piątek, 31 października 2014

Zmiany w regulaminach - z sensem czy bez sensu?

Dzisiaj na blogu gość specjalny. Ponieważ T. ma ważne sprawy do zakomunikowania, a ja podpisuję się pod jego wypowiedzią wszystkimi odnóżami - oddaję mu głos: 


Jako typowy TU-owiec (w imprezach rangi PP na trasach TU gdzieś tam na podium, na trasach TZ sporo BPK-ów i okolice 20 miejsca)  ucieszyłem się nowymi propozycjami na rok 2015 wprowadzenia klasyfikacji w kategorii TU do Pucharu Polski. Ucieszyłem się, ale tylko do chwili przeczytania ze zrozumieniem proponowanych  zmian. 

Między TZ a TU (w domyśle TJ) jednak jest spora różnica poziomów. Żeby chronić tych nielicznych TJ-owców, którym w bieżącym roku udało się wystartować w więcej niż jednej imprezie, podnosimy wiek kategorii  TJ – OK, choć ciekawe czy za rok nie dowiemy się, że młodzież to do 21 lat…. W czasach PZPR  młodzież była chyba do 35 roku, więc jest jeszcze pole manewru;-)

Warunek  że do klasyfikacji w PP  musi być co najmniej 5 zespołów w danej kategorii to dobra droga – nie będzie takich kuriozów jak choćby na Podkurku 2014 w TJ gdzie były 2 (słownie: dwa) zespoły ;-)

Jednak zupełnie nie rozumiem, czemu punkty pucharowe zdobyte w kategorii TU i TZ wrzucamy do jednego worka??? Prosta matematyka – w TZ za 4 imprezy liczone do pucharu można zdobyć 120 punktów, zaś w TU 80punktów. Na chwilę obecną 80punktów w PP to miejsce 18…. Prosta kalkulacja – lepiej iść na TZ – zawsze jest szansa nawet przypadkiem trafienia wyżej niż męczyć się w TU bez żadnych szansa na sukces końcowy. Owszem, rywalizować ze „swoimi” w sensie umiejętności byłoby fajnie,  a tak….

Zapewne chodziło o zapewnienie tego minimum 5 zespołów dla TJ… to ma sens, bo do tej pory bywały imprezy bez TU (albo TU dodawano po kryjomu w przeddzień imprezy, nie wiadomo po co, jak na Podkurku 2014, chyba tylko po to, by mieć to w protokole…).

Wracając do PP – moim zdaniem, Puchar powinien wymagać od uczestników regularności. 4 starty na 8 to nie regularność. Jest to pójście na rękę tym, co są owszem dobrzy, ale nie chce im się (lub nie mogą) uczestniczyć we wszystkich imprezach. W przypadku TJ ma to sens – udział w PP troszkę kosztuje i  tu mniejsza liczba liczonych imprez ok. W TZ i tak wszyscy liczący się jeżdżą na większość  imprez Pucharu.

Czemu nie promować tych, którzy może nie łapią się do pierwszej trójki, ale próbują i mają 100% obecności? Gdyby sumować wszystko(lub prawie wszystko bo ktoś organizować imprezy musi, a wtedy sam w niej nie startuje…)  to może nawet wrzucenie TU do jednego worka miałoby jakieś usprawiedliwienie?

Pozostałe zmiany w regulaminach… Znowu niespójność i niedopatrzenia.  Znowu będą dyskusje, znowu niejasności… Ciekawe czy ktoś czyta całość i interpretuje to, co jest napisane, a nie to, co twórcy wiedzą, a nie zapiszą…

Moja ukochana LOPKa, która kiedyś odbiła mi się „grzbietem wydmy”. Co to jest „charakterystyczny element liniowy”? Jeśli o czymś pisze się w regulaminie, trzeba to zdefiniować! Wiem, że dział z definicjami jest nudny, ale jak widać konieczny. Dla mnie charakterystycznym elementem liniowym może być choćby… rezystor! I to, jak widać, pasuje do tego zapisu…. ;-).  Czy ulica dwupasmowa jest „charakterystycznym elementem liniowym”? I jak to się ma do zapisu o max 5m odległości lampionu od LOPki? Często słyszę o 5m odległości od „osi LOPKi”, ale tego w regulaminie już nie ma (a może twórcom chodzi o 5m od brzegu LOPki?)…. Na chłopski rozum, brakuje mi podstawowego określenia, że ten „element liniowy w terenie” musi mieć jednoznacznie  wyznaczalną w terenie szerokość, nie większą niż np. 5m, tak by uniknąć prowadzenia LOP-ek po zbyt rozmytych/szerokich elementach w terenie.

Potwierdzenie PK – kolejna rzecz niedopracowana.  Zwyczajowo przyjęło się, że jeśli potwierdzimy zamiast właściwego (lub stowarzyszonego) PK jakiś PK mylny,  „nie można go przebić”. Tyle, że regulamin obecny (i ten poprawiony ze zmianami) wprost mówi coś innego. Jeśli nie można „przebijać” PM, to w rozdziale II musi znaleźć się odpowiedni zapis, bo teraz go nie ma i stosowana praktyka jest z regulaminem niezgodna (a po co nam regulamin którego się nie respektuje?)


Zresztą cały ten kawałek o zmianach potwierdzeń jakiś taki niejasny… Bo jak rozumieć fragment: „Zespół ma prawo do poprawienia potwierdzonego PK w dowolnym momencie; oba potwierdzenia należy objąć ramką”.  Jak potwierdzam PK np. w kratce nr 1, potem potwierdzam inny PK w kratce nr 2, wracam się do pierwszego punktu i chcę go poprawić . Robię to  w pierwszej wolnej kratce nr 3. I jak teraz „objąć ramką” kratkę 1 i 3? Bo mi wychodzi ze to ma być „jedna ramka” J A gdy poprawię jeszcze raz (bo mam do tego prawo), to sobie nie wyobrażam jak mam to oramkowywać;-)

W regulaminie brakuje mi zasadniczej regulacji, na którą co chwilę ktoś się powołuje – chodzi o interpretację sytuacji spornych na korzyść uczestnika. Jest to „oczywista oczywistość”, ale jak mówi praktyka - gdy wygodniej, organizator zasłania się regulaminem, gdzie nic na ten temat nie ma!

Problem powiązany -według mnie, z regulaminu wyraźnie wynika, że punkty kontrolne powinny być odpowiednio oznakowane w terenie (lampionami lub jak dopuszczają nowelizacje w inny sposób). Zasadą powinno być, że organizator przygotowuje odpowiednio PK i niedopuszczalna jest sytuacja świadomego pozostawiania punktu kontrolnego bez lampionu (albo innej możliwości potwierdzenia). W  regulaminie powinien być zapis, że takie PK od razu „wypadają” z punktacji.  Podobnie jednoznacznie powinien być rozwiązany problem niedokładnego postawienia PK przez organizatora. PK rozstawiony przez organizatora jako ten właściwy (nawet w złym miejscu) z definicji powinien być traktowany jako właściwy, równorzędnie obok zapisu BPK czy innego lampionu spełniającego definicję PK (owe 2mm w skali mapy). Bo jednak organizator stawia lampion kierując się jakimiś przesłankami i zakłada, że jest w dobrej lokalizacji. Czemu uczestnika, który poszedł trybem myślenia organizatora, karać za błąd organizatora?

Uff wygadałem się…. I cieszę się, iż to nie ja te regulaminy piszę, bo wiem, że trudno wszystkim dogodzić;-) Jak na razie wolę się skupić na potwierdzeniu wszystkich (właściwych) PK z najbliższej trasy – czego i Wam życzę J
T.Ł.

środa, 29 października 2014

Podkurek (cz. 3)

Trzeci etap zaskakuje nas mapą. To znaczy brakiem mapy. Budowniczy musiał być strasznie zaaferowany przed zawodami, bo omyłkowo zamiast mapy skserował czyjś wykres EKG.
Dla tezetowskich wyjadaczy to pewnie żaden problem, oni wiadomo- trafią i z pustą kartka, ale dla nas to jakby lekkie utrudnienie. Do tego od razu zaczynam martwić się o właściciela tych wyników badań, bo ewidentnie widać, że człowiek jest poważnie chory.
Pierwsza trudność to trafienie z miejsca wydawania "map" na miejsce startu. Niby trasa  oznaczona wstążeczkami, ale i tak udaje nam się pobłądzić. D..y nie inowce jednym słowem.
W końcu odnajdujemy start, ustalamy kierunek marszu (za tym migającym światełkiem!) i ruszamy. Włazimy na wydmę i od razu natykamy się na jakiś PK w dołku. Niby pasuje dołkiem, ale umiejscowieniem już mniej. Czeszemy zbocze po prawej, po lewej, wyżej, niżej.  Oprócz nas czeszą ze dwie ekipy. W końcu, z braku innych punktów, bierzemy ten niepasujący, bo co będzie się marnował.
Kolejny PK odnajdujemy bez trudu, co wyraźnie podbudowuje nasze morale. Z mapy wynika, że powinniśmy teraz wdrapać się na wydmę, jest tylko jeden drobniutki problemik - wydmy nigdzie nie ma. Wracamy w okolice PK 1. Zauważamy radiowóz i przemyka nam nieśmiała myśl, że może policja wyłapuje nam konkurencję ...
Chwila medytacji nad mapą i eureka! - musimy przecież przejść przez kanałek. Wracamy w okolice PK 2, przechodzimy  kanał, idziemy, idziemy i ... nic nie pasuje. Szybka decyzja - wracamy do miejsca, gdzie przynajmniej wiemy gdzie jesteśmy. Tym sposobem kręcimy się między PK 1 i PK 2, a kilometry włażą nam w nogi. Spotykamy ekipę sprzątającą trasę - T. G. oraz drugiego kolegę (z powodu ciemności bliżej niezidentyfikowanego). Oni także utknęli i nie mogą wydostać się z tej czarnej dziury. We czwórkę kilkakrotnie defilujemy między znalezionymi wcześniej dwoma punktami i oprócz rosnącego zmęczenia i zniechęcenia, nic z tych marszy nie wynika. W końcu decydujemy się złamać rutynę i pójść trochę dalej za kanałek. Trafiamy na coś wydmopodobnego, a na szczycie znajdujemy lampion. Bierzemy go jako trójkę i ruszamy po piątkę. Napotykamy wesołą ekipę radomską idącą w przeciwnym kierunku, ale za to po ten sam punkt. Poza tym stojąc obok nas teoretycznie są w zupełnie innym miejscu niż my. Cóż, bywa i tak - nocą czasoprzestrzeń jest bardziej nieoznaczona niż dniem.
Radom idzie w swoją stronę, T. G. w swoją, a nasza trójka miota się to tu, to tam. Wraca T. G. z nową koncepcją, która jednak nijak ma się do zastanej rzeczywistości (a przynajmniej tak się nam wydaje).
Ja się poddaję. Kategorycznie żądam powrotu do bazy! Na szczęście jest to realne, bo litościwy autor etapu zamieścił normalną mapkę topograficzną całej okolicy (maleńką, ale przydatną). Pod groźbą rozwodu T. ustawia w kompasie azymut 315 i zaczynamy iść w jedynym słusznym kierunku (słusznym o tyle, że do cywilizacji zawsze nim dojdziemy). Po drodze znajdujemy jakiś lampion i metodą losową podpisujemy go PK 11, ot tak, żeby na karcie startowej było bardziej kolorowo. Rozochoceni przeczesujemy jeszcze młodnik, bo nóż - widelec budowniczy coś tam schował. Nagle w bezpośredniej bliskości słyszymy jakiś hałas i głośne chrumkanie. Dziki! Dziki! - drę się scenicznym szeptem żeby ostrzec towarzyszy, a jednocześnie nie naprowadzić dzików na nasz ślad. Siły wracają mi w błyskawicznym tempie i niczym młoda łania gnam rączo pod górę. Parafrazując słynną reklamę - dzik doda ci skrzydeł!
Z tego dodania skrzydeł T. znów chce jeszcze szukać jakichś punktów, więc muszę mu delikatnie napomknąć o ewentualnym rozwodzie.
W końcu udaje nam się dotrzeć na metę, która prawdę mówiąc bardziej przypomina wojenny obóz jęczących, stękających i kulejących weteranów.
To jednak jeszcze nie koniec atrakcji. Baza oddalona jest od mety o ponad półtora kilometra, więc organizatorzy sprytnie wykorzystują tę okoliczność i wciskają nam w ręce mapy dojściówek. Wszyscy idą już kupą i tylko nieliczne jednostki spisują kody dla siebie i dla tych co już nie mogą.
W bazie już tylko niezbędne czynności przybliżające do spania i wreszcie wyciągam się na materacu. I tu następuje katastrofa - zamiast błogiego snu czeka mnie walka ze skurczami i niemożność ułożenia ciała w jakiejkolwiek niebolesnej pozycji. Wreszcie nieco ulgi daje mi znienawidzona pozycja "na wznak". Zasypiam przeklinając w duchu pomysł wzięcia udziału w tej imprezie.

Reasumując: tak spektakularnej porażki nie ponieśliśmy jeszcze w żadnych zawodach. Ma to jednak i tę dobrą stronę, że teraz musi być już tylko lepiej!

wtorek, 28 października 2014

Podkurek (cz. 2)

Z niecierpliwością czekamy na etapy nocne - to zawsze największa atrakcja. Upału nie ma, więc wyciągamy czapki, rękawiczki, ciepłe spodnie, czyli wszystko co nas może uratować w razie błąkania się do rana:-)
Jeszcze musimy coś zjeść, bo obiad już dawno poszedł w zapomnienie.
- Nie wiem czy zjeść drugą bułkę, bo jak będziemy biegać to mi będzie ciężko - zastanawia się T.
- No co ty! Na pierwszym etapie nie będziemy biegać, bo będziemy oszczędzać siły na drugi, a na drugim nie będziemy biegać, bo już nie będziemy mieć sił - rozwiewam jego wątpliwości.

Organizatorzy wsadzają nas w autobus i wywożą w nieznane. Jedziemy może z pół godziny, cały czas przeliczając, ile czasu może nam zająć powrót. Na miejscu z autobusu wychodzą kolejne osoby (zgodnie z przyznanymi minutami startowymi), reszta siedzi, patrzy i komentuje co dzieje się na zewnątrz. Mija pięć, dziesięć, piętnaście minut - na starcie przybywa uczestników, ale jakoś nikt nie idzie w las. Nie napawa to optymizmem. Przychodzi nasza kolej. Bierzemy mapę i szybko oddalamy się do najbliższego PK. Nie żebyśmy byli tacy genialni co to rzut okiem i idą, o nie. Wolimy po prostu myśleć w spokoju, bez konkurencji nad głową. Niestety, inni chyba pomyśleli tak samo i przy PK 5 robi się tłoczno.
Udaje nam się dopasować następny wycinek, ruszamy więc po czternastkę, zgarniamy ją i idziemy na zachód w nadziei, że coś tam będzie. Niestety - na zachodzie bez zmian, nic tam nie ma:-( Wracamy do czternastki i próbujemy na północ. W najgorszym przypadku dojdziemy do bieguna. Wydaje nam się, że gdzieś tam powinna być ósemka. T. ustawia mnie w umówionym miejscu jako świecący znacznik, a sam zaczyna krążyć po bliższej, dalszej i coraz dalszej (nie zostawiaj mnie samej!!!) okolicy. Jedynym znaleziskiem jest tramwaj, do którego podpinamy nasz wagonik. Podwiezieni w słusznym kierunku zgarniamy PK 8 i hurtem toczymy się do 12-tki. Przystanek pod amboną wywołuje w nas odruch podbicia tego co wszyscy (i tak tez robimy), po chwili jednak nachodzi nas refleksja, że chyba nie o to nam chodziło. Zawracamy więc i usiłujemy znaleźć jakąś lepszą dwunastkę. Coś znajdujemy, ja znowu robię za znacznik, a T. sprawdza okolicę. Po chwili woła z oddali, że bierzemy jego znalezisko. Znowu oprócz PK trafia nam się tramwaj (ten sam, z którego chwilę wcześniej wysiedliśmy), a że jedzie w słusznym kierunku podążamy za nim.
15-tka i 16-tka stosunkowo proste do znalezienia, ale już dotarcie do nich po bagnie bez strat w ludziach i sprzęcie to wyczyn nie lada. Chyba nie wszystkim udała się ta sztuka bo znajdujemy całkiem dobrą, świecącą latarkę. Przyda się na trasie, a na mecie może znajdzie się i właściciel.
Teraz ruszamy na południe - my drogą, tramwaj bagnem. W końcu, co kto lubi. Spotykamy się przy jedenastce i dalej dajemy się dowieźć do trójki. Bierzemy pierwszy napotkany przepust, nie przejmując się już czy to ten właściwy, czy nie. W duchu błogosławię instytucję pt. "tramwaj" - nie wydaje mi się żebyśmy całkiem samodzielnie wyszli z tego etapu przed świtem.
Przy 9-tce spędzamy długie minuty. Szukamy polany - trawa po piersi, bruzdy półmetrowej głębokości. P., który czesze razem z nami kilkakrotnie gwałtownie znika nam z pola widzenia. Znikanie zachodzi na osi góra-dół. Reszta tramwaju leży na ścieżce i myśli. W końcu natrafiamy na coś, co przy dużej dozie dobrej woli można nazwać polaną, a ponieważ są tam jakieś PK, bierzemy jeden z nich już nie wnikając czy właściwy.
Rzut oka na zegarek uświadamia nam, że pora na metę bez względu na ilość zgarniętych PK. Znajdujemy drogę ze szlakiem rowerowym, która wg. organizatorów powinna wszystkich zagubionych doprowadzić do cywilizacji i ruszamy szybkim (?) marszem. Po drodze jeszcze zgarniamy szóstkę i jedynkę (bo nie trzeba ich jakoś specjalnie szukać) i wreszcie w oddali widzimy czerwone światełko zegara startowego.
Na mecie czeka  ciepły napój (o jak dobrze!) i drożdżówki, jak się okazuje w chwili próby wbicia w nie zębów, lekko podmarznięte. Czekolada z powodu temperatury ma nieokreślony smak, ale zawsze to jakieś kalorie.
Jeszcze oddajemy latarkę uszczęśliwionemu właścicielowi i padam na ziemię.  Zastanawiam się czy wciąż jeszcze mam ochotę na kolejny etap...

poniedziałek, 27 października 2014

Podkurek (cz.1)

PROLOG

Z pewną taką nieśmiałością zapisaliśmy się ponad miesiąc temu na Podkurek. Nasza  nieśmiałość wynikała z braku w regulaminie kategorii średniozaawansowanej. Pozostawało TS albo TP; na TJ jesteśmy za starzy:-(.  T. po krótkim namyśle wysmażył maila do organizatorów w tej sprawie, ale mail przepadł w czeluściach internetu i nie doczekaliśmy się odpowiedzi. 
Im bliżej imprezy, tym szerszą akcję dezinformacyjną rozwijali organizatorzy. Regulamin zmieniał się co parę dni, komunikat techniczny pojawił się dziurawy jak ser szwajcarski, a dzień przed imprezą nagle i niespodziewanie pojawiła się kategoria TU.
Byliśmy już zapisani na TS, opłaceni na TS, nastawieni psychicznie na TS. W końcu postanowiliśmy już na miejscu zobaczyć jak wygląda sytuacja ze zmianą kategorii i czy ktoś oprócz nas też woli TU. No bo jeśli sami, to co to za rywalizacja...

SOBOTA

Budzik dzwoni o barbarzyńskiej 6.30. Kolejny weekend kiedy nie nadrobimy zaległości w spaniu, mało tego - przewidujemy ich namnożenie. Zasadniczo jesteśmy spakowani, wystarczy dobudzić się do końca, zjeść śniadanie i można ruszać.
Bez problemów i bez błądzenia (jak przystało na "orientalistów") trafiamy do szkoły w Lucynowie, rejestrujemy się i pędzimy zająć miejscówkę na sali gimnastycznej. Pamiętając twardą podłogę z poprzedniej imprezy, zabieramy tym razem po dwie karimaty na osobę. Tymczasem dzięki siostrom M. łapiemy się na materac gimnastyczny. Zdecydowanie poprawia nam to poranny humor. Humor poprawia też propozycja M., który chce mi pokazać jaja. Zaniepokojony T. uspakaja się po dodatkowej informacji, że chodzi o smocze jaja..
Robimy szybkie rozeznanie w sprawie zmiany kategorii, ale ponieważ nasi tradycyjni konkurenci z TU pozostają w TS-ach, więc i my podejmujemy wyzwanie.

Mamy dość odległą minutę startową, ale i tak niecierpliwość wygania nas do lasu sporo przed czasem. Obserwujemy jak każdy po odebraniu płachty mapy (spore dofinansowanie do papieru musieli dostać) siada, kuca lub stoi i liczy, liczy, liczy. Usiłujemy wypatrzyć, w która stronę wszyscy ruszają po skończeniu obliczeń.

W końcu nadchodzi nasza kolej. Na początek klasówka z fizyki - maszyny proste - dźwignia dwustronna. Jako, że jest mi to zagadnienie zupełnie obce, nawet nie próbuję przeszkadzać T. w zrozumieniu zadania. Sprawia wrażenie jakby wiedział o co chodzi, a przynajmniej robi mądry wyraz twarzy. Niestety, przyjmuje błędne założenie wstępne, co uniemożliwia sensowne rozwiązanie całości. Dodatkowo mierzy pedantycznie co do milimetra odległości ramion dźwigni, podczas gdy budowniczy pozwolił sobie na  błąd pomiaru w zakresie niemal centymetra. W końcu drobna podpowiedź autora mapy pozwala ruszyć z miejsca. Ponieważ chęć pomocy ze strony autora narasta, a to myli nam obliczenia, postanawiamy dyskretnie oddalić się z linii startu. Jako, że tradycyjnie chodzimy pod prąd, ruszamy w przeciwnym kierunku niż pozostali uczestnicy. Na górce, w słoneczku rozkładamy mini biuro rachunkowe i staramy się uściślić gdzie czego szukać. Z fizyki może i jestem tępa, ale arytmetykę opanowałam w stopniu zadawalającym, więc przeliczam co tam mi T. podyktuje. W końcu rozgryzamy mapę i możemy ruszyć. Jednakowoż jako humanistka czuję się z lekka potraktowana z trepa. Nie mogła być zamiast dźwigni poezja na przykład????

Dopasowanie wycinków mapy, a odnalezienie ich w terenie to dwie różne sprawy. Na wycinkach same warstwice, co niepokojąco przypomina nam WIMnO. Mimo to udaje nam się odnaleźć punkt 6, potem 5, 2, 1, 7, 4. Mówiąc uczciwie - udaje się to T., ja służę tylko do liczenia odległości i pilnowania odnalezionego PK, podczas gdy T. krąży po okolicy sprawdzając, czy to aby nie stowarzysz. Po drodze spotykamy tramwaje nadjeżdżające z naprzeciwka (bo my wiadomo - pod prąd) i od niektórych udaje się wyszarpnąć przydatne informacje, a w zasadzie potwierdzenia, że idziemy w słusznym kierunku.

Sielanka trwa do PK 9. Nie ma go tam gdzie powinien być, ustalamy więc, że poszukamy tam, gdzie go nie powinno być. Znajdujemy punkt na paśniku. Przy drugim nawrocie w to miejsce postanawiamy go spisać z założeniem, że może na PS-a się chociaż nada. W ostatniej chwili powstrzymują nas napotkani M. i A., którzy zwracają naszą uwagę na PK C. Faktycznie, tak jesteśmy zaaferowani PK 9, że na nic innego nie patrzymy. Nieszczęsnej dziewiątki postanawiamy poszukać razem. We czwórkę czeszemy młodnik miotając się chaotycznie to w lewo, to w prawo. Mało efektywna metoda poszukiwań, ale efektowna na pewno!
Napotykamy ekipę szukającą w młodniku paśnika (?!). Pokazujemy im właściwy kierunek, w zamian oni naprowadzają nas na tę nieszczęsną dziewiątkę.

Po resztę punktów ruszamy znów razem z M. i A. Zbieramy PK A i PK B (jak się okaże jest to stowarzysz - coś nam nie wyszło z azymutem) i ruszamy na poszukiwanie LOP-ki. Coś lopkopodobne znajdujemy niezupełnie tam gdzie się spodziewamy, ale bierzemy co jest, bo coraz mniej czasu na dokładne poszukiwania. PK D nie ma nigdzie. Rozdzielamy się w jego poszukiwaniu, w końcu bierzemy cokolwiek stojące na skrzyżowaniu w nadziei na PS-a chociaż. PK E odpuszczamy, bo już jesteśmy w ciężkich minutach. Po długim etapie nie mam siły żeby biec na metę, minuty mnożą się więc jak króliki w Australii.

Na mecie od razu wstępne sprawdzenie karty. Kolejne punkty mamy odhaczane jako prawidłowe, sprawdzający mruczy pod nosem coś o geniuszu, zwłaszcza gdy dowiaduje się, że to nasz pierwszy start w kategorii TZ. Kiedy dochodzi do podliczenia czasu, kwestia geniuszu upada z wielkim hukiem. Kilkanaście ciężkich, w połączeniu z brakiem PK E i chyba trzema stowarzyszami, daje trzycyfrowy wynik karnych punktów.

Po etapie wpadamy do szkoły po trasy TRInO i bloczki obiadowe, bo jak głosi regulamin imprezy, obiad jest na kartki i w restauracji dają od tyłu. Od przodu, czy od tyłu okazuje się mniej istotne, gorzej, że dają po bardzo długim oczekiwaniu. W końcu jednak nadchodzi upragniony posiłek, skwitowany przez T. słowami - "damska porcja" i po zaspokojeniu pierwszego głodu, razem z siostrami M., ruszamy robić TRInO (a nawet dwa trina równolegle).
Tym sposobem zaliczam ostatni brakujący mi punkt do złotej OInO (małej jak na razie), oddaję książeczkę do weryfikacji i wreszcie mogę chwilę odpocząć przed etapami nocnymi.



 

piątek, 24 października 2014

Dialogi z lewej nogi

T. ogląda mapę terenu gdzie odbędzie się Podkurek i głośno wizualizuje sobie możliwe warianty przejścia i sposoby pokonania trasy.

- Ty to chyba chcesz mnie zgubić w lesie - rzucam zalęgłą w mej głowie myśl.

- To może pójdziemy w dwóch zespołach?

- Wtedy to sama się zgubię! Nawet nie będziesz się musiał męczyć ...

czwartek, 23 października 2014

Skutki uboczne MnO

Ja już pomijam te oczywiste, że dom zarasta brudem bo my wciąż w lesie, w weekendy nie ma obiadu bo w lesie ciężko gotować,  nie mamy na nic czasu - no bo siedzimy w lesie, część znajomych się wykrusza - no bo my w lesie, oni nie (no dobra, są nowi znajomi)...

Są jednakowoż skutki stanowiące lekką (a nawet ciężką) przesadę!

Rozrost d..y - Tak! - rośnie, a nie maleje mimo większej dawki ruchu (ciasta, batoniki, kiełbaski na mecie). Im więcej MnO, tym trudniej dopiąć spodnie.
Rozrost łydki - powoduje znaczące problemy z kucaniem - nadprogramowy mięsień nie ma się gdzie podziać i wywołuje uczucie dyskomfortu.
Dzisiaj planuję znieść ze strychu zimowe kozaki. Jeśli cholewka się nie dopnie przyjdzie mi spędzić zimę w Himalajach*.

* Nie, nie tych górach, w butach turystycznych.

środa, 22 października 2014

Rekonesans

Wczoraj zrobiliśmy pierwszy rekonesans do wiosennej Niepoślipki.
Idziemy, a T. mruczy pod nosem:

- Tu ich wytopimy, tu wpędzimy w błoto ... O! A tu w chaszcze!

Do wiosny padnie pewnie jeszcze kilka równie atrakcyjnych propozycji.

poniedziałek, 20 października 2014

Jesień idzie ...

... nie ma na to rady! Człowiek nie dośpi, nie doje i iść musi. Taka to siła nałogu!
Na "Jesień" udaje nam się namówić młodszą córkę. Wybiera się też znajomy zainfekowany marszami na Niepoślipce.
Do Chotomowa dojeżdżamy parę minut przed oficjalnym czasem rozpoczęcia imprezy i zastajemy już wielometrowy ogonek do rejestracji. Czuję się jak za młodu w kolejce po mięso albo inne trudno osiągalne dobra. Organizatorzy najwyraźniej chcą mi umożliwić powrót do przeszłości, bo czeka mnie jeszcze jedna kolejka - tym razem już do startu.
Ja i T. idziemy w TU, Z. sama w TP.
Pobieramy mapę złożoną i wystylizowaną na kopertę, jako że obchodzimy 456-lecie istnienia Poczty Polskiej:-) Prawda, że okrągła rocznica? :-)
Mapa niestety nie dość, że czarno-biała, to jeszcze słabo zeskanowana, w związku z czym mało czytelna. Trudna nie jest - trochę poobracane niektóre fragmenty i jeśli tylko uda się odpowiednio wytężyć wzrok to damy radę. Po drodze zaglądamy w mapę tezetów, którzy mają jakby lepszą jakość i zaznaczamy sobie u nas, który punkt jest w dołku, który na górce, bo właśnie te niuanse giną w naszej mapie.
Limit czasu duuuży, spodziewamy się więc jakiegoś haczyka, który nas przystopuje. Nic takiego nie ma, poza jednym PK oznaczonym dwoma lampionami (od przybytku podobno głowa nie boli) oraz punktu na LOP-ce stojącym dalej niż 5 m od jej osi. Jak się później okazuje budowniczemu bardzo spodobało się drzewo i koniecznie chciał na nim powiesić lampion. Wybaczamy.
Drobnym w sumie utrudnieniem jest zagrodzona przecinka oraz buszujący w jej pobliżu niedźwiedź, który przy bliższym kontakcie okazuje się być parą grzybiarzy.
Na metę docieramy bezproblemowo, jeszcze z zapasem czasu. Posilamy się kiełbasą z grilla (dokładnie tego mi było trzeba!) i nerwowo spoglądamy na ścianę lasu - wynurzy się z niej, czy też nie, nasze dziecko. Po kilkunastu minutach wynurza się i oczami ciska gromy, które na szczęście nikogo nie trafiają, w przeciwnym razie trup ścieliłby się gęsto. Z jej opowieści o błąkaniu się i przedzieraniu przez zarośniętą puszczę w poszukiwaniu nieistniejących PK, wyłania nam się obraz całkiem innego lasu - nasz był rzadki, z szerokimi drogami, jasny i bezpieczny. Gdzie oni to TP puścili???
Z. nieco uspokojona, że nie tylko ona miała problemy, godzi się pójść na drugi etap. Zresztą nie ma większego wyboru, bo do samochodu i tak trzeba iść w tym samym kierunku, więc co szkodzi po drodze zbierać punkty.
Zostawiamy ją z jej dylematami i ruszamy na swój drugi etap. Na pozór wydaje się łatwy - na mapie zaznaczono 22 skrzyżowania oraz 12 wycinków - trzeba dopasować je do siebie. Pierwsze skrzyżowanie identyfikujemy dość szybko. Spisujemy kod i podbudowani sukcesem idziemy dalej. Przy drugim nie pasuje żaden wycinek, podobnie przy trzecim, czwartym i kolejnych. Robi się dziwnie. Bardzo dziwnie. Liczna konkurencja z trasy również ma problemy z dopasowaniem wycinków do skrzyżowań. Dopiero przy 9-tym skrzyżowaniu coś zaczyna się układać.10-te i 11-te są dość jednoznaczne, za to do 12-tki znowu nic nie pasuje. Przemy do przodu, wracamy, sprawdzamy nieraz kilkakrotnie to samo miejsce. Niektóre wycinki przypisujemy do skrzyżowań bez większego przekonania, niektóre nie pasują nigdzie. Odbieramy telefon od Z.:
- Ja już jestem na mecie, a wy gdzie?
No tak, teraz my błąkamy się po terenie, gdzie ona przedtem miała problemy. Chyba jakieś złe moce strzegą tego fragmentu lasu. Na metę docieramy już chyba po czasie, z lekka zdegustowani naszymi osiągnięciami. Pocieszamy się, że inni też mieli problemy i może nie będziemy tacy ostatni.
Na otarcie łez dostajemy po batoniku oraz zestaw pieczątek do książeczek.
Szybko zbieramy się do domu, bo wieczorem czeka nas jeszcze impreza u sąsiadów. Oczywiście zabieramy ze sobą zestaw map, pokazujemy, dzielimy się wrażeniami i obserwujemy jak orientacyjna epidemia zatacza coraz szersze kręgi. Cóż, mam nadzieję, że nie zrujnujemy im życia:-)

środa, 15 października 2014

Smocze jaja

Mija trzeci dzień od Przejścia Smoka, a my wciąż dopasowujemy jaja. Złote oczywiście, bo o dopasowaniu pozostałych nie ma co marzyć. Podejrzewamy gdzie te jaja mają być, tyle tylko, że ciągle coś się nie zgadza. A to droga do połowy pasuje jak ulał, a nagle ucieka gdzieś w bok, a to poziomice się rozjeżdżają, górka niespodziewanie przemieszcza się o kilkanaście metrów ...
T. zaprzągł do roboty komputer i photoshopa - twardziel, nie odpuszcza. Pół dnia skanował, wycinał, kopiował, nakładał, a efekty wciąż tylko bardzo przybliżone.

My się zapytowywujemy: co autor miał na myśli???





wtorek, 14 października 2014

Przejście Smoka - noc

Przed etapami nocnymi dobrze jest się jakoś zregenerować. W tym celu zaliczamy mini ino, a właściwie T. zalicza, bo ja po pierwszych punktach daję sobie spokój. Nie wiem dlaczego, ale ZAWSZE mini ina wywołują u mnie wrażenie, że ktoś robi ze mnie idiotkę. Czy ktoś jeszcze tak ma???
T. chyba nie czuje się jeszcze całkiem odświeżony bo wyrusza na BnO  "Pęd w zwierciadle". Niech sobie pędzi jak mu mało. Ja tam wolę zjeść obiad.
Na ścianie płaczu pojawiają się pierwsze wyniki: pierwszy etap - drugie miejsce, drugi etap - pierwsze. Przecieramy oczy nie dowierzając - wygraliśmy etap z jajami!
Jeszcze mamy chwilę czasu do nocnego wyjścia, odwiedzamy więc znajomą w Zgierzu i robimy drobne zakupy.
Na start jedziemy samochodem - po drodze chcemy zaliczyć dwa PK z TRInO.

Po dziennych jajach trochę obawiamy się tego, co też przygotowano dla nas na noc. Już jednak pierwszy rzut oka na mapę mówi, że nie powinno być źle - fragmenty duże, czytelne i tylko cztery. Cztery to tam zawsze jakoś da się połączyć. Pierwszy PK bierzemy z marszu, do następnego wychodzi nam, że najlepiej iść wzdłuż strumyka. Tak też robimy. Pod koniec biegu strumyk rozlewa się szeroko, tworząc mocno podmokłą łąkę (?), bagno (?), czy w co tam wdepnęliśmy. Spotykamy błąkającą się ekipę tezetów i pozwalamy zerknąć na naszą mapę. Chyba nie są zainteresowani jeziorkiem, przy którym powinien być nasz punkt, bo oddalają się w las. Zdania po której stronie wody powinien być PK mamy podzielone, ale ponieważ i tak udaje się znaleźć tylko jeden, więc bierzemy co dają.
PK 11 trochę daje nam w kość. Przedzieramy się do niego idąc wzdłuż rowu, dochodzimy za daleko, wracamy - a wszystko przy zanikającej, a właściwie nieobecnej ścieżce. Ze względu na pajęczyny i pająki chodzenie poza przetartymi ścieżkami jest dla mnie traumatycznym doświadczeniem! Brrrrr....
Kolejne punkciki wpadają bez większych problemów, dopiero przy PK 2 dopada nas zaćmienie umysłowe. Idziemy właściwą drogą, we właściwym kierunku, tylko nie wiedzieć dlaczego zamiast PK 2 spodziewamy się znaleźć PK 3. Dwójka umiejscowiona jest na górce, trójka nad rzeczką, więc siłą faktu teren w żaden sposób nie chce się nam zgodzić. Na szczęście zauważamy nasza pomyłkę i od razu wszystkie elementy krajobrazu wskakują na swoje miejsce.
PK 4 nie ma. A przynajmniej nie ma w miejscu zaznaczonym na mapie. A przynajmniej w miejscu, które my uważamy za zaznaczone na mapie. Czeszemy równo las, ale dopiero wycofując się na z góry upatrzone pozycje, zauważamy lampion. I tak powinien być w innym miejscu! Mimo to spisujemy i pędzimy dalej.

Na mecie chwila odpoczynku: ciacho, herbata, czekolada oraz zapewnienie ostatniego budowniczego, że jego trasa będzie lekka, łatwa i przyjemna. Pobieramy "Smoczy ogon", przysiadamy na pniu i usiłujemy powstawiać trójkąty w schemat. Udaje się zlokalizować trzy, w tym ten ze startem i metą. Nie jest to imponujący wynik. Idziemy do PK 1 żeby nie robić tłoku na starcie. Znowu oglądamy mapę z każdej strony i wciąż nie mamy pomysłu co dalej. Do tego ten głupi dopisek autora - zakaz cięcia mapy! Zaraz, zaraz! Mapy to może i nie można ciąć, ale własną, prywatną, za ciężko zarobione pieniądze kalkę to sobie chyba możemy ciąć ile chcemy?! Następuje szybka akcja przerysowywania i cięcia trójkątów. Jakby to powiedzieć ... Zakaz cięcia jest chyba słuszny, bo niewiele nam to daje. Niby coś tam dopasowujemy, ale im bliżej szukanego punktu, tym bardziej go tam nie ma.
Cudem?, przypadkiem? intuicją? trafiamy na PK 4. Zakładając, że jest on na skraju mapy, ruszamy w jej głąb. Trafiamy na paśnik, który miał być całkiem gdzie indziej oraz na tramwaj tezetów, który mógł być gdzie tylko chciał. W poszukiwaniu LOP-ki ruszamy w dół mapy. Zamiast LOP-ki trafiamy na obiekt sztuczny i kolejny tramwaj. Do obiektu nie przyznają się tezeci, więc zgarniamy go jako PK 6, co potwierdza bliska obecność PK 5.
Przemieszczamy się w dół mapy powtarzając jak mantrę, że gdzieś tu musi być LOP-ka. W końcu trafiamy na dobrze widoczny lampion, usadowiony przy samej drodze i wmawiamy sobie, że to musi być ona, wyczekiwana, wytęskniona LOP-ka. Idziemy więc dalej drogą, lampionów jak nie było, tak nie ma, za to trafiamy na rów, którego długo, namiętnie i bezskutecznie szukaliśmy w przeciwległym krańcu mapy. Ustaliwszy, że w okolicy rowu musi być jedenastka odnajdujemy ją, znajduje się też leżąca w okolicy dwunastka. Jako, że czas pędzi nieubłaganie, a żadne pomysły co dalej nie przychodzą już do głowy, kierujemy się w stronę mety. Po drodze zgarniamy łatwe, położone przy niej punkty 2 i 7 i z ulgą oddajemy kartę startową.

Trochę czujemy w nogach te cztery etapy i po powrocie do bazy marzymy o ciepłym, miękkim łóżeczku. Po szybkiej kąpieli musimy się jednak zadowolić twardą podłogą i śpiworem. A także zapalonym światłem, chrapiącymi współtowarzyszami, a nad ranem dzwoniącym uparcie budzikiem, którego właściciel spędzał noc na korytarzu i nie słyszał alarmu. Do tego ledwo napoczęte śniadanie przerywają nam organizatorzy, bo zaczyna się ceremonia dyplomowania zwycięzców. No co za ludzie!!!
Ostatecznie zajmujemy drugie miejsce w naszej kategorii, odbieramy dyplomy, upominki, uściski dłoni, dojadamy i ... ruszamy robić TRInO. W końcu dzień bez orientacji to dzień stracony! :-)

poniedziałek, 13 października 2014

Przejście Smoka - dzień.

Wreszcie doczekałam się! Nadszedł Dzień Smoka!
Mimo zaczątków gruźlicy, zapalenia płuc i eboli razem wziętych decyduję się jechać. Najwyżej padnę gdzieś po drodze, ale przynajmniej w pięknych okolicznościach przyrody :-)
Na start dojeżdżamy już w trakcie odprawy. Załatwiamy wszystkie formalności, rozkładamy legowiska i robimy ogląd konkurencji. W naszej kategorii startuje tylko 5 zespołów, więc na pewno zajmiemy niezłe miejsce:-) Przyglądamy się też tezetom - to nasza konkurencja in spe. Jeszcze nie teraz, ale dobrze poznać przeciwnika wcześniej, no nie?
Na start trzeba podejść kilkaset metrów, po drodze zaliczamy więc kilka punktów nowego TRInO. Zresztą to TRInO będzie się za nami ciągnęło przez cały pierwszy etap. Specjalnie chyba tak to wymyślili, żeby ludzi dekoncentrować na trasie. Najgorsze instynkty organizatorów powoli wypełzają na światło dzienne.
Wreszcie dostajemy mapy etapu pierwszego. Mapa jest na przeźroczystej folii, co trochę komplikuje jej ogląd. Jak na złość nie mamy białej kartki żeby podłożyć pod folię.
Mówiłam już coś o wredności budowniczych?
Szybko dopasowuję pierwsze wycinki do mapy i ruszamy. Mapa prosta (szukam haczyka, szukam i jakoś nie mogę znaleźć), więc bez problemu zgarniamy kolejne punkty. T. jakoś nie w formie. Chyba za bardzo wziął sobie do serca tytuł etapu "Dajże smoku spać!" i jakiś taki przymulony z lekka. W efekcie kilkakrotnie muszę odwodzić go od złych decyzji. Oby tylko doszedł do siebie przed nocą!
I tak znajdując sobie raz PK z etapu, raz z TRInO wędrujemy przez piękny, kolorowy las. Beztrosko rozsiewam prątki i wirusy radośnie pokaszlując.
Nasza czujność zostaje uśpiona i popełniamy błąd. Mylimy PK S z PK K i trzeba wrócić nanieść poprawkę. Za to pamiętamy o tym, że jeden punkt jest nadmiarowy i nie będziemy mieli nadkompletu (a to już nam się zdarzało)! Ponieważ czas niebezpiecznie się skurczył, do mety ruszamy biegiem. Moje biedne płuca rzężą, ale wiadomo - każda minuta na wagę zwycięstwa.

Chwila odpoczynku, szybka przekąska, woda, herbata i już nasza kolej. Drugi etap to "Smok z jajami". Patrzymy na mapę i od razu wiemy, że faktycznie - będą niezłe jaja. Im dłużej oglądamy mapę, tym bardziej miny nam rzedną. Siedzimy, siedzimy; patrzymy, patrzymy i ... nic. Głupio tak siedzieć bezczynnie na starcie, przenosimy się więc z rozmyślaniami w okolice jednego z czterech dostępnych normalnemu umysłowi punktów. W końcu zapada decyzja - tniemy jaja! Udaje nam się dopasować jedno ze złotych jaj, a wymagane są co najmniej dwa. No, ale w końcu, zawszeć to jakiś sukces. Wygląda na to, że zakończymy zabawę z pięcioma z czternastu punktów. Mało. Wycięte jaja co chwilę się rozsypują i gubią. Zamiast pomóc, jeszcze przeszkadzają.
Próbujemy nowej metody - idziemy na azymut w okolice niebieskiej kropki i na miejscu próbujemy dopasować otoczenie do wycinka, ewentualnie wycinek do otoczenia. Co po drodze myślimy o budowniczym trasy zmilczę, bo niespecjalnie nadaje się to do druku, a używane przez nas (w myślach co prawda) słowa, nie są społecznie akceptowalne.
W okolicach malowniczego kopczyka z tkwiącym na szczycie PK natykamy się na jedną z konkurencyjnych grup. Jako konkurencja nie prezentują się jakoś szczególnie groźnie - wystawiają twarze do słońca i sycą wzrok widokami. Krótka konsultacja nie daje żadnej dodatkowej wiedzy ani nam, ani im. Jednym słowem - nikt nic nie wie. Biorę z nich przykład i osiadam na laurach (tzn. siadam na d...e i nic nie robię). Za to T. otrząsnął się z pierwszoetapowego letargu i niczym pies tropiący kręci się po okolicy. W końcu triumfalnie obwieszcza - kopczyk to PK K, a za drogą był L. Siedem na czternaście - wynik nie jest specjalnie wyśrubowany.
Podbudowani sukcesem rzucamy się na czesanie lasu w nadziei na kolejne punkty, które udałoby się do czegoś dopasować. Niestety - fart był jednorazowy. Może gdyby limit czasu był pięciokrotnie większy, nasza metoda dałaby efekt. Jednak wobec nieubłagalnego zegara musimy się poddać. Biegniemy na metę. No przecież nie cały czas, zrywami tylko. U celu obserwujemy scenkę rodzajową - wkurzeni tezeci wloką za kark budowniczego trasy w las. Tak, to ten sam, który podrzucił nam te zgniłe jaja. Chyba jesteśmy degeneratami bez serca, bo wcale nam go nie żal:-)

Po powrocie do bazy usiłuję dopasować jaja mając wzorcówkę przed oczami.Niestety, mój umysł nawet przy takim ułatwieniu nie radzi sobie z ogarnięciem mapy. Budowniczy w worku pokutnym kaja się i przeprasza. Cóż, tym razem chyba mu darujemy ...

czwartek, 9 października 2014

Smocze dialogi

- Jakie odgłosy wydaje smok? - pyta nagle T.
- Smok to wydaje ogień przede wszystkim.

Tak, szykujemy się na Przejście Smoka. Grunt, to przygotowanie merytoryczne:-)

poniedziałek, 6 października 2014

InO z Niepoślipką (cz.2)

W niedzielę budzik dzwoni o szóstej rano, a przecież dopiero co położyliśmy się spać. T. do późnej nocy rozwieszał położone najdalej lampiony, a ja niczym Penelopa oczekiwałam jego powrotu.
Zwlekamy się z łóżka (co po całym tygodniu chodzenia nie jest takie łatwe), dzielimy pozostałe lampiony (na szczęście sprawiedliwie, a nie równo) i wyruszamy w las. Zimno. Palce drętwieją od trzymania metalowego zszywacza. Odnajduję pierwszy punkt i staczam nierówną walkę ze zszywaczem. T. przybywa na odsiecz. Ustrojstwo wobec przeważającej siły wroga poddaje się i dalej działa już jak należy. Jestem tak przejęta swoją misją, że z wrażenia nie udaje mi się odnaleźć kilku punktów, w których byłam już co najmniej kilkanaście razy w ostatnich dniach. Totalne zaćmienie umysłowe. W głowie dzwoni mi uporczywa myśl: T. mnie zabije! T. mnie zabije! Nie żeby był taki skory do mordu, ale w ekstremalnej sytuacji to nigdy nie wiadomo co z człowieka wyjdzie.
Czuję narastający ból głowy, co przeraża mnie jeszcze bardziej, bo w razie migreny czeka mnie tylko łóżko. Rozwieszam jeszcze kilka lampionów - to tu, to tam, wybierając jak najmniej optymalny wariant przejścia. W końcu resztę zostawiam T., a sama pędzę do domu spragniona małej niebieskiej pigułki.
Nie, nie kładę się do łóżka. Noszę stoły, szoruję krzesła, rozwieszam na słupach i drzewach plakaty naprowadzające na start. Z odsieczą przybywają umówione wcześniej siostra i mama. Zajmują się organizacją punktu gastronomicznego. W trakcie przygotowań przybywa pierwszy uczestnik i od razu zostaje zagoniony do roboty - co się chłopak będzie marnował, skoro młody i zdrowy.
Z lasu wraca T. i razem bierzemy się za organizację startu. Jeszcze rozstawiamy biuro, a już pojawiają się pierwsi niecierpliwi inowcy. W planie mieliśmy oficjalne rozpoczęcie, na które zapowiedział się burmistrz - jakby nie było sponsor imprezy. Możemy o tym zapomnieć. Przy stoliku zaczyna kłębić się tłum, więc z obawy przed zadeptaniem szybko wysyłamy tłum w las. Nadchodzi gromada dzieciaków. Cieszymy się, że któraś szkoła zdecydowała się przysłać swoją reprezentację. Usiłujemy ogarnąć ten żywioł, wytłumaczyć o co mniej więcej chodzi, policzyć  i wystartować. Policzenie dzieci, jak wiadomo, jest równie realne co przeliczenie worka pcheł. Mamy nadzieję, że opiekunowie opanują sytuację i ile wyprowadzą, tyle przyprowadzą.
Pojawia się burmistrz. Chyba lepiej, że nie trafił na panujące wcześniej pandemonium. Ogląda mapy i decyduje się wziąć udział w zabawie, musi tylko pojechać się przebrać. Obiecujemy nie zwinąć startu.
Większość już na trasie, mamy więc chwilę odpoczynku. Wygląda na to, że sytuacja opanowana. Idę skontrolować punkt żywieniowy, robię kanapkę dla T. żeby nie padł (bo co ja wtedy zrobię?) i ledwo wracam na start, a już pojawiają się pierwsi powracający. Dzieciaki. No jak? Jakim sposobem - ja się pytam - już zdążyli oblecieć las i wrócić?? Szybkie losowanie nagród i zabieram ich na poczęstunek. Dzieci wsuwają aż im się uszy trzęsą, a ja ściągam pomoc kuchenną do dorabiania kanapek. Po dłuższej chwili nadchodzą kolejni uczestnicy i ogródek zapełnia się ludźmi. Spośród zawsze pomocnych sąsiadów szybko tworzy się komitet pomocowy do spraw donoszenia kawy i herbaty, a ja zaczynam wypuszczać chętnych na etap MINI. Etap jest krótki, więc co chwilę ktoś wychodzi, ktoś wraca. Ciekawa jestem co słychać w "biurze" leśnym, ale mogę liczyć tylko na relacje powracających.
Ci, którzy przyjechali z dalszych okolic, nie czekają na podliczenie wyników; do końca imprezy zostają mieszkańcy Zielonki i zaprzyjaźnieni "Stowarzysze". Robi się coraz później, a w lesie jeszcze dwie osoby. W końcu i oni wracają. Jeszcze podliczenie ostatnich kart i mamy wyniki. W miarę ostateczne, bo nikt nie wrzucał protestów do dziury :-) Szybko wypisuję dyplomy dla tych, którzy czekali do skutku. Przynajmniej na zakończenie udaje nam się zorganizować część oficjalną. Są przemówienia, wręczanie dyplomów, pamiątkowe fotki i obietnica, że na wiosnę Niepoślipka znowu wyprowadzi Zielonkę w las.

InO z Niepoślipką (cz.1)

Z pamiętnika organizatorów:

Środa
Pamiętniczku!
Wyobraź sobie, że będziemy organizować imprezę na orientację! My! Takie żółtodzioby! Oglądamy nasz las na różnych mapach, a potem T. narysuje naszą własną. Chce mnie nauczyć jak to się robi, ale nie wróżę temu przedsięwzięciu większego powodzenia. Ja mu tłumaczę, że przecież od mapy ważniejsze jest to, czym nakarmimy ludzi, no bo wiadomo - przez żołądek do serca!
Sobota
Kochany Pamiętniczku!
Dzisiaj T. cały dzień rysuje i rysuje. Też spróbowałam. Wiesz, że to wcale nie jest takie łatwe? Moje poziomice (T. mówi na to warstwice - nie podoba mi się ta nazwa) wyszły strasznie kanciaste. Przecież nie możemy puścić ludzi w teren z kanciastymi poziomicami, prawda?

Czwartek
Drogi Pamiętniczku!
Dzisiaj jestem bardzo zmęczona. Zrobiliśmy pierwsze porównanie wykreślonej mapy z terenem i wyobraź sobie, że kilku z zaznaczonych na mapie ścieżek nie było w rzeczywistości.  Tak przecież nie może być! Szybko wzięliśmy się do roboty i we dwójkę zaczęliśmy je wydeptywać. Nie przypuszczałam, że to takie trudne. Najpierw musieliśmy usunąć większe krzaczki (dobrze, że wzięliśmy sekator), potem powyrywać wysokie trawy i chwasty, następnie dobrze udeptać podłoże i na koniec malowniczo wysypać liśćmi. Uff, nie wiem jak inni przygotowują swoje trasy w czasie krótszym niż kilka miesięcy.

Poniedziałek
Kochany Pamiętniczku!
T. wymyślił i przygotował dzisiaj mapę dla TZ-owców. Tak mi się wydaje, że on planuje wytracić całą konkurencję! Znam nasz las od 15 lat, ale gdyby mnie do niego wpuścił z tą mapą, zostałabym tam już na zawsze. Jak ja mam uratować tych biednych ludzi??

Niedziela
Pamiętniczku!
Mamy już wszystkie trasy. Jedną przygotowałam całkiem samodzielnie! Wyobrażasz to sobie? T. mówi, że teraz będziemy musieli kilka razy pójść do lasu, żeby sprawdzić czy na pewno mapa zgadza się z terenem. No ale jak może się nie zgadzać? Przecież już byliśmy wydeptywać ścieżki!

Poniedziałek
Drogi Pamiętniczku!
Przez cały tydzień (codziennie) będą teraz imprezy na orientację. Będziemy na wszystkie chodzić, ale wcale nie po to żeby szukać tych punktów kontrolnych (ale oczywiście parę zbierzemy), tylko po to żeby podpatrywać innych organizatorów. Bo my też chcemy być tacy jak oni! Ja to nawet chcę być lepsza, ale nie mówię tego T. bo by się ze mnie śmiał. Dobrze, ze Tobie Pamiętniczku mogę o tym powiedzieć.

Sobota
Najukochańszy Pamiętniczku!!!!
Tak bardzo się boję. Dzisiaj śniło mi się, że nikt nie wrócił z trasy i musieliśmy zawiadomić policję. Nie zdążymy już zmienić map żeby były łatwiejsze. Szkoda będzie stracić tylu znajomych, a nawet własną rodzinę! Oj, co myśmy najlepszego zrobili?!
A T. w ogóle nic się moim zmartwieniem nie przejmuje tylko liczy i liczy. Liczy mapy, karty startowe, upominki do loterii i sama nie wiem co jeszcze.
Ja tam tylko liczę na to, że jakimś cudem wszystko się uda. Trzymaj za nas kciuki Pamiętniczku!!!

sobota, 4 października 2014

Jesienne 2×2

Pomimo zmęczenia niemal tygodniowym codziennym inowaniem oraz mimo nawału prac przy własnej imprezie, decydujemy się jechać do Kozienic. Na trasie korki, roboty drogowe, objazdy, ale nas to nie zraża. 

Po dotarciu obowiązkowa część towarzyska - powitania, pogaduszki - zupełnie jakbyśmy się nie widzieli dzień wcześniej. W końcu ktoś rzuca hasło, że może by tak jednak na trasę. Akurat gawędzimy z siostrami M., więc aby nie przerywać konwersacji łączymy nasze wagoniki i nowiutkim tramwajem wyjeżdżamy z zajezdni. Za płotem konsternacja - według mapy powinniśmy iść na północ, w prostej linii od startu. Nam jednak wychodzi, że albo na północ, albo po prostej - jednocześnie się nie da. Jedna z sióstr (jeszcze ich nie odróżniam) wraca do organizatora dopytać "co autor miał na myśli". Okazuje się, że miał na myśli start w innym miejscu. Ruszamy LOP-ką. Dołącza do nas jeszcze kolega M. Idziemy, idziemy, idziemy, a PK jakoś nie widać. W końcu okazuje się, że wszystkie wiszą od d... strony (od drugiej strony) pni i w drodze powrotnej będą świetnie widoczne. Spisujemy co jest, ja obowiązkowo robię pomyłkę - przy LOP-ce na szczęście da się to naprostować. Mimo wszystko brakuje wciąż jednego PK. Podobno jest na samym początku, sprawdzimy w drodze powrotnej. Co sprytniejsi zostawiają sobie miejsce na wpis w karcie startowej, sklerotycy zapominają o tym. Trudno. 

Po nieudanej LOP-ce reszta trasy już bez problemów. Co prawda niektóre PK autor przypadkiem zamaskował przez nałożenie kolorów na mapę, ale wrodzona inteligencja i tak pozwala nam je znaleźć. Zaginiony PK z LOP-ki faktycznie znajduje się na samym początku trasy i aż dziw, że udało nam się go pominąć. I tak, pośród konwersacji, w miłym towarzystwie, niepostrzeżenie mija nam etap. Największy sukces tego przejścia? Wiem już, która z sióstr to A., a która Z. :-)

 

Po chwili odpoczynku, upieczeniu i konsumpcji kiełbasek wyruszamy na drugi etap. Ponieważ miłego towarzystwa nigdy dość, idziemy w tym samym składzie.

Opis drugiej mapy jakby mniej nam się podoba - zlustrowane, zamienione, jednocześnie zlustrowane i zamienione - no czegóż to nie powymyślali! I ten znienawidzony dopisek - NIE CIĄĆ MAPY! Zbieramy pierwszy PK, po czym ruszamy w kierunku odwrotnym niż autor mapy przewidział. Żeńska część ekipy nieśmiało protestuje, ale siła perswazji oraz pewność siebie T. przeważa. Po chwili jednak i jemu przestaje zgadzać się rzeczywistość z mapą, postanawia więc zmienić rzeczywistość. Teraz idziemy jak należy. Konwersacja zamiera. Ta mapa wymaga już większego skupienia. Mniej więcej łapiemy o co chodzi i początek idzie błyskawicznie. Kryzys dopada nas między literką E i N. Nic nie chce się zgodzić, a jak już się zgadza, to nigdy wszystkim jednocześnie. Na temat sposobu zlustrowania wycinka pada milion teorii. Może tkwilibyśmy tam do teraz, gdyby nie litościwa podpowiedź B. z TZ-ów. Wiemy już przynajmniej, że jesteśmy tu gdzie myśleliśmy (no, może nie wszyscy) że jesteśmy. Zanim ruszymy dalej i tak jeszcze sto razy obracamy i lustrujemy mapę. Kolejne N znowu trochę myli nam kierunki i A. pochopnie wpisuje PK 11, który przy bliższym poznaniu okazuje się być PK 12 (albo na odwrót). W końcu docieramy do strumyka. Znowu robi się łatwiej, konwersacja odżywa, a ja zaczynam podziwiać krajobrazy pod nogami - no dobrze, przyznaję - szukam grzybów. Po chwili A. i T. szukają PK, my z Z. darów lasu. Znad pięknego podgrzybka podrywa mnie okrzyk T., który nieopatrznie zerknął na zegarek. A już było tak pięknie .... Pędzimy więc w kierunku mety i nadrabiamy stracone minuty.

 

Na mecie nadrabiamy stracone kalorie (kolejna kiełbaska) i przed wyjazdem zaliczamy jeszcze dwa mini InO. W tyle głowy już dzwoni nam alarm, że przed nami jeszcze rozstawianie lampionów i tysiąc innych spraw do dopięcia.

Zapraszamy jutro na Niepoślipkę!



piątek, 3 października 2014

Tappabuchino vol. 2 ...

... czyli Światowy Dzień Uśmiechu.
Po wczorajszym kryzysie ani śladu. Znów czekam na InO jak na przygodę, a nie obowiązek. Tym razem wybieramy się we trójkę - udaje się namówić Z. na pójście z nami.
Z mapy patrzy na nas uśmiechnięta buźka. Jest tak sympatyczna, że nawet nie przeszkadzają nam zlustrowane oczka i uśmiech. Z., jako osoba niezwykle praworządna i trzymająca się zasad, oprotestowuje nazwy punktów kontrolnych. Fakt, mnie też kłuje w oczy "wąrz", "ołóf", "śćema". Czegóż to nałykał się dzisiaj budowniczy????
Nie wiem, czy mapa jest tak prosta, czy mój poziom inteligencji tak wzrósł przez noc, ale prowadzę do pierwszego punktu, drugiego, trzeciego. Teraz pora na pomniki i krzyż. Całkiem niedawno robiliśmy TRInO w tej okolicy i to znacząco ułatwia zadanie. T. stanowczo domaga się stowarzysza do zadania drugiego. Ależ proszę bardzo - mówisz i masz.
Trasa jakoś podejrzanie łatwa, aż upewniam się czy to aby na pewno jest TU. Z. ma co prawda odrębne zdanie w tej kwestii i wyraża votum separatum, ale w końcu mamy wolność słowa.
I kiedy " już był w ogródku, już witał się z gąską" natrafiamy na oczokłujący "ołóf". Wydaje nam się, że PK  musi być tutaj i jednocześnie, że jednak absolutnie nie tu. Błąkamy się wśród żywopłotów, a dookoła pobłyskują latarki innych poszukiwaczy. Wyglądamy jak chmara przerośniętych robaczków świętojańskich. W końcu T., po kilkukrotnym przestudiowaniu mapy, ustala gdzie powinniśmy szukać. Szukamy, szukamy, szukamy, szukamy ... "Już miesiąc zaszedł, psy się uśpiły, A tam ktoś klaszcze za borem", a my wciąż uparcie i bezskutecznie szukamy. W końcu decydujemy się na jeszcze jednego stowarzysza, bo co sobie będziemy żałować. Jeszcze tylko przelecimy przez DŻokijema i już meta.
A na mecie .... Eh, gdyby za każdy etap dawali po kawałku tego rozdziabdzianego ciasta, to poszłabym na wszystkie etapy i to kilkukrotnie.
Coś ostatnio InO zmienia się w kulinarny wyścig zbrojeń.

23. OrtInO

Dobijamy do połowy tygodnia. Czuję nadciągający kryzys. Gdyby nie fakt, że impreza z gatunku tych, na których wypada się pojawić (ma już wyrobioną markę), do tego za 2 punkty, no i ta szarlotka na mecie.... to żadna siła nie wyciągnęłaby mnie z domu. Mówiąc uczciwie, przeważyła szarlotka :-)
Jak zwykle staramy się wystartować jak najwcześniej, żeby złapać jeszcze trochę światła, ale i tak musimy zacząć od latarni. Mój udręczony poprzednimi imprezami umysł nie chce ogarnąć idei stykania się trójkątów. Zresztą, jak Bóg rozdawał wyobraźnię przestrzenną, to ja akurat stałam w kolejce po krzywe zęby :-(
Pierwszy punkt łatwy, blisko startu, więc pewnie idę w jego kierunku.
- Na rogu tego bloku - stwierdzam.
T, jak zwykle odruchowo protestuje i twierdzi, że mu się ścieżki nie zgadzają. Po chwili jednak - co się zdarza rzadko - przyznaje mi rację.
Nie bardzo wiemy co dalej. Na jednym z trójkątów wyłapujemy kościół, a ponieważ T. po prostu wie gdzie to jest, idziemy tam. Liczymy dzwony i znowu nie wiemy co dalej. Ja chcę iść do K, bo blisko i łatwo trafić, T. woli najpierw zebrać wszystko po jednaj stronie ulicy. Decydujemy się na PK M i po chwili mamy go.
Uznawszy, że wniosłam już wystarczający wkład w poszukiwania, zapadam w umysłowy letarg. Ożywiam się jedynie w bliskiej okolicy punktów i jak pies myśliwski dopadam i wystawiam je T. Modelowa współpraca:-)
Po chwili, no może dłuższej chwili, możemy przenieść się na drugą stronę Bonifacego.
Po raz ostatni przejawiam inicjatywę i doprowadzam do PK K.
T. analizuje mapę:
- Tu będzie E.
- Zgadzam się.
- A tu L.
- Masz rację.
- O! A tutaj H.
- Niewątpliwie - potakuję nawet nie patrząc na mapę.
Mój wkład w poszukiwania ogranicza się już do nieprzeszkadzania i nadążania. To ostatnie akurat jest łatwe, bo kryzys jak na razie dotyczy tylko umysłu, a nie ciała.
W końcu zostaję doprowadzona do mety. Pałaszujemy szarlotkę i komunikujemy B. co sądzimy o trasie i jej autorce.
Na mecie giełda pomysłów jak optymalnie wypełniać książeczki InO oraz przegląd pieczątek. Zbieramy zaległe podpisy. Kiedyś organizatorzy tych imprez staną się kultowymi postaciami, a my sprzedamy ich autografy i będziemy opływać w luksusy :-)
Rano niespodzianka w postaci protokołu z imprezy. Jakie tempo! I kolejna niespodzianka - WYGRALIŚMY naszą kategorię!
Wniosek - im mniej się angażuję w poszukiwania, tym lepszy rezultat. Może dać T, szansę i zostać dzisiaj w domu?

czwartek, 2 października 2014

*ino nie ino*

Wreszcie pierwsza impreza z marchewką zamiast kija! Nie ma punktów karnych, za trud będziemy nagradzani, a nie karani. Nie ma oczywiście mowy, że moglibyśmy tego nie doświadczyć. W gratisie świeżutkie TRInO w rejonie zawodów. Postanawiamy zaliczyć je jeszcze przed startem i jest to bardzo dobra decyzja, żeby nie powiedzieć wręcz - kluczowa:-) Oszczędzi nam to później bezsensownego błądzenia na oślep.
Pierwszy punkt blisko startu bierzemy niemal nie zatrzymując się, ale już przy drugim zaczynają się schody. Nie ma go! Rozstąp się ziemio! Krążymy w kółko, biegamy (a nie, tym razem biegać nie wolno) tam i z powrotem, zaczyna robić się ciemno. Znajdujemy jakiś punkt, ale T. twierdzi, że to na pewno nie ten. Dla mnie jak najbardziej ten, w myśl zasady - lepszy wróbel w ręku, niż gołąb na sęku. Kartą startową jednak rządzi T. i wiem, że prędzej padnie z wyczerpania, niż wpisze punkt, co do którego nie ma przekonania. Jak zawsze okazuje się, że ma rację i wyłania się z traw z triumfująca miną.
Kolejny PK wiemy, że jest gdzieś tam (tu następuje nieokreślone machnięcie ręką), idziemy więc za konkurencją, która zdążyła nas dogonić i przegonić. Dobrzy są - doprowadzili nas gdzie trzeba:-) Następuje moment iluminacji i olśnienia i kolejne PK zaliczamy we własnym zakresie (aczkolwiek w bliskiej odległości od konkurencji, no bo przecież mogą się jeszcze przydać).
Zaczyna padać. Okazuje się, że koszulki na mapy zostały w samochodzie. T. swoją chroni pod parasolem, mnie jakoś opuszcza entuzjazm i pozwalam mapie moknąć - zawszeć to rozpuszczenie mapy może okazać się świetną wymówką do zejścia z trasy. Deszcz jakby wyczuł moje zamiary i wycofuje się chyłkiem.
Budowniczy trasy daje nam przedsmak chodzenia na idealną mapę (czyli białą kartkę) i jeden z punktów umieszcza "nigdzie", czyli właśnie na białym tle. Teraz widzę, jak bardzo T. jest już zaawansowany w tej orientacji. Natychmiast wizualizuje sobie przebieg ulic i jak po sznurku prowadzi do punktu, złorzecząc jeszcze organizatorom, że postawili go po złej stronie skrzyżowania.
Następny fragment wydaje się być banalnie łatwy: cztery kolejne punkty przy prostej drodze - niemal LOP-ka. W miarę czesania chaszczy i krzaczorów (w coraz liczniejszym towarzystwie) nasz optymizm maleje. W końcu konsylium ustala - BPK. Wpisujemy i szybkim (ale wciąż marszowym) tempem idziemy po kolejne zdobycze. Reszta trasy to już formalność. Na mecie meldujemy się w ostatniej minucie limitu i jako, że udało nam się powstrzymać od biegu, dopisujemy sobie bonusowe 10% (tak dokładnie to nie wiem czego, ale jak dają, to trzeba brać).
Na mecie hitem wieczoru okazuje się być szarlotka "made by mama Ani i Zuzy". I choćby dla tej szarlotki warto się było pomęczyć! :-)

środa, 1 października 2014

InO na Jelonkach

Drugi dzień orientalistycznego szaleństwa. Start jeszcze przed zmrokiem, co napawa optymizmem.  Dziś startujemy we właściwej nam kategorii - TU. Otrzymujemy mapy i cieszymy się, że mamy uszy, bo z ich braku uśmiechalibyśmy się dookoła głowy.
Mapy są przede wszystkim CZYTELNE - nie jakieś tam maleńkie ciemne plamki, tylko spore kawałki normalnej mapy i tylko jeden orto, ale duży i  jasny. Do tego fragmenty mają wspólne części i łatwo je dopasować do siebie. Nawet nożyczek nie trzeba używać, wszystko da się zrobić w głowie.
Wychwalając w myślach Pawła (twórcę tych cudownych map) gnamy do pierwszego punktu. Nawet ja wiem gdzie idę, dlaczego taką trasą, co mam przed sobą, co za plecami, co po prawej, co po lewej. Gubię się jedynie wśród bloków, kiedy nierozważnie zaczynam się kręcić w kółko, zamiast stać twardo twarzą w kierunku marszu. Kolejne punkty "same" wpadają nam w ręce. Z nadmiaru wolnego czasu zaczynamy z T. coraz burzliwsze dyskusje dotyczące optymalnego wyboru trasy, metodyki podejścia do PK, zasadności postawienia  przez Pawła PK w tym miejscu, a nie 5 metrów w lewo, czy w prawo, wyższości wieszania PK na drzewie nad wieszaniem na latarni.
Dobrze, że trasa nie jest zbyt długa i nie dochodzi w dyskusji do momentu, kiedy należy rzucić się sobie wzajemnie do gardeł.
Na mecie mamy chwilę zawahania, czy aby nie spróbować złapać jeszcze kilku PK z trasy TZ, ale poprzestajemy na obejrzeniu mapy i wysłuchaniu relacji innych uczestników. W końcu trzeba oszczędzać nogi na resztę tygodnia.