sobota, 29 lutego 2020

I gdzie ta wódka??? Czyli Kusaki #2

Kusaki, jak mówi Wikipedia, to coś co znamy pod nazwą Ostatki. Owa Wikipedia opisuje różne ciekawe zwyczaje, ot choćby dni po misynciach, kiedy pije się wódkę, by przepłukać zęby z resztek jedzenia… Ciekawe kiedy tego doczekamy się na naszych Kusakach. Na razie doczekaliśmy się deszczu. No dobra, wodą także daje się przepłukać uzębienie, ale deszczem to wcale tak łatwo nie idzie!

My startujemy, a inni chyba już wracają z trasy

Dostaliśmy mapy produkcji Barbary. Mapa dziwnym trafem przypominała chrumkającego Hipsosmoczka – jakiś tam schemacik i masę wycinków do dopasowania. Pewno byłoby to fajne gdyby nie opady. My na start dotarliśmy jako jedni z ostatnich – możliwe, że Ci co wcześniej wyruszyli, więcej chodzili na sucho. Poszliśmy najpierw w prawo. Problem zaczął się przy dopasowaniu pierwszego wycinka. Nic nie pasowało! W okolicy kręcili się inni i wyraźnie było widać, że także nie mają pomysłu co z tym zrobić. Nagle z ciemności wynurzył się Mariusz S., który będąc na TP miał inną – pełniejsza mapę i niepytany zaczął nam wskazywać, że „tam jest punkt” dźgając palcem w swoją mapę. Przyjrzeliśmy się swoim wydrukom i doszliśmy, że do kolejnej gwiazdki daje się dopasować to, co Mariusz pokazywał. Poszliśmy więc dalej. I zaczęło coś pasować. Innym widać także, bo do lampionu utworzyła się kolejka jak za dawnych lat;-)

Kolejka społeczna do lampionu

Po chwili udało się dopasować gwiazdkę, którą pominęliśmy! Dobra nasza, choć tempo dopasowywania wskazywało, że na trasie spędzimy czas do zamknięcia mety- warto by się nie spóźnić, bo organizator da dyla i zbierze nam lampiony.

Deszcz pada coraz bardziej. Mapa zaczyna rozmiękać. Miałem zachomikowaną jedną koszulkę strunową, ale tylko jedną – poszła dla Renaty – jakby moja mapa się rozpuściła…

Mapa rozpuszczona;-)

Idziemy na kolejne gwiazdki. Chwilami jakby łatwiej dopasować. Kolejny długi przebieg na PK B – kopiec znany z jakiś poprzednich zawodów w tych okolicach. Kopiec zdobywamy w stylu alpejskim bez obozów pośrednich.

PK B zdobyty  stylu alpejskim
Na mapie już ciężko odznaczyć co zaliczyliśmy, bo zaczyna płynąć. Kolejna gwiazdka. Po dłuższym zastanowieniu pasuje wycinek z PK V. Tyle, że wycinek jest „mało czytelny”, a w miejscu gdzie powinien być lampion, lampionu brak. Krążymy i krążymy, aż wreszcie zdegustowani idziemy dalej w kierunku Balatonu. Mając jako element orientacyjny Kanał Gocławski, idziemy dalej w kierunku zachodnim. Znowu mamy problemy z dopasowaniem, pomijamy gwiazdkę, ale ze 200 m dalej olśnienie – przeszliśmy PK W! Wracam – z lampionu została tylko koszulka i kredka. Nie ma to jak wpisać BPK właściwa kredką;-) Przy zakręcie kanałku dopasowaliśmy kolejny wycinek, ale szukanie drugiego PK z wycinka coś się nie udaje. Czas się kończy i do zamknięcia mety także już coraz bliżej. Do najdalszej gwiazdki nie dojdziemy – za daleko, ale i tak wycinków jest nadmiar. Dochodzimy do budynku mojej starej pracki przy ul. Umińskiego i zaczynamy odwrót. Wracamy po północnej stronie kanałku. Łatwo dopasowujemy kolejną gwiazdkę. Tuż obok powinna być kolejna, ale jakoś marnie idzie dopasowanie. Odpuszczamy i idziemy do kanału i nagle eureka –mamy ten brakujący wycinek. Brakuje nam czasu, a Renata odmawia przyspieszenia, tylko rozgląda się za jakąś niebieską budką. Puszczam Renatę samotnie na metę, a sam lecę jeszcze zaliczyć PK z mapy topo. Miałem w planie zaliczyć jeszcze dwa brakujące PK, ale ryzykując, że na mecie nie znajdę już nikogo, nie szukam ich (a nie rzucają się w oczy). Biegiem docieram na ostatnią chwilę (oj tam, pewnie organizator poczekał by jeszcze z 10 minut, ale…). Zmoknięci i zniesmaczenie padającym deszczem żegnamy się i lecimy do suchego i ciepłego autka.

Kusak ma oko na szyi i kurzą łapkę z przodu

czwartek, 27 lutego 2020

ZZK w Twierdzy Modlin

Po sobotnich wyczynach czekało nas kolejne wyzwanie - Twierdza Modlin i trening ZZK. Jak to dobrze, że trening jest zawsze od 11-tej, a nie świtkiem - chociaż raz w tygodniu można się wyspać.
W sobotę Tomek pokazał mi mapę, na której mieliśmy biegać i od razu poczułam z nią mocną więź duchową. Oczami wyobraźni już widziałam jak umieram podczas wspinaczki na forty albo gubię się między nimi. Albo jedno i drugie:-)

Clear, check, start.

Już na starcie trzeba było podjąć decyzję - obiec fort, czy wleźć na niego i zleźć. Moje wyznanie św. Azymuta preferuje bieg po prostej, ale jak oszacowałam wysokość i stromiznę wału, to złamałam się i postanowiłam obiec. To była słuszna decyzja. Niestety, nie wszędzie to się kalkulowało  i czasem szybciej było pokonać przeszkodę górą niż ją obiec. Oczywiście część punktów usytuowana była na górze nasypów, a szczytowym osiągnięciem było postawienie lampionów na sąsiadujących wałach - np. PK 3 i 4, a potem PK 8 i 9. Wspinaczkę i bieganie nasypami utrudniała wycinka drzew - pod nogami pełno było patyków, a wśród nich ukryte zdradliwe pieńki.
Po zaliczeniu kilku punktów zauważyłam, że zgubić się, to mi się tu raczej nie uda - wszystko było tak charakterystyczne, że aby się zlokalizować wystarczyło rozejrzeć się dookoła. Nooo, tak to ja lubię.
Ponieważ teren zawodów był malutki, to biegaliśmy w kółko jak chomiki na karuzeli. Śmiesznie wyglądało jak cała masa ludzików wdrapywała się na czworaka pod górę, albo zjeżdżała na butach (lub tyłkach) w dół i tak na niemal każdym wale. Dłuuugi, a przez to morderczy dla mnie przebieg z PK 10 do PK 11 udowodnił mi, że jednakowoż wcale nie muszę wspinać się na forty, żeby paść na twarz.
Zabawa była przednia, a choć teren wymagający żelaznej kondycji, to tym bardziej byłam dumna z pokonania najdłuższej trasy. To było chyba najlepsze BnO w jakim w ogóle brałam udział, zaraz po biegach w budynkach. Jak dla mnie to wszystkie zawody na orientację mogą się odbywać w takich okolicznościach przyrody! Hej! Organizatorzy słyszą?!

Co tu dużo pisać - popatrzcie sobie:

Lepiej obiec.


Z górki na pazurki!


Malownicze filary.


Ostatni punkt.


Meta!

Mimo, że ani raz się nie zgubiłam ślad wygląda abstrakcyjnie.

wtorek, 25 lutego 2020

Parkrun i WesolInO, czyli jak się zarżnąć bez ultra.

To nie był dobry dzień na bieganie. Na parkrunie już podczas rozgrzewki coś było nie tak i ani Tomkowi, ani mi nie szło. On narzekał na kolano, ja jeszcze nie zdążyłam zregenerować się po Skorpionie. W końcu Tomek zdecydował, że pobiegnie towarzysko razem ze mną, a ja zdecydowałam, że lecę tak jak dam radę, bez spinania się. Zaczęliśmy ostro (jak na mnie) i chyba z kilometr trzymaliśmy się grupy. A potem zaczęło zdychać. Wszyscy, których na początku wyprzedziliśmy, zaczęli pokazywać nam swoje plecy. Tomek usiłował mnie zdopingować, ale im więcej gadał do mnie, tym trudniej mi się biegło - raz, że musiałam mu odpowiadać, co zaburzało mi rytm oddechu, a dwa - miałam świadomość, że nawet jak padnę na pysk, to zaciągnie mnie na metę. Jak biegnę sama, to jakoś bardziej się sprężam, wiedząc, że mogę liczyć tylko na siebie. Tak więc eksperyment z bieganiem synchronicznym nie wypalił, na metę dotarliśmy z marniutkim wynikiem, za to ja zupełnie bez sił. Mimo, że szykowała się impreza z okazji 350 edycji biegu nie zostaliśmy, bo przecież WesolInO.  Tym razem organizator nie zrobił mi świństwa i nie powycinał dróg z trasy C, nie musiałam więc przenosić się na krótszą. Za to start był dalej niż zawsze, bo trzeba było wejść kawałek w las. Można było z tego wnioskować, że trasa będzie sięgała gdzieś dalej niż zwyczajowo, szczególnie, że była i dłuższa niż zazwyczaj.
Ścigać się co prawda nie zamierzałam, ale ze startu ruszyłam biegiem, żeby to jakoś wyglądało. Jak tylko zniknęłam za górką przeszłam do marszu:-) Jedynka i dwójka weszły gładko. Nie przejmowałam się żadnymi przekoszeniami mapy, tylko leciałam jak azymut kazał. Może jednak nie ma tego przekoszenia, jeśli wyszłam idealnie na punkty? A może te przekoszenia są tylko lokalne? Bo na trójkę już mnie zniosło trochę na zachód.  Coś mi się nie zgadzały ścieżki, ale i tak uporczywie szukałam tam, gdzie mnie zaniosło. W końcu widząc, że nic z tego, podeszłam do dużego skrzyżowania, żeby mieć stuprocentową pewność, gdzie jestem i dopiero z niego namierzyłam się porządnie. Udało się.

Oj tam, raptem jedno kółeczko dodatkowe...

Do szóstki szło idealnie. Tam gdzie na azymut to wręcz niemal po prostej, gdzie się dało, nadrabiałam drogami, bo jednak po równym to trochę szybciej. Od szóstki w słusznym kierunku prowadziła malutka ścieżynka.
- Aha, nasi wydeptali - pomyślałam i trzymałam się jej.  Co prawda każde zerknięcie na kompas pokazywało, że coraz bardziej znosi mnie w lewo, ale beztrosko zrzuciłam to na karb tego mitycznego przekoszenia północy. Jak człowiek chce, to sobie wszystko wmówi. Tak jak mapa pokazywała, przecięłam jedną dużą i dwie mniejsze ścieżki, a że nie w tym miejscu co planowałam....  Punkt miał być ciut poniżej ścieżki lecącej po skosie, więc wszystko się zgadzało, bo i taka ścieżka była. Zaczęłam szukać okopu (bo tak wypatrzyłam na mapie) ale znalazłam tylko dwa puste dołki. Zero lampionów. No dobra, może za wcześnie, może za daleko zaczęłam szukać... Przebiegłam się kawałek w jedną i drugą stronę, potem zupełnie bezsensownie pobiegłam na południe i prawdę mówiąc sama nie wiem po co. Wróciłam znowu do znalezionych wcześniej dołków i w końcu postanowiłam dokładniej przyjrzeć się mapie. Po pierwsze - punkt miał być na nosku, muldzie, czy co to jest takie wypukłe do góry, a nie w okopie, po drugie - miał być na zboczu, a nie na płaskim, a po trzecie - po cholerę leciałam jakimś śladem zamiast pilnować się kompasu???? Chciałam sobie ułatwić, to mnie pokarało.

Przy siódemce spędziłam czas tak raczej turystycznie.

Na kolejne punkty już się nawet nie spieszyłam, bo i po co? Przecież tyle czasu straciłam na siódemce, że chyba każdy szybciej ode mnie pokona trasę. Jeśli potem podbiegałam, to jedynie i wyłącznie w celach kalorycznych, to znaczy żeby spalić czwartkowe pączusie i przygotować się do imprezy, jaka mi się szykowała wieczorem. Za to mapę i kompas śledziłam tak pilnie, że do reszty punktów maszerowałam jak po sznurku. Zobaczcie na przykład taki przebieg PK 11 - PK 12 - istny majstersztyk:-) No, to średnia osiągnięć w sumie mi się bilansuje

No, ale poza PK 3 i PK 7 to całkiem fajnie.

Na mecie czekał już Tomek i powstrzymywał fotografa od pójścia sobie, dzięki czemu mam taką fajną fotkę z dobiegu do mety. Tak - biegłam na metę, w końcu jakieś wrażenie na oczekujących trzeba zrobić, nieprawdaż?
Ostatnie metry.

Niby w każdą sobotę zaliczamy i parkrun i jakąś orientację, ale tym razem wyjątkowo dostałam w kość. Czułam się cała ociężała i marzyłam jedynie o pozycji horyzontalnej. Nie, sobota, to naprawdę nie był dobry dzień na bieganie.

Kusaki (1)

Tłusty Czwartek tradycyjnie zakończyliśmy Kusakami. I tradycyjnie odbyły się one po naszej stronie Wisły, czyli mieliśmy blisko. I jeszcze po znanym terenie. Na mapie spodziewaliśmy się pączków - na przykład osobno pączek i osobno lukier (zlustrowany oczywiście), albo pączek i rozsypany cukier puder, który trzeba dopasować. A tymczasem na mapie były... fajki. Niby w tytule coś tam napomknięto o pączusiach, ale jednak poczułam się rozczarowana.
Mapa najpierw mnie przeraziła ilością elementów, ale szybko odkryłam, że schemat składa się z identycznego terenu w prawej i lewej jego części i tylko wycinki pochodzą z map różnego typu. Zupełnie nie mogłam pojąć dlaczego Tomek tak mamrocze o jakiejś trudności zamiast iść, może miał na myśli te dodatki nie będące fajkami?
Zebraliśmy G, A i przy B=O spotkaliśmy Leśne Dziady. Już mieliśmy odchodzić od punktu, ale zauważyłam, że to punkt poczwórny - jeszcze  H i M  z kolejnych wycinków łapało się na ten sam lampion. Leśni wciąż kombinowali w jaki sposób składa się schemat, ale od razu kupili moją interpretację. Tomek twardo nie przyjmował do wiadomości. Ruszyliśmy na F i Q,  tyle tylko, że Tomek w przeciwnym kierunku.
- Matko jedyna! Chłop mi się zepsuł! - pomyślałam. I co teraz?
Szłam za nim, usiłując przekonać go do zmiany kierunku. Uffff... Udało się, ale w międzyczasie obeszliśmy całe skrzyżowanie dookoła zanim osiągnęliśmy konsensus.

 PK F

W końcu coś mu się odblokowało, załapał sposób składania, ale ja już do końca trasy nie potrafiłam zaufać i jak rzadko kiedy cały czas pilnowałam  gdzie mamy iść. O ile Tomek miał problem z zaakceptowaniem składanki schematu, to przynajmniej wiedział gdzie w terenie znajdują się punkty z dodatkowych wycinków i mogliśmy je wplatać na bieżąco w trasę. Przy Parku Znicza, przy tablicy z PK T i K spotkaliśmy sporą grupę konkurencji i następny kawałek trasy pokonaliśmy razem.

PK T i PK K

Przy PK U zorientowaliśmy się, że  PK S  znajduje się na skrzyżowaniu przy parku, gdzie dopiero co przechodziliśmy i niestety musieliśmy się wrócić. Okazało się, że zupełnie niepotrzebnie, bo i tak  nigdzie nie znaleźliśmy lampionu, mimo że w kilka osób  przeszukaliśmy każdy metr terenu. Nie pozostało nic innego jak wpisać do karty BPK. KP N/R znowu szukaliśmy w towarzystwie "naszych".

PK N/R (albo J - nie pamiętam)

Punkt D przeszliśmy, bo na moment spuściłam mapę z oczu, a Tomek jeszcze nie w 100% się zresetował. Na szczęście szybko się zorientowałam i wróciliśmy.
PK J mieliśmy złapać w locie i  wracać na drugą stronę Ostrobramskiej, ale okazało się, że lampion stoi tak jakby za daleko od bloku i znowu trzeba było podjąć decyzję co wpisujemy. Po konsultacjach społecznych postanowiliśmy postawić na BPK-a.
 PK Y wszedł gładko, a C/E przegapiliśmy, bo wydawało nam się, że będzie ciut dalej. Pobiegaliśmy więc wzdłuż budynku Radwara, aż wypatrzyliśmy pomnik i mogliśmy sprawdzić co postać trzyma w której ręce. Potem po raz drugi zawędrowaliśmy pod kapliczkę żeby wpisać PK X, bo za pierwszym podejściem go nie wypatrzyliśmy na mapie. Został nam jeszcze tylko jeden punkt do zebrania żeby mieć komplet i akurat mieliśmy taki blisko mety. Potem tylko oddać kartę startową i już można było wbić zęby w pączusia. Z Tomkiem najwyraźniej nadal coś było nie w porządku bo odmówił pączusia! Trzymajcie kciuki, żeby do następnych zawodów mu się polepszyło!

Metaa!!!

sobota, 22 lutego 2020

Skorpion 2020

 Motto:  
              Kiedy się wypełniły dni
              i zgubić się przyszła pora,
              prosto do jarów czwórkami szli,
              inocy ze Skorpiona...

Dwa miesiące odwyku i wreszcie jakaś pięćdziesiątka. Co prawda nie wyobrażałam sobie, że po takiej przerwie będę w stanie zaliczyć całą trasę, ale lepiej nawet odpuścić jakieś punkty jakby co, niż nie być na Skorpionie. W piątek wieczorem, w składzie powiększonym o Barbarę, dotarliśmy do Goraja. Odebraliśmy skromne pakiety startowe, czyli kartę i koszulkę na mapę oraz podpisaliśmy cyrograf. Koszulki dla ludzi miały dopiero dojechać. Kiedy wreszcie dotarły, miłym zaskoczeniem było, że nie są bawełniane, tylko prawdziwie techniczne, zaś niemiłym (ale nie zaskoczeniem) fakt, że tylko wersje męskie. Zamówiłam rozmiar S, ale i tak mogę się w nią owinąć. Śmiałyśmy się z Basią, że na Przejście Smoka powinna zamówić tylko wersje damskie i niech się panowie w nie wciskają:-)


Od razu udało mi się stworzyć dookoła siebie artystyczny nieład:-)

W sobotę rano największym problemem było - co na siebie włożyć, czyli w sumie nic nowego. Po kilkukrotnym sprawdzeniu pogody udało się ustalić jakąś wersję, spakowaliśmy plecaki, wysłuchali uwag Organizatora,  pobrali mapy i wreszcie  nastąpił start do przygody.

Ostatnie przygotowania.

Mapa wyglądała mizernie - mała kartka A4, a na niej cały teren zawodów. Do tego żadnych rozświetleń ani nawet opisów punktów! O ja głupia! Rok temu wyśmiewałam różnorodność opisów - początek jaru, koniec jaru, to teraz dostałam za swoje - nie ma żadnych. I proszę jak to trzeba uważać co się mówi i pisze... Cóż, na dokładność mapy nie mogliśmy liczyć, ale w końcu trzy głowy przecież dadzą radę rozgryźć trasę.
Postanowiliśmy punkty 1, 2 i 3 zostawić sobie na powrót, bo wyglądały na łatwiejsze - po ciemku trudniej szukać w lesie niż na otwartej przestrzeni. Planowaliśmy zacząć od PK 13, potem PK 12 i dalej zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Podobny pomysł miała większość zawodników, co zauważyliśmy po starcie. Kilka najszybszych osób pomknęło w dal, a przez chwilę my przewodziliśmy reszcie stawki. Tak gdzieś przez minutę, ale zawsze to coś:-)
Do trzynastki umiejscowionej (jak to na Skorpionie) w jarze, praktycznie dobiegliśmy drogami, a przy punkcie zrobił się lekki tłok, chociaż nie zator.

 PK 13

Na dwunastce znowu było tłoczno. Ponieważ, jak na razie, do punktów dobiegaliśmy wygodnymi drogami, bez wariantów, stawka nie miała jak się rozciągnąć i rozdzielić. Z tego jaru gramoliliśmy się powoli, bo zbocza miał dość strome, a ja pod górę to tak średnio.
Jedenastka urzekła mnie swoim majestatem - to już był konkretny, głęboki jar, na którego dno musieliśmy zejść po stromym zboczu. 

Stowarzysz do PK 11

Po jedenastce skończyły się wygodne, wybetonowane fragmentami drogi, a zaczęły drogi błotniste i rozjeżdżone oraz pola. Z polami to mieliśmy trochę kłopot. Na odprawie Organizator prosił żeby nie chodzić po tych obsianych oziminą, zapomniał tylko nam pokazać jak ona wygląda. W końcu wymyśliliśmy, że jak zielone rośnie w rządkach, to ozimina, a jak chaotycznie, to trawa. Staraliśmy się chodzić miedzami, ale jak pragnę zdrowia - nie wszędzie się dało. Wtedy staraliśmy się unosić nad ziemią. 

 Polami, polami, po miedzach, po miedzach, po błocku skisłym, w mgłę i wiatr...

W Hoszni Ordynackiej to sami gospodarze kazali nam iść przez obsiane pole i spieszyć się, bo widzieli, że już dużo naszych szło wcześniej i sądzili, że jesteśmy spóźnieni:-))) Tak się nam od razu przypomniała sytuacja z Wilgi Orient, gdzie większość napotkanych ludzi patrzyła na nas krzywo, a za wejście na prywatny teren najchętniej by zabili. Tutaj wszyscy byli życzliwi i sami z siebie chętni do pomocy.
Dziesiątka znowu była w głębokim jarze i z góry widzieliśmy kilka sztuk konkurencji wdrapującej się na przeciwległy stok wąwozu. Nas to też czekało, ale najpierw musieliśmy zejść nie zabijając się po drodze. Ufff... udało się.
Czternastka zadziwiła nas swoim położeniem, bo - uwaga!- nie była w jarze, lecz na skraju krzaczorów. A co tam było w krzaczorach - nie dociekałam. Aż zrobiliśmy sobie pamiątkową fotkę żeby uwiecznić to nietypowe umiejscowienie punktu:-)

PK 14

Byliśmy zaledwie na naszym piątym punkcie, a już następny miał być tym najdalszym, jak na odprawie mówił Organizator. Może był i najdalej położonym od bazy, ale my mieliśmy za sobą dopiero jakieś 1/3 trasy. Na punkcie miało, albo nie miało być być ognisko i miała, albo nie miała być herbata. No taki ten Organizator niezdecydowany był, jak o tym informował - że to niby kociołek się zgubił, a to może drzewa na podpałkę w lesie nie będzie, a to zapałek - no, nie słuchałam dokładnie czego mu tam brakowało. Szesnastka była niemal na końcu długaśnego wąwozu, ognisko się paliło, a czy kociołek się znalazł nawet nie zwróciliśmy uwagi, bo jakoś nie mieliśmy ochoty na herbatę. W ubiegłym roku przy ognisku zmieniałam przemoczone skarpety i padałam na pysk, teraz było jakoś bardziej lajtowo. W sumie to podbiliśmy punkt i po dolaniu wody do butelki od razu ruszyliśmy dalej. Świadomość, że od tej pory będziemy zbliżać się do bazy i w razie czego można będzie do niej wrócić w każdej chwili, bardzo podnosiła mnie na duchu, chociaż nie czułam się tak zmęczona jak przewidywałam, że będę.
Po szesnastce zaliczyliśmy dziewiątkę i ósemkę prawidłowo ustawione w jarach, a przejście na ósemkę trochę mi dało w kość. Ciągle było pod górę i pod górę. Nasza wędrówka wyglądała tak - Barbara darła przed siebie oddalając się coraz bardziej, ja lazłam dwa kroki, odpoczynek, krok, odpoczynek, Tomek usiłował mnie na co stromsze odcinki wciągać albo wpychać, żeby było szybciej.
Ilość poziomnic między ósemką, a siódemką trochę mnie przeraziła.  Byłam pewna, że u celu wyciągnę kopyta i koniec, kaplica, a tymczasem nie było tak tragicznie. Siódemka była pierwszym punktem, który nie chciał wejść. Niby wszystko się zgadzało, ale wąwóz szedł pod złym kątem i według mnie był za daleko. Wróciliśmy do jego wejścia i Tomek wymyślił, żeby spenetrować drugie rozgałęzienie. Faktycznie, był tam lampion, ale wzięliśmy go bez przekonania. Niestety, przy takiej skali mapy jaką mieliśmy, trudno było dopatrzeć się takich niuansów jak odgałęzienia niewielkiego wąwozu. Jak się później okazało, udało się nam wstrzelić na właściwy lampion, ale nawet nie wiem czy w ogóle był tam stowarzysz.
Do piętnastki szliśmy głównie otwartym terenem, najpierw na azymut, a od  Jędrzejówki drogami. Taki bezproblemowy punkt. Po piętnastce chcieliśmy wziąć szóstkę, do której było z każdego punktu nie po drodze. Żeby się do tej szóstki dostać, musieliśmy podejść prawie pod piątkę, żeby potem kawał drogi wracać po śladach do niej. Jedyna zaleta, że wszystko odbyło się drogami, oczywiście oprócz samych wejść na punkty, które tradycyjnie stały w jarach. Za piątką natrafiliśmy na pole kwitnących przebiśniegów, ale gdzie tam kto tej zimy widział śnieg - ty były raczej przebibłota, a nie przebiśniegi:-)

Śniegu to one raczej nie przebijały.

O ile wcześniej co chwile kogoś spotykaliśmy, szczególnie przy lampionach, to teraz już od jakiegoś czasu nie było w zasięgu wzroku żywej duszy. Trochę nas to niepokoiło, bo nie widzieliśmy żeby wszyscy nagle nas wyprzedzili, ale z drugiej strony niemożliwe żeby zostali daleko w tyle. Ale trudno - nie ma, to nie ma.
Po piątce powoli zaczynało robić się coraz ciemniej. Jeszcze nie wyciągaliśmy czołówek, ale ja praktycznie niewiele co widziałam na mapie, więc musiałam wierzyć Barbarze i Tomkowi, że idą w słusznym kierunku. Faktycznie prowadzili w słusznym, tylko dlaczego w pewnej odległości od drogi, a nie drogą, to już zupełnie nie wiem. Ale grunt, że do czwórki dotarliśmy bez żadnych problemów.

Co im ta droga przeszkadzała?

Zostały nam jeszcze tylko trzy punkty, godzina była całkiem przyzwoita, a ja czułam, że mimo wcześniejszych obaw, spokojnie dam radę przejść cała trasę. Oczywiście, że byłam porządnie zmęczona, ale nie wyczerpana, jak na niektórych trasach.
Za czwórką, w Wólce Abramowskiej nie wstrzeliliśmy się we właściwą drogę i troszkę nadłożyliśmy, ale nie dużo i po chwili już byliśmy na właściwym asfalcie, a potem przecięliśmy główną drogę. Gdzieś w tamtych okolicach zastał nas klubowy 44-ty kilometr. Tym razem jego czterdziestoczwartość była jeszcze bardziej umowna niż zwykle, bo każdemu z naszej trójki gps pokazywał inną odległość, a między największą, a najmniejszą było prawie 5 km różnicy. Tak więc tradycyjna fotka została zrobiona gdzieś między 40-tym, a 50-tym kilometrem:-)

Ciemno, to i tak niewiele widać.

Od jakiegoś czasu byłam już okropnie głodna, ale batoniki przestały mi wchodzić.  Zaczęłam więc marzyć o obiedzie (weganom proponuje opuścić ten fragment) - o ogromnym, dwukrotnie panierowanym, ociekającym tłuszczem, przyrumienionym schabowym. Takim wielkim na cały talerz, jak dają na przykład w Oleśnicy. Tak się rozmarzyłam, że nawet nie zauważyłam kiedy zaliczyliśmy PK 3. Ale oczywiście byłam na nim, co dokumentuje poniższe zdjęcie.

 
PK 3. Tam między nami widać lampion.

Do dwójki musieliśmy oddalić się od mety. Mówię Wam - to jest straszne uczucie - ciemno, zimno, do domu daleko, do mety blisko, a ty musisz iść w przeciwnym kierunku. Jakiż to trzeba mieć hart ducha, żeby nie odpuścić punktu. I my wykazaliśmy się tym hartem. I już wiemy Как закалялась сталь. Na szczęście z trójki na dwójkę prowadziła droga, więc przynajmniej szło się w miarę dobrze, a punkt stał przy drodze, a droga nie prowadziła przez wąwóz.
Jedynka była w pieron daleko, no bo przecież oddaliliśmy się od niej, ale na ostatni punkt, to zawsze człowiek jakoś żywiej idzie. Nie kombinowaliśmy z chodzeniem na skróty, tylko ruszyliśmy drogami, trochę zygzakiem, ale za to wygodnie. Z mapy wynikało nam, że punkt będzie przy skarpie, ale czy to po ciemku da się cokolwiek zobaczyć. Na zakręcie ścieżki wisiał na widokowym miejscu lampion, więc rozejrzeliśmy się za skarpą. Była. Ja z Barbarą byłyśmy gotowe wbijać i iść dalej, ale Tomek postanowił dokładnie spenetrować dziurę, bo coś mu nie pasowało. Oczywiście nie znalazł żadnej alternatywy, więc zgodził się na to, co było.
Teraz nastąpił najprzyjemniejszy moment - powrót do bazy. Z jedynki było już blisko, do tego głównie z górki, więc szybko zbliżaliśmy się do celu. Ostatni odcinek tradycyjnie pokonaliśmy biegiem, chociaż któreś z nas zadało zasadnicze pytanie : po co? Ano, chociażby dla zachowania tradycji:-)

Meta i fotka w proroczym miejscu:-)

W bazie interesowało mnie głównie gdzie dają żarcie i nie myjąc się (no dobra, ręce - tak) i nie czekając na resztę towarzystwa pognałam na stołówkę. Wymarzonego kotleta co prawda nie było, ale trafili z pomidorową, którą lubię, a mielony też dał radę. Dla mnie najgorsza opcja to kurczak i ryż, ale oczywiście też bym wciągnęła jak by co.


 Ziemniaków niewiele, ale surówki ile kto zmieścił.

Ponieważ na metę dotarliśmy o przyzwoitej porze, postanowiliśmy od razu wracać do domu. Organizatorzy widząc, że wynosimy rzeczy do samochodu, zatrzymali nas, chcąc wręczyć nam dyplomy. I co się okazało? Barbara klasyfikowana w kategorii kobiet zajęła drugie miejsce, a my klasyfikowani w mixach - pierwsze. Oprócz dyplomów były więc i statuetki i spora torba z nagrodami oraz książka " Zanim wyruszysz, czyli coś o survivalu 2". I teraz zastanawiamy się, czy to jest jakiś znaczący podarunek i czego spodziewać się na kolejnej edycji Skorpiona. Na wszelki wypadek planujemy dokładnie przestudiować otrzymane dzieło:-)

Wkrótce film - bądźcie czujni!

wtorek, 18 lutego 2020

Walentynkowe InOwanie

OrtInO wypadło tuż przed wyjazdem na Skorpiona – w czwartek, a na Skorpiona jechaliśmy w piątek. Gdzieś na szeroko pojętym Ursynowie - jako mieszkaniec prawej strony Wisły nie odróżniam Imielina od Starego Ursynowa czy Kabatów. Wszędzie są bloki i bloki i bloki;). A Wszystko łączy KEN – który nieodparcie kojarzy mi się z Barbie;-)
Czy to ten Imielin?

A może ten?
 W każdym razie pojechaliśmy wieczorem gdzieś tam (podobno na Imielin, choć google pokazują Imielin zupełnie gdzie indziej). Start nietypowo – na przystanku autobusowym. No bo gdzie zrobić start, skoro wokoło bloki i tylko bloki?
Start ukrył się w tej wiacie przystankowej
Dostaliśmy mapy, włączyliśmy zegarki i ruszyliśmy…. pod najbliższą latarnię dopasowywać serca do siebie. Serc było 15 – ponoć z okazji Walentynek, choć ciężko zrozumieć ideę budowniczej, bo 15 serc ciężko łączy się w pary – jak nic wychodzą jakieś trójkąty;-) Część serduszek dało się dopasować, część przez podobieństwo wiedzieliśmy, że znajdują się na pustym terenie z górą o nieznanej nazwie. Popodpisywaliśmy na mapie co i jak i poszliśmy. Zaczęliśmy od PK I – bo na tym samym wycinku co start. Potem U, bo widać go było z PK I. A że U na tym pustym terenie z górką, to i pozostałe z okolicy. Ale nie udało nam się dopasować PK A, który gdzieś tu się krył. Podejrzewaliśmy, że na górce, bo tam co chwila błyskały jakieś latarki. Był to na szczęście punkt nadmiarowy, więc nawet go nie szukaliśmy i nie musieliśmy zdobywać góry w stylu alpejskim;-)
Dalej serca powiodły nas za ul. Rosoła. Plątaliśmy się wśród bloków, zbieraliśmy punkty, aż do najdalszego PK Z. Tu gdzieś pojawiła się konkurencja w postaci Darka i Ewy. Mieliśmy mniej więcej połówkę z wymaganych 21 punktów. Został powrót przez te wszystkie zlustrowane i pokręcone serca.

PK L na słupie WN
Na tyle nas te serca pokręciły, że po PK N ruszyliśmy w złą stronę – i zaczęliśmy oddalać się od mety. Na szczęście udało się odkryć ten fakt po 400 m. Zawróciliśmy.

PK C tuż za ul. Rosoła
Przeszliśmy znowu ul. Rosoła i zbieraliśmy ostatnie punkty. Ale coś nam przestało się zgadzać. Mamy na karcie podbitych 18 PK, przy mecie jest jeszcze dziewiętnasty PK H, a gdzie dwa brakujące? Przyjrzeliśmy się mapie…. Wrysowaliśmy je w okolicy PK V, tyle że o nich zapomnieliśmy. Zostało mi tylko wrócić się po nie. Niestety, czas biegł nieubłagalnie. Zaczęły się lekkie minuty. Ale co tam czas – grunt, że mamy wszystko. Niestety przez 16 lekkich minut przegraliśmy pierwsze, a nawet czwarte i szóste miejsce;-(. Za karę nie poczęstowaliśmy się ciastem na mecie (bo to kilokalorie) i poszliśmy w ciszy do domu przygotowywać się na Skorpiona.
Selfie na mecie

A tak wyglądała pogoń za serduszkami

niedziela, 16 lutego 2020

Parkrun i WesolInO

Pewnie po przygodach na BPK-u wszyscy czekacie na opowieść, jak się haniebnie zgubiłam na WesolInO, a tymczasem  - chała! Wcale się nie zgubiłam! Nooo, prawie wcale. Ale przyznam się - poszłam na łatwiznę. Zapisałam się na trasę C, a pobiegłam na B. Dlaczego? Kiedy dojechaliśmy do Wesołej po parkrunie (będzie i o parkrunie, będzie),Karolina właśnie skończyła swój bieg i od razu zasypaliśmy ją pytaniami - jak było? Okazało się, że mapa kategorii C jest bez drożni i ona na trasie spędziła prawie godzinę. Ponieważ mi zawsze schodzi to co najmniej dwa razy dłużej niż Karolinie, jak nic musiałabym siedzieć w lesie dwie godziny. Bez gwarancji, że kiedykolwiek z tego lasu wyjdę. A tymczasem nie miałam tyle czasu, bo wieczorem szykowałam imprezę rodzinną i musiałam trochę postać przy garach i polatać na miotle.
Trasa B miała niecałe 3,5 kilometra i tylko 10 PK. Trochę mało, ale co poradzić. Punkty zasadniczo były łatwe, teren obiegany, więc szło dobrze. Aż do PK 7. Z szóstki na siódemkę było dość daleko, punkt w dole, a dookoła milion podobnych dołów. Pamiętałam, że na mapie północ jest przekoszona o kilka stopni, ale nie pamiętałam o ile, postanowiłam więc biec na azymut z mapy, a potem czesać. Choć trochę czasochłonna metoda, to skuteczna i siódemkę znalazłam. W nagrodę do ósemki poleciałam idealnie,a czemu w drodze na dziewiątkę nagle skręciłam na południe, to nie wiem. Kiedy dobiegłam do poprzecznej ścieżki, to nawet się nie zmartwiłam, bo punkt był zaznaczony w dość charakterystycznym miejscu i byłam pewna, że sobie poradzę. Oczywiście najpierw natknęłam się lampion z trasy C i dobrze, że mam nawyk sprawdzania kodów, bo byłaby NKL-ka. Jeszcze tylko dziewiątka i meta.

Przy dwójce włączyłam zapisywanie trasy.

A wracając do parkruna. Ponieważ ostatnio na każdym poprawiam się o około minutę, więc tym razem pasowało mi złamać 29 minut. Rozgrzewka przed biegiem nie nastrajała mnie optymistycznie, bo nogi miałam jak z ołowiu i nie nadążałam z oddychaniem. Kiedy jednak ruszyliśmy okazało się, że utrzymuję tempo grupy i jakoś specjalnie nie odczuwam tego boleśnie. Przy drugim okrążeniu zaczęła mi kiełkować nadzieja, że nie będzie źle, a potem wystarczyło nie zwalniać. Dałam radę i na metę wpadłam z czasem 28.26.Sukces na miarę moich możliwości, w pełni mnie satysfakcjonujący. Tylko jak na kolejnym biegu złamać 28 minut????

Ostatnie metry przed metą.

poniedziałek, 10 lutego 2020

BPK, czyli gdzie się podział PK 14!?

Spontaniczne imprezy to specjalność Stowarzyszy, więc wcale nie zdziwiliśmy się, kiedy w czwartek okazało się ogłoszenie o piątkowym BPK-u. Ponieważ i tak planowaliśmy pobiegać wieczorem, to równie dobrze mogło się to odbyć w formule BnO w Skaryszaku. To znaczy teoretycznie równie dobrze, bo o wiele łatwiej biegać po znanej trasie, po ulicy i bez szukania punktów, niż po ciemaku, po obcych krzakach dotrzeć w konkretne miejsce. Co prawda biegamy tam parkrun, ale w dzień.
Punkt pierwszy od razu zidentyfikowałam jako miejsce startu parkrunu, więc mogłam pobiec bez kombinowania jak i gdzie. Dwójka była już poza trasą biegową, więc ruszyłam na azymut, oczywiście włażąc od razu w jakieś krzaczory. Zniosło mnie na wschód, ale na szczęście do bardzo charakterystycznego miejsca, z którego już bez problemu trafiłam dalej. Z dwójki odbiegłam na północ żeby wbić się na ścieżkę, ale po ciemku jakoś na nią nie natrafiłam, więc odbiłam do głównej alejki i dalej też już alejkami pod sam punkt.
Jak na razie szło bez większych problemów, jedynie z lekkim nadkładaniem drogi, ale to u mnie normalne. Przed piątką przypomniałam sobie, że nie włączyłam zegarka, więc żeby tradycji stało się zadość, przystanęłam i dokonałam rytualnego czynu. Przy piątce spotkałam Tomka, który wybiegł trochę po mnie.
Długi przelot: ósemka, dziewiątka, dziesiątka, jedenastka udało się pokonać ścieżkami, więc  bez żadnych atrakcji i już zaczęłam się cieszyć, że mi tak dobrze idzie. Wiadomo, jak się człowiek ucieszy, to się od razu musi spierniczyć i tak też się stało. Na dwunastkę ruszyłam tak idiotycznie, że aż mi się wierzyć nie chce kiedy oglądam swój ślad. Zamiast wrócić na główną alejkę i pobiec nią do następnego skrzyżowania, umyśliłam sobie, że polecę na azymut. Tyle tylko, że azymut prowadził przez nieckę jeziora, co prawda pustą, ale za to leżącą w dole. Postanowiłam obejść. Dla odmiany wpakowałam się w jakieś kamole, większe i mniejsze - coś jak chaotyczny, wielki skalniak. Mało się z niego nie zrąbałam do tego pustego, wybetonowanego jeziorka, ale w końcu, jakimś cudem, w jednym kawałku dotarłam do dwunastki. Co prawda mój gps twierdzi, że nie dotarłam, ale system zaliczył mi punkt, a po ciemku to nie wiem jak rzeczywiście było. Trzynastkę zaliczyłam w miarę poprawnie, a potem się zaczęło... Z bliżej nie znanych mi powodów w ogóle nie zwróciłam uwagi na fakt, że czternastka leży przy zupełnie innym jeziorku, za główną alejką i oczywiście zaczęłam jej szukać tuż koło trzynastki. Przeczesałam brzeg małego jeziorka i w końcu wyszłam na główną alejkę. Bynajmniej - nic mnie nie tknęło, że na punkt to trzeba jeszcze trochę na zachód. Co prawda dziwiłam się jakim cudem jestem tu gdzie jestem, ale wniosków nie wyciągałam żadnych. Zaczęłam się chaotycznie miotać dookoła jeziorka aż w końcu natrafiłam na mostek. Czternastka miała być blisko mostku, więc byłam pewna, że już za momencik mój telefon triumfalnie odpipczy zdobycie kolejnego punktu. A tymczasem.... Marcinowi, który akurat nadbiegł odpipczalo, a mi nie. Już wyciągnęłam telefon, już chciałam wymusić zaliczenie punktu, ale jeszcze się zawahałam. Jeszcze raz obiegłam jeziorko, wyszłam na alejkę i w końcu wymyśliłam, żeby namierzyć się od dużego mostu. I to to był strzał w dziesiątkę. Okazało się, że trzeba biec całkiem gdzie indziej, ale dla ułatwienia, po alejkach.
 
 Mój ślad to ten czerwony, niebieski Tomka, dla porównania:-)

A tak przy okazji to odkryłam, że północ na mapie jest przekoszona i ustawianie kompasu do krawędzi kartki niekoniecznie daje dobre rezultaty. Lepiej dowiedzieć się o tym późno, niż wcale.  No ale ludzie!!! W BnO nie robi się takich zasadzek!
Gdzieś koło piętnastki czekał na mnie mocno już zaniepokojony Tomek, bo czemu mnie nie ma i nie ma. Resztę punktów zaliczyłam już w jego asyście, nawet nie biegając za bardzo, bo po tym błądzeniu straciłam zupełnie zacięcie do tej zabawy i totalnie wkurzona na cały świat chciałam tylko dotrzeć na metę.

Gdzieś pod koniec trasy.

Wreszcie udało się zakończyć tę moją drogę przez mękę i nawet wykrzesałam sztuczny uśmiech do pamiątkowej fotki:


W nocy to ten park jednak wygląda całkowicie inaczej niż za dnia. Niby taki cywilizowany, a proszę, jak można się zgubić. Tak na wszelki wypadek to muszę obejrzeć za dnia też inne alejki poza tą, którą biegamy na parkrunie, a nuż widelec się kiedyś przyda. Aaaa, i baterie w lampce chyba trzeba wymienić na nowe, bo fajnie widzieć trochę więcej niż na dwa kroki.

niedziela, 9 lutego 2020

O! StreeT!

Nie dane nam było być do tej pory na wszystkich edycjach Street-O, ale na jubileuszowej 20-stej zabraknąć nas nie mogło. Tym bardziej, że to w miarę bliskie okolice Zielonki (no bo ta sama strona Wisły!).
Jak to w tego typu imprezach - pierwszy problem – zaparkować. Zrobiliśmy chyba dwie rundki, aż udało wjechać się boczną ślepą ulicę i znaleźć jakieś wolne miejsce. Ślepe ulice mają do siebie to, że są mało uczęszczane – wyszliśmy z auta i to mało uczęszczanie od razu objawiało się lodem na chodnikach. Mało nie wywinęliśmy orła. Słowem zapowiadało się ciekawie;-)

Udało się dotrzeć na start, mapy w dłoń i poszliśmy. Znaczy pobiegliśmy. Gdzieś tak w górę mapy do PK 3A. Wiadomo – pierwszy punkt zawsze jest najtrudniejszy. Zobaczyliśmy jakieś tablice informacyjne, ładne duże i kolorowe, coś o wojnie i szukaliśmy odpowiedzi na pytanie „Który pułk Ułanów Nadwiślańskich?”. Sęk w tym, że na tablicy było sporo tekstu o barykadach, walkach, ale o ułanach ani słowa. Nawet o tych zawiślańskich. Dopiero po dłuższej chwili dojrzeliśmy inną niepozorną tablice pamiątkową. Tu już ułani się znaleźli;-)

Dalej poszło już lepiej. Liczyliśmy kartki (początkowo szukaliśmy kratek) na stoliku, świeciliśmy w okna ambasady, aż dotarliśmy do punku 5E. Tu pokonało nas pytanie o rok Meandrów. Bo o co chodziło autorowi? Wijące się koryto rzeki? Rodzaj jaskini? A może polskie czasopismo filologiczne (nie, nie jesteśmy tacy mądrzy, by znać wszystkie znaczenia słowa meander – to zna Wikipedia, my po prostu szukaliśmy tego słowa w terenie). W zaznaczonym miejscu była tablica, był nawet na niej rok, ale napis, wprawdzie na literę M mówił o Manewrach… Wpisaliśmy podwójnie BPK i rok z tablicy (a co);-)
Potem pobiegliśmy w kierunku Ronda Waszyngtona. Znane nam z Parkrunów (choć z drugiej strony). Tu chwilę zatrzymał nas PK 4D – krążyliśmy chwilę szukają tablicy z „Liderem” a wystarczyło podnieść wzrok, by dostrzec napis na wysokości 1 piętra…

Kolejna zagwozdka to liczenie guzików na mundurze Jerzego Waszyngtona. Żaden nie dał się odpiąć, więc czy to był guzik?

Czasu coraz mniej – decydujemy się na skupisko punktów przy ul. Międzynarodowej. PK 1I. I tu wtopa, bo to PK 1I czy 1l ? Najpierw szukamy odpowiedzi na pytanie iluletnia tradycja. Ale czego? Garaże, trawka, kilka drzewek, plac zabaw…. Po chwili dociera do nas, że może chodzi o pytanie „Co zachowaj”? Pewnie chodzi o ciszę lub porządek, ale odpowiedzi nie znajdujemy. Za jeden punkt szkoda szukać tego za długo. Na szczęście reszta punktów wchodzi, choć ich położenie w terenie jakoś tak mało zgadza się z położeniem na mapie. Jakby na mapie zabrakło sporo ciągów pieszo-samochodowych…

Na mecie!
Zostaje nam z 10 minut i kawałek do mety. Zbieramy co się daje, ale przed metą zatrzymują nas światła. Jako praworządni obywatele spóźniamy się na metę o jakieś dwie minuty (zresztą na starcie do pierwszego PK także spędziliśmy na światłach kilka minut). Jeszcze szybka fotka na mecie i pędzimy do Rembertowa odebrać dziecko wracające z zajęć.

Szkoda, że nie było dłuższego limitu, z chęcią byśmy zaliczyli jeszcze kilka punktów na Street-O – 60 minut to stanowczo za mało!
Tyle zdążyliśmy zebrać

środa, 5 lutego 2020

Mój plan treningowy

Kiedy po FalInO szliśmy już do samochodu Tomek zamyślił się, zrobił poważną minę i spytał:
- A ty masz jakieś plan treningowy?
- Bo dzisiaj co chwilę słyszałem, jak wszyscy o planach treningowych rozmawiali - dorzucił tytułem wyjaśnienia.
- Tak. Mam. Mam plan wyjść na trening w tym tygodniu.

wtorek, 4 lutego 2020

Znowu w życiu mi nie wyszło...

Jest sobota - jest parkrun i orientacja. Na parkrunie oprócz tego, że chciałam dobiec do mety, miałam też ambitny plan poprawienia wyniku sprzed tygodnia i złamania 30 minut. Do mojej życiówki nawet się nie przymierzam i pewnie nieprędko się nawet do niej zbliżę. Może nawet już nigdy...
Pogoda była mało wyjściowa, bo padało i przyjemniej byłoby poranek spędzić w łóżku, ale jak pomyślałam o późniejszych wyrzutach sumienia, to już wolałam pobiec.
Ruszyłam i po chwili sprawdziłam jakie mam tempo, no bo ten zaplanowany wynik. Zegarek pokazał jakieś 6.30 więc przyspieszyłam. Ufff, jak ciężko się biegło. Po chwili zerknęłam jeszcze raz, a gdy przetarłam szkiełko z wody okazało się, że nie 6 z hakiem, tylko 5.23 i dlatego ciężko. Zdecydowanie nie powinnam zaczynać powyżej swoich możliwości, ale starałam się zbyt dużo nie zwolnić. Przede mną biegł zając z czasem 28 min. i usiłowałam się go trzymać, choć zdawałam sobie sprawę, że to tymczasowe.

Tuż po starcie.

Po trzecim kilometrze 28 minut powoli zaczęło mi znikać na horyzoncie, a ja walczyłam o to, żeby uciec przed nawet nie 29, ale 30 minutami. I wiecie co? Udało się! Za tydzień wypadało by zejść poniżej tych 29, ale nie obiecuję.
Prosto z parkrunu pojechaliśmy do Falenicy na FalInO. Ponieważ już dałam z siebie wszystko, na orientacji planowałam się wyłącznie orientować, a nie ścigać.
Nominalnie trasa miała mieć 5 km, a wiadomo, że wyjdzie więcej. Jedynka była jeszcze na terenie szkolnym, tak samo jak na pierwszej rundzie, więc można było biec z zamkniętymi oczami, dwójka też łatwa, a trójkę według mojego gps-a pominęłam. Głupi jakiś, bo przecież pamiętam, że byłam, zresztą nie mam NKL-ki. Czwórka była za wydmą i bohatersko zaczęłam na nią wbiegać, ale nie dałam rady. Straszny cienias się ze mnie zrobił. To znaczy grubas i dlatego cienias. Dodatkowo w połowie drogi zaczęło mnie ściągać na wschód i dopiero zbyt mała odległość od zabudowań dała mi do myślenia. Do piątki pobiegłam drogami, bo pomyślałam, że nawet jeśli ciut dalej, to może szybciej, bo asfalt jednak wygodniejszy niż krzaki. Mój GPS znowu upiera się, że do szóstki leciałam obok ścieżki i wcale nie dotarłam do celu, ale przecież taka głupia nie jestem i nie ma mu co wierzyć. A może to mapa jest trochę przekłamana?
Do dziesiątki szło dobrze - ani ja, ani mój GPS nie mieliśmy żadnych problemów. Przy dziewiątce spotkałam Tomka, a potem ruszyłam za nim na dziesiątkę. Z dziesiątki wydawało mi się, że biegnę prosto po azymucie, a tymczasem zniosło mnie na sąsiednią drogę, która miała bardzo podobny przebieg i w ogóle nie zorientowałam się, że nie jestem tam gdzie myślę. Po dłuższej chwili coś zaczęło mnie niepokoić. Jakieś przeczucie. Punkt miał być na płaskim, a ja ewidentnie latałam po wydmie. Trafiłam na jakiś wielki rów, którego w ogóle nie było na mapie. To znaczy nie było w okolicy PK 11, bo jakieś trzysta metrów na południowy zachód to i owszem, tyle, że nie rów, a strzelnica.Jakoś nie skojarzyłam, choć niby teoretycznie znam teren. Jak widać - rzeczywiście teoretycznie. W akcie desperacji postanowiłam iść na północ, dojść do zabudowań, zlokalizować się, namierzyć i trafić na jedenastkę. Jeszcze po drodze coś tam kombinowałam, bo mi się przypomniało, że powinnam zejść z wydmy, aż w końcu udało mi się rozpoznać jedno ze skrzyżowań. Tak na 80% byłam pewna, gdzie jestem. Od skrzyżowania, już bez kombinowania, drogą, powoli, rozglądając się poszłam tam, gdzie spodziewałam się lampionu. Znalazłam pasujący dół, zajrzałam do niego, a tam... nic. W sąsiednim dole też wielkie nic. No co jest grane? Okazało się, że w pierwszym dole jest zbudowana ziemianka i w niej ukryty był lampion i nie z każdej strony dawało się go zauważyć. Cała ta operacja szukania jedenastki zajęła mi co najmniej 15 minut. Kiedy już w bazie opowiedziałam Tomkowi o moim błądzeniu, przypomniał mi, że w tamtym miejscu są jakieś anomalie i przecież już kilkakrotnie mieliśmy tam różne nawigacyjne przygody. Lepiej się w tam trzymać dróg niż azymutu.
Na dwunastkę weszłam od d..y strony, bo widać anomalie jeszcze tam sięgały, ale w porównaniu z jedenastką, to żadne błądzenie. Trzynastka i czternastka bez problemu, bo azymut już działał prawidłowo, a piętnastka to już wiedziałam gdzie jest, więc postanowiłam lecieć na pamięć. Zapomniałam tylko, że moja pamięć jest dziurawa jak sito i oczywiście pomyliłam ulice i lampionu zaczęłam szukać dużo za wcześnie. Jak należy przypuszczać, nic nie znalazłam, postanowiłam więc wyjść na asfalt i rozejrzeć się w sytuacji. I gdzie wyszłam? Na ulicę Tyszowiecką, przy której kiedyś mieszkałam. Przynajmniej teraz już na 100% wiedziałam gdzie jestem i jak trafić na punkt. Zachowawczo pobiegłam asfaltem - naokoło, ale pewnie. Przy piętnastce czekał na mnie Tomek z aparatem w garści, żeby uwiecznić moje zmagania, a poza tym już z lekka zaniepokojony moja przedłużającą się nieobecnością.

Ostatni punkt.

Na trasie byłam 75 i prawie pół minuty, co przy czasie Karoliny, która wygrała z czasem 36 min. z maleńkim hakiem jest i śmieszne i żałosne - dwa razy dłużej... Oczywiście, że wcale mnie to nie zraża, bo wynik wynikiem, a zabawa jak zawsze była przednia. Zresztą gdybym nie błądziła, to o czym byłby ten post???
A taki pogląd na tę rundę miał mój GPS:

Jedenastka - majstersztyk!