poniedziałek, 28 listopada 2016

InO u Piotra

InO u Piotra to już ostatnie zawody w TMWiM, więc bez zmiłuj - być trzeba. Nie żeby mi się jakoś specjalnie chciało, bo uważam, że o tej porze roku wychodzenie z domu, to jakieś zboczenie i patologia, ale mus to mus.
Tradycyjnie szłam na TU z Darkiem, Tomek tezetował.
Etap pierwszy (to znaczy nasz pierwszy, bo nazywał się drugi) jakiś taki podejrzanie łatwy się wydawał. Co prawda na trójce utknęliśmy na chwilkę, bo nigdzie nie było lampionu, ale zdecydowaliśmy się wbić bepeka i poszliśmy dalej. Szło dobrze, a przynajmniej taką mamy nadzieję, że nie nałapaliśmy stowarzyszy. Coś tam w drugiej połowie (13?, 14?) źle stało, więc kolejny bepek. Najgorsze było to, że robiło się coraz zimniej i zimniej, człowiek marzł, nigdzie nie było niebieskich budek (czy innej formy potrzebnego przybytku), a park nie dość, że w środku miasta, to pełen jakichś dziwnych ludzi z latarkami. Oj, trzeba się było pomysłowością wykazać. W limicie czasu zmieściliśmy się spokojnie, na mecie zjedliśmy pączki z herbatą i myśląc, że kolejny etap będzie tak samo łatwy poprosiliśmy o mapy.
Tjaaa... Mapa była z 1936 roku. Mapa katastralna, a jak dla mnie to nawet katastrofalna. Wychodziło, że wszystko trzeba robić na azymuty i odległości. Co prawda druga strona kartki zapełniona była mnóstwem wycinków z aktualnej mapy biegowej, z tym, że były tam i punkty właściwe i stowarzysze.  Do wyboru, do koloru.
Już na pierwszy PK niezbyt dało się iść na azymut, bo na drodze stanęła Kopa Cwila, więc musieliśmy ją obejść. Niby można było przejść przez nią, ale po co? Udało się nam dopasować wycinek i jakoś punkt znaleźliśmy. Rozochoceni ruszyliśmy na kolejny - tym razem posiłkując się kompasem i licząc dwukroki. Znaleźliśmy. Gdzie jest lopka to wiedzieliśmy bez mapy, bo przed startem było powiedziane, że ma nas przeprowadzić przez jezdnię, więc od razu poszliśmy na pasy. Na trójce znowu udało się dopasować wycinek, co nas ustrzegło przed wzięciem stowarzysza.  Czwórka poszła, piątka z lekkimi oporami. Azymut i odległości nawet jako tako działały. Im dalej, tym większe problemy mieliśmy z dopasowywaniem wycinków, w końcu uznaliśmy, że nie są nam do niczego potrzebne i szkoda tracić na nie czas. Utknęliśmy na trzynastce (jednak coś jest na rzeczy z jej felernością). Kompas i odległość wskazywały nam środek jeziorka. Był tam nawet podest w jego głąb, ale lampionu ani śladu. W końcu, zdegustowani, spisaliśmy najbliższy znaleziony lampion i teraz powstała zagwozdka, jak namierzyć się na czternastkę. Po pierwsze nie wiedzieliśmy, czy mamy stowarzysza, czy jakimś cudem dobrą trzynastkę, po drugie - na azymut nie dało się iść, bo musieliśmy rzeczkę przekroczyć mostkiem, co stał kawałek dalej. Poszliśmy więc na oko. Na oko, to wiadomo - chłop w szpitalu umarł. Za nic nie szło znaleźć tej czternastki tak, żeby być pewnym, że to faktycznie ona. Poczułam się oszukana, rozczarowana i - co bardziej dokuczliwe - zmarznięta. Pozwoliłam więc Darkowi wykazywać się do woli, sama ograniczyłam się do liczenia odległości, bo i tak mi w nawyk weszło.  I kiedy już byliśmy dobrze za połową trasy, nastąpiło olśnienie - po co my się tak męczymy z tą mapą, jak wystarczyło ją nałożyć na tę z poprzedniego etapu, przeszpilkować punkty i namierzać się według tamtej. Totalne zaćmienie umysłowe.
Samą końcówkę trasy Darek znał już na pamięć, bo na któregoś "Smoka" stawiał tam punkty, więc szedł jak po swoje, a ja wlekłam się za nim szczękając zębami i marząc o powrocie do domu. Na mecie, o dziwo, czekał już na mnie Tomek, więc mogliśmy szybko się ewakuować porywając ze sobą Agatę, bo mieszka po drodze.
Bardzo jestem ciekawa wyników, zwłaszcza tego drugiego etapu. Będą, czy nie będą abstrakcyjne?

wtorek, 22 listopada 2016

Do mety!

Wygnał mnie ten mój chłop od ciepłego ogniska w mokrą, ciemną noc i jeszcze próbował poganiać. Co za podły los...
Na szczęście nie zaczęło się całkiem źle - punkt dziesiąty był elegancko postawiony na skrzyżowaniu, w niedalekiej odległości od ogniska, chyba żeby uczestników nastroić optymistycznie do drugiej części trasy. Za to jedenasty był za górami, za lasami, za dolinami - taki bardziej baśniowy. W związku z tą odległością powoli zaczęłam przechodzić w tryb "zombi" i jeszcze tylko padający deszcz utrzymywał mój kontakt z rzeczywistością. Zaczynałam potykać się o własne nogi, że już nie wspomnę o przeszkodach terenowych, ale twardo szłam naprzód. Tyle, że coraz mniejszą  uwagę zwracałam na otoczenie, że już o szukaniu punktów nie wspomnę. Tomek twierdzi, że na jedenastce był tłum, ale jakoś tego mój podsypiający mózg nie zarejestrował. Podobno mieliśmy też jakieś kłopoty z PK B, ale jedyne co pamiętam z wycinka, to nasyp kolejowy, który okazał się drogą, a nawet wręcz jakby leśną autostradą. Szło się wygodnie, bez potknięć i nawet zwiększyłam tempo. W okolicy dwunastki Tomek ustawił mnie pod drzewem (żeby na mnie nie padało - widzicie jaki troskliwy?), a sam poszedł przedzierać się przez rzeczkę, bo oczywiście punkt stał złośliwie po jej drugiej stronie.
Droga z dwunastki na trzynastkę na mapie wyglądała pięknie, tylko w terenie nagle skończyła się płotem i znowu musieliśmy iść na azymut po bezdrożach i wądołach.  Tym razem Tomek postawił mnie koło lampionu, a sam poszedł sprawdzić, czy nie ma w okolicy lepszego. Faktycznie - był.
Od trzynastki powtarzałam sobie w myślach:
- Byle do asfaltu, byle do asfaltu, byle do asfaltu.
Co prawda nie wiem w czym ten asfalt miał mi pomóc w środku nocy, bo w dzień to może jeszcze złapałabym jakąś okazję. Zgubiliśmy się parę metrów od tego wyczekiwanego asfaltu, bo tłumaczenie zabłąkanym uczestnikom trasy tatrzańskiej gdzie są, zdekoncentrowało nas. Uratował nas przejeżdżający samochód. Przejechał, zasygnalizował gdzie jest droga i pojechał w siną dal. Beze mnie:-( Na szczęście do czternastki było w miarę łatwo, nienajgorszą drogą i bez krzalowania.  Na piętnastkę prosto, jak w pysk strzelił, bez sensacji.
Od piętnastki myślałam już tylko o coraz bliższej mecie i w zasadzie ta myśl podtrzymywała mnie na duchu i ciele. Oczywiście nie znaczy to, że nagle miałam siły do wyczesywania punktów, ale coraz mniej opóźniałam marsz - niczym szkapa dorożkarska, co zmęczona po całym dniu, czując dom zaczyna przyspieszać.
Ostatni wycinek, a w zasadzie PK D sprawił trochę kłopotów. Nie tylko nam, ale i kilku innym zespołom, które od jakiegoś czasu kręciły się w zasięgu wzroku. Tamci odpuścili i świadomie wzięli stowarzysza, Tomek nie popuścił i wrócił kawał drogi po właściwy.  Ja pilnowałam ścieżki żeby ktoś nie ukradł. PK E był formalnością, a po nim ostatni, najostatniejszy PK 16. Oczywiście nie zawracałam sobie nim głowy, bo Tomek i tak miał spore towarzystwo,  więc co miałam robić sztuczny tłok. Poszłam w stronę mety, a kiedy Tomek dobił do mnie - UWAGA! - POBIEGLIŚMY na metę. Nie żeby nam to coś dało w ostatecznym rozrachunku, ale za to mieliśmy mocne wejście.
W bazie od razu rzuciłam się do żłobu, bo stracone kalorie trzeba uzupełnić, a potem wykrzesałam jeszcze trochę sił na kąpiel.
Jak to ostatnio na zawodach zwykle bywa, zadbano także o kontakt z kotem - co prawda tym razem nie organizatorzy, a uczestnicy, ale w ostatecznym rozrachunku kot był. Nawet zapowiadało się, że pojedzie z nami do Warszawy, bo koleżanka córki chciała go wziąć, ale rodzina stawiła opór. Przez krótką chwilę i ja pomyślałam, że dwa, a trzy koty to nie różnica, ale moja rozhisteryzowana kotka przegryzłaby tętnicę temu maleństwu, gdyby wkroczyło na jej teren.
 Ledwo przyłożyłam głowę do poduszki, a tu już padło hasło:
- Pobudka! Zaraz zakończenie. Ponieważ tym razem nie załapaliśmy się na podium, miałam mniejszą motywację do wstawania, poza tym organizm stawiał opór.
 Pierwsze miejsce zajął nasz zaprzyjaźniony zespół i nawet nie mamy im tego za złe, bo ich lubimy.  Drugie pierwsze miejsce zajęli koledzy Zbigniew i Piotr.  Ciągle nam się gdzieś kręcą po imprezach albo w postaci Rodziny z Teresina, albo indywidualnie i wciąż zajmują nam te lepsze pozycje. No, może w zeszłym roku my mieliśmy lepszą lokatę, ale na punkty przegraliśmy z nimi.
A taki kolega Jacek B. Zajął trzecie miejsce (de facto drugie), a gdzie się nauczył tak chodzić? Cały rok trenował na naszych trasach familijnych pod pozorem, że niby z dzieckiem, a tak naprawdę szlifował formę na Manewry.Już my mu w przyszłej edycji przyszykujemy takie mapy, że ze startu nie wyjdzie:-)
A może w przyszłym roku wszyscy pójdą sobie na Himalajską i będziemy mieć spokój? Chociaż Tomek też się czai na wyższy poziom. Eh, życie...
A tak serio - życzę wszystkim konkurentom zdrowia i kondycji, bo ściganie się z samym sobą nie jest tak fajne jak ściganie się z nimi.

Teraz nastąpi laurka dla Organizatorów:

Jesteście Wspaniali!
Jesteście Wielcy! (nie odchudzajcie się!)
Jesteście Perfekcyjni! (macie jakieś praktyki u zegarmistrza?)
Jesteście Tytanami Pracy! (zorganizowanie imprezy na tyle osób, to nie lada wyzwanie)

I bądźcie tacy zawsze!

poniedziałek, 21 listopada 2016

Byle do stop-czasu!

Nocne Manewry od Przewodników to jedna z moich dwóch ulubionych imprez i zawsze czekam na nie z niecierpliwością. Wreszcie nadszedł Ten Dzień. Zaczęliśmy od porządnego wyspania się, tak aż do odleżyn. Przez te parę chwil do południa nie przemęczaliśmy się, żeby zachować siły na noc, potem obiad, bo energia się przyda i wreszcie zaczęliśmy pakować się do samochodu. Jechaliśmy w dwie ekipy - ja z Tomkiem i połowa córek ze swoimi koleżankami.
Tak się nam wydawało, że w miarę wcześnie wyjeżdżamy, a dotarliśmy już w trakcie odprawy. Zdążyliśmy usłyszeć końcówkę komunikatów, ale ostatecznie nie byliśmy debiutantami, więc wszystko wiedzieliśmy. Hala sportowa zaskoczyła nas rozłożonymi na podłodze materacami i w obliczu takiego luksusu wynieśliśmy z powrotem nasze materacyki i karimaty.
Gdybyśmy wtedy wiedzieli jak twarde są te materace, nie popełnilibyśmy tego błędu. Organizatorzy wystawili też dziesiątki skrzynek z jabłkami oraz setki napojów energetycznych, które należało braść i wykorzystywać. Pełna dbałość o klienta:-)
Do startu mieliśmy jeszcze sporo czasu, więc na spokojnie odebraliśmy wszystkie fanty powygrywane w konkursach, śliczne manewrowe buffy, przywitaliśmy się z licznymi znajomymi i oszacowaliśmy konkurencję. Ponieważ w tym roku zrobiono tylko jedną trasę Alpejską, wiedzieliśmy od razu, że może być ciężko o podium. Podsłuchałam fajną rozmowę, gdy ktoś tłumaczył drugiej osobie:
- Na Alpejskiej zgromadziły się same sławy.
Ja tam więcej "sław" widziałam na Himalajskiej, ale zależy od definicji.
Mieliśmy dopiero 90-tą minutę startową, a kilka minut przed nami startował zaprzyjaźniony zespół (i jednocześnie najgroźniejsza konkurencja) - Adam, Ania i Paweł. Ania nawet zastanawiała się, czy nie przepisać się do nas, bo nadążenie za chłopakami wymaga żelaznej kondycji, ale ostatecznie serce kazało jej zostać z nimi.
Manewrowe mapy zawsze robią ludzi w konia. Na pierwszy rzut oka wyglądają niegroźnie - całkowicie pełna mapa z kilkoma wycinkami o banalnym stopniu dopasowalności. Co może być w tym skomplikowanego? Ale wiadomo - diabeł tkwi w szczegółach. Tymi szczegółami są: brak kolorów pozwalających odróżnić co jest czym, aktualność mapy (jakiś wczesny trzecirzęd), skala (prawie atlas Polski) i punkty na niczym. O ile te trzy pierwsze rozumiem, to za nic nie mogę zgodzić się z tym czwartym - punkt ma być w miejscu charakterystycznym i basta! Niektóre były, nie powiem, ale sporo było takich, że wrrrr.
W wyznaczonej minucie ruszyliśmy. Od razu było wiadomo, że ze względu na aktualność mapy trzeba dokładnie mierzyć odległości. Pracowicie więc, już od startu, liczyliśmy parokroki, dzięki czemu nie nadzialiśmy się na stowarzysza już na pierwszym PK, gdzie większość ekip biła punkt na skrzyżowaniu, które na mapie nawet nie było zaznaczone. Dwójka była równie zdradliwa i widzieliśmy biegaczy  biorących to, co stało na widoku. Tomek poszedł namierzać się od skrzyżowania, ja pracowicie czesałam teren i znaleźliśmy nieco ukryty lampion w pięknym dole.
PK 3 nie bardzo wiadomo było na czym stoi, bo wprawdzie jakieś znaczki na mapie były, ale akurat przez środek  kółeczka przechodził południk i zasłaniał. Drogi prowadzące na punkt nie zgadzały się z tymi na mapie, ale daliśmy radę i trafiliśmy na bagienko z lampionem na kłodzie. Jak się potem okazało, był to stowarzysz. Zmyliła nas wycinka drzew, która zdemolowała drogi i sprowadziła nas z przecinki na manowce. Za mało czujni byliśmy:-)
Po trójce nadszedł czas na pierwszy wycinek z PK C. Ponieważ namierzaliśmy się ze stowarzysza, oczywiście nie trafiliśmy na właściwą ścieżkę i w efekcie wprawdzie znaleźliśmy się na  dużej drodze, ale nie w tym miejscu gdzie chcieliśmy. Ponieważ tak na sto procent nie byliśmy pewni, w którym miejscu drogi jesteśmy, woleliśmy pójść trochę (ponad kilometr dodatkowy - ładne trochę) naokoło, ale głównym traktem. Zawsze to większa szansa, że przez te trzydzieści z okładem lat główne drogi zachowały swój przebieg. Na wycinku spędziliśmy chyba z godzinę, ułaziliśmy się jak głupi, wyczesaliśmy wszystkie garbki między obniżeniami, nakombinowali z nakładaniem wycinka na mapę pod światło i w końcu doczytaliśmy, że "pionek leży zawsze dokładnie na środku pola". Zawsze powtarzamy, że mapę trzeba przeczytać dziesięć razy ze zrozumieniem, a potem jeszcze raz, a tym razem nie zastosowaliśmy się do własnych światłych rad:-( Kiedy już wiedzieliśmy jakie jest ułożenie pionka, wystarczyło odmierzyć linijką odległości i od razu było wiadomo gdzie szukać. Strasznie szkoda mi było tego straconego czasu, bo żeby go nadrobić należało w dalszej części trasy przyspieszyć, a ja jeszcze nie do końca się zregenerowałam po nocnych mistrzostwach w Krakowie.
W kółeczku oznaczającym PK 4 były jakieś czarne kropeczki, ale co one mogły oznaczać - nie mam pojęcia. Mogły to być kamienie, kopczyki albo jeszcze inne niewiadomoco. Ponieważ nie wiedzieliśmy czego szukać, nasz stowarzysz jest w pełni usprawiedliwiony:-)
PK 5 stał konkretnie, na granicy kultur i krzalowaliśmy do niego przez wszystko najgorsze, co było w okolicy, żeby na końcu zorientować się, że prowadzi tam wygodna droga. Ale my nie idziemy na łatwiznę!
Znowu nadeszła kolej na następny wycinek, teraz z PK A. Ja tam widziałam jedynie plątaninę poziomnic i w nocy, bez okularów nie byłam w stanie określić czego szukamy. Zresztą szukaniem i tak zajmował się Tomek, moim głównym zadaniem było dojść do mety i nie odmówić wcześniej współpracy:-)
Do szóstki poszliśmy na azymut, bo z drogami w tej okolicy było cienko - przynajmniej z tymi wrysowanymi w mapę. To przejście trochę mnie wykończyło, bo ciągłe uważanie gdzie stawia się nogi oraz walka z roślinnością i zdradliwymi dołkami jest wyczerpująca.  W pierwszym odruchu wbiliśmy stowarzysza, chociaż ostrzegałam Tomka, że konkurencja wzięła co innego (jak to warto czasem podsłuchiwać rozmowy konkurencji). Na szczęście Tomek sprawdza każdy punkt  i zrobił "dobrą zmianę".
Z szóstki na siódemkę było daleko. Tak daleko, że zaczęłam zastanawiać się dlaczego właściwie ja tak lubię tę imprezę i czy na pewno wciąż jest moją ulubioną. I jak to fajnie byłoby leżeć w ciepłym łóżku z okładem z kotów zamiast włóczyć się po lesie i cierpieć. Szliśmy, szliśmy i szliśmy. Tomek prowadził, ja tylko starałam się wciąż widzieć jego światełko przed sobą. Droga nagle skończyła się i pozostało nam krzalowanie. Przy życiu trzymała mnie myśl o bliskim punkcie dziewiątym, na którym czekało ognisko, kiełbaski i czas na odpoczynek.
PK 8 obejrzałam sobie z drogi, to znaczy kierunek, w którym należało go szukać i wolno poszłam w stronę upragnionej dziewiątki. Tomek został czesać i niestety najwyraźniej brak mojego towarzystwa mu zaszkodził i zgarnął stowarzysza. A czesał naprawdę długo. Stałam pod tą dziewiątką, kolejne zespoły przychodziły, a jego nie było i nie było.
Stop-czas właściwie mi się zmarnował - kiełbasa okazała się niedopieczona, a jedynie lekko zagrzana i zwęglona z wierzchu, im bardziej siedziałam, tym bardziej wyłaziło ze mnie zmęczenie, Tomek stał nade mną jak kat nad duszą i namawiał do szybszego odpoczywania, a na dokładkę kiedy postanowiliśmy ruszyć dalej, zaczęło porządnie padać.

c. d. n.

piątek, 18 listopada 2016

Smok oswojony

No i w końcu udało się oswoić Smoka. Pomagała nam w tym Pani Prezes (łubudubu), co miało tę dobrą stronę (poza milionem innych, łubudubu), że znała teren i po rzucie okiem na mapę dzieliła się z nami spostrzeżeniami:
- Ten punkt będzie koło kościoła.
- O! A ten za sex-shopem.
- Ten za Wołoską.
Zanim zdążyłam obejrzeć mapę już ruszyliśmy. Ponieważ zostałam obdarzona przywilejem :-) pilnowania i wypełniania karty startowej, tym bardziej nie miałam czasu na oglądanie mapy i w zasadzie tylko w obrębie wycinka wiedziałam gdzie jestem, ale jak się co z czym łączy, nie było czasu pomyśleć. Zresztą do niczego mi to nie było potrzebne, bo szłam z myślą o rozruszaniu się przed Nocnymi Manewrami, a nie żeby się jakoś wykazywać.
Start i metę mieliśmy w Forcie Mokotów, wyjątkowo nie pod krzaczkiem, tylko w pełnym luksusie, czyli restauracji. Mało tego - po etapie czekał na nas poczęstunek - kawa, herbata, soki, ciasta, warzywne maczanki. W związku z tym wcale nie chciało mi się wyjść na MiniInO, ale Tomek poganiał, więc co było robić. On oczywiście na tempa i na wyścigi i znowu nie było kiedy obejrzeć mapy. Chyba sam nawet tego nie zdążył zrobić, bo pognał w jakąś abstrakcyjną stronę. Miotał się jakoś dziwnie po terenie, a ja za nim, w końcu jakimś cudem znaleźliśmy wszystko, ale czasu nam to zajęło sporo. Ja tam zawsze uważam, że lepiej najpierw pomyśleć, a potem działać, ale kto by mnie słuchał. Zresztą walka była głównie o satysfakcję, a ja sobą zawsze jestem usatysfakcjonowana i wynik InO nie ma na to wpływu:-)
Tak troszkę to jednak żałuję, że nie wygraliśmy całego smoczego cyklu, bo fajne  statuetki Darek przygotował dla zwycięzców. Mógł, kurczę, pokazać je na początku, to byłoby wiadomo, że jest o co walczyć:-)

czwartek, 17 listopada 2016

Kraków dniem i nocą - cz.3

Sobota zapowiadała się pracowicie. Mieliśmy wydrukowany cały plik trin , a oprócz nich od organizatorów dostaliśmy trasę krajoznawczą do zrobienia. Pewien problem zaistniał rano przy próbie uniesienia się do pionu - organizm odmówił współpracy i w pierwszej chwili wyglądało, że dzień spędzę w łożu boleści. Pominąwszy ból wszystkich mięśni, powstanie uniemożliwiał ból głowy spowodowany niwyspaniem. Ale jak tu się wyspać, kiedy pół nocy spędziłam w lesie, a drugie pół na walce z chrapaczami, co to ich trzeba było tarmosić i okładać kapciem. Nie, nie jednorazowo, tylko co pół godziny. Na kolejnym wyjeździe poproszę o izolatkę!
Po łyknięciu małej niebieskiej i odleżeniu jeszcze chwilę, w końcu jakoś wygramoliłam się ze śpiwora. Śniadanie dodało mi energii i o własnych siłach doszłam do samochodu.
Plany mieliśmy wielkie, ale okazało się, że wcale tak szybko nam te trina nie idą. Po zmoknięciu, zmarznięciu i zrobieniu części Plantów, całej Floriańskiej i części trasy krajoznawczej mieliśmy dość i tak chyłkiem boczkiem przemieszczaliśmy się w stronę knajpy z obiadem. Po obiedzie skończyliśmy jeszcze krajoznawczą, żeby oddać organizatorom i wróciliśmy do bazy. Ostatecznie przed kolejnymi etapami nocnymi trzeba było trochę odpocząć. Po trzech pierwszych etapach zajmowaliśmy trzecie miejsce (w swojej kategorii), ale z  praktycznie nieodrabialną stratą i walczyć mogliśmy jedynie o utrzymanie pozycji. Czasu na odpoczynek mieliśmy dużo, bo na start jechaliśmy ostatnim autobusem. Wreszcie miałam okazję wyspać się bez dźwięków charczącego traktora w tle.
Ponieważ organizatorzy wysyłali w teren jedną drużynę na E4, drugą na E5 i tak na przemian, nam wypadło zacząć od etapu piątego. Wreszcie było coś, co lubię, czyli zwykła składanka z zachodzącymi na siebie elementami. Szybko znaleźliśmy wszystkie elementy wspólne, Tomek zaznaczył je na mapie i poszliśmy. Już przy pierwszym punkcie dotarło do nas jak niewygodnie jest co chwilę przykładać moje wycinki do tomkowych, postanowiliśmy więc zrobić użytek z nożyczek i taśmy klejącej. Tym sposobem w dalszą drogę poszliśmy praktycznie z pełną mapą. W porównaniu do poprzednich etapów teren był płaski jak naleśnik i wreszcie nie miałam problemów z podejściami.
Po jakimś czasie między krzakami zaczął nam się pojawiać Darek M. i wyglądało, że nas śledzi. Ja rozumiem jak Tomek mnie pilnuje kiedy idę z Darkiem, ale w drugą stronę????  Darek chyba również zauważył absurdalność tej sytuacji, bo  gdzieś w połowie trasy już oficjalnie wylazł z krzaków i dołączył do nas. Z podwójną obstawą to już miałam całkowity luzik - w sumie głównie pilnowałam karty i spisywałam kody.
Na kolejny etap od razu poszliśmy we trójkę, to znaczy Darek wystartował przed nami i planowo nie nabierał prędkości. Mapa czwartego etapu nie wyglądała jakoś przerażająco, do tego autor krótko i treściwie powiedział o co biega, a nawet zdradził, co znaczy tytuł:-)  Na tym etapie już było  trochę chodzenia pod górkę, ale głównie do skałek, przy których stały punkty, więc przekazałam Tomkowi kartę startową, a sama czekałam na ścieżce, kiedy oni się wspinali. To znaczy pilnowałam, żeby ktoś nie zajumał ścieżki pod ich nieobecność, no bo gdzie by wrócili? Bardzo odpowiedzialna funkcja. Darek pozazdrościł Wojtkowi "sławy" człowieka zjeżdżającego w jar głową w dół i postanowił przynajmniej spaść ze skałki, ale cienias jest - daleko nie poleciał. W ogóle jakiś taki trend się zrobił i moda na poobijanie i co chwilę na tych zawodach plątali się jacyś inwalidzi.
Na mecie, zarówno po pierwszym, jak i drugim etapie, organizatorzy zaoferowali nam .... bułkę drożdżową z cukrem!  Czy oni obrabowali jakąś monokulturową piekarnię???  Po tych zawodach chyba już do końca życia nawet nie popatrzę na drożdżówkę. A tyle jest pysznych ciastek na świecie... taka kiełbasa z ogniska na przykład ...
Zgodnie z przewidywaniami nie odrobiliśmy straty do drugiego miejsca i co wywalczyliśmy pierwszej nocy, to nam zostało. W niedzielę rano na zakończeniu imprezy otrzymaliśmy więc dyplomy za trzecie miejsce, wybraliśmy sobie książki z nagrodowego stolika, spakowali klamoty, pomachali organizatorom i pojechali. Oczywiście do Krakowa, żeby dokończyć Planty. Resztę trin już sobie odpuściliśmy, bo i tak żeby zrobić wszystkie, trzeba przyjechać odrębnym kursem.
Powrót do domu wyglądał mniej więcej jak z nocnych mistrzostw organizowanych przez nasz klub w ubiegłym roku czyli dopalacz, drzemka na stacji benzynowej, zmiana kierowcy i tak w kółko co parę kilometrów. Zeszło strasznie długo, ale dojechaliśmy w całości.
Bardzo się cieszę, że wreszcie pojawiły się imprezy w Krakowie, bo tego mi bardzo brakowało. I nawet jak pomarudziłam na niektóre etapy i buły z cukrem, to i tak jestem zadowolona i organizatorzy mają u mnie plusa. I za stolik kawowo-herbaciany też mają plusa. I za te drzwi z pisuarem w gratisie:-)
I zróbcie coś ogólnopolskiego w przyszłym roku!
c. d. n. n.

środa, 16 listopada 2016

Dookoła ZOO - Kraków, cz.2

Trzeci etap przyprawił nas o palpitacje serca już przy jego omawianiu na odprawie, bo od razu skojarzył się nam z etapem z Nocnych Manewrów w Dębem, gdzie też były planety i księżyce i gdzie najlepszy zespół miał coś ponad 700 punktów karnych. Ale nic to. Bohatersko stawiliśmy się na starcie, gdzie każdy zespół otrzymywał wraz z mapą aż 15 minut gratisowego czasu na jej rozkminienie. To już było podejrzane, bo co to za mapa, którą trzeba tyle czasu rozszyfrowywać. Przeczytaliśmy opis i... nic nie zrozumieliśmy. To znaczy poszczególne słowa tak, ale jako całość nie miało to większego sensu. Tomek od razu wyszedł z siebie i chciał zamordować autorkę, a przynajmniej wymyślnymi torturami wydobyć z niej wiedzę, o co chodzi. Ja przezornie nie wdawałam się w bijatykę, bo nie lubię rozlewu krwi. Pod koniec tych darowanych piętnastu minut wreszcie ktoś inny z obsługi startu zlitował się  i przystępnie wytłumaczył, że opis to tylko sztuka dla sztuki, a potrzebne informacje mamy na kartkach leżących na ławce. Kiedy wreszcie mogliśmy zabrać się do wykreślania kątów przesunięcia planet, nasze piętnaście minut minęło i zostaliśmy wyrzuceni ze strefy komfortu (czyli ławek). Mi udało się jedynie zlokalizować położenie satelity, ale poza tym kompletnie nie rozumiałam o co chodzi, więc tylko dyktowałam Tomkowi potrzebne do obliczeń liczby, nie wnikając w ich sens.
W końcu ruszyliśmy. Przez pierwsze dwa punkty leżące blisko startu jeszcze orientowałam się co robimy, potem już tylko Tomek wiedział gdzie i po co idziemy. Poza wszystkim byłam już zmęczona po dwóch pierwszych etapach i chciało mi się spać. Każde kolejne podejście (a trochę ich było) wymagało ode mnie dużego samozaparcia, ale ponieważ nie pomagałam w myśleniu, to chciałam przynajmniej nie przeszkadzać w chodzeniu. Zaciskałam więc zęby i parłam przed siebie.
Autorka zrobiła nas w konia także numeracją punktów. Widząc niedaleko startu punkt podpisany 17 ucieszyliśmy się, że nie musimy zbierać wszystkiego, bo potrzeba nam tylko trzynaście PK. Tak gdzieś w połowie drogi zorientowaliśmy się w perfidii nazewnictwa, które wprowadzało w błąd, bo zebrać jednak musieliśmy wszystko. Ponieważ ja już ledwo powłóczyłam nogami, Tomek zostawił mnie w środku lasu i wrócił po opuszczone punkty. Wykorzystałam czas na krótką drzemkę i nawet nie obchodziło mnie, czy nie zaatakuje mnie jakiś głodny lew, czy inne zwierzę. W ogóle, tej nocy spanie  przy każdym drzewie, o które można się oprzeć podczas choćby sekundowego przystanku opanowałam do perfekcji. W krótkich chwilach bezsenności czytałam sobie mapę i dzięki temu jako jeden z dwóch zespołów mieliśmy zrobione zadanie. Pozostałe zespoły nie miały tyle determinacji, żeby doczytać długi i abstrakcyjny tekst do końca:-)
Miałam wrażenie, że ten upiorny marsz w górę i w dół nigdy się nie skończy, kręgosłup zwinie mi się w precel, kolana odpadną, a ja w końcu padnę trupem, ale w pewnym momencie Tomek oznajmił, że meta blisko. Ustawił mnie twarzą do kierunku marszu, wydał komendę:
- Idź na metę! - a sam pobiegł podbić jeszcze jeden punkt.
Musiałam wyglądać jak kupka nieszczęścia, bo zespól młodych ludzi idących w tym samym kierunku, zainteresował się, czy żyję i czy dojdę. Na metę to ja zawsze dojdę, więc uspokoiłam ich, że nie planuję zejścia śmiertelnego i mogą skupić się na mapie.
Na metę nadeszłam równo z Tomkiem, choć każde z innej strony. A co czekało na mecie? Oczywiście, że buły drożdżowe z cukrem. Oraz perspektywa półtorakilometrowego spaceru do bazy.

c. d. n.

wtorek, 15 listopada 2016

Kraków dniem i nocą - cz.1

W czwartek nie mogłam wziąć urlopu i swoje monitorogodziny musiałam odsiedzieć. Do Krakowa ruszyliśmy więc o piętnastej, wprost spod bramy mojego instytutu. Oczywistym jest, że nie robiliśmy pustego, bezproduktywnego przelotu, tylko po drodze zaliczyliśmy trino w Warce. Potem trafiliśmy na roboty drogowe, objazdy, ruch wahadłowy i w efekcie w Krakowie byliśmy na tyle późno, że jedyne co nam pozostało do roboty, to iść spać. Poza tym perspektywa nadchodzących dwóch kolejnych nocy w lesie jedynie utwierdzała nas w słuszności decyzji. Drobny kłopot  kąpielowy radośnie obwieściły mi koleżanki z innych ekip - łazienka z damskimi prysznicami nie posiadała żadnych drzwi ani zasłonek i każdy przechodzący korytarzem mógł podpowiadać kąpiącym się, co mają jeszcze umyć:-) Na szczęście nasz łaźniowładny kierownik imprezy do rana rozwiązał problem i w damskiej łazience pojawiło się dwoje drzwi. W gratisie dostałyśmy także pisuary:-)
Na piątek mieliśmy zaplanowane odwiedziny u rodziny, ale żeby nam się dzień nie zmarnował orientalistycznie, to wstaliśmy bladym świtem (w listopadzie może nie jest to żaden wyczyn) i przed wizytą zaliczyliśmy ulicę Karmelicką i część mojego trina po Łobzowie. Po wizycie dokończyliśmy Łobzów i pora była wracać do bazy na oficjalne rozpoczęcie imprezy.
Jeszcze przed oficjałką mieliśmy chwilę czasu na udział w MiniInO po boisku szkolnym. Niby mały teren, a ulataliśmy się jak głupi, bo częściowo była pamięciówka, a ja stara sklerotyczka więcej jak dwa PK na raz nie mogłam zapamiętać.
Start na etapy nocne miał być stosunkowo wcześnie, więc była nadzieja, że do świtu zdążymy wrócić. Moja nadzieja wzrosła, kiedy okazało się, że mamy czwartą minutę startową. Na rozgrzewkę, do startu trzeba było przejść jakieś półtora kilometra i to pod górę, ale spoko. Mapa pierwszego etapu, zgodnie z deklaracją złożoną przez autora na odprawie, była łatwa. Nawet powiedziałabym - podejrzanie łatwa. Nic nie trzeba było składać, nie było luster ani innych przekrętów. Jedynie drogi narysowano jednakową kreska, bez względu na ich rozmiar. Poszliśmy. Punkty oczywiście  w większości były ustawione tak, że zaznaczone drogi niespecjalnie prowadziły do nich, ale ja na miejscu autora zrobiłabym tak samo, więc nie mam mu za złe.  Mniej więcej wiedziałam gdzie idę, Tomek uszczegółowiał położenie punktu w terenie i to mnie satysfakcjonowało. Meta etapu była pod samym kopcem i nawet baliśmy się, że będzie na szczycie, ale na szczęście nie. Posililiśmy się drożdżówką i gorącą herbatą i gdzie nas organizatorzy wykierowali? Oczywiście - na kopiec, bo tam sobie umyślili start kolejnego etapu. Ot, taka  drobna atrakcja jak na naszych dmp-ach start za rzeką:-) Z drugą mapą zeszliśmy na dół, bo na górze wiało (jak to na górze) i dopiero tam popatrzyliśmy co nas czeka. Autorka poszatkowała mapę, powyrzucała część treści z wycinków i litościwie tylko jeden obróciła. Poskładanie tego do kupy okazało się nawet dość łatwe, gorzej było potem. Teren okazał się mocno niepłaski, a ponieważ oprócz przewidzianego trasą włażenia i złażenia zrobiliśmy dodatkowo kilka podejść, w połowie etapu miałam z lekka dość. Kiedy mieszkałam w Krakowie, wydawało mi się, że wszędzie jest płasko, a do gór kawałek drogi. Teraz przekonałam się, że mieszkałam w samym sercu Himalajów.
Wszystko szło w miarę dobrze (poza podejściami) aż do wycinka z PK 1, 2, 3 - tam przestało nam się totalnie zgadzać. Kręciliśmy się chyba z godzinę chodząc tam i z powrotem, co oczywiście przekładało się na: chodząc w górę i w dół. Kiedy już byliśmy niemal pewni, że zgubiliśmy się, uzmysłowiliśmy sobie, że zrobiliśmy błąd przy wrysowywaniu wycinka do schematu i obsunął się nam o jedną kratkę. Teraz to się wreszcie zgodziło. Okazało się, że biegamy dookoła dwójki i trójki, a po jedynkę trzeba trochę podejść. Niestety, to wszystko trwało strasznie długo, za długo i w efekcie wpędziło nas w ciężkie minuty:-(
W drodze na siódemkę spotkaliśmy konkurencję z naszej trasy, która to konkurencja zgubiła mapę i usiłowała trafić na czuja dalej. Człowiek był bardzo ambitny, bo zamiast iść prosto na metę, to postanowił zapamiętać mapę (którą mu pokazaliśmy) i jeszcze coś zebrać po drodze. To się nazywa prawdziwy inowiec!
Na mecie czekała na nas tradycyjnie gorąca herbata i znowu drożdżowa buła z cukrem. Po porannych wizytach u ciotek zasłodyczona byłam po czubek kokardy i marzyłam raczej o ogórku kiszonym, chrzanie, czy musztardzie, a przynajmniej o zwykłej kanapce z żółtym serem. Poza tym byłam zmęczona, śpiąca i nigdzie nie chciało mi się iść dalej.

c. d. n.

czwartek, 10 listopada 2016

Jeszcze tylko dwie godziny ...

... do wyjazdu na MP w Nocnych MnO. Że wcześnie? No ludzie, Wy wiecie ile tam jest trin do zrobienia??? Ile miejsc z czasów studenckich do odwiedzenia? I w ogóle ...

Krakowie - przybywam!