piątek, 21 grudnia 2018

Radosne ChoInO

Po ChoInO już kurz opadł, a ja wciąż w czarnej dziurze czasowej. No, to ChoInO się odbyło jakby kto pytał. W Radości się odbyło, bo w końcu to radosna impreza, więc i oprawa musiała być jak należy. Tradycyjnie zaczęliśmy od życzeń i łamania się opłatkiem, a potem ruszyliśmy na trasę.  Bardzo cieszyłam się, że naszą trasę robiła Ania, bo u niej trasa jest dla ludzi, a nie ludzie dla trasy:-) Szybko i bezbłędnie dopasowaliśmy wycinki we właściwe miejsca, a i z trafieniem na miejsce nie było problemów. To znaczy szło dobrze do ósmego wycinka. Niby wiedzieliśmy gdzie jesteśmy, co tam należy wpasować, ale ponieważ w tym miejscu wycinki były nie dość, że pozamieniane, to jeszcze zlustrowane, wiec w końcu wszystko nam się popitoliło. Ja to w ogóle straciłam głowę, bo ja to nie mam głowy do luster, to znaczy czasem oglądam głowę w lustrze (jak się czeszę na przykład), ale tak ogólnie - to nie. Tomek zachował zimną krew i po chwili wpatrywania się w mapę, w otoczenie, znowu w mapę i znowu w otoczenie w końcu zawyrokował: TAM! Kierunek okazał się słuszny i po zebraniu ostatnich punktów bezpiecznie wróciliśmy na metę.
Polegliśmy tylko na zadaniu. Trzeba było podać odległość z PK 1 do PK 10 i wyszło na jaw, że Tomek jest krokowo rozregulowany, a ja leniwa. On źle wymierzył, a mi w ogóle nie chciało się liczyć kroków. I za karę mamy ostatnie miejsce:-)
Po dotarciu na metę ja byłam od razu gotowa wracać, bo porządki czekały i wołały wielkim głosem, że czas już na nie, ale musieliśmy czekać na termosy i inne duperele potrzebne na tomkowe UrodzInO. Tomek namawiał mnie więc na Street-O, ja odmawiałam, bo nie byłam ubrana na bieganie i w końcu stanęło na tym, że się przespacerujemy przez godzinkę i co zbierzemy, to zbierzemy. Co zrobiliśmy po wyjściu za próg? Oczywiście - pobiegliśmy! No, może pobiegliśmy to lekkie nadużycie, ale przetruchtaliśmy koło ośmiu kilometrów i dopiero w samej końcówce rozdzieliliśmy się, bo ja pognałam na metę, a Tomek jeszcze po jakiś punkt. I nawet całkiem przyzwoite miejsca zajęliśmy tym truchtaniem.

 A na deser parę fotek z trasy marszowej:









wtorek, 11 grudnia 2018

Wilga Orient 2018

Wilga Orient to ostatnia z zaplanowanych na ten rok pięćdziesiątek i o tyle nietypowa, że odbywająca się w niedzielę, a nie w sobotę. Ma to swoje zady i walety, bo z jednej strony można sobie na spokojnie przyjechać wyspawszy się uprzednio, a z drugiej strony wracać trzeba w nocy z niedzieli na poniedziałek, a zaraz potem wstać do roboty. Chcąc uniknąć tego ostatniego zapobiegawczo wzięłam sobie urlop.
Do bazy dotarliśmy jako pierwsza ekipa, więc mogliśmy wybrać najlepszą miejscówkę. Była najlepsza do momentu, kiedy obok nas nie rozlokowała się Chrumkająca Ciemność, która nocą zamienia się w Bardzo Chrapiącą Ciemność:-) Ale jakoś daliśmy radę i tylko raz wstawałam na interwencję:-) Za to rano Michał był niekwestionowanym bohaterem nocy, bo nie było osoby, która by nie skomentowała wydawanych przez niego odgłosów.
Kilkanaście minut przed ósmą dostaliśmy mapy - trzy arkusze, z czego jeden duży, a dwa normalne. Część punktów mieliśmy na mapie głównej w skali 1:50000, a na dwóch pozostałych były mapy do BnO w skali 1:10000 i 1:15000, czyli całkiem przyjemne.
W pierwszym odruchu chciałam lecieć na to BnO, bo to tak miło jak punkty szybko i łatwo wpadają i takie motywujące to jest i w ogóle. Tomek miał od razu antykoncepcję, że niby lepiej najpierw wziąć większość z pięćdziesiątki, bo jak nas noc zastanie, to łatwiej będzie robić BnO niż resztę. No, to był argument nie do zbicia.

 No to w drogę!

Kiedy już wszyscy ruszyliśmy i tak połowa poleciała w prawo, a połowa w lewo, więc obie wersje miały swoich zwolenników. Postanowiliśmy zacząć od PK 34, potem wziąć 32, 40, 39, a potem to się zobaczy. Do drugiego naszego punktu trzymaliśmy się blisko silnych zawodników, m.in. Staszka i Ani, czyli mocno zasuwaliśmy. Potem odległość między nimi a nami zaczęła się powiększać, no bo ile można tak pędzić? Przy PK 39 sytuacja się wyzerowała, bo kiedy dotarliśmy w jego okolice zastaliśmy wszystkich, którzy nas do tej pory wyprzedzili na czesaniu terenu. Czesaliśmy i my - najpierw indywidualnie, potem zbiorowo, a w końcu polecieliśmy za okrzykami, że jest, lampion jest! Coś chyba musiało być nie tak z rozstawieniem punktu, albo z mapą, skoro wszyscy mieli problem z namierzeniem się. Najbardziej skorzystali ci, którzy jako ostatni dołączyli do czesania, najwięcej stracili ci, którzy jako pierwsi zaczęli szukać.
Dalszą trasę zaplanowaliśmy tak: 36, 33, 35, 37, 38. Na odprawie i we wcześniejszych informacjach organizator zapowiadał, że trasa będzie szybka, krótka, sucha i mało skomplikowana. Faktycznie (poza PK 39) nie mieliśmy żadnych problemów, a że było po płaskim i dużo drogami więc tempo też mieliśmy wyższe niż standardowo. Co chwilę spotykaliśmy jakieś ekipy, ale to nie dziwne, bo punkty były tu gęsto, a stawka nie zdążyła się jeszcze rozciągnąć. No i faktycznie było sucho. W zeszłym roku opis typu "do przejścia" znaczył, że nie trzeba płynąć, teraz opis "oczko wodne" oznaczał małą kałużę. I niby fajnie, bo w butach sucho, ale mi to jednak tak czegoś brakowało.
Po 38 znowu musieliśmy podjąć decyzję co bierzemy idąc tam, a co idąc z powrotem. I wyszło, że na powrót z "dużej" mapy zostawimy sobie tylko 53 i 55.

W drodze na PK 29

Muszę powiedzieć, że w tym roku Wilga Orient była wyjątkowo nudna i nie bardzo jest o czym pisać :-) Punkty stały tam gdzie trzeba, albo widoczne z daleka (lampiony przestrzenne), albo z wiadomej strony drzewa (płaskie), dojścia były łatwe - albo drogi, albo pięknie przebieżny las, żadnych utrudnień, niespodzianek, problemów. Że na mapie mamy rozświetlenia zorientowaliśmy się niemal post factum, bo doskonale radziliśmy sobie bez nich. Dodatkowo w części trasy ułatwieniem były "dary lasu", bo niebieskie worki rzucały się w oczy:-) Wyszła taka wzorcowa impreza dla szybkobiegaczy:-) Z jednej strony to mi się nawet podobało, bo nie było bardzo męczące i nawet miałam czas i ochotę podziwiać piękne okoliczności przyrody, co to mi zwykle gdzieś umykają jak pot zalewa oczy, ale z drugiej strony cały czas się martwiłam o relację. No bo o czym pisać? No i macie teraz taką o niczym:-( Może dla mnie trzeba robić specjalną trasę z jakimiś atrakcjami? No dobra, jedna atrakcja była - w drodze na PK 33, w odległości rzutu beretem od nas, przebiegły trzy dziki. Jeszcze nigdy w życiu w lesie nie widziałam dzika z tak bliska. Na ulicy - owszem, dość często, ale w lesie pierwszy raz.
Dużą mapę skończyliśmy na PK 56 i stamtąd mieliśmy spory kawał pustego przelotu na Wielonek. Trochę się po drodze zdekoncentrowaliśmy i na jednym ze skrzyżowań skręciliśmy w złą drogę, ale na szczęście szybko się zorientowaliśmy. Wielonka zaczęliśmy smacznie, bo od punktu żywieniowego. Czego tam nie było w pudłach? Napoje wszelakiego rodzaju, ciasteczka, batoniki - wszystko to, co tygryski lubią najbardziej. A ja głupia chwilę wcześniej zeżarłam swoje zapasy i nic mi już się nie chciało zmieścić:-(

Porządny punkt żywieniowy!

Przy kolejnym punkcie - PK 1 wreszcie zaczęło się robić interesująco, bo mokro. Na tyle mokro, że pojawił się dreszczyk emocji co dalej, na tyle sucho, że punkt zdobyliśmy nie mocząc niczego.  PK 3 okazał się jeszcze bardziej mokry i jeszcze trudniej dostępny i wreszcie poczułam się w pełni usatysfakcjonowana, bo nawet zamoczyłam czubek buta:-)
Po kolejne punkty polecieliśmy zakosami, tak żeby zakończyć na PK 11 i przejść na Zajączkowo. Atrakcji po drodze więcej nie było, dalszy teren okazał się suchy i w końcu już nawet nie zwracaliśmy uwagi czy na mapie jest niebiesko, czy nie, tylko szliśmy po prostej. Ja tak może monotematycznie o tej wodzie, ale po prostu poprzednia mokra Wilga wywarła na mnie niezatarte wrażenie i choć wtedy klęłam autora mapy, to teraz przynajmniej mam co wspominać:-)

PK 5 - początek wąwozu.

Zajączkowo zaczęliśmy od PK 21, a potem wszędzie było blisko i w półtorej godziny rozprawiliśmy się z trzecią mapą. Pewnie, że można było szybciej, ale po ostrym początku byłam już trochę zmęczona i zaczynałam robić za hamulcowego. Poza tym chwilami liczyliśmy kroki, ustawiali azymuty, czy po prostu podziwiali okoliczności przyrody. A co? Nie wolno?
Na PK 16 zastał nas zmrok i dobrze, że lampiony na BnO były rzucające się w oczy, bo nieduży kamyk z szesnastką łatwo byłoby przeoczyć.
W drodze powrotnej z głównej mapy zostały nam 53 i 55. O ile z pierwszym nie mieliśmy problemów, to na 55 straciliśmy parę minut na dwukrotne namierzenie się. Przy 53 spotkaliśmy Sylwię z Krzysztofem, co było dla mnie zaskoczeniem - spodziewałam się, że o tej porze są już w bazie. Od razu odezwała się we mnie żyłka rywalizacji, wykrzesałam z siebie resztkę sił i zwiększyłam tempo. My gnaliśmy prosto do bazy, oni mieli do zebrania po drodze 35 i 33. Spotkaliśmy się ponownie pod drzwiami stowarzyszonej mety i razem zameldowaliśmy się na mecie właściwej, po drugiej stronie ulicy. Pierwotnie braliśmy pod uwagę wyjazd na basen do Szamotuł, bo w bazie nie było prysznica, ale że przed nami była jeszcze daleka droga, odpuściliśmy te luksusy i po posiłku szybko ewakuowaliśmy się do samochodu.

A tutaj można się naocznie przekonać, czy nie naściemniałam w tekście powyżej, czyli co zarejestrowała nasza kamerka i jak to skomentował Tomek: