sobota, 28 lutego 2015

WesolInO i kilka TRInO

Na kolejne WesolInO już mnie nie trzeba było namawiać. No bo w sumie teren już oswojony, punkty podpisane, mapa pełna - łatwo i przyjemnie. Na czas biegu i tak nie mam większego wpływu - ile dam radę, tyle wyjdzie, więc nie ma się co tym aspektem przejmować.
Ruszyliśmy razem z T. Zanim dobiegłam do pierwszego punktu już go straciłam z oczu. Spotkałam go jednak już przy dwójce i od razu tego pożałowałam.
- Tam jest punkt - wysapał i machnął ręką za siebie.
Faktycznie - punkt był - tyle, że nie z mojej trasy. Na szczęście przytomnie sprawdziłam kod przed podbiciem i to uratowało mi skórę. Wróciłam na swoją trasę, ale minutę już zmarnowałam:-(
Zawsze uważałam, że facetom nie można tak bezgranicznie wierzyć i nie wiem co mnie zaćmiło.
Trzeci punkt na górce. Bohatersko wbiegłam na nią i chwilę miotałam się po szczycie zanim znalazłam lampion. Druga minuta w plecy.
Do czwartego na dół i z powrotem na górkę. Prawie wbiegłam. Podbiłam co trzeba i poczułam jak odcina mi prąd. Żeby jakoś usprawiedliwić chwilę postoju, wyjęłam kompas i starannie ustawiłam azymut na piątkę. Po czym statecznym krokiem ruszyłam w jej kierunku. Azymut się sprawdził, więc na szóstkę tą samą metodą, tyle, że znowu biegiem. Muszę popracować nad arytmetyką, bo machnęłam się na liczeniu przeciętych dróg i punktu zaczęłam szukać o jedną drogę za blisko. Miotnęłam się w jedną stronę, potem w drugą, a potem pomyślałam i doszłam w czym rzecz. Ze trzy minuty w plecy. Żeby nadrobić - dalej pełnym pędem. Przy punkcie zastanawiałam się już - iść dalej, czy usiąść i poczekać na cud.
Jednak poszłam. Znowu azymutem, żeby rzecz już przećwiczyć do końca. Zaczęłam nawet podbiegać. Siódemka może niezbyt dokładnie tam, gdzie typowałam, ale tuż obok, więc w sumie bez problemu. Ósemka na wyciągnięcie ręki. Od ósemki znowu zaczęłam biec. Niczym szkapa dorożkarska, co to jak czuje dom, to przyspiesza. Oczywiście mój organizm od razu się zbuntował i przy cmentarzu zaczęłam zazdrościć jego lokatorom, że oni to sobie leżą, a ja nie. Do dziewiątki już się dosnułam na rezerwie, a tu jeszcze trzeba było wrócić na metę. Pewnie bym sobie odpuściła i zaległa gdzieś przy drodze, gdyby nie to, że od strony szkoły nadbiegały kolejne (jeszcze rześkie) osoby i trochę wstyd mi było. Trochę idąc, trochę biegnąc dotarłam do ogrodzenia szkoły i dalej (żeby zrobić odpowiednie wrażenie) już pełnym pędem.
Wpadłam, oddałam kartę startową, osunęłam się na ławkę i jęknęłam - wody!
T. zamiast mnie tą wodą reanimować, to sobie wolał sesję fotograficzną uskuteczniać, a ja już rozważałam dylemat - zemdleć, albo nie zemdleć? Oto jest pytanie! Ostatecznie, podjęłam decyzję - nie tym razem.
A tak wpadałam na metę:

Ledwo złapałam oddech po biegu, a T. już mnie zaczął poganiać do samochodu, bo trino. W czeluściach internetu wygrzebał jakiegoś starocia z Wiązownej sprzed czterech lat, a że byliśmy stosunkowo blisko, warto było zaliczyć.
Poza ławką, na której nie znaleźliśmy potrzebnego napisu (za to wiele innych), reszta poszła bezproblemowo. Był nawet ulubiony, a ostatnio już niemal nie używany wypełniacz trasy - stacja trafo:-)

Rozochoceni sukcesem, postanowiliśmy pójść na całość i zrobić dzisiaj jeszcze kilka tras. Wpadliśmy tylko do domu przebrać się, zjeść obiad i wydrukować kolejne  mapy.
Robienie synchronicznie czterech tras po starówce i okolicach jest - trzeba przyznać - nie lada wyzwaniem. Głównie logistycznym. Każda pomyłka w układaniu marszruty skutkuje dodatkowymi kilometrami.
Powoli zaczynało się ściemniać, a my wciąż nie mieliśmy wszystkich punktów. Co gorsza, coraz trudniej było wypatrzyć szczegóły, o które pytali autorzy tras. W końcówce już gnaliśmy z punktu na punkt niemal na oślep. W efekcie przebiegając przez jezdnię pomiędzy dwoma przejściami, wpadliśmy wprost na patrol policyjny. Głupio im było nie zareagować, ale niespecjalnie też mieli nastrój do wlepiania mandatów. Polubownie ustaliliśmy, że do przejść jest więcej niż sto metrów (a jak mniej to przecież nie będziemy mierzyć), a my już nigdy w życiu nie przejdziemy przez jezdnię poza pasami, choćby było do nich nie sto metrów, ale sto kilometrów.
Nogi dzisiaj weszły mi już nawet nie do d..., ale co najmniej w szyję, a T. zapowiada na jutro kolejne trina. Jeszcze kilka takich akcji, a na słowo trino będę z krzykiem uciekać przed siebie. Byle jakoś dotrwać do tej złotej odznaki, potem da mi spokój!

wtorek, 24 lutego 2015

Jaka piękna katastrofa! ... (cz.3)

Z poobiedniej drzemki wyrwały mnie brutalne słowa T.:
- Wstawaj, za chwilę jedziemy do lasu.
Normalnie przemoc w rodzinie! Zimno, ciemno, a ten chce mnie wywieźć do lasu. Jak niechcianego psa!
Ale cóż - "sam tego chciałeś, Grzegorzu Dyndało"...
Co pierwsze zrobili genialni orientaliści w drodze do lasu? No, co?
Oczywiście, że się zgubili! Dopiero telefoniczne naprowadzanie sprowadziło nas na właściwą drogę.
W pierwszej chwili wygląd mapy mnie zmylił. Krótki, łatwy etap - pomyślałam w swojej naiwności. Weryfikacja nastąpiła bardzo szybko.
Ruszyliśmy szukać pierwszej kropki zaznaczonej na mapie i ... nic nie udało się nam przypasować:-(  Postanowiliśmy iść dalej w nadziei, że w końcu coś z czymś skojarzymy. Całkiem słuszne założenie, bo po chwili w oddali zobaczyliśmy cywilizację. Szczątkową co prawda, ale i na wycinku T jedyna cywilizacja nie wyglądała na metropolię. Znalezienie dołów z punktami było już łatwe, podobnie PK 2 w pobliżu.
Na literkach O i A (tym z warstwicami) od początku widzieliśmy pokrywający się fragment, musieliśmy tylko go znaleźć w terenie.  Szukaliśmy konkretnego rozwidlenia, a jak wiadomo, w nocy wszystkie rozwidlenia dróg wyglądają jednakowo. Mimo to, jakoś udało nam się wstrzelić we właściwe.
Najpierw literka A. Niby szliśmy razem, a jednak ja na PK 4, a T. na PK 5 (a może odwrotnie) i o dziwo, udało nam się znaleźć obydwa. Może to jakaś metoda?
Zaczęło mi świtać, że punkty są rozmieszczone po obu stronach drogi i można je zebrać robiąc kółeczko, no ale my wiadomo - bez ułatwień, więc postanowiliśmy, że dalej będziemy biegać raz na jedną stronę drogi, raz na drugą.
Po A przerzuciliśmy się na O i R. Szukanie głównie wyglądało tak, że ja robiłam za świecący i ziewający znacznik, a T. tropił punkt w terenie nie przejmując się pilnowaniem skąd przyszedł i gdzie ma wrócić. Po znalezieniu punktu musiał sobie tylko powtarzać:
- Idź w stronę światła!
Zostały nam wycinki orto. Po tysiąc trzysta siedemdziesiątym obejrzeniu ich, w końcu zauważyłam, że A zwykłe i A orto pokazują ten sam teren. Znaczyło to ni mniej, ni więcej, że PK 4 i PK 16 pokrywają się i czeka nas powtórny marsz w to samo miejsce.
Na pozostałe dwa orto nie znaleźliśmy sposobu. Prawdę mówiąc widać tam było tylko punkty postawione dokładnie na niczym, a cały wycinek nocą miał wygląd jednobarwnego bohomazu bez żadnych charakterystycznych szczegółów, odróżniających go od innych wycinków.
Na mecie autor trasy przyznał, że przed awarią drukarki, wyglądało to jakby lepiej.

Na ostatni, najdłuższy etap strasznie mi się już nie chciało iść. A jak zobaczyłam mapę, która w większości była białą kartką, miałam ochotę uciec z krzykiem. No, ale czego się nie robi dla ukochanej osoby ... (Która to osoba będzie chyba musiała jakoś odpracować moją krzywdę.)
Start etapu był oddalony od mety poprzedniego o ponad pół kilometra, co już wystarczająco zniechęcało do ruszenia zadnicy. Powlokłam się jednak jako ten skazaniec. W mapę patrzyłam już tylko z uprzejmości, nie wnikając specjalnie w jej treść. T. skupił się na szukaniu najbliższego punktu i w ten sposób przeoczyliśmy początek LOPki. Czy straciliśmy jakiś punkt - nie wiem.
Po dojściu do pierwszego trójmasztowca (bo autor mapy zagrał sobie z nami w statki) usiłowaliśmy jakoś dopasować do siebie wycinki. Bez większych sukcesów zresztą. W tej beznadziejnej sytuacji zastał nas nadjeżdżający tramwaj. Duuuży tramwaj. Tak duży, że uznaliśmy, że dwie osoby więcej już nie robi różnicy i najbliższy PK zebraliśmy na sępa. Potem tramwaj pojechał w jedną stronę, a my w drugą. T. usiłował mi tłumaczyć gdzie i dlaczego idziemy, ja entuzjastycznie potakiwałam, ale czemu potakiwałam - zupełnie nie wiem.
T. co chwilę zostawiał mnie samiuteńką na pastwę losu i znikał gdzieś w oddali, a po powrocie objaśniał co i gdzie znalazł. Zupełnie nie wiem po co, bo ja  duchem byłam już na mecie.
Gdzieś w międzyczasie spotkaliśmy A. K., potem M. K. i każdy z nich w tym samym miejscu rekomendował nam zupełnie inne punkty do znalezienia w okolicy. Jak widać, nie tylko my mieliśmy problem z ustaleniem swojego położenia. To znaczy ja od początku wiedziałam, że nasze położenie jest co najmniej żałosne.
Poza dwoma przypadkami jakoś nie przypominam sobie żebyśmy zbierali coś z LOPek, a powinniśmy aż 8 punktów z nich mieć. Czy omijaliśmy LOPki, czy nie patrzyliśmy po drzewach, czy ja się już tak zupełnie wyłączyłam - trudno powiedzieć.
T. co chwilę patrzył na mnie badawczo i - jak potem przyznał - czekał tylko kiedy tak, jak na Podkurku, zacznę grozić rozwodem. A tymczasem ja postanowiłam być twarda i choćbym miała paść na pysk, nie odezwać się ani słowem na ten temat. Wytrwałam w postanowieniu! Na metę doszłam z uśmiechem na ustach. No dobra, może to coś na ustach bardziej przypominało grymas bólu, ale z założenia miał być uśmiech.
W lesie spędziliśmy grubo ponad cztery godziny i zrobiliśmy chyba z milion kilometrów. Nawet przeliczenie ich na stracone kalorie nie rekompensuje mi jednak strat moralnych. Zaczynam rozumieć przysłowie: "Co za dużo, to niezdrowo"!
Uroczyście oświadczam, że nie dam się zaciągnąć na żadne tezety ogólnopolskie i nie dam sobie więcej wcisnąć kitu, ile to ja się na nich nauczę!
Koniec! Kropka! pl.

cdn. lub nie

poniedziałek, 23 lutego 2015

Jaka piękna katastrofa! ... (cz.2)

Nastał sobotni świt. O ósmej trzydzieści - planowanej godzinie rozpoczęcia imprezy - w bazie słychać było głównie ciszę i tylko gdzieniegdzie przemykały pojedyncze inockie osobniki. Głównie te, które dopiero rano dotarły do Ciepielowa.
Z czasem leniwy poranek zaczął się rozkręcać, a kiedy organizatorzy wystawili na korytarz stół z pucharami za ubiegłoroczną edycję PP, emocje sięgnęły zenitu, niczym na gali oskarowej. No dobra, może i nie sięgnęły, ale mogły - przynajmniej teoretycznie.
Zwycięzcy odebrali swoje nagrody, organizatorzy przemówili (ludzkim głosem) i można było zacząć szykować się do wyjazdu. Dostaliśmy ostatnią minutę startową w pierwszej grupie wyjazdowej, co dla nas oznaczało marznięcie w oczekiwaniu na swoją kolej. Nawet daleko nas nie wywieźli, za to tam, gdzie nas wysadzono nie było ani śladu startu. Chwilę postaliśmy, wreszcie ktoś podjął decyzję, że startu należy poszukać samodzielnie. Przodem ruszyli ci, co i z pustą, białą kartką wszędzie dojdą - my za nimi.
Późna minuta startowa miała swoją zaletę - od razu wiedzieliśmy, w którą stronę trzeba ruszyć:-)
Mapa przedstawiała sugerowaną trasę przejścia od startu do mety i 13 małych wycinków, z których usunięto drożnię i warstwice. Aż się zdziwiłam, że po tych usunięciach jeszcze zostało tyle informacji, żeby zapełnić całe kwadraciki. No, postarali się twórcy mapy:-)
Tak praktycznie to została przebieżność, granice kultur i ogrodzenia. Na taka mapę jeszcze nie chodziliśmy, więc na wszelki wypadek od razu wpadłam w panikę. Skala mapy nieznana, więc nawet nie mogliśmy wyliczyć, gdzie szukać w terenie miejsc z pierwszego wycinka. Ruszyliśmy przed siebie z nadzieją, że może jednak coś rzuci nam się w oczy. Faktycznie, po przejściu pewnej odległości rzuciły nam się w oczy grupy tych, co wyszli przed nami. Jedni stali wpatrzeni w mapy, inni miotali się po okolicznych krzakach. Ewidentnie dotarliśmy do pierwszego punktu! Szybko wlepiliśmy oczy w nasze mapy - ja, żeby nie wyglądać głupiej niż inni, T. żeby coś wywnioskować. Spodobał mi się wycinek K, bo miał taki ładny zielony kolor nadziei, no i ogrodzenia pasowały. T. tradycyjnie oprotestował mój wybór i metodycznie przymierzał do terenu wszystkie pozostałe wycinki. Summa summarum stanęło na moim wyborze, co wprawiło mnie w taką euforię (ach, jaka jestem genialna!), że od razu w wyobraźni zobaczyłam się dzierżącą puchar w ręku i napawającą zwycięstwem.
Po pierwszym PK mieliśmy już jakieś przybliżenie skali mapy i rozeznanie, na co zwracać uwagę w terenie. Muszę przyznać, że nawet spodobała mi się koncepcja trasy "na ogrodzenia". W miarę dopasowywania kolejnych wycinków i zgarniania kolejnych PK, nasz optymizm rósł. W pewnym momencie udało nam się wyprzedzić dużą grupę konkurencji, za którą wciąż się wlekliśmy, starając się nie stramwaić. Na dłużej utknęliśmy w PK C, bo to niby coś pasowało, ale tak nie do końca i w efekcie trochę połaziliśmy po okolicy. PK E, już przy mecie, wzbudził nasze kontrowersje. Nie znaleźliśmy niczego małego, ogrodzonego, na czym byłby punkt kontrolny. W krzakach powiewał urwany skądś lampion, a że w pobliżu stało coś na kształt klatki, podciągnęliśmy ją pod "ogrodzenie" i spisaliśmy kod z tego lampionu.  Jeszcze tylko ostatni PK i już byliśmy na mecie. Trochę weszliśmy w chude, ale ogólnie mieliśmy wrażenie, że nie jest źle.

Na mecie tradycyjnie, jak to u "Skrótów" ognisko i kiełbasa. Przezornie długo nie siedzieliśmy, żeby szybciej zacząć, szybciej skończyć i mieć chwilę oddechu przed etapami nocnymi. Zjedliśmy, zaliczyliśmy InO Mrówkę, pobrali kolejne mapy i ruszyli. Jeszcze zdążyliśmy usłyszeć, że średnie czerwone kwadraty są fioletowe, tylko drukarka na nich wymiękła (a w zasadzie to się rozsypała).
Ja też się rozsypałam po przeczytaniu opisu mapy. Słowa zrozumiałam (nie darmo skończyłam wydział polonistyczny na UJ), ale już sensu nie (tu najwyraźniej potrzebna politechnika). T. - człowiek po politechnice - już po kilku czytaniach teoretycznie wiedział o co biega. Nie wiem jakim cudem można coś wywnioskować z obróconych kwadratów z częścią wspólną z dwoma innymi kwadratami, które są przecięte jeszcze innymi.
Już przy pierwszym punkcie zebrało się całe konsylium. Spisaliśmy co tam uznaliśmy za odpowiednie i ruszyli dalej. Nie dlatego, że udało nam się znaleźć kwadraty od wspólnej części, ale dlatego, że się nie udało i odpuściliśmy je sobie na razie. Znaleźliśmy kolejny mały czerwony kwadrat z PK 14 i ... to by było na tyle. Stanęliśmy na rozdrożu - i w rzeczywistości, i w przenośni. Usiłowaliśmy coś przypasować, nawet T. trochę pasowała dziewiątka, ale sczesaliśmy połeć lasu i nic nie znaleźliśmy. Po zmarnowaniu cennych minut odpuściliśmy sobie ten fragment i ruszyliśmy na szesnastkę, bo przynajmniej było wiadomo, gdzie jest. Po drodze T. znowu miał wizję, że widzi teren z dziewiątką i nawet jakiś lampion spisał na tę intencję (do dziś nie wiem, co to było w rzeczywistości). Szesnastka na szczęście była na swoim miejscu, więc podbudowani sukcesem znów usiłowaliśmy przypasować coś do czegoś. Myślę, że byłoby to znacznie łatwiejsze, gdyby budowniczy poinformował, że mapa jest niepełna i powymazywano z niej co którąś drogę i co którąś warstwicę. Podobno niektórzy na starcie zostali zaszczyceni tą informację, my niestety nie należeliśmy do tej uprzywilejowanej grupy:-(
Idąc z PK 16 przed siebie (bo gdzieś trzeba było iść) natrafiliśmy na płoty. Mając dobre wspomnienia z etapu płotowego rzuciliśmy się na nie jak wygłodniała wataha wilków na napotkana owieczkę. Koniecznie chcieliśmy dopasować do nich PK 8. Poszliśmy więc wzdłuż ogrodzenia, ale nie - nie pasuje. No to może od drugiej strony? Też nie bardzo. Na wzgórzu za płotami przyuważyliśmy jakąś grupę buszującą od drugiej strony zagrodzonego terenu. Może to tam? Mimo, że dość daleko, ale obleźliśmy wszystkie ogrodzenia dookoła żeby dostać się na ich tyły, a z tyłu ... d... (jak to na ogół z tyłu). Zniesmaczeni sytuacją stwierdziliśmy, że czas się wycofać.
Naszym kolejnym celem stał się powrót na metę. Ja już do reszty straciłam orientację gdzie jestem i dokąd iść, T. albo wiedział, albo świetnie udawał, że wie i zarządzał odwrotem. Natrafiliśmy na jakiś podmokły teren, co pobudziło naszą czujność, bo PK 10 miał stać na skraju bagienka. Zamiast dziesiątki znaleźliśmy K. M., który przekonywał nas, że w tym miejscu to raczej powinniśmy szukać jedenastki, a w ogóle to kawałek wcześniej jest dwójka. W sumie było nam wszystko jedno co znajdziemy, byle w ogóle coś. Spisaliśmy hipotetyczne: dwójkę i jedenastkę i ruszyliśmy dalej. Po lewej stronie, tuż przy drodze pojawił się strumień, co zasugerowało nam bliską obecność jedynki. Spisany lampion mógł być stowarzyszem, albo tym właściwym, ale w zasadzie nam było to już raczej obojętne - w niczym nie zmieniało naszego kiepskiego położenia.
T. chyba jednak wiedział gdzie jesteśmy, bo już po chwili zobaczyliśmy w oddali metę. Został nam jeszcze do zebrania PK 7, który był już łatwy do zlokalizowania, a jak się okazało nieco trudniejszy do fizycznego namierzenia. Tym zajął się już T., bo ja zdegustowana zostałam na mecie.
Jedyne o czym marzyłam, to powrót do bazy, obiad i pozycja horyzontalna. Wkrótce zebrał się cały wsad busikowy i mogliśmy ruszyć.
W bazie nastąpiło nerwowe oczekiwanie na obiad i wyniki pierwszego etapu. Pierwsze pojawiły się wyniki. Piętnaste miejsce na dwadzieścia dwie ekipy zrazu wydało mi się świetnym wynikiem. Dopiero kolejny rzut oka na listę uświadomił mi, że przed nami jest kilka pozycji ex aequo, co w efekcie dawało dziewiętnaste miejsce. No, ale ostatni nie byliśmy!
Po wynikach doczekaliśmy się i obiadu. Wygłodniała wkręciłam się we front kolejki, a litościwi koledzy przepuszczali mnie coraz bliżej żłoba, słysząc mój głodowy lament. Napchałam się po kokardę, że aż z trudem wstałam od stołu, po czym ostatkiem woli dopełzłam do materaca i zaległam.

cdn.

niedziela, 22 lutego 2015

Jaka piękna katastrofa! ... (cz.1)

Nic nie zapowiadało katastrofy. No, może poza tym, że znowu dałam się namówić na TZ. A tak sobie obiecywałam po Podkurku, że nigdy więcej ...
Wyjechaliśmy w piątek koło południa. W planach było zrobienie trino w Karczewie i Starachowicach. Karczew poszedł gładko, ale do Starachowic dotarliśmy już równo z nastaniem zmroku. W związku z tym, wyjątkowo atrakcyjne okazały się pytania typu: "Co znajduje się w najwyższym punkcie widocznym z punktu widokowego?" Powinniśmy chyba wpisać: "Ciemność, widzę ciemność!", na szczęście na tablicy informacyjnej była ściąga:-)
Przy pytaniu o ilość kół pomnika, wykonaliśmy kilka okrążeń ronda, ale kiedy zaczęło nam się kręcić w głowie, musieliśmy się jednak zatrzymać i podejść żeby przeliczyć.Teza, że trino należy robić per pedes została tym sposobem udowodniona.
Pewne trudności nastręczyło też liczenie kominów w budynku muzeum PTTK ukrytym w głębi ogrodu za zamkniętą bramą oraz określenie koloru budynku stacji wąskotorówki.
W końcu zarządziliśmy odwrót, T. włączył  nawigację i ruszyliśmy prościutko do Ciepielowa. Tak sobie jechaliśmy, nawigacja co chwilę zagadywała do nas - tu skręć, tu jedź prosto, już niedaleko i takie tam. Zmęczeni, już z niecierpliwością czekaliśmy kiedy wreszcie dotrzemy do celu. Nagle zauważyliśmy, że droga robi się jakby coraz węższa.
- Pewnie prowadzi nas jakoś na skróty, a nie główną drogą - stwierdziłam.
Asfalt zaczął się robić coraz bardziej nierówny, pofałdowany i dziurawy. Po chwili wjechaliśmy w las i końca lasu nie było i nie było. Kiedy zanikły znaki drogowe poczuliśmy się ciut zaniepokojeni. Nawigacja twierdziła jednak, że jeszcze tylko 7 minut. Faktycznie po chwili znowu pojawiły się znaki drogowe, latarnie, domy. Pojawiły się i równie szybko zniknęły za szybami samochodu.Po kilku minutach asfalt zmienił się w polną drogę, a po chwili i ta skończyła się.
Nawigacja triumfalnie ogłosiła:
- Jesteś u celu!
Szkoły w Ciepielowie nie było widać po horyzont. Co prawda w ciemnościach, horyzont był na wyciągnięcie ręki, ale i tak coś nie pasowało. W końcu metodą jazdy do coraz główniejszych dróg udało się wydostać z pułapki i po krótkim błądzeniu w samym Ciepielowie trafić do bazy.
A w bazie już impreza na całego. Z daleka słychać było chóralne śpiewy, śmiechy, pokrzykiwania. Znaleźliśmy sobie luksusową miejscówkę na korytarzu (tuż przy samym WC), rozłożyliśmy maty i śpiwory i już mogliśmy się przyłączyć do integracji.
W końcu miałam zgromadzoną w jednym miejscu całą inocką śmietankę z różnych zakątków Polski i możliwość dowiedzenia się kto jest kim. No jasne, że nie zapamiętałam:-)
Integracja po kilku godzinach przeniosła się do świetlicy i z czasem nabrała atrakcyjności. Mimo zdartych gardeł, poziom produkowanych decybeli wzrastał, a do śpiewu dołączyły tańce na stole. Niestety, ten element inockiego folkloru znam już tylko ze zdjęć i opowieści, gdyż po północy padłam jak mucha. Podobno już bliżej rana integracjonaliści zostali przywołani do porządku przez spragnionego snu orientalistę, który w krótkich żołnierskich słowach, nie tworzących co prawda spójnej treści, ale emanujących emocjami, wyraził swój sprzeciw wobec produkowanego hałasu.
W końcu w bazie nastała cisza, przerywana pochrapywaniem i posapywaniem śpiących.
cdn.

niedziela, 15 lutego 2015

Żółte harce szczęśliwickie

Pomna przestrogi, że "gdyby kózka nie skakała...", wybrałam dzisiaj harcujące myszy, bo są milutkie i mają miękkie futerko.
Miałam iść na to TP ze starszą siostrą M., ale zanim dopełniła swoich obowiązków poborcy podatkowego i oskubała z kasy wszystkich inoków, ja zdążyłam przymarznąć do gruntu i przemarznąć do szpiku kości. Litościwie więc zwolniła mnie z obowiązku czekania na nią i przekazała w ręce siostry. Z., wraz z koleżanką, były już co prawda wystartowane, ale poczekały.
Mapa, jak przystało na TP, była prawie w pełni pełna - miała tylko wygryzione cztery dziury. Wiadomo - myszy!
Ruszyłyśmy spokojnie, zwłaszcza, że wzmiankowana koleżanka pierwszy raz brała udział w takiej imprezie, więc Z. tłumaczyła, pokazywała, demonstrowała. W sumie to najtrudniejsze okazały się zadania. O pierwszym przypomniałyśmy sobie już po odejściu  z PK B, co prawda niezbyt daleko, ale że nie chciało nam się wracać, to azymut wyszedł trochę na oko. Nawet wpisałyśmy różne, bo zawsze to wtedy któraś z nas będzie bliżej prawdy:-) Znając moje szczęście to raczej Z.
O zadaniu drugim pamiętałyśmy jeszcze w PK E, ale w drodze do PK J pamięć o nim i o liczeniu odległości zaginęła.
Same punkty raczej nie nastręczały większej trudności i nawet dziury w serze udało się sprawnie załatać.
Poruszałyśmy się wolno, a nawet wręcz. Odniosłam wrażenie, że koleżance Z. zabawa podoba się tak średnio. Powiedziałabym nawet, że zauważyłam bierny opór. Ale, niech tam. W końcu nigdzie się nam nie spieszyło.
Dwa razy spotkałyśmy T. (on twierdzi, że trzy) - stał wpatrzony w mapę z obłędem w oczach, więc tylko cichutko przemknęłyśmy, nie nawiązując porozumienia.
Przed oddaniem kart startowych jeszcze spisałyśmy z sufitu (w tym przypadku z chmur) odległość między punktami E i J i dopisałyśmy jakieś bzdury o myszach i serze.
Na mecie nie czekał T. Uprzejmie się zdziwiłam, bo na ogół jest odwrotnie - on wraca wcześniej, ja później. Pomału wszyscy zaczęli się rozchodzić, a T. nie ma i nie ma. Już się zaczęłam poważnie martwić, zwłaszcza, że ktoś go tam widział lecącego na główkę ze skarpy. Nadszedł, kiedy organizatorzy już niemal spakowani przestępowali z nogi na nogę:-) Skrajna degustacja biła od niego z daleka. I to mnie upewniło, że mój wybór kategorii był jak najbardziej słuszny!
Dla poprawy nastroju, w drodze powrotnej, uzupełniliśmy ostatnie brakujące punkty trino, co znacząco poprawiło T. humor.

Ani Bee , ani Meee

T. pasie kozy:


Gdyby koza nie meczała,
Tylko z nami PK zbierała…
Po marchewkach przyszedł czas na kozie harce. Kozie brody właściwie. Tylko czemu wszystko na żółto? (tzn. zarówno kozy, woda, zarośla, dróżki…). W każdym razie Żółta Koza dała w kość i chyba straciłem całą swoją sympatię dla idola mojego dzieciństwa -  Koziołka Matołka. Kozy wisiały – za te brody właśnie,  na jakiejś „choince”, a właściwie to na górce Szczęśliwickiej. Powiewały w różnych, najmniej spodziewanych kierunkach, a niektóre nawet się przenicowały. I za nic nie szło ich (tych kóz) dopasować na swoje miejsce. Metodą miotania się tu i tam, porównywania terenu z żółtymi obrazkami coś tam niby dopasowałem. Niestety, zostały dwa osobniki, które nie dały zagonić się na swoje miejsce, a te zagonione i powieszone, dziwnym trafem co nieco pozamieniały się miejscami.
A niektóre koziołki to chyba były spokrewnione z kozicami – skakały po jakiś górkach. W pogoni za jedną zaliczyłem mały spadek. Coś tam zabolało w kostce – musze dokładniej sprawdzić jak działa to ubezpieczenie PTTK (mam nadzieję, że organizatorzy wszystkich formalności dopełnili) .
Ale widziałem, że inni także różnie sobie radzą – ktoś za mną zjechał z urwiska, wszyscy latali z obłędem w oczach od lampionu do lampionu (bo lampionów było zatrzęsienie, a przy jakiejś nieziemskiej skali mapy  lampiony stojące co 4 metry chyba nie powinny dziwić)
Dobrze , że dotarłem na metę przed zmrokiem  (choć niewiele brakowało) i na szczęście zachował się dla mnie jakiś zamarznięty batonik. Podejrzewam, że tylko z powodu zamarznięcia (podobnie jak te batoniki)  organizatorzy nie ruszyli zwijać trasy przed moim powrotem.
Jak widać trasy TZ z punktami stycznymi dają mi w kość.  Może powinienem zgłosić wniosek racjonalizatorski o coś pośredniego pomiędzy TU i TZ – mam już nawet fajną nazwę TŁ J
Zdegustowany, w drodze powrotnej wraz z Moją Druga Połową (Ona była znacząco  mniej zdegustowana, bo nie miała kózek) zdobyliśmy z rozpędu jeszcze jeden szczyt z Korony Warszawy  - Kopiec Czerniakowski, brakujący nam do kolejnego TRiNa o kosmicznej nazwie;-)

sobota, 14 lutego 2015

InO na Wesoło i terror w domu

A tak to widzi T.:


Dzisiaj zastanowimy się co ma InO do terroru. A ma więcej niż wydawałoby się na pierwszy rzut oka!
Przygotowania to jedno. Wygospodarowanie czasu, podporzadkowanie dnia imprezie… A trzeba posprzątać, ugotować (dobra gotuję rzadziej, ale sprzątanie mnie nie omija) - imprez dużo, a doba ma ograniczoną ilość godzin. Mamy więc wstęp do terroru domowego (przynieś, pozamiataj itp.)
Na samej imprezie jest terror innego rodzaju – terror, który wymusza trzymanie się małoprzebieżnych krzaków, terror gdy jestem zmuszany tłumaczyć gdzie jesteśmy i gdzie mamy iść – szczególnie gdy Moja Druga Połowa (MDP) upiera się na kierunek marszu w stronę zupełnie przeciwną.
W BnO jest trochę lepiej bo z natury startuje się indywidualnie. Dziś właśnie na takiej imprezie byliśmy. Niedaleko i na Wesoło. Niedługo, bo Wesoły Organizator pomyślał także o naszej grupie kondycyjnej i zafundował trasę B w sam raz, tak około 3 km. Dziwiło mnie, że trasa kobieca (BK) jest dłuższa niż trasa męska (BM). Porównując mapy zrozumiałem perfidność organizatora – nam (tzn. męskiej części społeczeństwa) nie dość, że cięższej kazał zdecydowanie więcej razy wbiegać na wydmę! Niby darował 100m na długości, ale zafundował dwie wydmy więcej!
Powiem tak – trasa dla mnie idealna długościowo! Mapa aktualna, że aż chce się biegać, kompas mało potrzebny, bo ścieżki zgadzają się jak trzeba. Podpuchą było umieszczenie lampionów trasy BK tuż obok naszych (w sąsiednich dołkach, tyle ze ciut wcześniej) wiec zwabiony kolorem dwa razy znalazłem najpierw ten konkurencyjny lampion – dobrze że sprawdziłem numerki!. Przy pierwszym z nich  dopadłem MDP (wybiegła minutę wcześniej), przy kolejnym ¼ Pięciu Paprochów, która wyszła na trasę 2 minuty wcześniej. Tak zgadza się – wyszła bo te dorosłe Paprochy chodzą, a nie biegają, choć przy długości ich nóg tempo tego marszu niewiele odbiega od tempa mojego biegu!
Do mety dotarłem jako pierwszy z trasy BM (bo pierwszy wystartowałem!) i zaczęło się oczekiwanie na MDP. Sprawdziłem na mapie i wyszedłem naprzeciw do ostatniego PK by spełnić swój fotoreporterski obowiązek. Czekam, czekam i nic. Śmigają tylko Ci co biegają pod prąd (wiadomo -  trasy C zawsze biegają pod prąd). Po dłuższej chwili pojawia się przedstawicielka Paprochów, a MDP ani widu, ani słychu. No cóż niby Paprochy szybko chodzą, ale MDP biegła (przynajmniej na początku trasy)! Wróciłem do szkoły, jeszcze raz wyszedłem na PK 8, jeszcze raz wróciłem, a tu nic. Dopiero za trzecim podejściem znalazłem zdyszaną MDP, która dotarła do szkoły z zupełnie drugiej strony, i sterroryzowała mnie okrzykiem „WODY”. No cóż znowu uległem…
Grunt, że przeżyliśmy  i ze szczerego serca możemy polecić wszystkim WesolIno.
Miało być o terrorze – wiec dokończę wątek zdradzając pewien rodzinny sekret: Gdy powstają relacje na bloga ja i reszta rodziny jesteśmy „wypraszani” z serca naszego domu (czyli „komputerowni”), izolowani, zamykani, mamy siedzieć cicho i nie rozpraszać. Czy to nie jest terror w czystej postaci? Siedzę tu teraz na wygnaniu z laptopem na kolanach i opisuję swoją wersje wydarzeń cicho stukając w klawisze by żaden dźwięk nie wydostał się poza zamknięte drzwi…

WesolInO

Ledwo otrzepaliśmy kurz z butów po Kusakach, a tu już WesolInO.
Tym razem chciałam się sprawdzić w biegach po terenie leśnym.
Żeby zachęcić mnie jeszcze bardziej do WesolInO,  T. kupił mi nowiutkie portki do biegania i koszulkę. Wiadomo – kobieta w nowym ciuchu musi się pokazać, więc nie będzie ryzyka, że nagle zrezygnuję.
Na starcie już czekała konkurencja w postaci Paprochów w liczbie sztuk cztery. Reszta konkurencji była nam obca.
Teren znałam już z 10xsolo, więc specjalnie przestraszona nie byłam - wiedziałam, że na metę zawsze jakoś trafię.
M. wystartowała pierwsza (zarzekając się, że ona nie będzie biegła), ja kilka minut po niej. Próbując wybiec z boiska szkolnego oczywiście pobiegłam najpierw do zamkniętej bramy, ale druga próba była już udana i pognałam ulicą w słusznym kierunku. Pierwszy punkt łatwy i widoczny z daleka. Prawie w biegu kłapnęłam dziurkaczem i trochę ścieżką, trochę na przełaj przedarłam się do drugiego. Mimo narzuconego tempa, nie udało mi się zauważyć nawet nieopadłego kurzu po M., a co dopiero jej pleców:-(
Za to na dwójce dogonił mnie T., który startował po mnie. Do trójki pod górkę. Biegłam ile sił w nogach, aż nagle zauważyłam, że moje płuca zostały daleko w tyle. Musiałam mocno zwolnić, żeby mogły mnie dogonić. Już razem, na spokojnie zaczęłyśmy szukać punktu. Nie od razu wpadł nam w oko bo był w dołku, więc mało widoczny z daleka.
Nie wiem co mnie podkusiło, żeby do czwórki biec na azymut. Wiadomo - jak chcesz się zgubić, to najskuteczniej za pomocą kompasu! Przy kanałku (rzeczce?) zorientowałam się, że coś nie gra.  Najwyraźniej znowu przyłożyłam kompas do góry nogami:-( Żeby nie tracić czasu na kombinowanie, szybko wróciłam do trójki i od niej, mocno zachowawczo, bo drogami, pobiegłam na piątkę. Łatwizna, tylko znowu na górce i płuca znowu zaprotestowały.
Od piątki do szóstki najdłuższy przebieg. Dla pewności ruszyłam dookoła drogami. Na dobrą sprawę wybierając taki wariant nie ma większego sensu biec, bo z góry wiadomo, że wynik będzie marny, ale przynajmniej można się pochwalić, że się przebiegło, a nie przeszło. Znaczy się - dla własnej satysfakcji. No i kalorie - ponoć więcej się gubi biegnąc:-)
Z szóstki na siódemkę ruszyłam metodą T. - "gdzieś tam". Stwierdziłam, że jak przestrzelę, to namierzę się od cmentarza. Słuchajcie! Ta metoda jest lepsza od kompasu - wyszłam (tak, tak - na tym etapie trasy o bieganiu już nie było mowy) dokładnie na punkt. Do ósemki już bez patrzenia w mapę, bo cmentarz znany, ale za to po trasie najmniej optymalnej, bo nie wiedziałam czy z optymalnej strony jest przejście. Ponoć było.
Po podbiciu ostatniego punktu zawzięłam się w sobie i znowu włączyłam piąty bieg, żeby na metę wpaść pędem jak przystało na biegaczkę. Ale żeby nie było za pięknie to znowu dookoła cmentarza, zamiast przy głównej drodze. Przynajmniej nikt mi nie zarzuci, że idę na łatwiznę:-)
Ostatkiem sił dopadłam mety, chwilę po mnie wpadły moje płuca i oszołomione osunęłyśmy się na ławkę.
T. nie było. Okazało się, że już wyszedł mnie szukać. No bez przesady! Czas może i nie był rewelacyjny, ale do zmierzchu przecież jeszcze daleko!
Po chwili wrócił i T. i mocno wybrzydzał na stronę, z której nadbiegłam, bo on mnie szukał gdzie indziej. Pewnie, jak się nie chce znaleźć, to się szuka w innym miejscu niż trzeba.
Mam wrażenie, że skoro nie udało mu się mnie zgubić na tym biegu, to będzie próbował na jakimś kolejnym. Z czego to wnioskuje? W drodze powrotnej kupił mi kolejną część biegackiej garderoby!

piątek, 13 lutego 2015

Kusaki

Cóż, emocjami Kusaki w żaden sposób nie mogły konkurować z Warszawą Nocą, ale wiadomo - tu już rutyna starego chodziarza:-) Co oczywiście nie znaczy, że było lekko i łatwo.
T. znowu namówił mnie na trasę TZ, że niby to nauka i takie tam....
Mapa z lekka odjechana. D. znowu musiał być na prochach. Koniecznie muszę od niego wydębić namiary na tego dilera - niezły towar ma.
Pierwszy punkt (a z nazwy trzynasty) rozgryzłam od ręki - gdzieś w parku. No dobra, zapamiętałam z mapy, którą parę dni wcześniej przeglądałam. Co prawda zupełnie nie w tej części parku, w której się spodziewałam, ale mniejsza z tym.
Kolejny też jeszcze w zasięgu mojej percepcji i następny takoż. Czwórka niby miała być łatwa, ale okazało się, że nie ma przejścia tam gdzie się spodziewaliśmy i po kilku zmianach kierunku zupełnie nie wiedziałam gdzie jestem i dokąd iść. Na wszelki wypadek szłam za T., co oczywiście było ze wszech miar słuszne. Może niezupełnie najoptymalniejszą droga, ale skutecznie doprowadził do punktu.
Jako, że nadal czułam się zdezorientowana nawigacyjnie, dalsze decyzje zostawiłam w rękach T. Prawdę mówiąc nawet nie bardzo chciało mi się nadużywać szarych komórek. Zbyt cenny towar. Owszem, miałam chwilami przebłyski geniuszu i kilka punktów nie było dla mnie tajemniczych. Wyrywałam się wtedy na prowadzenie, żeby nie było, że się nie dokładam do wspólnej puli:-)
Wciąż intrygowało mnie, skąd T. tak od razu wie gdzie iść.

- Ale skąd wiesz, że jesteśmy właśnie tutaj?

- Bo ten trójkącik na schemacie, to wjazd na Trasę Łazienkowską.

- No, ale z czego to wnioskujesz?????

- A, bo kiedyś często tędy jeździłem.

I to jest konkretne wytłumaczenie!

W sumie przeszliśmy niecałe 300 kalorii. Wobec pochłoniętych już pączków i tego czekającego na mecie, to stanowczo za mało. Nawet przez moment błysnęła mi myśl, żeby drugi raz zaliczyć trasę, ale zrobiło się już trochę późno. Pełna wyrzutów sumienia łyknęłam dwie dawki kalorii i dopchałam faworkami przyniesionymi przez M. S.
Dobrze, że w sobotę kolejne biegi, to może jakoś spalę ten nadmiar.

środa, 11 lutego 2015

Warszawa Nocą dla początkujących.

Słowo się rzekło - kobyłka u płota!
Napisałam "następnym razem" i T. ten następny raz wymógł na mnie.
Zaczęłam od przygotowania taktycznego. Najpierw obejrzałam wszystkie dostępne mapy, potem (przy okazji trina) zrobiłam rozeznanie terenu, no - części terenu, a na koniec przeleciałam się po ulicach street viewerem. Wyszło mi, że nawet jak zginę, to nie na wieki, więc panikę będę sobie mogła odpuścić.
Potem postanowiłam nauczyć się tych dziwnych znaczków, co to biegacze sobie do rękawa przyklejają, żeby fajnie wyglądać.Co prawda od wielu osób słyszałam, że w mieście to tak raczej nienachalnie jest to potrzebne, ale postanowiłam pójść na całość. T. dał mi nawet jakiś programik, który miał mnie odpytywać. Te trudniejsze znaczki (trudniejsze według programu) to od razu weszły mi do głowy, za to te najczęściej używane wciąż mi się myliły. No to jednak przyjęłam obowiązującą wersję, że nie jest mi to potrzebne.
W dniu zawodów T. przebrał mnie za biegaczkę. Chyba od dawna o tym myślał, bo okazało się, że tak jakoś powoli (przy jego pomocy) skompletowała mi się cała biegacka garderoba. Jak się zobaczyłam w lustrze, to padłam z wrażenia. Za sam wygląd powinnam dostać pierwsze miejsce! Nawet nową czołówkę mi kupił!
Odradził mi tylko branie mojego "orientalnego" plecaczka, co to robi za reklamę InO i miałam straszny problem gdzie włożyć te moje tysiąc pięćset niezbędnych rzeczy, co to każda szanująca się kobieta powinna mieć przy sobie. No to stwierdziłam, że skoro i tak jestem już bez zasad moralnych (bo ostatnią było, że nie biegam, a jedynie kroczę dystyngowanie) to i szacunek mogę sobie odpuścić.
Tak więc bez zasad i szacunku do samej siebie (ale za to z jakim wyglądem!) stawiłam się na starcie imprezy. Mieliśmy w zapasie dużo czasu, więc spokojnie obejrzałam sobie miejsce startu, oswoiłam się z nową formą chipa i zrobiłam wrażenie na znajomych (na razie samym przybyciem). Wnioskując z ilości znajomych orientalistów, to nie ma zmiłuj - jak się chodzi, to i biegać trzeba!
W końcu nadeszła godzina naszego startu. T. leciał pięć minut przede mną, miałam więc możliwość zorientowania się, w którą stronę trzeba ruszyć. Głupio byłoby wyjść za linię mety, stanąć i kontemplować mapę.
Zegar startowy pipnął i wyrwałam przed siebie. Do najbliższego rogu, bo za nim (kiedy już nie musiałam robić wrażenia na oczekujących swojej kolejki biegaczach) zwolniłam znacząco, żeby sprawdzić na mapie: co dalej? Mapa mówiła, że prosto przed siebie. Już z daleka widziałam gdzie wszyscy zatrzymują się (a co zdolniejsi to tylko zwalniają), więc znowu przyspieszyłam, dopadłam, sprawdziłam czy numerek się zgadza i pipnęłam. No fajnie to pipa!
Drugi punkt blisko i znowu biegacze przy nim, więc łatwizna. Trzeci był mi znajomy z wcześniejszego rekonesansu, więc biegusiem do niego, nie tracąc czasu na mapę. Do czwartego ostrożnie, zresztą już się trochę zdyszałam. Piąty przeleciałam i musiałam wrócić. Zupełnie nie rzucał się w oczy, schowany w kąciku. Kilka osób też wracało do niego, jak przyuważyłam. Szósty bliziutko piątego, a w drodze do siódmego udało się przebiec przez ulicę nie wpadając pod żaden pojazd. Bo jak tak człowiek leci i gapi się w mapę, to różnie się może zdarzyć.... Z siódemki na ósemkę dzieci i młodzież darły równo pod górę po skarpie, ja oszacowawszy swoje siły, poszłam schodami. Może i nadłożyłam drogi, ale bałam się, że skarpa mnie dobije. Do dziewiątki to już biegłam/szłam w jakimś tłumie, bo nastąpiło nagłe nagromadzenie luda. Podbiłam dziewiątkę i w jakimś atawistycznym odruchu ruszyłam za idącymi przede mną. Do tego nie patrząc na mapę! Pół minuty później stałam sama na skwerku i nie wiedziałam gdzie jestem i w którą stronę się ruszyć. Obeszłam więc skwerek dookoła i wreszcie trafiłam na punkt. Pipnęłam sobie i zorientowałam się, że to dziewiątka, przy której już byłam wcześniej. No, ale przynajmniej wiedziałam gdzie jestem. A skoro wiedziałam, to i do dziesiątki trafiłam bez problemu, jedenastka okazała się znajoma z autopsji, a potem już tylko przelot do mety. Jakiś biegacz wyglądający bardzo profesjonalnie minął mnie pędem na tej ostatniej prostej, a we mnie odezwał się duch walki. Co? Ja nie dam rady mu dorównać??? Dałam radę!!! Co prawda tylko na kilku metrach, ale na początek dobre i to!
A na mecie fotoreporterzy (no dobra, jeden), wywiady (no i jak było? jak?) i szczera radość z mojego powrotu (nie trzeba mnie szukać).
A oto dowód rzeczowy, że "następny raz" nastąpił:


sobota, 7 lutego 2015

Marszobieg, czyli rekordowe spóźnienie w BnO

Relacja T.:


Ostatnie w tym cyklu dla mnie FalInO (Ostatnie dwie imprezy kolidują z MnO, a jak wiadomo marsze wygrywają;-) i rekordowe spóźnienie. Właściwie to bałem się, że mi lampiony zwiną zanim dobiegnę do mety… ale po kolei.
Nowa trasa, dłuższa niż poprzednie, więc kolejne wyzwanie. Coś tam boląca z lekka łydka po biegu sprzed tygodnia (człowiek rozsypuje się na starość). Początek jak trzeba – nawet jakiegoś zabłąkanego biegacza udało mi się naprowadzić na właściwy punt. Dalej wszystko jak trzeba… aż do PK 6. Tego zawodnika, którego spotykałem przy pierwszym punkcie zgubiłem gdzieś po PK 4 – miał wyraźne problemy z nawigacją. Chwila euforii i nieuwagi , przyłożony kompas nie w tą stronę do mapy i nagle znalazłem się tam, gdzie nie powinienem. Jeszcze jakoś udało się to skorygować  i po raz kolejny przed ósemką źle przyłożony kompas i gdzie wschód pomylił mi się z północą… i totalne zagubienie. Granica lasu, ale nie tego, droga, ale nie ta, próba korygowania – „gdzieś w tamtym kierunku” i kilka kilometrów nadmiaru. Na dodatek skończyły się siły i bieg zamienił się w marszobieg.  Wielkim łukiem  wychodzącym poza mapę przeczesałem teren i wylądowałem gdzieś koło 9-tki. Pomyślałem (nieregulaminowo) ,że może najpierw 9, a potem zapomniane osiem. Problem w tym, że owej dziewiątki  nie było . Były zgrupowania krzaczków, a lampionu brak. Za to pojawili się jacyś zawodnicy co mnie utwierdziło, że ósemka nie jest mitem i  powinna być gdzieś tam skąd oni nadbiegają!  Odrzucając nieregulaminowe pokusy znalazłem ósemkę. Ósemkę i tego zagubionego biegacza, co towarzyszył mi na początku trasy. Także nie przejawiał wielkiej chęci do biegania. Dojrzałem  ósemkę, ruszyłem na feralną dziewiątkę. Na moje oko była przy zupełnie innych zaroślach niż na mapie, ale się znalazła. Na plecach czułem oddech konkurencji. Teraz szybko na 10 by się „urwać”. Jest wydma ustawiam dokładnie azymut wpadam w młodnik… i nic. Górki z mapy nie ma.  Chodzę szukam, dobija konkurencja. Dobija także 5 Paprochów, a PK zapadł się pod ziemię. Raczej niemożliwe, by tak duża grupa i to z dokładnymi marszowcami  jak Paprochy nie potrafiła znaleźć głupiego lampionu. Wracam na szczyt wydmy, znajduję charakterystyczny wąwóz, bardzo dokładnie wyznaczam azymut odległość i maszeruję licząc kroki. Konkurencji azymut bardziej na wschód wyszedł, ale porusza się gdzieś w zasięgu wzroku. A lampionu jak nie było, tak nie ma.  W miejscu gdzie powinien być lampion idę na zachód i coś tam przebłyskuje. Ale znacząco w innym miejscu niż na mapie, nie na górce, ani nie w siodle jak na opisie PK! No cóż wreszcie udało się na FallIno porządnie skopać ustawienie lampionów (do tej pory niedokładności były nieduże, ale lampiony widoczne na tyle z daleka, że nie było problemu).
11 – znowu dała mi się we znaki – zmęczenie, głupi błąd i szukałem nie tam gdzie trzeba. Prawie dopędziły mnie tu Paprochy idąc krokiem marszowym! Ale za to jakie ładne kółeczko wyszło na śladzie GPSJ https://docs.google.com/file/d/0B8gJA_-6U27oQ2x0ZFk0M29nc0k/edit?usp=drivesdk
Jeszcze ciut nie wcelowałem w 13-stkę, o jedną przecinkę za wcześnie na 12 (stare mapy i zbyt dużo się nie zgadza z terenem wrrr), a dalej  już bez większych  przygód do mety. W efekcie czas „rewelacyjny” prawie 125 minut (wrrr). Dobrze, że choć nie jestem ostatni. Zamiast przepisowych 7 km GPS pokazał ponad 11. Czyli ponad 1o minut/km – prawie jak szybki marsz, a nie bieg;(
Aby się dowartościować po chwili odpoczynku „pobiegłem” jeszcze na TP. Całkiem trudna mapa z ogórkiem. Większość punktów tych samych więc łatwiej, choć nogi odmawiały posłuszeństwa i biec niezbyt chciały. Iść właściwie także nie chciały. W butach mokro (bo buty biegowe, mocno wentylowane, a tu sporo śniegu). Kolano boli, łydki zaczyna łapać skurcz…. Znowu miałem problemy ze znalezieniem PK  z Open-M. Stąd trasa mało optymalna i zamiast 6 wyszło 9 km.
Na metę dotarłem chyba siłą woli. Jednak 20 km marszobiegiem zrobiłem. TP nie wygrałem (pewnie za dobrze mi poszło bo miałem fory po biegach i uzyskałem ponadnormatywny status PK), w klasyfikacji Open-M mocno spadłem. I dobrze, że zdołałem dojść do samochodu!
Jedynie na pocieszenie dostałem zaległy medal i dyplom za 3 miejsce z BnO na Biegu Wedla. Czas chyba zamówić na jakieś  imieniny gablotkę na medale;-)