wtorek, 30 lipca 2019

Dwa razy sześć czyli E5

Wawel Cup ma coś „magicznego” w sobie. W pierwszym etapie był to PK 2…, którego szukałem ponad 35 minut, tak o 30 dłużej niż inni. W etapie 2 „magiczny” był PK 1. W etapie 4 zgodnie z prawem serii powinna być skucha przed startem, ale udało się i była tylko jedna wpadka na 10 minut przy PK 4 (tam sporo uczestników miało wpadkę NKL biorąc lampion o kodzie 84 zamiast 48, które także znalazłem i podejrzewałem pomyłkę organizatora w pierwszej chwili), ale inni także takowe mieli więc się nie liczy i od razu miejsce nie było takie ostatnie;-)
W etapie 5 miałem pokazać na co mnie stać. Na kopcu był Model Event (no, może nie w tym samym miejscu, ale tuż obok). Oczywiście z powodu straty na poprzednich etapach szansę na awans miałem raczej matematyczne tylko (oczywiście stosując matematykę liczb urojonych).
Na start daleko, ale udało się trafić. Niebo się chmurzyło, zapowiadali burze, ale liczyłem, że śmignę i zdążę przed deszczem. Wybrałem więc mapę bez folii (folia przeszkadza okularnikom). Ruszyłem żwawo do pierwszego punktu. I oczywiście… się pogubiłem. Ale to na pewno wina nietypowej skali (1:7500). Chwilę szukałem i znalazłem (pozycja z międzyczasów przedostatnia 32). Dobra, na drugi punkt udało się sprawniej (awansowałem na 30 pozycję). Na trzeci oderwałem się od grupy, która zebrała się przy PK 2 i awansowałem na pozycję 26. Dobra nasza. Czwórka – chwilka szukania i pozycja 28, ale ze stratą minimalną do konkurencji. Biegło mi się coraz lepiej. PK 5 i znowu powrót na miejsce 26, konkurencja niknie z oczu. W lecie robi się coraz ciemniej. Słychać grzmoty. Niedobrze - będzie deszcz. Przyspieszam i jest PK 6 (pozycja 23). Huk. Z nieba potop. W sekundy zalewa mi okulary. Bez okularów nie widzę ziemi, więc bieganie po korzeniach i skałkach grozi śmiercią lub kalectwem. Cóż z tego że bez okularów wyraźnie widzę mapę, skoro nie da się bez nich poruszać? W okularach zalanych deszcze nie widzę ani mapy ani terenu. Zupełnie jak bieganie w nocy bez latarki. Ale staram się jakoś biec dalej. Jakiś korzeń, potknięcie, ratuję się, ale palec wskazujący moją pozycję na mapie przesuwa się. Zerkam nad okularami: mam biec przed siebie do wąwozu, tam będzie kolejny punkt – PK 6. Lecę. Jest wąwóz, są ścieżki, jest mniej więcej taka jak trzeba. Lecę nią, po lewej na zakręcie powinna być skała. Lampion ma być na górze. Przecieram okulary – coś majaczy. Czy to skała czy skarpa. Jakieś krzaki – nie wiem coś się nie zgadza. Ktoś tam także lata po lesie, ale wiekowo wygląda, że ta jakaś inna kategoria. Nawet chcę się zapytać gdzie jesteśmy, ale znika gdzieś w strugach deszczu. Chyba jestem za nisko. Wspinam się. Hmmm, jakaś otwarta przestrzeń majaczy. Staję. Namierzam się – niby się zgadza, ale nie tak do końca dokładnie. Widoczność w ulewie zerowa – aby poznać przebieg ścieżki muszę ją przedreptać. Podobne jak na mapie, ale nie do końca…. Może jestem za blisko? Sprawdzam dalej, ale tam nie ma żadnego wąwozu i „pionowej” ścieżki. Zbiegam na dół, powinien być płot- jest róg płotu – znaczy jestem koło PK 5, więc jeszcze raz próbuję na zachód…. Ale tam nic nie ma. Zrezygnowany postanawiam wrócić i znaleźć jakiś lampion, który mam na mapie. Widzę jakąś skałę. Dużą! Na mapie jest tylko jedna taka pokaźna skała – jeśli to ta  - jestem na zachód od punktu. Idę dalej - mapa zaczyna się zgadzać. Po chwili mam lampion P 6 o kodzie 51. Jakiś znajomy ten lampion. Zerkam na mapę… Ja przecież już byłem na PK 6! Nic dziwnego, że lampion o kodzie 51 nie stał na zachód od lampionu o kodzie 51. Przekonanie się o tym zajęło mi dokładnie 30 minut i 54 sekundy! Brawo ja!


30:54 - i dwa razy ten sam PK

Deszcz jakby zelżał. Na PK 7 trzeba pod górę, na północ. Lecę na azymut i oczywiście nie trafiam na maleńki teren „przebieżny” w gęstwinie krzali. Mogłem od razu nadłożyć drogami byłoby krócej. Deszcz właściwie przestaje padać. Dalej podbiegam starając się przetrzeć okulary. Międzyczasy pokazują całkiem dobre przebiegi (17 pozycja), ale po tych 30 minutach….
Popalić daje PK 11 – umieszczony pod kopcem na jakimś murze oporowym. Na górze. Widać wydeptane przejście po skarpie obok. Wdrapuję się na czworaka z mapą w zębach. Po deszczu jest fajnie;-) Na etapie był zakaz startowania w kolcach, choć jakaś część uczestników nie posłuchała i wystartowała w zakazanym obuwiu. Organizator winien na starcie takich zawodników nie wypuszczać na trasę, a tak…. Pewnie byłbym wyżej po kilku dyskwalifikacjach. W takich miejscach jak PK 11 kolce dawały dużą przewagę.
Teraz długi zbieg z kopca i wbiegamy w miasto. Taki ewenement – połączenie klasycznego leśnego BnO ze sprintem;-) Przy PK 13 dochodzę jakąś dziewczynę. Co najmniej dwa razy młodsza ode mnie. Takiej nie pozwolę uciec, więc biegniemy dość sprawnie PK 14-15-16 (na PK 15 mam 3-ci czas! Bieganie po bieżni jednak coś daje;-) PK 17 jest jakiś dziwny – jakieś kamienne „korytarze” ze ścianami „nie do przejścia”. W terenie budynek, to gdzieś za budynkiem. Obiegam budynek bo mi to na jakiś murek wygląda. Hmmm, nie rozumiem co autor mapy miał na myśli. Ale nie tylko ja. Widzę przejście pod fragmentem budynku – może z drugiej strony coś się wyjaśni? Jest! Budyneczek na skarpie, ale… tu jest jakaś orientacja precyzyjna i krzyczy obsługa „czarna kreska”. No, rzeczywiście. Ktoś wskazuje schody – bingo! Wbiegam na drewniany podest. Jest ten „korytarz”! Sprytne;-)

Miało być tak fajnie, a wyszło na około;-)
Teraz zbieg podestem, krzaczek (PK 18), PK 19, koło którego wcześniej przebiegałem i wbiegamy na Krakowskie Błonia. Jeszcze PK 20 (tu mnie przegania jakaś szybkobiegaczka, ale staram się walczyć) i finisz do mety, który akurat na Wawel Cup mi wychodzi (tym razem 4-ty wynik ze stratą 1 s do najlepszego). Gdybym miał Air+ to pewnie bym wygrał dobiegi w mojej kategorii na E3 i E5 gdzie miałem sekundę straty do najlepszych.
Podsumowując całość – najlepiej organizatorowi wyszły Model Eventy. W biuletynach i rozpiskach błędy lokalizacyjne (startów) błędne minuty startowe podawane na stronie,  E5 - brak odgórnej wcześniejszej rozpiski, o której startuje jaka kategoria. Słowem chaos.
W zeszłym roku były bajkowe krajobrazy, wygodne parkingi także dla ostatniego etapu i odległości takie, że dawało się łatwo wszędzie dotrzeć, woda do mycia ze strażackiej sikawki, dużo toalet. Teraz parkingi ledwo co przejezdne, zaplecze sanitarne marne, sikawki brak i brak parkingu na etap 5, gdzie wszyscy w blokach startowych do wyjazdu, jadą na start z całym majdanem. Duże rozrzucenie miejsc startu i zero pomocy dla uczestników w dotarciu na miejsce – a wystarczył jakiś busik (dodatkowo płatny) dla chętnych.
A najważniejsze -  mapy. Te które kreślił W. Dyzio nijak nie odpowiadały rzeczywistości w odwzorowaniu ukształtowania terenu. Owszem, może teren był dość skomplikowany, ale jak to jest, że dwa takie same jary w naturze, a jeden z nich na mapie jest nie do zauważenia? To nie tylko moje odczucie i wokoło słyszałem, że mapy są do…. no może nawet nie do tego, bo wydruk na papierze wodoodpornym to do tego się nie nadaje;-) I budowa tras – niebezpieczna (co potwierdza wypadek śmiertelny na jednej z tras), gdzie raczej było pełzanie na orientacje, a nie bieganie.
Ale aby nie tylko krytykować, pochwalę indyka- znaczy AGH Indoor, wodoodporne mapy (w czasie burzy się nie rozpłynęła). A z etapów regularnych właśnie ten E5 – tu było najmniej pełzania (przynajmniej potencjalnie) i fajne połączenie sprintu z klasykiem. Nawet przebieg prowadzący przez wysypiska śmieci pod kopcem można darować;-)
Dla ścisłości – za rok także jadę, jak zdrowie pozwoli

poniedziałek, 29 lipca 2019

Dolina Kobylanska - podejście drugie, czyli etap 4.

Czwarty etap ponownie miał być rozegrany w Dolinie Kobylańskiej, czyli od razu wiadomo było, że będzie ciężko. Dodatkowo popsuła się pogoda i od rana padał deszcz. I jeszcze ta dojściówka - dwa kilometry! Przy mojej trasie liczącej 2,5 km zakrawało to na bardzo kiepski żart. Ale co było robić - poszłam w ten deszcz, sama, bo Tomek miał dużo późniejszą minutę startową.

Przygotowana na dojściówkę.

Na starcie poczułam, że zawody przestały być dla mnie przyjemnością i w ogóle co ja tutaj robię??? Stałam w tym deszczu (już rozebrana z folii) sparaliżowana strachem po wypadku z poprzedniego dnia i wcale nie chciało mi się iść na trasę. Z tego wszystkiego już na pierwszy punkt poleciałam głupio - zamiast wygodnie drogą, to od razu wlazłam w krzaki, tam gdzie wskazywał azymut. Przedarłam się przez strumyk, przecięłam drogę, którą mogłam wygodnie pobiec i zaczęłam wdrapywać się na zbocze. Oczywiście na zbocze pięłam się czterokończynowo, usiłując przy tym nie zgubić mapy i nie zjechać po stromiźnie na dół. Mapę miałam totalnie ubłoconą i nic na niej nie było widać. Na szczęście już z daleka widziałam gdzie znikają poprzedzający mnie zawodnicy, więc kierowałam się tam, gdzie oni. Punkt ulokowany był między dwoma skałami, na szczycie. Końcówka była już prawdziwą wspinaczką skałkową, a ponieważ wspinaczki nigdy nie trenowałam, więc utknęłam w połowie drogi. Nie byłam w stanie zadrzeć na tyle wysoko nogi żeby stanąć na następnym występie skalnym, nie miałam też się czego złapać, żeby się jakoś wciągnąć. Utknęłam , bo w dół też w żaden sposób nie mogłam zleźć. Zresztą w dół wolałam nawet nie patrzyć. Za mną wspinał się jakiś młody człowiek, więc odsunęłam się ciut na bok żeby go przepuścić. Sprawnie wdrapał się na szczyt, obejrzał się przez ramię i widząc, że ja wciąż tkwię w miejscu zapytał:
- All right?
No jakie tam all right, jak nie right! Ludzkie chłopisko było - zlazł po mnie, złapał za rękę i wciągnął na szczyt. Bałam się, że oboje spadniemy, bo jednak swoje ważę, ale dał radę. Podbiłam punkt trzęsącymi się rękami i pomyślałam, że najrozsądniej będzie zejść z trasy, jeśli to ma tak wyglądać. Tylko gdzie zejść - na start, czy na metę? Bo do bazy zawodów z każdej strony było daleko.  W końcu postanowiłam iść w stronę mety zbierając co dam radę, a jak będzie zbyt trudno, to zejść do doliny i doliną do mety. O dziwo, do dwójki i trójki dotarłam w jednym kawałku i nawet się nie zgubiłam. Po trójce doznałam totalnego zaćmienia umysłowego i czwórki zaczęłam szukać po złej stronie wąwozu. I to jak bardzo po złej! Szłam kawał drogi granicą lasu i pola i w ogóle nie skojarzyłam tego miejsca z tym co pokazywała mapa. A mapa krzyczała wielkim głosem:
- Idiotko! Patrz i myśl!!!
No, jakoś ciężko było z tym myśleniem, kiedy cała uwaga była skupiona na pilnowaniu przyczepności do podłoża. W końcu znalazłam jakiś rowek, a na nim lampion, ale oczywiście nie mój. Postanowiłam poczekać przy lampionie aż ktoś przybiegnie i zadać sakramentalne pytanie:
- Gdzie ja jestem?
Okazało się, że jestem poza mapą, po złej stronie jaru i w ogóle co ja tutaj robię??? Cała  ta zabawa z szukaniem PK 4 zajęła mi 28 minut.
Po czwórce zdobytej w tak egzotycznym stylu, postanowiłam już nic nie kombinować, tylko zejść do doliny i do piątki podejść od dołu. W końcu zrobiłam coś mądrego. Piątka i szóstka były dla mnie technicznie bardzo trudne i znowu zalęgła się we mnie myśl o zejściu z trasy.
Do siódemki szłam z jakąś kobitką, bo miałyśmy ten sam punkt, potem każda poleciała w swoją stronę. Na ósemkę właziłam od góry z grupą facetów ze zbliżonej kategorii wiekowej, ale śmiganie po skałach szło im zdecydowanie sprawniej.
Dziewiątka była po drugiej stronie doliny, a dno doliny było bardzo, ale to bardzo pionowo pode mną. Nawet nie próbowałam schodzić w dół. Szłam więc ścieżką po szczycie i wypatrywałam miejsca, gdzie będzie choć trochę mniej stromo. Mniej stromo nie było, ale za to zaczęła się gęsta roślinność, więc stwierdziwszy, że będzie się czego łapać, zaczęłam na tyłku zjeżdżać w dół, co chwilę robiąc przystanki przy większych drzewach. To była długa i ciężka przeprawa i z BnO, podobnie zresztą jak reszta trasy, nie miała nic, ale to nic wspólnego.
Dziewiątkę i dziesiątkę jakoś wyrzeźbiłam, a jedenastki nie  mogłam za nic znaleźć. Ba, żeby jedenastki... Ja w ogóle nie mogłam znaleźć dużej grupy skał, która miała być pomiędzy ogrodzeniem na szczycie, a dnem doliny. Widziałam, że jeszcze kilka osób miało ten sam problem i w końcu podpięłam się do pary mniej więcej w moim wieku, co dawało nadzieję, że nadążę za nimi. Zrobiliśmy dość dziwaczny manewr, bo najpierw znaleźliśmy dwunastkę i dopiero z niej cofaliśmy się na jedenastkę. Może i trochę naokoło, ale skutecznie. Ostatecznie czas już nie grał żadnej roli, bo jedynym celem tego dnia było w jednym kawałku powrócić na metę, a nie robienie wyniku. Trzynastka i dobieg na metę to już była tylko formalność.
Uff, udało się przeczołgać przez całą trasę (bo przecież nie przebiec, ani nawet nie przejść) i nie poddać się, choć kilka razy już było blisko. Jeszcze tylko ponad kilometr powrotu do bazy i pusty śmiech kiedy po sczytaniu czipa, na wydruku zobaczyłam, że 2,5 km pokonałam w 2,5 godziny. Normalnie rekord trasy:-)

Wreszcie w bazie.

Na Tomka nie czekałam zbyt długo. Co prawda startował sporo po mnie, ale  swoim rekordowo długim pobytem na trasie udało mi się zniwelować tę różnicę. On  też miał kilka wpadek na trasie, ale nie tak spektakularnych jak moja czwórka czy jedenastka. I na pewno nie poświęcał tyle uwagi co ja swojemu bezpieczeństwu.

No i jest!

Wieczorem, na stadionie Wawelu,  miała odbyć się dekoracja zwycięzców etapu trzeciego oraz Indoor-a. Ponieważ wiadomo było, że indyk to moje jedyne osiągniecie na zawodach i na nic więcej nie mogę liczyć, więc skwapliwie skorzystałam z chwili chwały i w otoczeniu krakowskiej rodziny (ciocia, stryj, kuzynka z mężem) odbierałam należne hołdy:-) No dobra, ta rodzina to dlatego, że mieszkają tuż przy stadionie, a z kuzynką byłam akurat na ten dzień umówiona. Naprawdę nie ściągałam sobie specjalnie rozentuzjazmowanego tłumu do oklaskiwania:-) A zresztą, nawet gdyby.... - należało mi się:-)

Dumna i blada na podium.

Indoor Orienteering

Specjalną atrakcją Wawel Cup miało być bieganie w budynkach AGH. Bardzo czekaliśmy na to, bo mieliśmy już okazję przetestować indoor bno i wiedzieliśmy, że jest to świetna zabawa. I trudna przy okazji. Nastrój co prawda po porannym wypadku mieliśmy podły, ale show must go on - takie jest życie.
Po przedpołudniowym niedokończonym etapie mieliśmy czas na spokojny powrót, kąpiel i obiad, po czym spacerkiem udaliśmy się na miejsce startu. Najpierw zaplanowane były eliminacje, a potem dwa finały - A i B. Eliminacje miały odbyć się w innym budynku niż finał. W budynku głównym już raz odbyły się zawody, w internecie były więc dostępne mapy, które jeszcze przed wyjazdem do Krakowa dokładnie studiowaliśmy. Ale wiadomo - mapa mapą, a na miejscu i tak wszystko wygląda inaczej. Nawet kilka dni wcześniej obejrzeliśmy budynki na żywo, tyle, że  trzeba by spędzić w nich chyba z miesiąc, żeby poznać wszystkie zakamarki i przejścia.

 Eliminacje

W eliminacjach najważniejsze było zapamiętać, że cztery budynki stojące równolegle do siebie, są połączone korytarzem na poziomie -1 i jest to jedyny sposób przedostania się z jednego do drugiego, trzeciego i czwartego. Pierwszy punkt był łatwy, bo w tym samym budynku co start, ale do drugiego już trzeba było biec przez ten łącznik na -1.  Na PK 2 i PK 3 miałam najlepszy czas, jak pokazały potem wyniki. Każdy kolejny punkt był coraz bardziej zagmatwany, ale jakoś dawałam radę. Zaćmiło mnie dopiero po podbiciu przedostatniego PK 6. Odbiegłam od punktu nie w ten korytarz co trzeba i naturalnie potem już nic mi się nie zgadzało. Byłam pewna, że jestem w przedostatnim budynku, ale natrafiłam na ścianę przeczącą temu. Dopiero ktoś przebiegający koło mnie powiedział, że to jednak ostatni budynek. Nooo, jak ostatni to już wiedziałam gdzie dalej i po chwili byłam na mecie. Z lekka oszołomił mnie wynik na wydruku: "2nd place out of 8". Nie pamiętałam ile nas biegło w kategorii, ale na pewno mój wynik dawał mi finał A. Docelowo zajęłam trzecie miejsce i było to moje pierwsze osiągnięcie na Wawel Cup, którym mogłam się pochwalić. Tym bardziej pękałam z dumy, że Tomek do finału A się nie załapał.

 Na mecie eliminacji.

Finał miał się rozgrywać już na trudniejszej mapie i nawet mapy dostaliśmy większe, żeby wszystko było dobrze czytelne. Start był w formie pościgowej, czyli biegłam jako trzecia.

Start!!!!!

Startowaliśmy z poziomu 0 z głównego budynku, a pierwszy punkt był na poziomie 1 w łączniku z kolejnymi budynkami, przy ławeczce. To akurat miałam obcykane, bo nie na darmo studiowałam te mapy w internetach:-) Dobiegłam z pierwszym czasem! Dobrze szło do trójki, ale  już na czwórce straciłam 4 minuty do prowadzącej. Wszystko przez to, że bezmyślnie pobiegłam za dziewczyną z innej trasy. Po co? Nie wiem!
Prawdziwy dramat zaczął się przy piątce. Wiedziałam gdzie ona jest, ale za nic nie byłam w stanie do niej trafić. Po kilku minutach miotania się po korytarzach i klatkach schodowych nie wiedziałam już nawet w którym budynku i na którym poziomie się znajduję. Zapętliłam się w jakimś korytarzu, z którego - zdawało się - nie ma wyjścia. Biegałam nim w kółko i co chwilę spotykałam te same osoby z podobnym jak u mnie obłędem w oczach. Pomału godziłam się już z tym, że zostanę tam do końca życia, chyba, że znajdą mnie jacyś studenci AGH i kiedyś wyprowadzą na powierzchnię. W końcu jednak udało mi się wydostać i postanowiłam namierzyć się od nowa, od ławeczki w łączniku, która była dla mnie punktem orientacyjnym. Po drodze spotkałam Małgosię, która startowała tuż po mnie. Okazało się, że podobnie jak ja, już kilkanaście minut błąka się w poszukiwaniu piątki. Konkurencja, nie konkurencja - co dwie głowy, to nie jedna. Postanowiłyśmy połączyć siły i szukać razem. W końcu udało się. Na piątce w sumie zeszło mi 19 minut! Dalej biegłyśmy już razem i raz jedna, raz druga miała lepszy pomysł na dotarcie do kolejnych punktów. Wydawało się, że nic nas już nie zaskoczy, a tymczasem nie mogłyśmy trafić na ostatni punkt. Ganiałyśmy jak głupie po korytarzach zamiast dokładniej popatrzeć na mapę, bo przejście było banalnie łatwe. Chyba górę wzięły już emocje, bo ważne było, która z nas pierwsza wpadnie na metę. W końcu doznałam olśnienia, krzyknęłam tylko:
- Gosia! Tędy! - i pognałam na punkt. Do mety wypadłam z budynku omal nie spadając ze schodów i już po chwili zachłannie czytałam wydruk ze swoim wynikiem. Obroniłam trzecie miejsce!! Hurrra!!
Ponieważ Tomek biegł w finale B, ruszał więc później i musiałam chwilę na niego czekać, chociaż samo bieganie zajęło mu mniej czasu niż mi. Za to miałam czas ustawić się z aparatem tuż przy mecie i uwieczniać jego finisz. Wybiegł tak szybko, że wszystkie zdjęcia wyszły rozmyźgane, więc ma fotkę tylko ze sczytywania wyników:-)

Wreszcie na mecie.

O matko, co to były za emocje. Bieganie w budynkach to zupełnie inny sposób nawigacji, nie ma azymutów, tylko kombinowanie, kombinowanie i kombinowanie. Ale chyba coraz bardziej mi się to podoba.


piątek, 26 lipca 2019

Przerwany etap trzeci...

Trzeci etap odbywał się już w innej lokalizacji - mieliśmy biegać w Dolinie Kobylańskiej.  Tym razem organizatorzy rozstawili nas koncertowo: ja dostałam 52 minutę startową, a Tomek 173. Zabraliśmy więc ze sobą namiot plażowy, dwa krzesełka, napoje i wyżerkę, bo wyglądało, że na zawodach spędzimy cały dzień. Tym razem dojścia na start prawie nie było, bo co to jest marne 200 metrów.

 Do startu gotowi...

Pierwszy punkt nie był trudny - wystarczyło liczyć skałki, a właściwą zajść od dobrej strony.  Udało się trafić bez problemu, ale jak zobaczyłam dwójkę, to mina mi trochę zrzedła. Daleko i za konkretnym jarem. Nawigacyjnie spoko, ale dojść tam.... Miałam dylemat - iść górą i potem złazić do jaru i wyłazić z drugiej strony, czy od razu zejść, obejść jar i dopiero drapać się na skałki. Najgorsze w tym wszystkim było schodzenie i wchodzenie. Zbocza były bardzo strome, spod nóg usypywały się drobne kamyki i co chwilę zjeżdżało się po parę metrów w dół, większe kamienie spadały na tych idących niżej i strach było w ogóle się ruszać. Pod górę też nie było łatwiej - praktycznie wszyscy wspinali się na czworaka, łapiąc się czego popadnie, najczęściej niczego, bo roślinności nie było nachalnie dużo.
Do trzeciego PK znowu przez jar. Dobrze, że szukać jakoś specjalnie nie trzeba było (wystarczyło iść do ostatniej skały), bo cała moja uwaga skoncentrowana była na utrzymaniu pionu i utrzymaniu się na zboczu.  Jak łatwo się domyślić - tempo przemieszczania się było dość nikłe.
Od trójki wracaliśmy z powrotem w kierunku jedynki, bo jedynka była jednocześnie szóstką.  Znowu trzeba było pokonać te same jary, tyle, że w innych miejscach - ot, takie urozmaicenie. Piątka była fajna, bo w takiej niby jaskini (raczej dziurze pod kamieniem), ale podobało mi się.
Łażąc gdzieś w okolicach piątki usłyszałam wycie karetki.
- Pewnie znowu ktoś się połamał - pomyślałam, bo już od pierwszego dnia mieliśmy delikwenta w gipsie. Nawet nie wiem czy tę nogę skręcił, czy złamał, ale twardy zawodnik - codziennie był w bazie zawodów (bo na trasie to już nie).
Siódemka i ósemka położone były między blokami skalnymi - to jest zawsze bardzo malownicze, ale niestety wiąże się ze wspinaczką. Trzymałam się więc pazurami i zębami wszystkiego co możliwe i niemożliwe, ale zaliczyłam oba punkty. Od ósemki to już był właściwie tylko powrót i tak się zapędziłam, że poleciałam hen za dziewiątkę i musiałam wracać.
Spodziewałam się, że na mecie będzie czekał Tomek żeby uwiecznić mój finisz, a tam nic. Samotnie dobiegłam do mety, a kiedy doszłam do namiotu, ten dopiero ubierał buty. Za wcześnie wróciłam:-( Taki fajny finisz mi się zmarnował.

 Relaks po etapie.

Wypiłam piwo, odpoczęłam i zaczęłam kombinować co zrobić z tak pięknie rozpoczętym dniem. Do startu Tomka jeszcze była niecała godzina, no a potem trasa, więc czasu do zagospodarowania miałam mnóstwo. Planowałam sobie rano kupić jakąś gazetę czy krzyżówki, ale oczywiście zapomniałam. Mój dylemat rozwiązał się w najgorszy z możliwych sposobów. Kilkanaście minut po dotarciu na metę organizatorzy przez głośniki oznajmili, że w lesie zdarzył się wypadek i zawody zostają przerwane. Jest tylko jeden rodzaj wypadku, po którym przerywa się zawody i chyba nikomu nie trzeba było mówić co się stało.
- Kto? Jak? - zaczęły padać gorączkowe pytania, a ci, którzy mieli bliskie osoby jeszcze na trasie, nerwowo wpatrywali się w linię mety. Po długich minutach dowiedzieliśmy się, że w wyniku wypadku zmarł zawodnik z kategorii M-70 pochodzący z Warszawy. Skończyła się beztroska zabawa, wszyscy zaczęli pakować swoje rzeczy i po chwili baza zaczęła pustoszeć.
Organizatorzy oznajmili też, że zaplanowane na popołudnie bieganie w budynkach AGH odbędzie się, ale wiadomo było, że już bez tej radosnej atmosfery. Czar zawodów prysł:-(

Wawel Cup - dzień drugi zawodów.

Drugiego dnia zawodów baza pozostawała w tym samym miejscu. Ponieważ za pierwszym razem tak byliśmy skupieni na zakupach, że nie zrobiliśmy sobie pamiątkowych fotek pod flagami, od razu nadrobiliśmy zaniedbania.



Tym razem ja startowałam jako pierwsza, w całkiem ludzkiej 44-tej minucie. Tomek jakieś czterdzieści minut po mnie. Na start trzeba było podejść ponad kilometr, więc wmawiałam sobie, że to taka rozgrzewka. Punkt pierwszy był od razu walnięty daleko od startu i bałam się, że mnie zniesie z azymutu. Co prawda mogłam odrobinkę nadrobić i pobiec asfaltem, a potem ścieżką, ale wszyscy włazili w las, to głupio mi było tak dalej lecieć samej. Na szczęście po drodze było kilka charakterystycznych miejsc, a i sam punkt stał w takim, więc znalazłam go szybko i bezproblemowo. Dwójkę jakoś ogarnęłam, a przy trójce zaczęły się problemy. Niby sprawa była prosta - wystarczyło zejść do strumyka (przynajmniej na mapie był to strumyk), iść wzdłuż niego, potknąć się o lampion, podbić i śmigać dalej. Gdybym robiła to z automatu, to pewnie tak by się stało, ale mi zachciało się myśleć i analizować mapę i piktogramy. No to wymyśliłam, że punkt będzie co prawda nad strumykiem, ale na jakimś wybrzuszeniu terenu. Dla jasności - wybrzuszeniu w górę, nie w poziomie. Kiedy oszacowałam, że już mniej więcej zbliżam się do punktu, zaczęłam czesać wszystkie pofałdowania terenu, a tu lampionu ani śladu. Sądząc, że może jestem za daleko, wróciłam kawał drogi, potem wymyśliłam, że jednak za blisko, więc czesałam dalsze garbki, a potem z nieznanych przyczyn po prostu poszłam przed siebie dnem wąwozu z tym hipotetycznym (bo susza) strumykiem. I to był strzał w dziesiątkę. Lampion wisiał sobie dosłownie na strumyku i moim zdaniem nijak się to miało do mapy, ale grunt, że był. Wydawało mi się, że wieki łażę po tych nadwodnych chaszczach i pokrzywach, a to było raptem 11 minut. Jak na moje możliwości, to niewiele:-)
Czwórka i piątka weszły gładko, a szóstka była po drugiej stronie jaru, w jego odnodze. Co z tego, że wiedziałam jak tam trafić, kiedy trzeba było najpierw zleźć z piątki na dół, a potem wdrapać się na strome zbocze. Całe szczęście, że nie brakowało roślinności, której można się było łapać przy wchodzeniu. A tak dla urozmaicenia trasy i przełamania nudy, od piątki ruszyłam w dokładnie przeciwnym kierunku niż powinnam, bo mi się jakoś kompas źle przyłożył do mapy. Normalnie d..., nie orientantka:-)
Po siódemce na mapie zaznaczony był punkt nawadniania wyschniętych zawodników, ale uznałam, że szkoda czasu i od razu pobiegłam dalej.Tak - pobiegłam, bo wyjątkowo kawałek było po płaskim, a potem wręcz w dół. Punkt miał stać na zakręcie suchego rowu. Tjaaaa... Tak jakby w bujnej roślinności było widać jakikolwiek rów - suchy, czy mokry. Co prawda były wydeptane już inostrady, ale bo to wiadomo gdzie która prowadzi? Jakiś lampion to nawet znalazłam, ale kod zdecydowanie był inny niż powinien być. Widziałam, że jeszcze kilka osób kręci się po okolicy i patrzyłam, gdzie też oni pójdą. Nagle wszyscy pobiegli w jednym kierunku, więc ja za nimi i faktycznie - był tam drugi lampion i to ten pasujący mi. A po ósemce cały ten tłumek ruszył szeroko wydeptaną ścieżką, a jak wynikało z rozmów, wszyscy na moją dziewiątkę. Nie pozostało nic innego jak tylko lecieć z nimi, szczególnie, że wyjątkowo nie było pod górę, więc byłam w stanie dotrzymać im kroku.
O ile na całej trasie ciągle sporo traciłam do liderki (w mojej kategorii), to na dobiegu sprężyłam się w sobie i miałam tylko jedną, jedyną sekundę straty. Eh, żeby tak móc mieć takie straty na całej trasie...
Po biegu spokojnie wypiłam przynależne piwo, chwilę odpoczęłam, a potem już warowałam z kamerą przy linii mety, żeby uwiecznić triumfalny finisz Tomka. Nie powiem, finisz wyglądał całkiem, całkiem, ale - jak opowiadał potem- na trasie nie było już tak pięknie. Przy dwóch punktach pogubił się koncertowo - jednego (i to pierwszego) szukał 23 minuty, drugiego (siódemki)18 minut.


 Meta! Meta!
 
I ten gest stopowania zegarka...

Mimo, że etap trochę nas wymordował, wcale nie zamierzaliśmy osiadać na laurach (zresztą gdzie te laury), bo przecież do zrobienia były kolejne trasy TRInO. Po kąpieli i obiedzie pojechaliśmy do centrum. Tym razem oszczędziliśmy sobie atrakcji jazdy samochodem i skorzystaliśmy z komunikacji miejskiej. Zrobiliśmy aż trzy trasy, które co prawda trochę się zazębiały, ale w sumie wyszło sporo kilometrów. Padałam na pysk, ale nie żałuję. Kraków wart jest każdego trudu. Bo wiecie, ja z urodzenia to jestem krakowianka.

 Takie cudo znaleźliśmy zaparkowane przy Placu Matejki.

 Obowiązkowo galeria przy Bramie Floriańskiej.


W drodze na rynek.

Wawel Cup - zaczynamy!

Nadszedł pierwszy dzień zawodów. Do bazy, która przez pierwsze dwa dni miała mieścić się w Zalasie (pół godziny jazdy od Krakowa), pojechaliśmy wcześniej, żeby odebrać zamówione koszulki,  obejrzeć kramiki i ewentualnie coś sobie kupić. Ja przede wszystkim chciałam opaskę na czoło, żeby pot mi nie zalewał oczu i ewentualnie gacie biegowe. Wszystko było, tylko gacie zamiast długich kupiłam ciut krótsze, ale spoko. Do kompletu zafundowaliśmy sobie drogocenny kubek na wodę, bo oczywiście swoich nie wzięliśmy, a miało być ekologicznie, czyli bez kubeczków jednorazowych.

Na zakupach.

Minuta zerowa zaplanowana była na godzinę 15-tą, a my mieliśmy minuty startowe 88-mą Tomek i 90-tą ja. Na miejscu okazało się, że mojej kategorii zmieniono czasy i tym sposobem zostałam ostatnią startującą osobą. Po mnie w las szły tylko wilki i niedźwiedzie. Na trasę miałam ruszyć w 120-tej minucie. No - zgroza, horror i dramat w jednym. Tomek poszedł na start, a ja zostałam jak kupka nieszczęścia - przerażona i z wizją zagłady. Jeszcze dobrze nie weszłam do boksu startowego, a organizatorzy już zaczęli zwijać start. Na moje nieszczęście pierwszy punkt był dość daleko od startu (w porównaniu do innych przebiegów), więc szansa zgubienia się od razu wzrosła. Leciałam ostrożnie, zresztą pod górę było. O dziwo - udało się trafić już w trzeciej spenetrowanej odnodze jaru:-) Przy okazji okazało się, że wcale nie jestem taka sama w lesie, bo wszędzie pełno było młodych (bardzo młodych) zawodników.
Do dwójki trafiłam bezproblemowo, za to po drodze zaliczyłam wszystkie dostępne odnogi każdego napotkanego jaru i przy punkcie już ledwo żyłam. Ale u mnie azymut - rzecz święta i nie ma opcji omijania czegokolwiek. Do trójki ledwo lazłam, chociaż mi wydawało się, że rączo biegnę. Międzyczasy brutalnie pokazują jednak co innego.
Czwórki nie mogłam znaleźć. To znaczy nie tak całkiem nie mogłam znaleźć, tylko miałam do przeczesania strasznie dużo odnóg wąwozu, a do tego rozpraszała mnie biała furgonetka stojąca na pobliskiej drodze, która musiała oznaczać punkt wodopojowy i oprócz szukania lampionu, musiałam jeszcze stoczyć wewnętrzną walkę i podjąć decyzję - piję, albo nie piję. Szukanie i wewnętrzna walka zajęły mi tyle czasu, że już na żadne picie nie było czasu.
Na piątkę doleciałam dość sprawnie, bo początek był po płaskim, a potem nawet trochę w dół. Szóstka weszła błyskawicznie, bo znowu w dół, za to z siódemką miałam spory problem. Nie wiem jak ja ustawiłam ten mój kompas, ale zniosło mnie sporo na południe. Nawet znalazłam ze dwa lampiony, ale żadem z moim kodem. W końcu musiałam zapytać jakichś dziewczynek: gdzie ja jestem? Jako, że sama wcześniej kilkakrotnie pokazywałam innym zawodnikom gdzie oni są, poczułam się w pełni rozgrzeszona:-)
Praktycznie od siódemki aż do mety wiodła porządnie wydeptana inostrada, więc nawigacją nie trzeba było sobie zawracać głowy, a jedynie mniej więcej pilnować kierunku. Gnałam więc ile fabryka dała i przed jedenastką zaczęło brakować mi sił. Musiałam zwolnić, a kiedy dobiegłam do mostku doznałam jakiegoś zaćmienia i nie wiedziałam - lecieć w prawo, czy w lewo. Czasami tak mam. Wybrałam opcję w prawo, na szczęście słusznie. Do mety pobiegłam już bez żadnych hamulców, bo wcześniej widziałam, że stoi tam karetka i grupa ratowników medycznych, to w razie czego miał mnie kto reanimować. Ale nawet nie było potrzeby, bo tuż za punktem sczytywania czipów dostałam puszkę piwa i to uratowało mi życie. Okazało się, że piwo bezalkoholowe ratuje życie równie skutecznie, jak alkoholowe, a może nawet bardziej. Na mecie rozglądałam się za Tomkiem, bo przecież startował pół godziny przede mną, a tu nigdzie go nie było, nikt go nie widział. A przecież startował tyle przede mną! Już miałam zgłaszać na policję jego zaginięcie, kiedy w końcu pojawił się zły i zdegustowany. Bo wiecie - ktoś mu ukrył jeden punkt i musiał go bardzo długo szukać.

Model Event 2

Drugi trening też odbywał się w Lesie Wolskim, ale tym razem dookoła Kopca Piłsudskiego i na start trzeba było podejść ponad kilometr. Kiedy wreszcie doszliśmy na miejsce, byłam już totalnie wykończona i myśl, że muszę jeszcze gdzieś biec, była co najmniej przerażająca. Tym razem teren miał być mniej zjarany, a bardziej skałkowy. Mając w pamięci skałki z ubiegłorocznego Wawel Cup, gdzie totalnie się gubiłam, to nie byłam zbyt optymistycznie nastawiona.
Znowu ruszyłam pierwsza, ale tym razem od razu założyliśmy, że każde biega po swojemu. Już na pierwszy punkt wyszłam bezbłędnie, aczkolwiek pomału, bo ja na początku dość długo wczuwam się w mapę. Drugi punkt, podobnie jak pierwszy, jeszcze był na górze jaru, ale potem zaczęły się obiecane skałki. Trójka była przy pojedynczej, sporej, widocznej z daleka skale, więc trudno byłoby nie trafić. Kolejne skałki też okazały się łaskawe i nie nastręczały większych trudności. Były na tyle duże, że widoczne z daleka, a na tyle małe, że nie trzeba było ich okrążać kilometrami, jeśli punkt stał po drugiej stronie. Nawet, o dziwo, przypomniałam sobie, że w opisach punktów mam zawarte informacje czy lampion znajduje się u góry, czy na dole i z której strony. Nie powiem, bardzo to ułatwia. Jeśli się o tym pamięta. Z opisów korzystam rzadko, bo po pierwsze na ogół nie pamiętam, a po drugie i tak połowy tych śmiesznych znaczków nie znam. Usiłowałam wpruć je na pamięć, ale jakoś nie trzymają się głowy. Te podstawowe, często używane, owszem - reszta jest dla mnie chińszczyzną.
Szło dobrze i zastopowało mnie dopiero przy PK 8. Niby punkt był banalnie prosty, blisko od poprzedniego, ale zamiast patrzeć w mapę zasugerowałam się człowiekiem biegnącym przede mną. A kiedy zniknął mi z oczu, nie wiedziałam gdzie dokładnie jestem, no bo nie śledziłam mapy. A zawsze sobie powtarzam, żeby nie biegać za facetami, bo nic dobrego z tego nie wyniknie. Parę minut pokręciłam się wśród skałek, w końcu postanowiłam zejść do ogrodzenia i od niego się namierzyć. To była dobra decyzja, bo po drodze natknęłam się na lampion, który stał przy  niższej skałce, a nie przy tej, gdzie szukałam.
Z pozostałymi punktami nie miałam już problemów nawigacyjnych, co nie znaczy, że trasę przeleciałam raz, dwa. Ciągle było góra - dół i decyzje - lecieć na azymut, czy ścieżkami, obchodzić, czy złazić i wspinać się, wytracać wysokość, czy iść zboczem? Zasadniczo na początku wybierałam azymut, ale potem spokorniałam i przeprosiłam się ze ścieżkami. Pod koniec trasy to nawet natrafiłam na tę, którą była poprowadzona dojściówka na start. I faworki były. I od razu się poczułam tak bezpiecznie:-)
Na metę doleciałam ledwo żywa, bo gorąco było niemiłosiernie, na szczęście tym razem mieliśmy ze sobą wodę i nawet jakąś przekąskę, więc mogłam się ciut zregenerować. Zresztą musiałam, bo po biegu mieliśmy w planach kolejne TRInO. Tym razem wybraliśmy się na Kazimierz, przy czym co najmniej pół godziny szukaliśmy miejsca, gdzie można by zaparkować. Zresztą jazda po totalnie rozkopanym Krakowie to w ogóle horror. Jakoś się udało i ruszyliśmy w teren. Mimo, że przed laty mieszkałam w Krakowie, to Kazimierz mało znam i spacer był dla mnie sporą atrakcją. Polecam!


Ławeczka Jana Karskiego.


Księgarnia Austeria


Jedno z podwórek.


Przed zabytkowym kirkutem. 

środa, 24 lipca 2019

Wawel Cup - Model Event 1

W niedzielę wróciliśmy z Grilloków, a już w poniedziałek rano ruszaliśmy do Krakowa na Wawel Cup. Żeby nie marnować czasu, od razu po przyjeździe ruszyliśmy na trening, czyli Model Event, jak to ładnie nazwali organizatorzy. Biegać mieliśmy w Lesie Wolskim, niedaleko ZOO. Jak przystało na nieogarniętych orientantów, zgubiliśmy się już na dojściu na start. Ja co prawda sugerowałam skręt we właściwą ścieżkę, ale Tomek aż takiego zaufania do mnie to nie ma, żeby iść tam gdzie ja proponuję:-)
Wydawało nam się, że byliśmy zapisani na trasę długą, ale dostaliśmy mapy "medium" - 3 km. Jak dla mnie na początek wystarczająco. Umówiliśmy się z Tomkiem, że pierwszy trening lecimy razem, ale organizatorzy puszczali co dwie minuty. Ruszyłam pierwsza, ale nie spieszyłam się, bo na początku trzeba być czujnym, a nie szybkim:-) Poza tym liczyłam, że Tomek mnie dogoni. Nie miał szans, ale może dlatego, że ja poleciałam świętym Azymutem, a on wygodnie ścieżką i rozminęliśmy się po drodze. Gdzieś tam mi mignęły jego plecy w okolicach punktu i tyle ze wspólnego biegania.
Spotkaliśmy się przy punkcie trzecim, który Tomek przeleciał, a ja ze swoim azymutem wyszłam na niego bezbłędnie. Na punkt, nie na Tomka. Taka ucieszona, że szybciej i dokładniej trafiłam, dalej azymutem ruszyłam na czwórkę.
"Latał sobie z radarem pewien gacek młody
i po drodze omijał przeróżne przeszkody,
lecz właśnie gdy się cieszył, że je tak omija,
wpadłszy na jedną z przeszkód rozbił sobie ryja."
No, to ja rozbiłam sobie ryja na PK 4. Oczywiście nie dosłownie, tylko w przenośni. Na azymucie wyrosły mi gęste, nie do przebycia, krzaczory i musiałam je jakoś ominąć. Potem były kolejne chaszcze i kolejne i kolejne i w efekcie zniosło mnie sama nie wiem gdzie. Biegałam bez ładu i składu po zboczu szukając już jakiegokolwiek lampionu, żeby się w ogóle upewnić czy jeszcze jestem na terenie zawodów i... nic nie znalazłam. Zeszłam do drogi z bólem wytracając wysokość. Pobiegłam drogą trochę w jedną stronę, trochę w drugą, potem w trzecią i czwartą, znalazłam jakiś mostek i usiłowałam go odnaleźć na mapie. Wydawało mi się, że znalazłam, ale tylko wydawało. W tym amoku biegania po drodze, w ogóle nie zwróciłam uwagi  na ogrodzenie i zabudowania i dopiero po kilkunastu minutach oświeciło mnie, że to przecież wspaniała wskazówka do umiejscowienia się. Faktycznie, po spojrzeniu w mapę wiedziałam gdzie jestem i już bez problemu znalazłam PK 4. Cała ta operacja zajęła mi dokładnie 32 minuty. A ile zeżarła energii i sił, to wolę nawet nie mówić.
Na piątkę poszłam (bo już nie miałam sił na bieganie) ścieżkami i z trafieniem nie było problemu. Do szóstki dalej ścieżkami, ale na miejscu stanęłam skonsternowana - na mapie miałam zaznaczone jakieś mocne pofałdowania terenu, a przed oczami normalny, regularny jar. Chwilę pokręciłam się po okolicy i w końcu postanowiłam namierzyć się z rogu pobliskiego ogrodzenia. Znowu prowadziło mnie do jaru. Faktycznie, lampion wisiał prawie na dnie wąwozu, który na mapie narysowany był w przenajgłupszy sposób. Operacja: "jar" zeżarła mi 12 minut.
Dalej nawigacyjnie poszło już bez problemu, ale ze względu na trudny teren (łącznie z obejściem jednego jaru) zajęło mi to strasznie dużo czasu.
Podsumowując - pierwszy trening nie był zbyt dobrym prognostykiem przed zawodami, aczkolwiek dumna byłam z siebie, że nie zrezygnowałam z walki już przy czwórce. Trasa trzykilometrowa zajęła mi - uwaga! - 97 minut! Kto da więcej? :-)
Po treningu (poprzedzonym podróżą) wcale nie zamierzaliśmy odpoczywać, bo przecież każda chwila jest cenna. Od razu po doprowadzeniu się do ładu pojechaliśmy na Wawel zaliczyć trasę TRInO. Na szczęście trasa była dość krótka, więc jeszcze daliśmy radę. I dopiero po zwiedzaniu udaliśmy się na zasłużony wypoczynek.


Grillokowy niedzielny spacer.

W niedzielny poranek obudziłam się i nic mnie nie bolało. Słonko świeciło, deszcz nie padał. Nie było żadnej racjonalnej wymówki, żeby nie iść do lasu. Zostały nam (a właściwie Tomkowi) jeszcze dwa etapy do kompletu, więc faktycznie szkoda byłoby nie pójść. Dostaliśmy w garść po dwie mapy i ruszyliśmy. Tradycyjnie pod siłownię, bo tak wyszło, że to tam rozgryzaliśmy każdorazowo kolejne mapy.
Abstrakcyjne tytuły: "Gilanko kaszanki" i "Piklowane pukle pudla w pudrze" mogdy zwiastować dosłownie wszystko. Ale jednak nie było tak źle. Połączenie dwóch wycinków hipso od razu biło w oczy, nad resztą trzeba było troszkę pomyśleć. Myślenie oczywiście skończyło się cięciem mapy, bo wyobraźnię, nawet do spółki, mamy zdecydowanie za małą, żeby składać mapy w głowie.
Kilka pierwszych punktów z mapy lidarowej umiejscowionych było na dziwnych, regularnych, prostokątnych obiektach. Wyglądało to jak jakieś osiedle z blokami, no ale w środku lasu??? Okazało się, że to jakieś okopy, które w naturze wcale nie wyglądały tak idealnie równo, jak na mapie. I tak się ma teoria do praktyki:-)

Gdzieś na trasie.

Im dalej wchodziliśmy w las, tym robiło się przyjemniej. Po pierwsze dlatego, że w końcu trafił się etap na którym wiedzieliśmy gdzie iść i co z czym się składa, a po drugie - las był przepiękny. Muszę Wam to pokazać, choć film nie oddaje tego klimatu. Tam po prostu trzeba było być.

Prawda, że ładnie?

Tak się zajęłam podziwianiem i filmowaniem lasu, że praktycznie przestałam zwracać uwagę na mapę i jedynie podbijałam punkty wskazane przez Tomka.

Starałam się być pożyteczna:-)

Etap drugi tradycyjnie zaczęliśmy od wycinanek, bo stało się to już naszą nową świecką tradycją. Może i nie było to niezbędne, ale rytuał, to rytuał:-)

Przygotowania do etapu drugiego.

Ponieważ na wycinku startowym było aż 5 punktów, wyrwałam się na prowadzenie, żeby się jakoś wykazać, póki ogarniam, bo potem mogło nie być okazji. Szczególnie, że nie przemawiał do mnie "rzut liniowy granic kultur". Usiłowałam go poprowadzić od kropki na starcie i nic mi się nie zgadzało. Na szczęście Tomek jakoś dopatrzył się tych pasujących granic na ortofotomapie, więc ja już nie zawracałam sobie tym głowy.
Moim szczytowym osiągnięciem na tym etapie było zgubienie kamerki. Ale to wcale nie była moja wina, bo Tomek kazał mi porównać wycięty fragment z rzutem kultur do kolejnego wycinka, a sam wrócił po przegapiony punkt podwójny. A ja przecież nie mam tylu rąk żeby trzymać mapę, wycinek, długopis i jeszcze kamerę! No to odłożyłam, to co było zbędne, a potem poszliśmy dalej. Na szczęście szybko zorientowałam się w stracie, kiedy chciałam po drodze coś uwiecznić i wróciliśmy na poszukiwania. Jak mamy jakieś lekkie czy ciężkie minuty, to właściwie organizatorzy mogą nam je odpisać, bo nie były przeznaczone na pracę z mapą, czy szukanie punktów, tylko na odzyskiwanie straty. Kamerka na szczęście leżała grzecznie przy PK 167.
Resztę etapu spędziłam na pilnowaniu dobytku, nie zawracając sobie głowy oglądaniem mapy, bo sami widzicie do czego to prowadzi. Zresztą etap był łatwy, więc Tomek nie potrzebował wsparcia:-)

Tadam! Meta!

Po powrocie do bazy usiłowaliśmy zjeść obiad w knajpce, ale kiedy okazało się, że czas oczekiwania na posiłek może być dłuższy niż czas dojazdu do domu, poddaliśmy się. Spieszyło nam się, bo po powrocie musieliśmy zrobić szybkie pranie, szybkie pakowanie, szybkie spanie i szybki wyjazd do Krakowa następnego dnia na kolejną imprezę.
W tym roku wyjątkowo Grilloki wcale nie okazały się ulubioną imprezą sezonu, tylko najbardziej irytującą imprezą roku:-( No bo żeby z 10 etapów tylko dwa okazały się do przejścia??? Nie wiem, czy to my tak podupadliśmy umysłowo, czy autorzy trochę polecieli po bandzie. Czekam na komplet wyników żeby zobaczyć jak wyglądamy na tle innych osób. Tylko co będzie, jak okaże się, że jesteśmy ostatnie tłumoki i nic nie ogarniamy????





poniedziałek, 22 lipca 2019

W drugą noc składamy broń

Dobrze, że na drugą noc zaplanowaliśmy tylko jeden etap, bo pogoda zrobiła się mało wyjściowa, a nasz poziom frustracji etapami (zwłaszcza u Tomka) wzrósł do niebezpiecznego poziomu. Żeby nie stresować się jeszcze bardziej postanowiliśmy pójść na łatwiznę i wybraliśmy etap TO. Mapa składała się z trzech wycinków - jeden z warstwicami i drogami (ale jakiś stary), drugi z samymi warstwicami (ale nowy i z innym cięciem), a trzeci to hipsometria. Na pierwszy rzut oka nie wyglądało groźnie. Od razu dziarsko ruszyliśmy, ale przy bramie wyjściowej z ośrodka postanowiliśmy jednak rzucić dokładniej okiem  na mapę, chociażby żeby wiedzieć jak zacząć.

Niby proste, a jednak ci dwaj wojowie nas pokonali.

Logika podpowiadała nam, że wojowie powinni być tylko rozsunięci, ale układ poziomnic temu przeczył. W końcu wyszło nam, że łączą się na głowie pierwszego albo w okolicy PK 38, albo 36 drugiego. Postanowiliśmy sprawdzić to już w terenie. Dopuściliśmy także możliwość olania drugiego woja i zebranie punktów tylko z pierwszego. Bo w sumie to już i tak nam nie zależało. Wycinka z hipso nawet nie próbowaliśmy ogarniać, bo etap i tak wyglądał na stracony.
Bez większych problemów (choć odległości ciut nam nie pasowały) doszliśmy do PK 25 i zaczęliśmy kombinować z drugim wojem. Znaleźliśmy jakąś skarpę, poniżej domostwo z ujadającymi psami, tylko lampionu nigdzie nie było. Po półgodzinnym błąkaniu się po okolicy, zarządziliśmy odwrót i powrót do bazy przez resztę jeszcze nie zebranych punktów z pierwszego woja. Chwilkę zatrzymał nas PK 29, bo po ciemku ciężko było trafić na właściwą granicę kultur, ale jakąś znaleźliśmy. Do ostatniego naszego punktu Tomek musiał wracać, bo zapomniał wpisać w kartę startowa jego numer.
Do bazy wróciliśmy źli i zdegustowani do tego stopnia, że w środku nocy musieliśmy się zalkoholizować - na szczęście mieliśmy w lodówce dyżurne piwo. Cóż, niektórych etapów na trzeźwo nie razbierjosz...

niedziela, 21 lipca 2019

Tarcza przed nisko przelatującymi samolotami....

Moja Druga Połowa zaniemogła, więc z opóźnieniem ruszyłem na etap potrójny. Z opóźnieniem, bo maniacy InO wyszli o ósmej.
Zaczynało się od dojściówki. Jeśli uda się pokonać ją szybko, to zyskam kilka minut extra. Pognałem więc na start etapu nr 5 o wdzięcznie zagmatwanej i wiele mówiącej nazwie Buzdyganowy budziszek. Dostałem mapę główną i do dopasowania wycinki map różnawej treści, skali i stopniu zlustrowania. Na mapie wskazane były miejsca dopasowania, gdzie te małe wycinki miały dopasowywać się środkiem dolnej „krótkiej” części piór jak wynikało z opisu. Po podbiciu pierwszego PK próbowałem coś dopasować. Niby coś mi świta, ale nijak nie idzie! Siedzę, biedzę się i nie wiem. Coś tam dopasowałem, ale chyba jeden kawałek. Minął mnie tramwaj wrocławski, wyraźnie biorąc lampion z pobliskiej górki. Na wycinkach owszem jest lampion na górce, ale w żaden sposób zgodnie z instrukcją tak dopasować wycinków się nie daje. Dobra, coś podbijam bez przekonania i idę w kierunku tramwajowym. Dopytuję się czy oni wszystko dopasowali i dowiaduję się, że dopasowanie nie zgadza się z opisem. Skoro tak siadam, nożyczki w dłoń i udaje mi się złożyć całą mapę. Wystarczył dobry opis na mapie i byłby to fajny etap, a tak jestem znowu zniesmaczony – tym razem wyraźnie z winy autora – któremu inwencja poszła w wymyślanie tytułów, a nie sprawdzenie mapy przed wydrukiem;-(
Na etapie 7 znalazłem swój lampion

Bez większych problemów (no, może jakaś mało wyraźna górka w terenie) dotarłem na metę.

Tak wyglądało moje dzieło stworzone przy użyciu nożyczek i taśmy klejącej
Czas na etap nr 6. Samoloty. Tak konkretnie „Nalot bombowy”, ale samoloty zawsze kojarzą się wszystkim z etapem Pawła z samolotami. Ciekawostką jest wydruk ze skazami wynikającymi z braku tonera. Akurat w moim przypadku dzięki temu jeden wycinek stawał się ciężki do znalezienie, bo … na mapie nie było wiadomo na czym jest PK!
Nauczony doświadczeniem zacząłem od skalowania się w terenie i nożyczek. Pierwszy PK w planie mapy, pierwszy samolot do dopasowania łatwizna. Trochę kłopotów sprawiają różne skale samolotów i mapy podkładowej, oraz mnogość elementów terenowych na mapach i w terenie. Drugi samolot – mniej więcej wiem gdzie powinien być PK110, tyle że wydruk nie pokazuje na czym ten PK jest postawiony. Chwilę szukam bezskutecznie „nie wiem czego”  i decyduje się na „obejście” tematu – najpierw PK 117 i 109, a potem na azymut już daje się trafić gdzie trzeba. Tyle , że naokoło;-( Kolejny samolot ma być gdzieś na wschód. Nie mam wtedy dopasowanych wszystkich, ale nie ma dużego pola wyboru. Udaje się sprawnie znaleźć PK 113. I dalej nawigowanie od dołka do dołka do PK 112. Tyle że gdzieś te dołki mi się mylą. Jak docieram na miejsce, to okazuje się… że zgubiłem kartę. Wrrr. Cofam się po śladach do 113 i karta zostaje znaleziona. Jeszcze raz znajduję PK 112 – wychodzi mi inny dołek. Zakładam, że lepszy;-) Ale czasu znowu zeszło dużo.
Zygzakiem wracam się na PK 108 i PK 104,. Coś mi się nie zgadza, ale już nie mam siły utwierdzać się czy to dobry, czy stowarzyszony dołek w otoczeniu kilkudziesięciu innych. Zostały już tylko 3 samoloty. Jeden oczywisty, choć miejscami teren mało przebieżny – po wycince jakieś gałęzie i kłody walają się pod nogami. Gdzieś w niedalekiej oddali grzmi.  Na szczęście kończy się tylko na grzmieniu. Znajduję ostatnie punkty i uff – etap zaliczony.

Chyba zostanę mistrzem wycinanek kurpiowskich
Został jeszcze etap trzeci tego potrójnego zestawu. Tarcze. Czytam opis: trzy układy, linie wskazują miejsca łączenia. Dobra tylko jakie układy. Wyciąłem trzy układy i łącze…. Meta wypada mi zaraz koło startu. A meta miała być niedaleko bazy - coś się nie zgadza. Kombinuję na wszystkie sposoby – nie daje się. Czytam jeszcze raz opis: „Mapa składa się z siedmiu tarcz. Ich układ został pocięty na trzy części. Miejsca styku układów zaznaczono kolorowymi liniami (różową i niebieską)”. Hmmm, a może jeden układ tworzą mapy jednego rodzaju?  Próbuję - także nie pasuje. Mając 7 tarcz mam sporo możliwości podziału na 3 układy. A że jeszcze tarcze są pozamieniane miejscami , polustrowane to….. nie mam pojęcia gdzie jest meta. Daję sobie spokój – taki opis po prostu jest bez sensu. Jestem totalnie zdegustowany. Analizuję mapy pierwszych 2 etapów – wiem w jakim kierunku jest meta. Postanawiam podbić PK z pierwszej i ostatniej tarczy, a może po drodze znajdę jakiś lampion pasujący.

Może tak złożyć? tylko gdzie ta meta wychodzi????
Ruszam i…. mam dylemat. Ten etap jest po tej czy po drugiej stronie drogi??? Logika mówi, że po drugiej, ale zaćmienie umysłowe spowodowane liczeniem możliwych wariantów układu tarcz powoduje umysłowe zaćmienie (jak widać w powyższym zdaniu). Chwilę sprawdzam zanim się upewnię, że jednak po drugiej stronie. Pierwsza tarcza, pierwszy PK na górce….otoczonej uprawą leśną. Bez legalnego dojścia. Wiem, jestem wkurzony, ale młodnik kilkumetrowy, a takie malizny to pewna różnica…. Aż kusi wpisać na karcie BPK – brak dojścia! Po dwóch PK idę w kierunku bazy – wzdłuż drogi krajowej. Usiłuję iść lasem w nadziei, że spotkam jakiś teren z tarczy. Owszem, jest jakiś lampion, ale zupełnie nie pasujący do niczego (wszystkie mam na dołkach), widzę także gdzieś uczestnika trasy TO – więc to pewno jego lampion. Daję za wygrana i idę na asfalt. Ale tu nie jest miło, spory ruch jak to na DK, więc jak widzę drogę niewiele odbijającą w las, skręcam w nią. Ostatni wycinek to linia WN, więc wiem, że nie przejdę mety. Czas się dłuży, znowu jakiś lampion na skrzyżowaniu. W oddali górki, ale nie czuję chęci wdrapywania się na nie. Po długim czasie dochodzę do linii WN, znajduję ostatnie 2 PK i wracam na metę. Wkurzony i zniesmaczony. Jak tak można zepsuć etap nie dbając o szczegóły? Bezprodukcyjnie w etapie 7 przeszedłem ponad 8 km (łącznie 3 etapy ponad 22km).
22 km jak nic
Aby nie za bardzo obić autorów pobiegłem sobie na BnO. Tu także płot się „przesunął” znacznie na mapie  i górka w PK 16 okazała się trudna do odnalezienia….
I jeszcze samotnie zaliczyłem E1, by Mojej Drugiej Połowie, co właśnie odżyła, dorównać….

sobota, 20 lipca 2019

A w sobotę nici z planów

Po zbyt krótkim śnie (no bo dwa etapy nocne) i zmianie pogody na deszczową, w sobotę obudziłam się z bólem głowy i ogólną niemocą. "Obudziłam się" nie do końca oddaje stan rzeczywisty, bo ja jedynie zwlokłam się z łóżka i trwałam w letargu, marząc żeby ktoś mnie dobił. Oczywiście o zaplanowanym potrójnym etapie w ogóle nie było mowy, więc Tomek poszedł sam, a ja czekałam na cud. Cud nastąpił kolo południa i udało mi się podnieść do pozycji pionowej. Żeby mi się dzień nie zmarnował postanowiłam iść z Agatą chociaż na jeden etap, tylko nie w TZ-tach, a w TO. Poprosiłyśmy o lekki, łatwy i przyjemny i dostałyśmy "Zbrojne ramię nieuzbrojonego Siemka", o długości prawie 4 km. Z kawałkiem znienawidzonego lidara. Na szczęście do złożenia były tylko dwa wycinki, co dawało lekką nadzieję na sukces:-)
Było dobrze - wiedziałam, w którą stronę ruszyć od startu:-) Planowałyśmy wziąć PK 2 i PK 1, a potem martwić się o resztę. Po drodze widziałyśmy jakieś lampiony i nawet ludzie je spisywali, ale jeszcze nic mnie nie tknęło. Idąc usiłowałyśmy znaleźć jakiś punkt wspólny wycinków i w końcu Agata wypatrzyła na skraju ortofotomapy kawalątko asfaltu - tego, którym szłyśmy po drugim wycinku. Od razu stało się jasne co wcześniej spisywały spotkane osoby. Ominęłyśmy PK 14 i 15, ale mogłyśmy wziąć ósemkę.

 W drodze na dziewiątkę.

Teraz sprawa wyglądała klarownie i wystarczyło iść i zbierać kolejne PK. No to szłyśmy i zbierałyśmy aż do PK 10. Pewnym krokiem podeszłyśmy do wytypowanego krzaczora, a tam nic. No dobrze, mogłyśmy się pomylić, więc dla pewności obejrzałyśmy sąsiednie zarośla i drzewa. Dalej nic. W akcie desperacji obejrzałyśmy całą roślinność między PK 9 a PK 11 i ... dalej nic. Z lekką obawą wpisałyśmy w kartę BPK.

 Na trasie.

Dalej szło nieźle i zatrzymał nas dopiero punkt osiemnasty. Doszłyśmy do jeziorka, namierzyły się od niego i... doszłyśmy do kolejnej wody. Miałyśmy dylemat - które jeziorko jest właściwe do namierzania się? Pierwsze czy drugie? Jakieś totalne zaćmienie na mnie spadło i nie mogłam ogarnąć sytuacji. Łaziłyśmy po okolicy - nie powiem - dość ładnej, ale czas uciekał, a my nic. W końcu blokada umysłowa puściła, dopasowałyśmy jeziorko z mapy to właściwego w terenie i znalazłyśmy lampion. A tuż obok lampionu znalazłyśmy Anię i Zuzę, które robiły tę samą trasę, ale w przeciwnym kierunku. Miało to tę korzyść, że mogłyśmy się wzajemnie wymienić radami, rozwiać wątpliwości i wskazać sobie następne PK. PK 6 leżącego tuż przy PK 18 szukałyśmy chyba z 10 minut, bo kolejne zaćmienie umysłowe nie pozwoliło skojarzyć punktu na górce, który wcześniej odwiedziłam, z punktem na końcu wału. Na szczęście każde zaćmienie kiedyś się w końcu kończy:-) Zostały nam jeszcze tylko trzy punkty do mety i wszystkie musiałyśmy wziąć, żeby nie lecieć od startu do czternastki i piętnastki. I tak nam się udało, że autor mapy w ogóle przewidział punkty nadliczbowe. Do piątki szłyśmy najtrudniejszym z dostępnych wariantów - przez podmokłe krzaczory, zamiast wygodnym asfaltem lub poboczem, ale przecież nie byłyśmy tam dla przyjemności.
 
 Nasza wesoła ekipa.

W końcu udało się zebrać wymagane 16 punktów i nawet trafić na metę. A potem już tylko grillowanie połączone z nieudaną próbą spalenia domku. I czekanie na Tomka, który już od kilku ładnych godzin błąkał się gdzieś po lesie....

Kulą w płot, czyli przegrana bitwa pod Narwią

Po pierwszej porażce przyszedł czas na etapy nocne. Formuła, że ten sam etap może być nocny i dzienny nie zwiastowała nic dobrego. No bo na etapie nocnym inaczej wybiera się punkty charakterystyczne, tak by były widoczne w nocy - w nocy wiadomo wszystkie górki są takie same, delikatnych granic kultur nie widać i chodzi się na odległości, a nie na ogląd. Zaś w dzień widzi się więcej i wybiera się punkty tak, by taki większy zasięg wzroku specjalnie nie ułatwiał.
Etap 3 z armatami. Typowa szwajcarka z dopasowaniami. I dla utrudnienia - lustro mapy głównej. Pierwszy zgrzyt przed pierwszym PK – droga z mapy (rysowanej specjalnie na zawody) odchodzi w innym miejscu niż powinna. Więc czy jesteśmy tu gdzie trzeba, czy nie? Czesanie (bo nie daje się sięgnąć wzrokiem i trzeba nogami) i wreszcie pierwszy PK zaliczony (no, czy właściwy to nie jestem pewny). Z obawami idziemy na pierwsza kulę do dopasowania. O dziwo, udaje się od pierwszego kopa – rów jak byk i lampion o numerze 52 zaliczony. Kolejną kulę z literką B także daje się łatwo zaliczyć. I zaczyna się problem. Idziemy na kulę oznaczoną literką C. I nic nie pasuje. Albo pasuje za dużo. Błąkamy się w jedną i w drugą stronę, a nawet wracamy do poprzedniego PK. Wreszcie bez przekonania dopasowujemy PK 53, by cokolwiek z tego wycinka podbić, bo ile można się pałętać w koło!
Dobra, dalej już łatwiej - armata z PK 43 i kula D z oczywistym oczkiem wodnym. I znowu mordęga, a kulą armatnią E – w nocy wszystkie dziury wyglądają tak samo – strzelamy…. Ciekawe czy kulą w płot (podejrzewam stowarzysza);-) I dalej dramat z kulą F. Jak się odmierza ze stowarzysza to…. Można szukać do rana. No, może nie do rana, ale zwiedziliśmy okolicę, coś dopasowaliśmy (przeglądając Geoportal sam nie wiem co, ale lampion był i teren podobny) i próbowaliśmy się dostać  na PK 44 będący w planie mapy. Uparcie droga znosiła nas w maliny. Chodziliśmy w tę i we wtę i nic się nie zgadzało. Dopiero Święty Azymut pomógł i udało się trafić mniej więcej tam gdzie trzeba;-) Właściwie w miejsce gdzie przechodziliśmy kilka razy i nie zauważyliśmy drogi. Tak to jest z etapami dzienno-nocnymi….
Dobra, poszliśmy na kulką G. Co tu dużo pisać o punkcie G, każdy wie: dziura jak się patrzy i nic znaleźć nie można! Przeczołgaliśmy się, wbiliśmy jeden z lampionów i poszliśmy szukać miejsca oznaczonego literką H. Tu znaleźliśmy jakiś dołek i przy okazji spotkaliśmy tramwaj wrocławski – jak się chwalili po raz kolejny wbijali ten sam wycinek, bo wszędzie im pasował.  No cóż, skoro lubią… można wszystkie dopasowania obskoczyć jednym wycinkiem;-) Podbudowało nas, że nie tylko my mamy takie problemy;-)
W literce J nic nie znaleźliśmy (ale wycinków okazało się mniej niż kul) i potem się „zgubiliśmy”. Tzn., wiedzieliśmy w jakiej części świata jesteśmy, ale wyrzuciło nas daleko od optymalnej trajektorii, bo okazała droga  z mapy okazała się mało drogę przypominająca granica kultur. W nocy właściwie niedostrzegalną. Potem szukaliśmy ostatniej kuli, ale był to strzał bardzo niecelny - nic nie znaleźliśmy, choć ślad GPS mówi, że przeszliśmy prawie przez lampion, tyle, że wycinek ten dopasowaliśmy wcześniej i nie przyszło nam do głowy szukać lampionów w tym miejscu.
Etap 3 i nasze dopasowania. PK 50 nie dopasowaliśmy nigdzie...

Wkrótce rozszczekały się psy i dotarliśmy do międzystartu na etap 4 powrotny. Po chwili patrzenia na mapę, spojrzeniu na zegarek powiedzieliśmy: dość. 19 małych rozłącznych wycinków do dopasowania, wszystkie poobracane, a część zlustrowana. Nie jest to pomysł na etap nocny. Wzięliśmy pierwsze dwa PK, potem jeszcze jeden w dołku, ale bez pewności czy dobry i podeptaliśmy w stronę mety zakładając, że po drodze może jeszcze jakiś lampion znajdziemy. Powoli robiło się coraz jaśniej, odzywały się pierwsze poranne ptaszki. Po drodze znaleźliśmy jeszcze lampion pasujący do PK 66 i tyle. Tzn. droga (wygodna i szeroka) zaczęła nas co nieco znosić na wschód. Las nie wyglądał zachęcająco by się przez niego przedzierać, więc dalej szliśmy drogą. Wreszcie jakieś odbicie na zachód, ale i tak wyszliśmy na asfalt hektar od mety. Zniesmaczeni – jako jedni z ostatnich (zdaje się, że tylko tradycyjnie Przemek chodził non-stop) dotarliśmy do mety. Dobrze, że autorzy poszli spać, bo byłoby bicie.  Jeden, dwa punkty nie do znalezienia – OK. Także gdy trzy razy dopasowujesz ten sam wycinek. Ale ta nadnarwiańska bitwa….. na pewno nie na etap nocny. Przeszliśmy ponad 17 km na 2 etapach bez jakiś rewelacyjnych efektów – to mówi samo za siebie.



środa, 17 lipca 2019

Grilloki - zakuty etap.

Tegoroczny urlop spędziliśmy tak intensywnie, że teraz padam na pysk i mam lekki InOwstręt. A zaliczyliśmy raptem dwie imprezy - Grillowanie Kosmatych InOków i Wawel Cup.
Na Grillowanie pojechaliśmy w piątek (nie ostatni, tylko jeszcze poprzedni), ale nie udało nam się wyjechać jakoś wcześniej, bo Tomek normalnie pracował. Postanowiliśmy zacząć od pojedynczego etapu dziennego, potem zrobić podwójny nocą, w sobotę potrójny w dzień, potem jeden nocny, a w niedzielę wszystko pozostałe. Bardzo ambitny plan, ale wykonalny.
Pierwszy etap wybrali nam organizatorzy, zapewniając, że będzie najlepszy na początek. Mnie przeraził już sam opis przekształceń: perspektywa, aksonometria, wypukłość, wklęsłość. I oczywiście obroty, ale to już mały pikuś. Do tego żaden z czterech wycinków nie pochodził z typowej mapy, tylko hipsometria i cieniowany lidar. Jak by tego wszystkiego było mało, wycinki były w różnych skalach i to już do reszty gmatwało sytuację. Autorem takiego wariactwa mógł być tylko Darek:-)
Już na początku osiągnęliśmy sukces, bo udało nam się połączyć ze sobą dwa wycinki, z czego jeden był startowym. Tym sposobem mogliśmy w ogóle zacząć trasę. Przez chwilę wydawało nam się, że dwa pozostałe też łączą się ze sobą, ale już w żaden sposób jedna para nie chciała połączyć się z drugą. Postanowiliśmy zrobić tę część trasy, którą ogarnęliśmy, a potem kombinować dalej.

 W końcu mamy jakiś punkt.

Zebraliśmy większość punktów z dwóch pierwszych wycinków i wciąż nie mieliśmy pomysłu jak przyłączyć te kolejne. Nawet pocięliśmy mapę, żeby było wygodniej je przykładać do siebie, ale wciąż nie mogliśmy znaleźć tych obiecanych w opisie pokrywających się miejsc. Zaczęliśmy chodzić metodą: chodź zobaczymy co jest za tą górką, zakrętem, łąką, skrzyżowaniem... Mieliśmy nadzieję, że w końcu trafimy w jakieś charakterystyczne miejsce, które rozpoznamy na mapie. Tym sposobem trafiliśmy nad Narew i mimo, że nic tam nie znaleźliśmy, to warto było, bo widoki mieliśmy przepiękne.

 Nad Narwią też nic nie było:-(

Niemożność znalezienia punktów z niedopasowanych wycinków wywoływała w nas coraz większą frustrację. No bo jak to tak? Wrócić z połową punktów? Już nawet mieliśmy pomysł żeby pierwszą napotkaną dziurę z lampionem wbić jako wszystkie brakujące dołki i obniżenia, ale ograniczyliśmy się do jednego, który najbardziej pasował terenowo.

Znalezisko.

Czas płynął nieubłaganie i w końcu stało się jasne, że dalszy pobyt w lesie tylko pogarsza naszą sytuację, bo oprócz bepeków biją nam lekkie, a potem ciężkie minuty. Do bazy wróciliśmy bardzo zdegustowani i nawet się dziwiłam, że Tomek od razu nie zagryzł autora mapy. Ale nie, zachował zimną krew.
Już po powrocie do domu, w niedzielę, Tomek od razu rzucił się do map i komputera, żeby zobaczyć jak to się składało i nawet z takimi pomocami naukowymi nie poszło od pierwszego kopa. Bardzo jestem ciekawa czy to my tylko takie gapy, czy inni też mieli jakieś problemy z tym etapem. Czekam z niecierpliwością na wyniki.