo że ani odległością, ani terenem na stowarzysza nie do końca się nadaje. Ryzyk - fizyk - bierzemy stowarzysza!

Do dwójki nie ważymy się iść na azymut, bo i las średnio przebieżny, i widoczność jakaś zamglona taka. Drogami oczywiście znacznie dłużej, ale za to pewniej. Dwójka na szczęście jest mniej więcej na swoim miejscu (bardzo mniej więcej), podobnie trójka i czwórka. Znajdujemy je bez większych problemów, tylko te puste przebiegi między nimi...
Ponieważ zostałam obsadzona w roli krokomierza, na jakiekolwiek zadane pytanie odpowiadam:
- 26, 27, 28 ... Lub coś podobnego. I co jakiś czas rzucam w przestrzeń:
- Sto. Dwieście. Trzysta.
W końcu miałam okazję nauczyć się liczyć w zakresie tysiąca:-)

W drodze do piątki cieszymy się, że wreszcie jakiś odcinek prościutko przecinką, bez kombinowania i krzalowania. No to by się organizatorzy obśmiali słysząc te nasze słowa. Ledwo przechodzimy jakieś sto metrów, a tu siatka, a na niej przypięta kartka z informacją, że teren ogrodzony należy obejść. Jest nawet wybór - z prawej albo z lewej strony. Jakoś odruchowo, nawet bez konsultacji kierujemy się w lewo i ... to jest nasz duuuży błąd. Nadkładamy chyba z tysiąc kilometrów, żeby obejść to niewiadomoco za siatką, a w myślach ślemy życzenia TFUrcy tej uroczej trasy:-) Gdybyśmy poszli w prawo, nadłożylibyśmy tylko z pół tysiąca kilometrów:-(

Do szóstki musimy przedrzeć się za tory. A na torach światełek tyle, jakby wszystkie pociągi świata miały zlot. A to tylko manewranci masowo wylegli i wędrują wte i wewte. Wewte, bo siódemka z powrotem po "słusznej" stronie torów. Znając ilość uczestników oraz przybliżony obszar lasu, obliczyliśmy nawet z ciekawości średnie pokrycie lasu inokami - wyszło jakieś półtora inoka na hektar:-)

Ósemka niemal w cywilizacji - tory, ulica, zabudowania w pobliżu. Jakoś tak raźniej od razu człowiekowi. W drodze do dziewiątki spotykamy patrol wojskowy. Nawet mam już nadzieję, że może nas aresztują i nie będę musiała dalej iść, ale oni chyba jakąś umowę mają z organizatorami, bo nie chcą ulżyć, a tylko podstępnie konwersacją nabijają nam na licznik bezcenne mijające minuty.

Dziesiątka przy bajorze, ustawiona tam pewnie w nadziei wytracenia części uczestników, bo a nuż ktoś wpadnie i mamy go z głowy ...
PK 11 i 12 bierzemy niemal z marszu i niczym szkapy dorożkarskie czujące bliskość domu, przyspieszamy kroku żeby wreszcie dobić do trzynastki i ogniska.

Wreszcie chwila wytchnienia. Ognisko tak wielkie i buchające żarem, że aż strach zbliżyć się z kiełbaską na krótkim kiju. Spotykamy Paprochy, które tu mają metę swojej trasy i trochę zazdrościmy im możliwości dowolnie długiego odpoczynku.
Mając w świadomości, ile jeszcze zostało do przejścia, skracamy nasz stopczas i ruszamy dalej.

W drodze na czternastkę mijamy dłuuuuugi tramwaj podążający na ognisko. Od blasku latarek robi się jasno niczym w letnie południe:-)
Piętnastka stoi mniej więcej na swoim miejscu, za to przy szesnastce mamy trochę problemów. Coś nie możemy się na nią wstrzelić, wreszcie ulega i pozwala się spisać. Kolejne PK albo są coraz łatwiejsze, albo my już nabraliśmy wprawy, bo nie robią na nas wrażenia, dają się znaleźć bez problemów i jedyne co nam przeszkadza, to odległości między nimi.

Od PK 20 idę już jak automat - noga prawa, noga lewa, noga prawa, noga lewa ... Mimo zmęczenia i bólu wszystkiego, wyprzedzamy każdą doganianą grupę, a idziemy raczej stałym tempem. Czyżby inni bardziej dostali w kość? Słyszymy też jakieś urywki zdań o odpuszczaniu niektórych punktów.
My mamy komplecik.

Wreszcie szkoła.
Oddajemy kartę już dobrze w chudych minutach, z przyjemnością zdejmujemy buty i pędzimy na stołówkę, bo "dają żurek". A., chociaż najmniejsza, zjada największą porcję i doczołgawszy się do legowiska, pada.
Ja i T. jesteśmy zbyt podekscytowani, żeby kłaść się. Co chwilę sprawdzamy często zmieniane listy z cząstkowymi wynikami. W końcu i my pojawiamy się na liście - na drugim miejscu w naszej kategorii. Teraz już z napięciem wpatrujemy się w drzwi i im bardziej nikt nie wchodzi, tym większa nasza radość. Czas biegnie teraz na niekorzyść tych, co po drugiej stronie drzwi. Wreszcie nadchodzi godzina, po której każdy przybyły będzie już za nami. Spokojni o swoje drugie miejsce kładziemy się spać.

A rano dyplomy, nagrody, pamiątkowe fotki, wywiady dla prasy i telewizji, spotkanie z premierem, prezydentem - no wiadomo - wszystkie te tradycyjne zaszczyty:-)

Nocne Manewry - za rok znowu przybywamy!!!!!



Telegram - trzecia nad ranem

Żyjemy .stop. Przeszliśmy całą trasę bez strat w ludziach .stop. Wynik będzie nienajgorszy.stop.

sobota, 22 listopada 2014

InO do świtu - relacja T.



Prolog

Nocne manewry SKPB, owiane legendą wielkiego wyrypu  (jak to w SKPB), jakieś trasy hardcore 30 zamiast 3 kilometrów (i to z ciężkimi plecakami na plecach), punkty kontrolne ulokowane na środku bagna – jak donosi nasze „dziecko”, które rok temu w  roli kursanta zaliczało manewry 2013. W każdym razie fajnie było jak zeznawała i w efekcie po raz pierwszy poszliśmy na „stowarzyszone” Nocne Manewry …. i nas wciągnęło…


Oczywiście zapisaliśmy się na manewry jako jedni z pierwszych. „Dziecko” dokooptowało do zespołu, ale mamy obawy czy podoła fizycznie (my latamy na każdą imprezę - dawno nie mieliśmy wolnego weekendu - i 20km nam niestraszne, ale ta co nas  wciągnęła, już dawno na nic nie chodziła).


Jak do tej pory zgarnęliśmy całą stertę map (w rebusokonkursie organizatora), podyskutowaliśmy z organizatorem o regulaminach i możliwości przebijania PM, ograbiliśmy pobliski sklep z baterii do latarek oraz dopalaczy  i czekamy na godzinę zero (tzn. godzinę 18:63, bo wtedy startujemy).  Znaleźliśmy także znajomych na listach startowych – będzie z kim rywalizować! 
Oglądając mapy poprzednich edycji widzimy, że są raczej proste – może troszkę mało czasu – ale wydają się do przejścia na czysto! Jednak zastanawiają spore ilości PS-ów w poprzednich edycjach złapane przez czołówkę polskich orientalistów…


Poranek minął nam na „odświeżaniu” strony manewrów w oczekiwaniu na obiecaną lokalizację bazy. Szybszy okazał się e-mail (coś z tą stroną nie wyszło !). Rozczarowanie – stawialiśmy na lasy celestynowskie (pociąg i więcej terenu), a tu pobliski Stanisławów i to w dodatku Pierwszy;-). Od razu wyobraziłem sobie dojazd 700 osób autobusami ZTM;-).  No dobra, połowa przyjedzie samochodami, ale i tak zostaje 300 osób, a do autobusu z 50 szt. wejdzie i są dwa kursy na godzinę…. I las jakiś taki nieduży – no chyba że tym zaawansowanym każą Kanał Żerański wpław pokonywać;-). Czyli jednak zapowiada się hardcore! Dobrze, że my naszym Ślipkolotem jedziemy - mały to może uda się gdzieś w pobliżu bazy zaparkować ;-)


Teraz czas na szybkie co nieco, rzut oka w mapę (głupio by się było zgubić na dojeździe) i w drogę!

piątek, 21 listopada 2014

Nocne Manewry

To już jutro!
Impreza Od Której Wszystko SZaczęło.

Wspominamy mrożące krew w żyłach (moich, bo wiadomo - Matka-Polka) opowieści A., wtedy jeszcze żółtodzioba, o ilości kilometrów do przejścia, o zimnie, ciężkim plecaku, mgle ... I ta myśl (typowo polska):
- Co? My? My nie damy rady? Pokażemy, że "stary człowiek i mo(r)że"!
No to w tym roku pokażemy!

Przygotowujemy się solidnie: codziennie bierzemy udział w facebookowym konkursie (mamy już 11 map wygranych), studiujemy mapy z poprzednich edycji (phi, takie proste w porównaniu do WIMnO czy Przejścia Smoka z jajami, czy innych imprez) i wpruwamy okoliczny geoportal:-) W zasadzie znamy tylko jeden las, w którym jeszcze nie było NM, a który znajduje się w odległości nie większej niż 1,5 godziny od centrum Warszawy i w którym zmieści się siedmiuset amatorów gubienia się w lesie. Wytypowaliśmy miejsce na bazę i na ognisko.Ba, mamy nawet pomierzone odległości między przecinkami.

Damy radę!

poniedziałek, 17 listopada 2014

Jakuza - noc druga

Sobotni wieczór, po obfitym obiedzie nie jest jak dla mnie odpowiednią porą na wyjście w las, no ale ostatecznie po to przyjechałam na Jakuzę, nieprawdaż? Postanawiamy wyjść w miarę wcześnie, żeby wrócić przed północą i wyspać się przed powrotem do domu.

Powoli ubieramy się i patrzymy jak konkurenci, którzy wystartowali przed nami, oglądają pobrane mapy i zastanawia nas niesmak malujący się na ich twarzach. Po otrzymaniu naszych map rozumiemy już ich uczucia:-)
Skala nieznana, północ nieznana, długość trasy nieznana, czas nieznany (no dobra, tuż przed wyjściem organizatorzy zdradzili tę jedną tajemnicę) - wygląda na to, że dostaliśmy bilet w jedną stronę!

Nauczeni doświadczeniem, od razu bierzemy się za cięcie mapy, żeby nie robić tego po ciemku w krzakach. Dopiero z tak spreparowanymi pomocami odważamy się wyjść za próg. Skok przez płot mamy już odpracowany, wychodzimy więc właściwą bramą i idziemy po trzynastkę. Na szczęście nie jest dla nas feralna i znajdujemy ją bez trudu. Jeszcze terenem miejskim docieramy do trójki i szykujemy się moralnie do wejścia w las. Chodzenie nocą na leśne orto nie należy do naszych ulubionych sportów. Do jedenastki przezornie idziemy naokoło, żeby jak najdłużej trzymać się chociażby umownej cywilizacji. Ponieważ i tak nic nie widzę na mapie, zostawiam prowadzenie w rękach (a raczej oczach) T. Do PK 7 decydujemy się iść na azymut z domieszką "na oko" - czyli najpierw trafić na drogę, a potem się zobaczy. Metoda okazuje się skuteczna i siódemeczka wpada w nasze ręce.

Przy miejscu podejrzanym o bycie PK 10 T. zostawia mnie na pastwę losu i zagłębia się w ciemny las w poszukiwaniu stowarzyszy. Oczywiście od razu las ożywa, zaczyna wydawać niepokojące dźwięki, szumi, trzeszczy, szeleści - mam wrażenie, jakby wszystkie zwierzęta (z niedźwiedziami, nosorożcami i tygrysami na czele) postanowiły mnie otoczyć i wyeliminować z ich lasu. Na szczęście w porę wraca T. i zaczynamy przemieszczać się w stronę szóstki, która okazuje się być czystą formalnością.

Ósemka również wydaje się być prosta i idziemy po nią jak po swoje. A tu - zonk! Punktu nie ma:-( Szukamy więc tego samotnego drzewa w lesie jak igły w stogu siana, znajdujemy jedynie kolegę M. S. I bardzo dobrze, że go znajdujemy! Rzut świeżym okiem na naszą mapę wykazuje, że wycinek z ósemką przykleiliśmy do góry nogami! Stramwajamy się na  dwa  najbliższe punkty, bo wiadomo - co trzy głowy, to nie jedna. Potem nasze drogi się rozchodzą, bo my już w stronę cywilizacji, a M. po siódemkę, którą my mamy.

Tuż za drogą natykamy się na PK 5 i niedaleko PK 4. W zasadzie to już mi się wcale nie chce nigdzie iść, a już najmniej po jedynkę, która wcale nie jest po drodze do innych punktów, a wręcz w przeciwnym kierunku. Poczucie obowiązku jednak zwycięża.
Z jedynki opłotkami przemykamy po dwunastkę. Dobre miejsce na wpakowanie się w kłopoty - kilka ścieżek przecinających się wzajemnie tworzy niezła plątaninę. T. wybiera któryś z licznych PK, ja się nie wtrącam, bo co ma być potem na mnie:-)
Nie chce mi się coraz bardziej. Pocieszam się, że już niedaleko do mety i przyspieszam, zwłaszcza, że czas zaczyna nas poganiać. Jeszcze bardziej przyspieszam na widok kwiatu miejscowej młodzieży stojącej przy boisku sportowym. Na szczęście nie wzbudzamy ich zainteresowania i spokojnie możemy zebrać ostatni punkcik.
Półgalopkiem pomykamy do szkoły i zadowoleni z siebie oddajemy kartę. Co prawda przekroczyliśmy limit czasu, ale zebraliśmy wszystko! Po chwili odpoczynku i rzuceniu jeszcze raz okiem na mapę nasze samozadowolenie umyka jak powietrze z przekłutego balonika - wcale nie trzeba było zbierać wszystkich punktów! Mamy nadkomplet i będzie kara:-( Na otarcie łez organizatorzy dorzucają nam parę minut do limitu czasu ze względu na wiek, nie równoważy to jednak naszej głupoty.
A mogliśmy sobie odpuścić tę jedynkę, do której tak nam się nie chciało iść ...

niedziela, 16 listopada 2014

Jakuza - a po nocy przychodzi dzień ...

W sobotę, świtkiem koło południa, dostajemy informację, że miasto opanowało stado nietoperzy i coś trzeba z tym zrobić.
Bez pośpiechu i tym razem bramką, a nie przez płot, idziemy zobaczyć jak wygląda sytuacja. Z otrzymanego przy wyjściu raportu faktycznie wynika, że czternaście gacków rozrabia w Białobrzegach.
Tuż przy samej szkole wyłapujemy dwa i kolejne dwa też blisko siedzib ludzkich. Chyba lubią latać parami, bo dwa następne znajdujemy pod liniami energetycznymi (jakieś na prąd, czy co?) Co do jednego z nich mamy poważne wątpliwości, czy to faktycznie ten poszukiwany, ale postanawiamy go zgarnąć, okazać właścicielom, a oni niech robią z nim co chcą.
Kolejne buszują w lesie nieopodal autostrady. Jednego łapiemy od razu, a przy następnym mamy zagwozdkę. Siedzą na drzewach dwa podobne, z raportu wynika, że mamy brać tego z większymi uszami, z kolei umaszczenie wskazuje na tego drugiego. W końcu polujemy na ładniejszego, ale jak się potem okaże, zleceniodawcy nie są takimi estetami jak my i woleli jednak tego mniej atrakcyjnego.
Z meldunku wynika, że reszta zgrai przeleciała już za autostradę i musimy je gonić. Łatwo powiedzieć - jedyna droga na drugą stronę wiedzie niskim i wąskim podziemnym tunelem dla zwierząt. Blokuje mnie natychmiast - NIENAWIDZĘ małych, ciasnych dziur! W pierwszym odruchu chcę zakończyć misję, z drugiej strony honor nie pozwala się wycofać. Czując zbliżające się tętnienie w głowie, zimne poty, drżenie rąk i nadchodzący atak duszności zbieram się w sobie i cwałem rzucam w tę przerażającą otchłań grozy. Ledwo wyhamowuję przed końcem, gdzie wielka błotna kałuża grozi widowiskowym poślizgiem.
Po drugiej stronie, za zbiornikiem wodnym, przy rowie siedzi netoperek i śmieje się na mój widok, drań jeden. Ładujemy go do klatki, potem dwa następne - jeden z dołka, jeden z ogrodzenia (swoją drogą - coś słabo się chowały) i pędzimy na polanę gdzie podobno ukrył się następny. Chyba większym problemem okazuje się znalezienie polany niż już samego gacka na niej. Ale mamy go! Potem jeszcze tylko górka, dołek, wąwóz i już widzimy samochód odbiorcy całego zwierzyńca.

Po zdaniu gacków jakoś musimy trafić do punktu, gdzie przed wyjściem z bazy umówiliśmy się na ognisko. Podobno u gackobiorcy miały czekać na nas mapy z trasą dojścia, ale najwyraźniej zaszło drobne nieporozumienie i zamiast map zostawiono nam tylko materiały przygotowane do jej wykreślenia.
Początek trasy wygląda nawet na narysowany, ale autorowi ktoś musiał strasznie przeszkadzać, bo treść nie bardzo chce się zgodzić z rzeczywistym stanem rzeczy. Dłuższą chwilę błąkamy się po lesie, w końcu T. zarządza:
- Ty spróbuj ułożyć mapę, a ja rozejrzę się jeszcze raz po okolicy.
Nie ma sprawy - wyjmuję nożyczki, klej i przystępuję do pracy. Po niecałej półgodzinie "mapa" zaczyna wyglądać jak mapa. W tym czasie T. znajduje dwa punkty orientacyjne i mniej więcej wie, gdzie jest trzeci. Pakuję osprzęt i idziemy szukać paśnika. Po chwili pojawia się i on, tyle że niezupełnie w miejscu gdzie się go spodziewaliśmy. Przy paśniku grupy innych nieszczęśliwców snują się w różne strony. W końcu ustalamy, że paśnik jest OK, to tylko nam poplątały się ścieżki. Kolejny punkt orientacyjny okazuje się być dezinformacyjny, głównie z tego powodu, że go nie ma. Owszem, jest miejsce gdzie powinien być, ale my, te niewierne Tomasze chcemy zobaczyć znacznik na własne oczy. Nie tylko my chcemy go zobaczyć - coraz większa grupa szuka go niczym Świętego Graala. Kiedy zniechęceni już mamy odchodzić (podobnie jak inni poszukiwacze) kolega P. W. przypadkiem zagląda do wydrążonego pnia i jego pięknym oczom ukazuje się przedmiot powszechnego pożądania. Korzystamy z okazji i opisujemy znalezisko dla potomności.
Idziemy dalej, a tu na ścieżkę wyskakuje nam piękna sarenka. W zasadzie to chyba nawet nie sarenka, bo tyłek ma jakiś inny niż sarenki na obrazkach.
- Halo! Czy jest na sali jakiś znawca tyłków leśnych zwierząt???
Napotykane po drodze coraz liczniejsze grupy utwierdzają nas w przekonaniu, że idziemy w słusznym kierunku. Końcówkę pokonujemy już na nos - za zapachem dymu z ogniska.
A przy ognisku ....


Tak proszę państwa! Pampersowe kiełbaski! 
Wygłodzeni, po dniu spędzonym na leśnej misji, nawet nie dociekamy z czego są zrobione ...

sobota, 15 listopada 2014

Jakuza - noc pierwsza

No i wreszcie Jakuza. Niecierpliwość przygania nas do bazy zawodów jako pierwszych. W nagrodę możemy powynosić stoły i krzesła z sali, gdzie będzie nasza noclegownia. Zajmujemy najlepszy kąt, urządzamy przytulne legowisko i ... okazuje się, że do rozpoczęcia zawodów mamy masę czasu. Litościwi organizatorzy, widząc nas przestępujących z nogi na nogę z niecierpliwości, proponują nam wcześniejszy start, bez czekania na oficjalne otwarcie.

Ruszamy spod szkoły i od razu pierwsza przeszkoda - ogrodzenie. Żeby dojść do furtki trzeba chyba obejść całą szkołę dookoła. No, ale przecież ogrodzenie nie powstrzyma nas od wyjścia na trasę. Przypominam sobie młode lata i przeskakuję przez płot niczym Wałęsa do stoczni. Nie szkodzi, że ziemia aż się ugięła po skoku, lecimy dalej.

Już przy pierwszym PK pojawiają się wątpliwości - jeden lampion zgadza się z rodzajem terenu, drugi z odległością. Stawiamy na odległość - niestety po powrocie do bazy okaże się, że autor trasy postawił na teren. Oprócz nas niemal wszyscy nacięli się na ten numer. Stąd już prosty wniosek - budowniczy trasy nie ma racji! Sorry! Mamy demokrację i to większość ma rację.

Oglądamy dokładniej mapę i stwierdziwszy, że jakaś taka łatwa, gubimy się i krążymy po okolicy w poszukiwaniu natchnienia. Natchnienie na szczęście nadchodzi i ruszamy dalej. Zbieramy kolejnego stowarzysza i gubimy ścieżkę. Moim zdaniem, wszystko przez to, że w nocy jest ciemno. Uczciwy człowiek nie musi niczego ukrywać w mroku. I to stawia pod znakiem zapytania moralność organizatorów!

 Idziemy, idziemy, idziemy (między punktami są spore przebiegi), nagle T. pyta:

-  Co tam tak świeci? Weź poświeć latarką!

Świecę więc i ku swojemu przerażeniu widzę dwa jasne punkciki. Zwierzę! W lesie!  Potwór! Zaatakuje! Ratunku! Coraz bardziej katastroficzne myśli przelatują przez moją głowę. Właściwie punkciki są małe i tuż nad ziemią, ale ten fakt dociera do mnie dopiero po dłuższej chwili.

Zbliżamy się do połowy trasy i wreszcie zaczynamy spotykać innych uczestników zabawy. To głównie tezeci, których trasa jest przeciwzbieżna do naszej oraz kolega M. S., który nie doczytał opisu mapy i idzie pod prąd. Oj, będą karne punkciki!

Im bliżej cywilizacji, tym łatwiej znajdujemy kolejne PK; widać od razu, że jesteśmy z miasta;-)

Na metę docieramy ze sporym zapasem czasu, a tymczasem niektórzy dopiero ruszają na trasę. T.  od razu wymusza na sędziach sprawdzenie naszej karty i odbywa dyskusję nad spornymi punktami.

Summa summarum i tak wygrywamy ten etap!


czwartek, 13 listopada 2014

Kompas

Dostałam na imieniny kompas.
Aaaale, nie byle jaki kompas - kompas w wersji damskiej! Znaczy się z lusterkiem!
Od razu zaczęłam przetrząsać internety, żeby poznać opinie innych użytkowniczek (i użytkowników jak się okazało) i proszę państwa, to jest bardzo, ale to bardzo praktyczna rzecz!

Ace pisze:
Rada praktyczna ode mnie - warto w kompasie mieć lusterko, choćby do sprawdzania makijażu.

Yoggi pisze:
Nie bawisz się z harcerzami w podchody to możesz pozbawić kompas lusterka. Ale ono i tak się przydaje- ja np. kiedy jeszcze miałem starego "ruska" to używałem lusterka do szukania "leśnych przyjaciół" na szyi i we włosach.

Thathanka zastanawia się:
A do lusterek w kompasach - przydają się do czegoś poza goleniem?

konrad jest kopalnią wiedzy o zastosowaniu lusterka w kompasie:
Kompasy z lusterkiem nie są - wbrew pozorom - przeznaczone wyłącznie dla dziewcząt oraz wędrujących inaczej. Poza poprawianiem makijażu lub kamuflażu można się nimi posłużyć dla delektowania się własną fizjonomią ( np. w górach mgła, nic nie widać, a wędrujesz w końcu dla przeżyć estetycznych i warto pooglądać coś ładnego ) Można również taki kompas ( zwany "kosmetycznym" ) używać do golenia, bądź - zastosowanie extremalne - do przedlekarskich oględzin urazów powstałych w obszarach gdzie wzrok nie sięga. W ramach zajęć ubarwiających monotonie wędrówki można używać go do rozrywkowego puszczania zajączków - np. podchodzącym z ciężkim plecakiem po stromym szlaku - naprawdę setna zabawa!

Jutro zabieram kompas na Jakuze i zamierzam praktycznie przetestować wszystkie jego zastosowania! No dobra, może poza goleniem:-)

niedziela, 9 listopada 2014

Pijane InO

I znowu zanosiło się na weekend bez InO.
Co prawda mieliśmy w planach tradycyjną listopadową imprezę "Upij Sąsiada" (oj, dzieje się, dzieje na tych imprezach...), jednak i tak czuliśmy jakiś niedosyt. W końcu stwierdziliśmy - impreza imprezą, a InO musi być.

Przybywający goście niespecjalnie dużo uwagi poświęcali oryginalnemu wystrojowi wnętrz w postaci poprzyklejanych co parę metrów małych lampionów - ostatecznie każdy urządza mieszkanie, jak mu pasuje. Kiedy jednak padło hasło - "Mini InO", wszystkim zaświeciły się oczy. W końcu każdy z nich został podstępnie zainfekowany "orientem" na InO z Niepoślipką.

Już po chwili mieliśmy przepiękne scenki rodzajowe: sąsiedzi zza ściany kontemplujący lodówkę, sąsiedzi zza drogi wlepiający oczy w szafę, sąsiedzi zza płota studiujący pralkę, sąsiadka "zza miedzy" kucająca pod umywalką, szwagier wpatrzony w kaloryfer ...
- Bierz tego z góry!
- Tam w kuchni jest jeszcze jeden!
- Patrz pod światło, bo to jest lustro!
- Nie kreśl! Wpisz w następnej kratce!



Jednym słowem - InO zawsze i wszędzie!

czwartek, 6 listopada 2014

24. OrtInO

O tej porze roku nie wychodzę z domu po zmroku, w końcu jakieś zasady trzeba mieć. No, ale OrtInO to zupełnie inna sprawa i zasady trzeba złamać. Jednym zdaniem - dla OrtIno brejkam fszystkie rule:-)

Wyposzczeni orientalistycznie i nastawieni bojowo pobieramy mapy i ruszamy na podbój Ursusa. Jedna łapka misia, druga łapka misia, trzecia łapka misia ... Idzie jak po maśle. A niby i zlustrowane i pozamieniane i obrócone. Geniuszu nam przybyło, czy jak? Taki etap to ja mogę, proszę państwa, przejść całkiem samodzielnie i nawet się nie zgubić. Gorzej byłoby ze zmieszczeniem się w czasie, bo w przeciwieństwie do T. nie potrafię czytać mapy idąc. Bo ja to kobieta luksusowa jestem - mapa musi być porządnie oświetlona, położona na równym, a nie byle jak, w biegu :-)
Udaje nam się zgarnąć wszystkie punkty w podstawowym czasie i jakoś dziwnie się z tym czujemy. Może chociaż jakiegoś stowarzysza mamy ...

Wieczorem T. ładuje się do łóżka z całym orientalistycznym oprzyrządowaniem.
- A co ty będziesz robił???- pytam z lekkim niepokojem.
- A muszę sprawdzić jak jest z wyznaczaniem azymutu w lustrze.

Uspokojona zapadam w drzemkę. Nagle pewna myśl wywołuje mój niepokój.

- Słuchaj, a dlaczego jak mapa jest zlustrowana to i na boki i góra-dół, a jak ja stoję przed lustrem to nigdy nie mam głowy w nogach, a nóg na miejscu głowy?????

T. już otwiera usta do odpowiedzi i ... okazuje się, że nie wie!

- Bo tego się nie da wytłumaczyć jak dla blondynki - wydaje mu się, że wybrnął.

Ponieważ jednak drążę temat (no, przecież nie zasnę dopóki się nie dowiem, poza tym jestem szatynką), odwalamy masę teorii z fizyki i matematyki i co się okazuje?

Otóż mapy wcale nie są zlustrowane! One są odwzorowane geometrycznie względem osi i to odwzorowanie jest umieszczone na miejscu pierwotnego wycinka.

Jedna wielka granda!
To ja jak głupia stoję przed lustrem i czekam na te nogi w głowie, bo chcę się zlustrować ...

Nigdy, nigdy, ale to przenigdy już nie uwierzę żadnemu autorowi mapy!

poniedziałek, 3 listopada 2014

Dewiacjogenne MnO

Pięćdziesiąt lat przeżyłam bez większych dewiacji i patologii. I nagle, jak grom z jasnego nieba, spadło na mnie...

Stałam się fetyszystką łydkową.

Wszystko zaczęło się na WIMnO. Impreza ogólnopolska, więc zjechały łydki z różnych stron kraju. Większe, mniejsze, bardziej i mniej wypukłe, ale wszystkie mocne, dobrze rysujące się pod skórą musculus gastrocnemius. A wśród tych wszystkich łydek te jedne, wzorcowe. Pogoda wręcz zachęcała do prezentacji przymiotów nóg, syciłam więc wzrok do woli.

Zasugerowałam T. żeby sobie zapuścił takie łydki. Stara się chłopisko jak może - chodzi, chodzi, chodzi, ale to wciąż jeszcze nie to. Ale cierpliwa jestem, poczekam.

Kolejny rzut choroby przypadł na Przejście Smoka. Pogoda może już tak nie sprzyjała jak poprzednio, ale nocleg na wspólnej sali już i owszem.
Faza szczytowa nadeszła na Podkurku.
Przyznaję się - bezczelnie gapiłam się na przebierających się, obmacywałam wzrokiem łydki, w myślach przeliczałam ich rozmiary na przebyte kilometry, parokroki, przewyższenia ...

Ktoś zna dobrego terapeutę???

niedziela, 2 listopada 2014

Weekend bez InO?

Pierwszy od dawna weekend, kiedy nie mamy żadnego marszu na orientację. Czujemy się dziwnie.
Wczoraj na cmentarzu z nawyku liczyłam parokroki - od bramy do grobu, od niego do następnego, do kolejnego itd...
- Mamo, w którą alejkę mamy skręcić?
- 26, 27, 28 ...
Dzisiaj już nie wytrzymaliśmy i zrobiliśmy ostatnie TRIno po Warszawie, trzymane na czarną godzinę:-)