czwartek, 29 lutego 2024

FalInO, czyli wyszło jak zwykle.

Na FalInO pojechałam sama. Agata w soboty nie partycypuje, a Tomek nie dość, że z nieczynną nogą, to jeszcze miał kupę roboty do zrobienia. Nie wiem jakim cudem udało mi się nie zapomnieć żadnej z niezbędnych rzeczy - kompasu, smyczy, buffa, chusteczek, kasy, toreb na pobiegowe zakupy, dokumentów i siebie. Bo ja to w tych wyjazdach na zawody taka trochę Wąsikowa jestem - nie wszystko sama ogarniam. Tak się starałam, że na miejsce przyjechałam przed czasem, kiedy Janek był jeszcze w lesie i stawiał punkty. Jak już dotarł to w pierwszej kolejności przygotowałam sobie kartę startową, pobrałam mapę i cyknęłam pamiątkowe foty.

Z Jankiem.
 
W tym sezonie Falenica jest dla mnie wyjątkowo pechowa. Jak bym się nie starała, to i tak zawsze coś pójdzie nie tak.  Aż sama byłam ciekawa, co wydarzy się tym razem.

Startuję jako pierwsza w zerowej minucie.
 
Po wystartowaniu wytypowałam sobie dziesięć punktów, które zbiorę i wyszła mi dość długa trasa jak na moje (coraz mniejsze) możliwości. Postanowiłam zacząć od punktu przykościelnego, żeby potem o nim nie zapomnieć. Zresztą fajnie na początek wziąć coś łatwego. Czwórka i dwójka poszły łatwo nawigacyjnie, ale już od samego startu czułam, że moc z ubiegłego tygodnia mnie opuściła, a nogi w ogóle nie chciały nieść.
Biegnąc na ósemkę niespodziewanie wylądowałam przed domem, w którym dawniej mieszkałam. Gdybym patrzyła na mapę bardziej całościowo, nie było by to wcale takie niespodziane, ale ja patrzę w sumie tylko na kreskę. 
Ósemka wydawała się łatwa, w znanym miejscu, a jednak... Zamiast z drogi ruszyć na azymut, a jeszcze lepiej "na oko", zaczęłam kombinować z liczeniem  i dopasowywaniem ścieżek. A ze ścieżkami to zawsze problem, bo chodzą jakieś takie i wydeptują coraz nowe, których potem nie ma na mapie. Jednym słowem - ósemki nie mogłam znaleźć. Wstyd mi było jak cholera, ale co zrobisz, jak nic nie zrobisz. Z opresji wyratował mnie Włodek, bo z daleka zobaczyłam gdzie podchodzi.

Niechlubna ósemka.

Do dziewiątki, jedenastki i kawałek do jedynki pobiegłam drogami, wyjątkowo bez żadnych niespodzianek, wszystko zgodnie z założeniami. Potem zgubiłam się z lenistwa. Nie chciało mi się podejść do asfaltowej drogi, żeby na piątkę namierzyć się ze stuprocentową pewnością i w efekcie punktu zaczęłam szukać za wcześnie. Mało tego - nie zgadzały mi się ścieżki, ale pomyślałam sobie: olać je. Niestety, nie wyszło mi na dobre to olewanie i w końcu ruszyłam w stronę tego zignorowanego wcześniej asfaltu. I tu znowu z opresji wybawił mnie Włodek. Niby na trasie czuwa nad Becią, ale tym razem to ja miałam chyba więcej korzyści z jego obecności w lesie. Pokazał mi gdzie stoi lampion i nie musiałam latać się namierzać.

Szukam, szukania mi trzeba...
 
Po piątce byłam tak skołowana, że zupełnie zapomniałam, że dwójkę już brałam wcześniej i polazłam do niej po raz drugi. Zorientowałam się dopiero próbując podbić kartę. Zaklęłam szpetnie (ale w myślach) i ruszyłam dalej.

 Dwójka podwójnie  zaliczona.
 
Z wybranych do zaliczenia punktów została mi jeszcze szóstka i siódemka. Na szczęście nie miałam z nimi problemów i poszło dość sprawnie. Za to do mety miałam dość długi i bezproduktywny przebieg, a do tego co chwilę przecinałam ścieżki trasy biegów górskich i musiałam uważać, żeby mnie ci biegacze górscy nie stratowali. Udało się i w jednym kawałku dotarłam do mety. Jeszcze tylko herbatka, chwila rozciągania się i można było wracać. 
Cóż - miało być tak pięknie, a wyszło jak zwykle. Ale i tak lubię biegać w Falenicy.

Cała moja trasa.
 

poniedziałek, 26 lutego 2024

ZZK Legionowo Przystanek z mocą, choć bez oczekiwanego wyniku.

Na ZZK w Legionowie mieliśmy obsadzić trzy trasy A, B i C, ale w sobotę po południu Tomek tak się zintegrował ze swoją nową firmą, że oddał jej nawet jedną nogę, a bez nogi biegać trudno. Cóż, w pewnym wieku fikanie na trampolinach i szaleńcze wyścigi na torze przeszkód nie są już odpowiednią rozrywką.  Pomimo kontuzji Tomek uznał, że samochód prowadzić da radę, zawiezie nas, a sam sobie przynajmniej popatrzy na las i biegaczy.

Jak obiecał, tak zrobił i dowiózł nas na start.

Wystartowałam pierwsza i ruszyłam nie czekając na Agatę, bo już od startu miałyśmy różne punkty. Moja trasa była lewoskrętna, a Agaty prawoskrętna.

Najpierw ja...

... potem Agata.

Zaczęło się wygodnie, ścieżką w bliskie okolice punktu. Jeszcze tylko przedrzeć się przez mokradlaną roślinność i punkt zaliczony. Dwójka i trójka już na azymut i podobnie jak jedynka na rowie, a tych w okolicy nie brakowało.
Czwórka była z dość długim dobiegiem i w zasadzie opłacało się pobiec ścieżkami wcale wiele nie nadkładając, a za to ułatwiając sobie życie, ale nie ze mną te numery.  Podobnie jak poprzedniego dnia czułam w sobie moc i parłam do przodu nie zawracając sobie głowy ułatwieniami. Piątka blisko. Ciut mnie zniosło w prawo podczas przeprawy przez bagnisko, ale dałam radę. Po piątce złamałam się i pobiegłam ścieżką, bo w sumie to jednak głupio biec równolegle do ścieżki przez krzaki. Można raz, dwa, ale przecież nie za każdym razem. Sześć, siedem, osiem i dziewięć stały na wydmie o bardzo urozmaiconej rzeźbie, ale znalazłam wszystko jak trzeba.
Kolejne punkty były przy moich ulubionych nasypach, na szczęście nie na ich szczytach, tylko w dole. Z trzynastką był lekki problem wynikający ze źle wrysowanej szkółki. Według mapy wyglądało, że punkt już dawno powinien być i wszyscy szukali dużo za wcześnie. Ponieważ była nas spora grupa, więc w końcu ktoś natknął się na właściwy dołek i wieść lotem błyskawicy obiegła teren.
Do mety zostały jeszcze tylko dwa łatwe punkty, za to na dobiegu do mety zniosło mnie wyjątkowo w lewo podczas omijania różnych przeszkód pod nogami.

Meta.
 
Biegło mi się równie dobrze jak poprzedniego dnia, czułam w sobie moc i prawdę mówiąc spodziewałam się trochę lepszego wyniku. Najwyraźniej jednak moje rywalki i rywale również poczuli moc i wyszło jak wyszło. Ale i tak wydaje mi się, że powrót do w miarę regularnego biegania powoli daje efekty. Bo przyjemność to na pewno!

Taki przebieg.

czwartek, 22 lutego 2024

WesolInO, czyli jak drgnęło w kondycji.

W soboty to my tak na przemian - raz FalInO, raz WesolInO. Ostatnio wypadło WesolIno. W sobotni poranek pogoda była tak wredna, że tylko naciągnęłam kołdrę  na głowę i zaczęłam wymyślać jakiś dobry pretekst, żeby nigdzie nie jechać. Jakoś nie miałam przekonania do biegania w deszczu. Tomek wykorzystał kilkuminutowe przejaśnienie i zmobilizował mnie do wstania. Na miejscu jednak wciąż miałam wątpliwości.
 
Naprawdę muszę wysiadać?
 
Na szczęście deszcz trochę zmniejszył intensywność, więc i humor od razu mi się poprawił. Poza tym z cukru nie jestem. Podobno.

Już na starcie.
 
Pierwszy punkt mieliśmy z Tomkiem ten sam i wspólnie opracowaliśmy strategię. Ja ruszyłam pierwsza, Tomek chwilę po mnie.

Start!
 
W sumie to prawie na samo miejsce biegło się ścieżką i tylko na końcówce trzeba było na chwilę zejść w las. Tomek dogonił mnie jeszcze na ścieżce i razem podbijaliśmy jedynkę.

PK 1.
 
Trasa okazała się zadziwiająco łatwa.  Trochę azymutem, trochę ścieżkami i jakoś poszło. Z siódemki na ósemkę miałam ochotę sobie pobiegać (bo przez las trochę się boję jeśli teren nierówny lub zagałęziony) dlatego nadłożyłam drogi i zrezygnowałam z azymutu. Kto bogatemu zabroni? 
Przed dziewiątką miałam krótką chwilę zagapienia się, ale na szczęście z szybką refleksją. Wynik czasowy może nie rewelacyjny, ale po raz pierwszy od dłuuugiego czasu czułam moc i miałam wrażenie, że samo się biegnie. Może to znak, że zacznie wracać kondycja? 
No co? Pomarzyć nie można?


 

poniedziałek, 19 lutego 2024

Leśny Mózg, czyli rehabilitacja po FalInO

Następnego dnia po fatalnym FalInO miałam szansę zrehabilitować się na Leśnym Mózgu w Zagórzu. Startować mieliśmy spod autostrady S2, co było dość praktyczne przy niepewnej pogodzie.

Pod autostradą.
 
Teren zawodów urozmaicony był obficie niebieskim kolorem, więc od razu nastawiłam się na ewentualną kąpiel, bo ja to wiadomo - na azymut, bez względu co po drodze.

Planowanie trasy.

I start.
 
Pomimo umiłowania azymutu, do pierwszego punktu postanowiłam pobiec ścieżką, a potem wzdłuż rowu i była to dobra decyzja. Z jedynki udało i się wyjść we właściwą stronę, nie tak, jak dzień wcześniej, ale tu już kolejność punktów była "po bożemu". 
Na azymucie do dwójki, za drogą, rozciągało się niebieskie, więc na wszelki wypadek ścieżką obiegłam niepewny teren i wbiłam się od boku. Takie tam niebieskie - sucho było. Trójka blisko i łatwo, do czwórki szczytem wydmy. Gdzieś w okolicach trójki (nie pamiętam - przed, czy po) spotkałam łosia. Jakiż on był piękny i majestatyczny. Aż mi się przykro zrobiło, że tak się panoszymy w jego domu, że aż biedny musiał uciekać.
Do kolejnych punktów biegłam/szłam prawie po kreskach, no bo przecież przyjechałam rehabilitować się po Falenicy.
Przy dziewiątce troszkę zmoczyłam sobie buty, bardziej przez niefrasobliwość, bo niespecjalnie uważałam na czym staję. Kolejne punkty znowu poszły gładko i został mi tylko dobieg do mety. Od jedenastki ruszyłam za sporą grupą nie patrząc nawet na mapę, no bo dokąd mieliby biec po ostatnim punkcie, jak nie na metę. Nooo, mogliby na przykład biec po kolejne punkty, gdyby nie byli z mojej trasy, tylko tej dłuższej. I tak się właśnie dziwnie złożyło, że byli z tej dłuższej. Kiedy się zorientowałam, nie było już sensu cofać się, więc dobiegłam za nimi do autostrady, a potem wzdłuż niej na metę. Trochę nadłożyłam i zmarnowałam cenny czas liczony do wyniku, no ale w porównaniu z dniem poprzednim to byłam po prostu REWELACYJNA! Pełna rehabilitacja.

Cały przebieg
 

czwartek, 15 lutego 2024

FalInO, czyli jaka piękna katastrofa!

Nie odpuszczamy i każdy weekend mamy zagospodarowany biegowo. Ostatnia sobota to wyjazd do Falenicy. Tym razem organizator zapowiedział zmiany i mieliśmy biegać w nowym (no, prawie nowym) terenie, a nie w kółko po wydmie.
 
Coś niewyraźna mina przed startem.
 
Wystartowaliśmy w tej samej minucie (choć na różne trasy) i zaczynaliśmy od tego samego punktu, czyli PK 3. Co dalej, to już miałam wymyślić potem.

Trzeba biec, póki są siły.

Wspólnie podbijamy nasz pierwszy punkt.
 
Podbiliśmy punt, Tomek szybko się ulotnił, a ja zaczęłam kombinować, gdzie dalej i które dziesięć punktów wybrać do zaliczenia. Rzuciłam okiem na mapę i postanowiłam lecieć na dwunastkę. Doprowadzające ścieżki były dość jednoznaczne, ale na wszelki wypadek ustawiłam też azymut w kompasie i ruszyłam. Już po chwili coś mi się przestało zgadzać z założeniami. Przede wszystkim nie znalazłam tych szerokich, na grubo zaznaczonych ścieżek, a te którymi biegłam nie do końca miały słuszny kierunek. Próbowałam więc trochę na azymut, ale chała - teren nie odpowiadał mapie i już. Postanowiłam wrócić do wiaty, spod której ruszyłam i namierzyć się jeszcze raz wykorzystując róg ogrodzenia. Efekt osiągnęłam podobny. Ze złości aż mi łzy stanęły w oczach, no bo jak to nie da się w takim małym lasku znaleźć punktu? Postanowiłam olać dwunastkę i zaliczyć dwójkę. Ruszyłam na północ, a tu teren przestał mi się zgadzać jeszcze bardziej. Co jest u licha? Zaczęłam zastanawiać się, czy czasem północ nie jest źle zaznaczona na mapie i może w tym problem. Po kilkunastu metrach w stronę dwójki znowu zastosowałam odwrót pod wiatę, gdzie z daleka widziałam już Anię podbijającą punkt. Chciałam z nią przekonsultować możliwość źle oznaczonej północy i w ogóle zobaczyć, co ona o tym sądzi.  Już miałam otworzyć usta, kiedy jak obuchem uderzyła mnie własna głupota. Byłam na PK 3, ale na mapie namierzałam się z PK 1! Oczywiście, że to się nie mogło udać:-( I tak to jest z tym scorelaufem - niby o nim pamiętałam, ale zakodowane jednak miałam, że zawsze zaczyna się od PK 1.

Tak mnie scorelauf wykiwał!
 
Jeśli ktoś myśli, że to już koniec  problemów, no to jest w błędzie. Owszem, namierzając się tym razem z PK 3, a nie PK 1 bez trudu znalazłam dwunastkę. Po dwunastce bezproblemowo zaliczyłam jedenastkę, a potem zorientowałam się, że z tego wszystkiego zapomniałam o jedynce, którą planowałam wziąć zaraz po trójce, kiedy już dotarło do mnie, że trójka to trójka, a nie jedynka. Trudno, jak się sypie, to już po kolei.
Z czwórką na szczęście nie miałam problemów, a potem stanęłam przed dylematem: gdzie dalej? Na ósemkę, czy na dziesiątkę? Kiedy doszłam do miejsca, gdzie trzeba było ostatecznie zdecydować, spotkałam Becię z mężem i postanowiłam podłączyć się pod nią, gdziekolwiek by szła. Byłam po prostu tak sfrustrowana, zdekoncentrowana i zdegustowana, że potrzebowałam przez chwilę nie musieć myśleć i oddać komuś przewodnictwo. Tym sposobem niespodziewanie zaliczyłam PK 10, PK 15 i PK 14 z czego te dwa ostatnie, najdalsze, do niczego nie były mi potrzebne, bo wymagane dziesięć punktów mogłam spokojnie zaliczyć na krótszej trasie.  Po czternastce rozstałyśmy się, bo dalej już nam było razem nie po drodze i poleciałam szukać ósemki. Jakoś na szczęście poszło. Przed szóstką miałam jeszcze drobne zawahanie, bo mi się strony świata przestawiły, ale na szczęście na krótko. Do szóstki to też poleciałam jak ta głupia, bo lepiej by mi było wziąć dwójkę tuż koło siódemki, ale daję słowo, że dwójki w ogóle nie zauważyłam na mapie, bo tak mi się zlała z zygzakiem narysowanym na drodze. Nawiasem mówiąc ten zygzak był bez sensu i tam gdzie mi nie pasował (czyli na końcówce trasy) po prostu go ignorowałam.
Koniec końców udało się zebrać te dziesięć punktów i wrócić na metę, ale to co w międzyczasie, to sam wstyd. Jak podsumował Tomek wysłuchawszy mojej opowieści: jaka piękna katastrofa!
 
 
Jak nie należy robić.
 

poniedziałek, 12 lutego 2024

Zazu Tour w Zielonce

Po sobotnim bieganiu w Wesołej, w niedzielę (tę tydzień temu), mieliśmy imprezę jeszcze bliżej, bo w Zielonce. Agata dała się namówić i wystartowaliśmy we trójkę.

Gotowi do akcji.
 
Ponieważ poprzednio dobrze się nam razem biegło, więc i tym razem postanowiłyśmy nie rozdzielać się.
Już od startu miałyśmy pod górkę i bałam się, czy to nie będzie zły prognostyk na resztę trasy.

 Startujemy razem.
 
I mozolnie pniemy się pod górę.
 
Plan był prosty - lecimy główną ścieżką, potem w trzecią w lewo i ta doprowadzi nas niemal pod punkt. Ale wiadomo - nic w życiu nie jest proste, a już ścieżki w lesie to na pewno nie. Te pseudo ścieżynki były tak nikłe, że za nic nie mogłyśmy ich znaleźć, a co dopiero wbić się we właściwą. Tomek, który startował chwilę po nas zastał taką sytuację:

Nie ma ścieżki i już.
 
Tomek wskazał nam jakiś produkt ścieżkopodobny i poleciał dalej, a my i tak po kilku krokach zgubiłyśmy tę niby ścieżkę. Ustawiłam kompas tak mniej więcej i miałam nadzieję, że jakoś to będzie. I faktycznie - co azymut, to azymut - nawet taki "na oko".
 
Na śladzie nie wygląda, że trafiłyśmy, ale albo mapa do d..., albo gps.
 
Postanowiłam nie zawracać sobie głowy ścieżkami  na przyszłość i lecieć głównie na azymut. Agata nie była tym zachwycona, bo ona z kolei jest fanką ścieżek, ale jak razem, to razem.
Dwójka, trójka i czwórka weszły dobrze, ale teren był mało przyjazny, bo w ogóle ten las nie jest jakiejś przecudnej urody. Po czwórce coraz bardziej znosiło nas w prawo i dobrze, że w okolicy była spora grupa zawodników, bo trochę naprowadzili nas na punkt. Szóstka była bliziutko, a na siódemkę to nawet pobiegłyśmy ścieżką. Ta akurat była widoczna i jednoznaczna.
Z dziesiątki na jedenastkę poleciałyśmy dobrze naokoło, ale było to sensowne, bo teren na azymucie zapowiadał się wrednie, a my byłyśmy już zmęczone. Tym sposobem prawie calutki odcinek miałyśmy wyścieżkowany.
Dwunastka była na łosiu, którego zawsze oglądamy jadąc samochodem do Warszawy przez S8. Teraz mogłyśmy łosia obejrzeć z bliska.
Trzynastki szukała spora grupa osób i jakoś wszyscy trochę za daleko, w tym i my. Ale jak szuka tyle ludzi, to wiadomo, że w końcu ktoś trafi i tak też się stało.
Został jeszcze tylko dobieg do mety. Pamiętając jak poprzednio Agata mnie załatwiła na ostatniej prostej, postanowiłam od razu przyspieszyć i gnać na metę nie oglądając się za siebie. Zadziałało - przybiegła chyba z pół minuty po mnie i stwierdziła, że tym razem to mocno ją przeczołgałam na trasie. Mam nadzieję, że do następnego razu zapomni o tym i znowu razem pobiegniemy.
 
Tak zaliczałyśmy kolejne punkty.
 

czwartek, 8 lutego 2024

WesolInO bez przygód.

W sobotę zaliczyliśmy WesolInO. Miejsce startu od razu skojarzyło nam się z pamiętną ulewną Lilijką z 2014 roku, ale mieliśmy i nadzieję i widoki na znacznie lepszą pogodę.
WesolInO kocham za to, że jest blisko i najczęściej łatwo, ale z tym ostatnim to już różnie bywa, bo nawet jak jest łatwo, to jeszcze nie znaczy, że ogarnę.
 
Przed biegiem.
 
Przed startem przestudiowałam mapę i od razu miałam dylemat, czy na jedynkę lecieć na azymut, czy szukać ścieżki i w sumie do ostatniej chwili nie byłam zdecydowana.
 
Start.

I pierwsze kroki na trasie.
 
Ruszyłam i automatycznie skierowałam się w krzaki, zgodnie z linią azymutu. Może nawet wybór trasy nie miał większego znaczenia, bo punkt stał na najwyższej górce w okolicy i w każdy sposób chyba bym trafiła, ale odruch, to odruch.
Trasa okazała się bardzo łatwa nawigacyjnie, a kreski łączące punkty były niemal wręcz wymalowane na podłożu. Między punktami 3-4 i 6-7 miałam lekki dylemat - azymut, czy ścieżki? Znalazłam salomonowe rozwiązanie i pobiegłam systemem mieszanym. 
Oczywiście w niektórych miejscach lekko znosiło mnie w prawo, ale tym razem były to naprawdę niewiele znaczące znosy. Tempo, jak zawsze, do bani, ale to mi akurat nie robi, bo dłużej przyjemności, a potem krócej czekania na Tomka.

Czekała, czekała i doczekała...
 
Jak zawsze wróciłam bardzo zadowolona, ale powiem Wam, że już się trochę stęskniłam za bieganiem w starym miejscu, w okolicach cmentarza. Kiedy tam wrócimy?

Mój śliczny przebieg.

piątek, 2 lutego 2024

Dystans Stołeczny z WOŚP

WOŚP (podobnie jak w ubiegłych latach) wsparliśmy udziałem w orkiestrowym Dystansie Społecznym. Teren zawodów mały, znany i obiegany, więc żadnych atrakcji nie przewidywałam, ale przecież nie o atrakcje w tym chodziło.

W biurze zawodów.
 
Załatwiwszy wszystkie formalności udaliśmy się na start. Moja trasa, niby krótka, ale miała aż 24 punkty. W sumie sprint  na tym polega. Wszystko po mieście, tylko jeden punkt w "lasku".

Startuję pierwsza.
 
Nie napiszę, że bieg był nudny, bo to przykrość dla organizatorów, ale słowo daję - nie mam o czym napisać. Punkty były łatwe, przebiegi jednoznaczne, zgubić mi się nie udało i w sumie tylko przebiegając koło mety na PK 7 trzeba było uważać, żeby się za bardzo nie zbliżyć i jej nie podbić. Ale to też trzeba by się było postarać. 
Za to nie myślcie sobie, że osiągnęłam jakiś imponujący wynik - co to, to nie - tradycyjnie w dole tabelki. Zasapałam się już w drodze na jedynkę, a potem im bardziej próbowałam biec szybciej, tym efekty były gorsze. Ale podobno, gdy się człowiek spieszy, to się diabeł cieszy. Zresztą fajna imprezka, to trzeba dłużej pobyć. Nawet Tomek swoją dłuższą trasę pokonał szybciej niż ja. 
Ale staram się, wciąż się staram.

W kolejce do sczytania czipa.
 

O, taka łatwa, szybka traska była: