środa, 30 grudnia 2020

Zdystansowani przy cmentarzu

 Po Gambicie, co to tak się wcale nie spieszyłam, w niedzielę rano bolały mnie nogi jakbym z maraton przebiegła. No to od razu była okazja żeby je rozruszać - drugi etap Dystansu Stołecznego. Baza zawodów ulokowała się na parkingu przy Cmentarzu Północnym, więc nie było problemów gdzie zostawić samochód. Agata to chyba polubiła te zawody, bo znowu pojechała z nami i znowu mogliśmy obstawić trzy trasy.

Idziemy po mapy.

Tym razem trasy były dłuższe niż zazwyczaj - moja miała nominalnie 6,2 km, czyli w praktyce co najmniej z kilometr więcej. Ale to dobrze, no bo wciąż te nieszczęsne świąteczne kalorie były do zgubienia.

Na starcie tłok

Mówię Wam - jak mi genialnie szło! Leciałam z punktu na punkt jak po sznurku i nawet najdłuższy przebieg z siódemki na ósemkę zrobiłam niemal po prostej i to nie drogami, tylko na azymut.

 

  No czy to nie piękne? :-)

Przy PK 6 spotkałam Tomka, wyszczerzyłam się do kamery i pobiegłam dalej w swoją stronę. Tomek podbił punkt i... pobiegł za mną zamiast na swój punkt. Patrzcie, po tylu latach małżeństwa jeszcze za mną lata. Co prawda po jakimś czasie zreflektował się i zawrócił, ale jednak.

Przy PK 6

Tak się cieszyłam, że mi dobrze idzie, że zupełnie zapomniałam o starej regule - jak jest zbyt idealnie,  zuo pierdyknie znienacka. Mój znienacek wystąpił między PK 16 a 17, czyli na samej końcówce. Szłam dobrym azymutem (no bo pod koniec to już mniej było biegania), tylko przesuniętym równolegle i kompletnie nie wiem jak to zrobiłam. No i tak szłam, szłam, czasem coś podbiegłam i wydawało mi się, że punkt już powinien być. A tu nic. Ludzie przebiegali to z prawej, to z lewej, to z przodu, to z tyłu, więc nie byli żadnym wyznacznikiem. Zaczęłam zaglądać to tu, to tam, nawet jakiś lampion znalazłam z innej trasy i w końcu postanowiłam wyjść na drogę, może nawet na skrzyżowanie i stamtąd się namierzyć. Na drodze z daleka zobaczyłam Agnieszkę, więc upewniłam się u niej gdzie jestem i z nowym azymutem weszłam z powrotem w las. Tym razem się udało, choć wciąż wydawało mi się, że jakoś za daleko na południe to wszystko się dzieje. Straciłam masę czasu i zapał do walki.

 PK 16 - samo zuo!

Do osiemnastki, ostatniego punktu poleciałam już za tłumem, który się w międzyczasie zmaterializował, a potem już tylko meta. Agata musiała dotrzeć tuż przede mną, bo spotkałam ją w kolejce do sczytywania się.

Swoje trzeba odstać.
 
Wkrótce wrócił i Tomek, a potem w ramach odpoczynku po bieganiu zrobiliśmy kilka kilometrów po cmentarzu, odwiedzając groby naszych bliskich. Po powrocie do domu ledwo doczołgałam się pod prysznic, a po obiedzie padłam i tylko pochrapywanie świadczyło o tym, że jeszcze żyję. Dawno tak nie dostałam w kość, ale widać należało mi się.

wtorek, 29 grudnia 2020

Gambit z ośmiomiesięcznym poślizgiem

 W drugi dzień świąt Bożego Narodzenia odbył się tradycyjny wielkanocny Gambit. No, troszkę się  termin organizatorowi obsunął, ale ten rok to ma do siebie, że wciąż coś nas zaskakuje. 
Znowu stanęliśmy przed dylematem - marsze czy biegi? Jednak biegi. W końcu jakoś trzeba gubić poświąteczne kalorie, a biegi są jakby efektywniejsze w tym temacie. Że już nie wspomnę o mapie - biegową ogarniam, marszową coraz mniej. 
Zawody planowane były nad Wisłą, w okolicy Wysp Zawadowskich. Teren teoretycznie znany  i nawet mi się przypomniało, że z Agatą tu chodziłyśmy kiedyś na jakimś MnO.
Większość trasy przebiegała po polach, łąkach, nieużytkach, laskach, a najdalsze punkty zahaczały o zabudowania. Dojeżdżając na miejsce, w okolicach startu i mety, ujrzeliśmy duuuże stado kóz pilnowane przez dwoje dzieci i watahę psów. Kozy jak kozy - miłe zwierzaki, ale te psy... Na szczęście cały ten zwierzyniec okazał się niegroźny i stanowił miłe urozmaicenie krajobrazu. 

Świąteczny wypas kóz.
 
Start!!!!
 
Punkt pierwszy był dość daleko, ale można było do niego dobiec drogami i to różnymi wariantami. Zanim dobiegłam byłam już zzipana, mokra, wykończona, ale wciąż pełna zapału. 
Tak się trochę bałam, że pogubię się w tych odkrytych terenach, bo przywykłam do biegania po lesie i wiem, że tam trzeba patrzyć na dołki, górki, kopczyki, ścieżki a tu to nie wiadomo. Okazało się jednak, że jest tak samo, a dodatkowo las nie zasłania:-)
Nawigacyjnie trasa była dość łatwa, do większości punktów można było dobiec drogami i ścieżkami (nie ma więc co opisywać szczegółowo) i wyniki rozbijały się o to, kto bardziej przeżarł się w święta i ma teraz ciężki brzuch do dźwigania. Mój był niczego sobie, wypełniony piorunującą mieszanką śledzi, sałatki, kapusty, sernika, piernika i innych drobniejszych świątecznych wynalazków, więc naprawdę było niełatwo. Dobrze, że mi się nigdzie nie spieszyło, więc mogłam sobie powoli truchtać. Gdzieś tam na trasie w okolicach PK 11 spotkałam Tomka, a praktycznie to cały czas miałam kogoś w zasięgu wzroku (oprócz dobiegu do PK1), bo teren stosunkowo niewielki, a chętnych do biegania sporo. 
 
W sumie to Tomek obejrzał tylko moje plecy.
 
Na metę dotarłam pierwsza, bo trasę miałam krótszą, ale Tomek przybiegł chwilkę po mnie i załapał się na wspólne rozciąganie.

 Nie zapominajcie o tym po biegu! :-)
 
Najwyraźniej nie tylko ja byłam ociężała, bo w wynikach za mną jest jeszcze kilka osób. Zresztą w święta trzeba się relaksować, a nie męczyć!

sobota, 26 grudnia 2020

InO pod kominem

Grudzień to UrodzInO. Aż policzyłem – szóste z kolei. Grudzień zawsze jest ciężki – sami wiecie – święta, zakupy, obowiązkowy remont w wigilię… Teraz także było niełatwo – sporo pracy, mało czasu i konieczność odświeżenia swojej wiedzy o cssie, javascripctcie i php. Niby nie dużo, ale gdy nie jest się na bieżąco, to wejście w temat wymaga czasu, walki z każdym drobiazgiem. 

Miałam nadzieję, że gdy zacznę wcześniej, to będę miał zapas czasu… No tak, miałbym gdyby nie to co pisałem – czyli wyjście z wprawy. Na szczęście mapa podkładowa już była z aktualnością mniej więcej rok wstecz. W weekend przed godziną zero udało się zrobić rekonesans i unowocześnienie map, pomimo przeszkód stawianych przez chirurga szczękowego, który znęcał się nad moją szczęką. W końcu udało się uruchomić wersję demo serwisu, służącego za kartę startową i narysować mapy. Zostało liczyć na pogodę, bo tym razem trasa miała być samoobsługowa – jak to w czasach pandemii. 

Przy PK 11 (tym drugim) w ramach atrakcji niezłe błoto

Jeden zgrzyt, że po wydrukowaniu i zalaminowaniu map , gdy robiłem lampionówkę, okazało się, że dwa kółka postawiłem… na niczym. Właściwie to stawiałem gdzie trzeba, ale lekka modernizacja wycinka by było ciut łatwiej, miała skutek uboczny w postaci przesunięcia się terenu pod kółkami i wyżej opisanego efektu. Zostało wydrukować i dodać do mapy erraty. Właściwie to nakleić, bo były w formie nalepek, tyle że dodatkowo bardzo ciężko szło odklejanie podkładu… 


Impreza pod patronatem komina - najbardziej widowiskowe miejsce na hałdzie

W każdym razie o godzinie 14.00 skończyłem wszelakie poprawki i poszedłem w las wieszać lampiony. Las znany, schodzony, lampiony wdzięczne – wszystkie mieściły się w kieszeni, więc szło całkiem nieźle. Nieźle aż do czasu, gdy postanowiłem iść na skróty do PK 8 z etapu 1. Mam nadzieję, że nikt po nocy tędy nie próbował chodzić… 

Przed godziną 16-tą docierałem do startu, gdy przejrzałem zawartość kieszeni i okazało się, że zostały dwa lampiony, które miały wisieć gdzieś tam na środku mapy. Niestety, w tył zwrot i dowieszać co trzeba. 

Na trasie oprócz kompasu niezbędny był smartfon

W tym czasie Renata z całym majdanem (mapy i te sprawy) dotarła na start. Ja także zdążyłem na zapowiadaną godzinę startu, ale już czekali i przytupywali chętni do wyruszenia na trasę. I oczywiście chętni do złożenia mi życzeń urodzinowych w postaci żelków (zapas żelków wyszedł całkiem spory wystarczył mi na dwa dni, a to niezłe osiągnięcie!) 


Niektórzy długo debatowali w którą stronę wyruszyć...

Uczestnicy dochodzili, wychodzili, jedni szybciej inni po dłuższym zastanowieniu. Po godzinie z kawałkiem, gdy na horyzoncie nie było widać nowych chętnych do startu, postanowiliśmy wycofać się na z góry upatrzone pozycje. Torbę z mapami zawiesiłem w umówionym punkcie w lesie i poszliśmy do auta. Przy aucie spotkaliśmy kolejnych startujących;-) Ci odnośnie map musieli obsłużyć się już sami;-) 
Inni całkiem sprawnie dopaowywali co było do dopasowania

Wkrótce w domu, wygodnie leżąc w łóżeczku śledziliśmy poczynania zawodników na trasie. Fajnie jest pogratulować uczestnikowi SMSem „osiągnięcia najwyższego punktu na rasie” lub „zakończenia etapu nr 1”. Na przyszłość powinienem zrobić taką interaktywną mapę z „flybsami” sunącymi po ekranie i publicznością bijącą brawa, gdy zawodnik podbije szczególnie widowiskowy lampion;-) 

Ostatni wystartowali po 21:00. Ci jeszcze bardziej ostatni poprosili o przeniesieniu startu na następny dzień. A co tam będę im żałował, niech mają – to tylko zabawa;-) 

W efekcie lampiony czekały na zebranie aż do soboty, ale ani nie padało, ani nie zostały przez nikogo przywłaszczone. Kilka PK było „wrednych”, szczególnie te na rowie lub w dołkach PK 2 i PK 7 w etapie 2. Na przyszły rok będę musiał rozbudować trochę aplikację o samosprawdzanie, choć jak pokazuje praktyka, to samosprawdzanie nie zawsze nadąża za inwencją uczestników;-)

czwartek, 24 grudnia 2020

Stołecznie zdystansowani

Planując niedzielę stanęliśmy przed dylematem: ChoInO czy Dystans Stołeczny? ChoInO to tradycyjna impreza naszego klubu Stowarzysze organizowana zawsze tuż przed świętami, z kolei Dystans to nowy cykl zimowych treningów BnO, więc byliśmy go bardzo ciekawi. Obskoczenia obu imprez nie braliśmy pod uwagę, choć byli tacy, co dali radę:-) 
Ponieważ ostatnia impreza marszowa - BarbarInO pokazała mi dobitnie, że chodzenie szkodzi na kręgosłup, więc wolałam się nie narażać i wybrałam biegi. Agata chętnie dołączyła do nas i we trójkę , w niedzielne przedpołudnie stawiliśmy się w lesie w okolicach Beniaminowa. Tradycyjnie Agata wybrała trasę krótką, ja średnią, a Tomek najdłuższą. 
 
Radośnie biegniemy na start.
 
Pogoda była równie marna jak w sobotę, ale mój nastrój już znacznie lepszy.
Wystartowałam jako pierwsza z naszej trójki, a tuż za mną Agata. Ponieważ miałyśmy inne punkty, więc od razu rozbiegłyśmy się w różnych kierunkach. 
 
Start!
 
Już pierwszy rzut oka na mapę poinformował mnie, że o drogach to raczej mogę zapomnieć i wszystko pójdzie na azymut. Bałam się, że znowu będzie mnie znosiło w prawo i oprócz pilnowania kierunku patrzyłam też, co mijam po drodze. Piktogramy dwóch pierwszych punktów nic mi nie mówiły (no, taka niedouczona jestem), więc raczej rozglądałam się za lampionem niż miejscem charakterystycznym z mapy. Podziałało.
Szło dobrze aż do PK 11. Po drodze część lampionów było w dołkach, ale jakich dołkach! To były takie doły, że człowiek z nich nawet nie wystawał (to znaczy ja nie wystawałam bom mikrus). Ponieważ były strome, trzeba było uważać przy schodzeniu na dno, żeby nie spaść na twarz lub odwłok. W lesie był dziki tłum, a z podbijanych punktów wnioskowałam, że większość osób była z mojej trasy. 
Na PK 11  jak zawsze ustawiłam azymut i ruszyłam. Co zerknęłam na mapę, to coraz bardziej nie zgadzało mi się ukształtowanie terenu. Punkt powinien stać na płaskim, w przebieżnym lesie, a tymczasem azymut prowadził mnie przez krzaki w kierunku wydmy. W końcu już całkiem zgłupiałam i nie wiedziałam co jest grane. Postanowiłam zejść do drogi, znaleźć skrzyżowanie i namierzyć się od niego. Po chwili zobaczyłam lampion. Dobrze, że mam nawyk sprawdzania kodów, bo pewnie wróciłabym na metę z NKL-ką. Punkt do którego dotarłam okazał się być dziewiętnastką. Ale jakim cudem? No tak - przy kołeczku oznaczającym dziewiętnastkę znacznie bliżej była wydrukowana dwunastka niż dziewiętnastka. Noż kurła!!! Jak tak można podpisywać punkty??? Tak dobrze żarło do tej pory i dupa blada. Z dziesięć minut w plecy, bo to najpierw do tej durnej dziewiętnastki, a potem trzeba było dopiero znaleźć dwunastkę i lecieć dalej. Wrrrr... Wściekłam się, ale szybko mi przeszło. W końcu biegam dla przyjemności, a nie dla wyniku.
 
Kiedy dziewiętnastka wlezie między wódkę, a zakąskę.
 
Dalej szło bez niespodzianek. Zaraz za czternastką zaczepiła mnie zawodniczka z mojej trasy, żeby upewnić się czy na pewno jest na tym skrzyżowaniu co myśli. Była. Zastanawiałyśmy się przez chwilę jak lepiej lecieć na piętnastkę - drogą, czy do granicy kultur i wzdłuż niej. W końcu ona pobiegła drogą, a ja... na azymut. Bo tak. Spotkałyśmy się w okolicy lampionu. Kolejne punkty brałyśmy praktycznie razem, mobilizując się wzajemnie do biegu. Żadnej wpadki już nie zaliczyłam, zresztą we dwójkę trudniej się zgubić, bo zawsze druga osoba może przywołać do porządku. Tradycyjnie na końcówce dodałam gazu i aż musiałam poganiać Grzegorza, który biegł nieco wolniej, a ścieżka była wąska i nie dawało się wyprzedzać.
Na mecie nigdzie nie widziałam Agaty, która była na krótszej niż ja trasie, ale za to kilka minut po mnie zjawił się Tomek z trasy najdłuższej. 
 
Zaparowany Tomek na mecie.
 
Już myśleliśmy, że się nam "dziecko" zgubiło i w końcu ruszyliśmy w stronę mety żeby jej wypatrywać. Nie zdążyliśmy dojść, kiedy wyłoniła się z lasu na drogę. Tak więc byliśmy w komplecie i mogliśmy wracać do domu.
 
Nie zginęła!

środa, 23 grudnia 2020

ZZK - Legionowo Przystanek

Przez cały tydzień uczciwie się opierniczałam i nawet raz nóżką nie ruszyłam, żeby chociaż imitować bieg. Ale bo to człowiek ma czas na trenowanie? Święta idą przecież. Tomek to się przynajmniej nachodził szykując UrodzInO, rozwieszając, a potem zbierając lampiony. (O UrodzInO będzie jak się Tomek ogarnie z napisaniem relacji) Na sobotni trening miałam więc zastane wszystkie kości i mocne postanowienie takiego biegania, żeby odpracować zaległości.
Tyle luda przyjechało na ten trening, że musieliśmy zaparkować daleko, daleko od biura. Niesamowicie wyglądał chyba z kilometrowy sznur samochodów zaparkowanych na poboczu. Jak za starych przed epidemicznych czasów.
 
I tak się to ciągnęło w nieskończoność....
 
Pogoda była mało zachęcająca - mglisto, pochmurnie, depresyjnie. I nikogo to nie odstraszyło:-)
Na start musieliśmy kawałek podejść, a potem poczekać w kolejce chętnych do odbicia się. Obydwoje mieliśmy ten sam pierwszy punkt, na mojej trasie był to jednocześnie najdłuższy przebieg. Przez chwilę zastanawialiśmy się jakim wariantem pobiec i w końcu ruszyłam jako pierwsza.

Pierwsze kroki na trasie.

Ja postanowiłam pobiec naokoło drogą, Tomek na azymut. Akurat przy starcie las był dość gęsto zakrzaczony i mało zachęcający i już wolałam nadłożyć niż przedzierać się i tracić siły na samym początku. Nie wiem ile minut po mnie ruszył Tomek, ale spotkaliśmy się kawałek przed jedynką i dalej pobiegliśmy razem.

Tak rączo pomykałam do PK 1:-)

Dwójkę, trójkę i czwórkę mieliśmy też takie same, ale Tomek pobiegł szybciej. Mi jakoś nie szło. Chyba ten tydzień lenistwa zrobił swoje. Poza tym , że źle mi się biegło, to jeszcze znosiło mnie na prawo. Niby korygowałam, ale głównie patrzyłam dokąd biegną inni, albo skąd odbiegają. Dobra, głównie patrzyłam gdzie biegnie Piotrek, który mnie dogonił, chwilę biegł obok i w końcu przegonił. Wiem - słabo.
Między piątką a szóstką wszystko mi się pokićkało - pojawiły się jakieś ścieżki, których nie było na mapie, zaczęłam dziwnie zmieniać kierunek, mimo że wciąż patrzyłam na kompas. Piotrek zniknął, a napotkane osoby też miały problem ze zlokalizowaniem punktu. Jakiś Trójkąt Bermudzki normalnie. W końcu się udało. 
 
Mam wrażenie, że albo piątka źle stała, albo mapa słabo narysowana.
 
Na kolejne punkty biegłam za, przed, obok zawodniczki z Team 360 (w zależności od tempa jej i mojego). Miałam nadzieję, że w końcu przyspieszy i zniknie mi z pola widzenia, bo zamiast na mapę, to patrzyłam głównie na jej poczynania. No, niestety, obie miałyśmy takie samo tempo. Akurat przy dziesiątce to dobrze na tym wyszłam, bo znowu zniosło mnie w prawo i koleżanka widząc, że idę na manowce, zawołało mnie i pokazało gdzie stoi punkt. Poczułam się jak ostatnia sierota, ale skorzystałam, no bo co...
Na pozostałe dwa punkty biegłam już drogami, więc trudno było wymyślić coś głupiego. Na ostatniej prostej jeszcze dałam z siebie wszystko żeby o parę sekund poprawić wynik i tym sposobem zamiast 31 miejsca zajęłam 30 miejsce, ex aequo zresztą.
Wyjątkowo źle mi się biegało - i nawigacja do d..., i samo bieganie marne, i żadnej radości z tego wszystkiego. Czasem nawet jak nie idzie to mam frajdę z samego uczestnictwa, a tym razem czułam się jak bym pańszczyznę odrabiała. Najwyraźniej jakiś słaby dzień się trafił.

czwartek, 17 grudnia 2020

Szybki Mózg z zaskoczenia

Szybki Mózg wziął nas z zaskoczenia. Zupełnie o nim zapomnieliśmy i dopiero mail z listami startowymi przywołał nas do porządku. A już myślałam, że będziemy mieli cały weekend wolny. W sobotę nie pojechaliśmy na ZZK bo Tomek robił zęby, a ja piekłam pierniczki i oddawałam się swojej drugiej pasji - scrapbookingowi, ale na niedzielę nie mieliśmy jakichś szczególnych planów.
Pogoda była taka sobie i gdyby nie fakt, że kocham Szybki Mózg, to nie wykluczone, że odpuściłabym. Poza tym miałam dyplom do odebrania, a jak dają, to trzeba brać.
Teoretycznie mieliśmy biegać po Ursynowie ze startu masowego, w rzeczywistości finałowa runda odbyła się w Powsinie interwałowo. No, takie uroki pandemii.
Zaparkowaliśmy w błocie po uszy, ale za to blisko samochodu stanowiącego bazę zawodów, bo to teraz tak się odbywa. Odebrałam swój dyplom i nagrody, tak ukradkiem, bez publiczności, choć nie powiem, w lekkim tłumie, jak to na parkingu.
 
Drugie miejsce w swojej kategorii wiekowej.
 
Startowaliśmy z bardzo malowniczego miejsca - z amfiteatru - Tomek pierwszy, ja 20 minut po nim. 
 
Na dole start, na górze meta.
 

 Dynamiczny start Tomka:-)
 
Część trasy poprowadzona była po terenie ucywilizowanym, ale część przez krzaczory, czyli po prawdziwym lesie mimo "parku" w nazwie terenu:-) Nawigacyjnie było łatwo, ale ponieważ bieg miał charakter sprintu, to wypadało ruszać się żwawo.  No nie zawsze mi to wychodziło. Bieganie po wydmach nigdy nie było moją mocną stroną, a autor mapy skrupulatnie wydmę wykorzystał.  Długi przebieg z siódemki na ósemkę wydłużyłam sobie jeszcze bardziej, bo po kilku wcześniejszych punktach nabrałam jakiejś dziwnej awersji do miejsc zaznaczonych na zielono na mapie. Wolałam drogami. Większą czujność musiałam zachować przy punktach 16 - 19 - blisko siebie i w cywilizacji, więc taki prawdziwy sprint należało zrobić, nie gubiąc przy tym orientacji.

Meta!
 
Nie żebym ogólnie osiągnęła jakiś niezwykły dla siebie wynik, ale jestem całkiem zadowolona, a przede wszystkim wybiegana. To był dobrze spędzony czas. Jak to na BnO :-)))
 
  I pamiątkowa fotka na koniec:-)

Raczej nic nie sknociłam.

sobota, 12 grudnia 2020

ZZK - Nieporęt - Cmentarz

Wy już pewnie w lesie w Rajszewie, a ja jeszcze nie pochwaliłam się ubiegłoniedzielnym bieganiem. Na ZZK do Nieporętu pojechaliśmy już we trójkę, znowu obsadzając trasy A, B i C. Ja nadał byłam obolała, ale już nie tak jak dzień wcześniej, więc nastawiałam się jednak na uczciwe bieganie.

 
Mapy pobrane, idziemy na start.
 
Teren zawodów niby znajomy, bo to już któryś raz impreza w tamtych okolicach, ale dla mnie i tak zawsze zagadkowy. Trochę bałam się ilości dołków, które zobaczyłam na mapie, bo to zawsze problem trafić na ten właściwy.
Wystartowałam jako pierwsza z naszej trójki, dzięki czemu mam uwieczniony ten moment:-)

Ogary poszły w las.

Pierwszy punkt był dość oddalony od startu, drogami nie bardzo opłacało się biec, więc bardzo pilnowałam się, żeby nie zejść z azymutu na manowce. Udało się! 
Pętelka 1-2-3-4-5-6 przebiegała po zakolu wydmy urozmaiconej dołkami i rowami, ale trafiłam bezbłędnie, niemal po kreskach. Lampiony na szczęście nie były jakoś specjalnie pochowane i jak się człowiek dobrze rozejrzał, to zawsze gdzieś tam mignęło pomarańczowe. Noo, czasem bywał to element stroju zawodnika.
Z szóstki przeniosłam się za drogę po PK 7, 8 i 9, które mimo miliona dołków dookoła okazały się na szczęście bezproblemowe. Dziesiątka na skraju młodnika trochę była oddalona od dziewiątki, ale przez ten wyraźnie widoczny młodnik całkiem łatwa. Do jedenastki był kawał drogi. Po drodze spotkałam najpierw Agatę, która statecznie podążała po swój punkt, a potem Tomka, który chyżo wbiegał pod górkę.

 
Ten mały ludzik na drodze to ja.

Tomka ponownie spotkałam już po chwili na PK 11 i razem ruszyliśmy po moją dwunastkę, a jego to nie wiem co. Lampion na górce widzieliśmy już z daleka, ale mój azymut pokazywał nieco inny kierunek. Tomek podszedł sprawdzić co to za dziwadło i jednak kod się zgadzał. Umiejscowienie już jakby mniej, ale podbiliśmy. Do kolejnego azymut doprowadził mnie idealnie, ale znowu okoliczności przyrody zgadzały się mniej niż więcej. Tomek to nawet poleciał w kierunku tych właściwych okoliczności, ale lampionu tam nie było. Tak to wychodzi jak się idzie ze źle stojącego punktu na drugi źle stojący punkt.

Podbijamy źle stojący punkt, no bo co zrobić...

Kolejny punkt też mieliśmy wspólny, ale ponieważ był bardzo, bardzo daleko, więc po chwili widziałam już tylko plecy Tomka, który wyrwał do przodu. Ślad pokazuje, że do dużej drogi biegliśmy tym samym wariantem, ale potem Tomek pobiegł  dookoła młodnika, a ja bohatersko przedarłam się przez niego po linii prostej. U mnie nie ma  to czy tamto:-)
Ostatnie trzy punkty nie nastręczyły mi żadnych problemów, choć ślad pokazuje, że od siedemnastki do osiemnastki szłam zygzakiem jakbym coś omijała.  Nie pamiętam czy tam coś było, czy może tak się zataczałam ze zmęczenia:-)
Zdziwiłam się, że na mecie nie było jeszcze Agaty. Na trasę ruszyła chwilę po mnie, a miała raptem kilka punktów do znalezienia. Po oporządzeniu się (picie, rozciąganie, odpoczynek) ruszyłam w stronę mety, żeby tam na nią czekać. Co się okazało? Agata wróciła już dawno i czekała na mnie przy drodze prowadzącej od mety do bazy, ale rozminęłyśmy się, bo mi zachciało się wracać górkami. Chwilę potem wrócił i Tomek i mogliśmy ruszyć do domu. Teraz to takie czasy - załatw sprawę i żegnaj:-( Brakuje tego aspektu towarzyskiego zawodów, ale co zrobisz jak nic nie zrobisz...

Niektórzy zamiast punktów szukali grzybów. Kurki w grudniu!

 O, a takie warianty wybierałam. Widać, że PK 12 i 13 stoją abstrakcyjnie:


 

wtorek, 8 grudnia 2020

ZZK Legionowo - Bukowiec

W sobotę obudziłam się równie obolała jak po powrocie z BarbarInO i miałam poważne wątpliwości co do sensu udziału w BnO. Pojechać zawsze można, ostatecznie mogłabym nawet nie wysiadać z samochodu, tylko poczekać na Tomka. Oczywiście ani przez moment nie wierzyłam w taką opcję, szczególnie, że właśnie siedzenie było najboleśniejsze. Przed wyjściem z domu poćwiczyłam trochę kocich grzbietów i innych takich kręgosłupowych wygibasów i ciut mi się polepszyło.
Tym razem pojechaliśmy bez Agaty, która dla odmiany zadeklarowała się na niedzielę.Jakoś dolazłam na start i liczyłam na zastrzyk adrenaliny po odbiciu startu, bo niby to tylko trening, ale wyniki są podawane, więc ten, tego... 
 
Nie, nie uciekam z lampionem - start odbijam:-)
 
Ruszyłam z pewną nieśmiałością, od razu w las, mimo, że przy pewnym uporze dałoby się i ścieżkami. Przede mną biegła zawodniczka z mojej trasy i strasznie mnie rozpraszała - patrzyłam to na kompas, to na mapę, to na nią. Na szczęście biegła zgodnie ze wskazaniami mojego kompasu, więc nie musiałam kombinować - biec po swojemu, czy za nią? Wiem, wiem - zawsze lepiej po swojemu.
Już przy pierwszym punkcie bóle zelżały i pomału bo pomału, ale dało się biec. Dwójka stała na rowie, rów na górce, pod górkę ciężko i ciut boleśnie, więc podeszłam spacerkiem. Trójka była hen, hen - na drugim końcu mapy. Pobiegłam drogami ile się tylko dało, bo po równym mniej wstrząsów i kręgosłup był mi wdzięczny. Na czwórkę ustawiłam sobie azymut, biegnę, patrzę tu przede mną na linii mojego przebiegu leży wielka połać lasu i słychać zgrzyt pił. Nooo panie... To jak ja mam przez to przeleźć? Ale w sumie to nawet wyszło mi to na dobre, bo od razu wylazłam na drogę zamiast błąkać się po krzakach i luksusowo dobiegłam sobie prawie pod sam punkt. Piątka była bliziutko i zgarnęłam ją bezproblemowo. Szóstka ewidentnie stała w złym miejscu - miała być na karpie tuż za niewielkim wzniesieniem i wszyscy tam podbiegali, a tu zonk - lampionu nie ma. Wisiał sobie kawałek dalej na powalonym drzewie i na szczęście był widoczny z daleka. 
 
 Gdzieś tam na trasie...
 
Do siódemki i ósemki dawało się dobiec drogami, z czego ochoczo skorzystałam, a potem zaczął się trudny teren z krzakami, dołami, rowami, czyli czymś czego moje bolące (coraz mniej ) plecy nie akceptowały. Szłam więc ostrożnie z punktu na punkt starannie wybierając miejsca gdzie miałam postawić stopę. Przez kontrast dwunastka, trzynastka i czternastka wydały mi się potem łatwe i przyjemne i to było nawet miłe. A potem była już meta.
Tomek jeszcze nie wrócił, bo oczywiście był na dłuższej trasie, więc po bolesnej próbie rozciągania się osiadłam w samochodzie i cierpliwie czekałam.

 Wrócił w końcu.
 
Mimo niedogodności ruchowej fajnie spędziłam czas i wcale taka ostatnia nie byłam. Widać inni też wybrali się do lasu w wersji spacerowej. 
Natomiast jest jedna rzecz, która mnie trochę zirytowała - majtające się stacje SI. Wisiało toto na sznurkach czy linkach i nie było możliwości żeby w takie majtadło trafić czipem. Niestety - niemal każdą stację musiałam wziąć w rękę, żeby dało radę się odbić. Widziałam, że nie tylko ja tak robiłam, więc potencjalne wirusy miały używanie. Może jednak dałoby się montować je bardziej na sztywno? Bardzo proszę.
 
Śladu chyba nie mam się co wstydzić, prawda?
 

BarbarInO. Czy maszerowanie szkodzi zdrowiu?

 Ciągle tylko biegamy i biegamy, więc w końcu wybraliśmy się na imprezę chodzoną. Nie żeby mi się chciało opuszczać ciepły dom w zimne i ciemne piątkowe popołudnie, ale imieniny koleżanki klubowej jednak zobowiązują. Tradycyjnie 4 grudnia Barbara przygotowała trasę i tym razem zaprosiła wszystkich do Dolinki Służewieckiej.
Startowaliśmy zakonspirowani na tyłach Służewskiego Domu Kultury, przekradając się po nie więcej niż 5 zamaskowanych osób. Przynajmniej teoretycznie tak miało być. Oczywiście nikt się specjalnie nie gromadził w celach towarzyskich już chociażby z tego powodu, że było zimno i trzeba było się ruszać.

Jawny dowód, że byliśmy.

Trochę obawialiśmy się, czy jeszcze poradzimy sobie z tymi marszowymi mapami, bo w porównaniu do biegowych to zupełny odlot i czarna magia. O dziwo, nawet udało nam się w miarę połączyć ze sobą większość elementów, niektóre miejsca Tomek kojarzył z poprzednich imprez w tym miejscu, więc w miarę sprawnie ruszyliśmy.
Mapa wyglądała tak:

 
Jak widać oprócz samego znalezienia i potwierdzenia punktów, trzeba było jeszcze pokombinować, które brać, a które nie, bo do spełnienia był szereg dziwnych warunków. 
O ile połączyć fragmenty mapy ze sobą jeszcze byłam w stanie, to już stworzenie sobie w wyobraźni całej trasy przekraczało moje możliwości. Zdałam się więc całkowicie na Tomka i tylko co jakiś czas miałam przebłyski geniuszu, czyli wiedziałam gdzie jestem i dokąd zmierzamy. Tomek niestety też już odwykł od imprez z niepełną mapą i chwilami nie był pewien co dalej i jak dalej, co poskutkowało pominięciem kilku punktów przy których fizycznie byliśmy. W końcu pokonał nas czas, bo było ogłoszone, że kto nie zdążył wrócić przed 20.30 dostanie NKL, więc spieszyliśmy się na metę. Oczywiście byliśmy już w minutach lekkich i chyba ciężkich sądząc po wynikach:-)
Zrobiliśmy niecałe 6 km, więc niby niewiele, ale ja ledwo trzymałam się na nogach. Nie dość, że zaczęło mnie mdlić, to jeszcze rozbolały mnie plecy w miejscu gdzie płynnie przechodzą w mniej zacną część ciała. Po bieganiu nigdy mi się tak nie działo, więc najwyraźniej maszerowanie szkodzi mi na zdrowie. Z tego bólu zapomniałam się i na mecie pożarłam krówkę (w sensie cukierka), mimo, że intensywnie się odchudzam. No dobra - intensywnie dopisałam, żeby poważniej wyglądało, bo odchudzam się bardziej bezskutecznie niż intensywnie.  Oddanie karty startowej i poczęstunek był jedyną interakcją z Organizatorką, po czym zgodnie z zaleceniami epidemiologicznymi szybko oddaliliśmy się z miejsca zgromadzenia. Znaczy się niezbyt szybko, bo ledwo lazłam. Miałam tylko nadzieję, że do rana mi przejdzie, bo przecież byliśmy zapisani na kolejne BnO następnego dnia.

poniedziałek, 30 listopada 2020

Podkurkowe BnO

Kilka lat już biegam na orientację i wyobraźcie sobie, że dopiero wczoraj pierwszy raz brałam udział w biegu w formule rogainingu. To znaczy pierwszy raz samodzielnie, bo z Tomkiem to owszem, chociaż głównie były to pięćdziesiątki. Kiedy biegałam z Tomkiem to on wybierał trasę, pilnował czasu i momentu kiedy trzeba zacząć wracać albo coś odpuszczać. Ja sobie tylko beztrosko biegłam. No i właśnie ta beztroska zemściła się na mnie.
Zapisaliśmy się na te biegi w ramach Podkurka i wyjątkowo w tym roku ograniczyliśmy się do samego biegania, odpuszczając MnO. Ja zapisałam się na trasę 45-minutową, Tomek na godzinną.  
Przez całą drogę na start Tomek tłumaczył mi, że najlepiej najpierw zaliczyć punkty na górkach (bo potem będę zmęczona), w połowie czasu zacząć wracać mając po drodze punkty do zebrania (lub odpuszczenia w zależności od czasu), biec nie dalej niż 2 km od startu/mety. Tak więc teorię miałam rozpracowaną, teraz należało przełożyć to na praktykę. 
 
Przed biegiem trzeba się rozgrzać!
 
Pobrałam mapę, clear, check, start i... zamiast w stronę górek pobiegłam za osobami startującymi tuż przede mną. 
 
Nie w tę stronę!!!!
 
No, taki odruch stadny. Jak się zorientowałam co robię, to już szkoda mi było zawracać. Zaliczyłam PK 31 z pierwszej strefy, PK 35 z drugiej, potem 39 z trzeciej, spojrzałam na zegarek i stwierdziłam, że jeszcze mam czas na kolejną strefę. Szybciutko zgarnęłam PK 42 i stanęłam przed dylematem - wracać, czy biec dalej? Minęło już 20 minut mojego czasu, więc to prawie jakby połowa. Ponieważ ja bardzo, ale to bardzo nie lubię się spóźniać i zawsze wszędzie jestem przed czasem, więc postanowiłam wracać, zbierając po drodze co tam się jeszcze da. Bezproblemowo zgarnęłam PK 40, 37, 32 i znowu spojrzałam na zegarek. Miałam jeszcze 15 minut i dwa punkty po drodze do mety. No zaraz, tylko dwa? To co zrobić z resztą czasu? Niestety, w pobliżu nie było już co zbierać, więc niespiesznie wróciłam na metę. Prawie dziesięć minut przed czasem. Czyli tak, jak w normalnym życiu. 
Nie czułam się zadowolona, nie byłam wybiegana, nawet nie zdążyłam się specjalnie zmęczyć. Do bani ten rogaining. Następnym razem zapiszę się na najdłuższą trasę, na zegarek wcale nie będę patrzeć, a jak wrócę to będę. Nikt nie będzie mnie ograniczał czasowo! Nie ma mowy! I jeszcze chciałabym zauważyć, że to już druga impreza w tym samym miejscu, tego samego organizatora, z której nie jestem zadowolona... Nie żeby coś... Ale czy to na pewno przypadek? :-)))
 

 Za to jak ładnie biegłam z punktu na punkt:-)

niedziela, 29 listopada 2020

ZZK w Kosewku

Nadchodzi zima. Nie żeby śnieg, czy coś takiego, ale w sobotę odbyły się pierwsze Zimowe Zawody Kontrolne 2020/2021. A to już coś znaczy.
Biegaliśmy w Kosewku, które słynie ze stromych skarp i jeżyn. Tradycyjnie pojechaliśmy we trójkę obsadzając trasy A, B i C. Na start przyjechaliśmy późno, bo rano musieliśmy jeszcze odwiedzić weterynarza, ale wciąż mieliśmy spore szanse zdążyć na metę zanim organizatorzy zaczną zbierać lampiony.
 
W pełnym składzie.
 
Tomek ruszył pierwszy bo miał najdłuższą trasę, a my z Agatą chwilę później, po załatwieniu wszystkich formalności. Pierwszy punkt miałyśmy taki sam, więc pobiegłyśmy razem. Po długim truchcie wzdłuż ogrodzenia wspięłyśmy się na skarpę i wyszłyśmy idealnie na punkt. Stamtąd już każda ruszyła w innym kierunku. Moje kolejne cztery punkty naprzemiennie były usytuowane raz na górze, raz na dole i myślałam, że ducha wyzionę wdrapując się pod górę, albo dla odmiany, że zabiję się zjeżdżając ze skarpy, kiedy ziemia usuwała mi się spod nóg, a gałęzie, których się łapałam, łamały mi się w dłoniach. Jakimś cudem nie tylko przeżyłam, ale bez problemów znalazłam wszystkie punkty.
Z szóstki na siódemkę zniosło mnie w prawo, kiedy za bardzo zaczęłam omijać roślinne przeszkody terenowe. Kiedy już zaczęłam tracić nadzieję na zlokalizowanie się, z krzaków wyłonił się Tomek i pokazał kierunek. Po krótkiej chwili w oddali zobaczyłam lampion. Ale miałam farta!
Z ósemką tez miałam lekki problem. Dotarłam w okolice punktu i do lampionu brakło mi dosłownie kilkunastu kroków. Niestety, wcześniej skręciłam w prawo i tak sobie szłam i szłam rozglądając się. Na szczęście szybko dotarło do mnie, że jeśli lampion byłby gdzieś w tym miejscu, to już bym go znalazła, czyli musi być gdzie indziej. Ruszyłam w przeciwnym kierunku i faktycznie - był. Był blisko miejsca od którego zaczęłam spacerek w złym kierunku. 
 
Mój ślad na czerwono.
 
Dziewiątka i dziesiątka to znowu walka ze skarpą, ale zwycięska dla mnie:-) Jedenastka była tożsama z siódemką, ale idąc od tej strony, jakoś łatwiej było trafić. Dwunastka i trzynastka to odpowiedniki czwórki i dwójki i tak jak poprzednio dały mi mocno w kość. Znaleźć było nawet łatwo, ale dostać się do nich bez strat w ludziach, to już był wyczyn. Na koniec jeszcze musiałam przedrzeć się do ścieżki przy ogrodzeniu, co wcale nie było łatwe i wreszcie powrót na metę. 
Tak prawdę mówiąc, to bardzo trudno nazwać to co robiliśmy biegiem na orientację. To znaczy - na orientację - owszem, ale biegu to było tyle co wzdłuż ogrodzenia na początku i na końcu trasy. Pośrodku to raczej pełzanie na orientację, zjazdy na orientację i przedzieranie się na orientację. Co oczywiście nie zmienia faktu, że zabawa była przednia.
 
I jak tu biec po czymś takim?
 
W bazie zawodów czekała mnie jeszcze jedna atrakcja - okazało się, że nie ma mojego plecaka i kurtki. Nooo, trochę niefajnie. Organizatorzy zaklinali się, że nikt obcy nie kręcił się przy namiocie, czyli ktoś z "naszych" musiał zgarnąć hurtowo rzeczy, nie patrząc co bierze. Tylko co teraz robić? Wszyscy zaczęli wydzwaniać na mój telefon, który został uprowadzony razem z plecakiem, w nadziei, że "porywacz" zorientuje się co zrobił. Niestety, nikt nie odbierał. Kiedy już zrezygnowani wsiedliśmy do samochodu i ruszyli z parkingu, Agacie udało się - ktoś odebrał połączenie. Tak jak przewidywaliśmy - moje rzeczy przypadkiem trafiły do bagażnika innych zawodników i zaczęły odjeżdżać w siną dal. Po chwili udało się dokonać wymiany fantów i ciężar spadł mi z serca.

Przyjechał mój zaginiony dobytek!
 
Widzicie jakie te nasze zawody są emocjonujące. Jak nie na trasie, to poza nią:-) Polecam!


piątek, 27 listopada 2020

Klasycznie w Białobrzegach

Po króciutkim sobotnim bieganiu, w niedzielę nadszedł czas na dystans klasyczny. Agata tym razem odpuściła, więc pojechaliśmy we dwójkę. Teren zawodów teoretycznie znaliśmy z jakichś poprzednich Grilloków, ale dla mnie każdy teren, nawet najbardziej schodzony, już na drugi dzień jest całkowicie obcy. Dojazd do bazy zawodów zrobił na nas duuuże wrażenie - tak wyznakowanej lampionami trasy w życiu nie widzieliśmy. Choćby się ktoś uparł, nie miał szans, żeby nie trafić:-)
 
A taki puchaty lampion wisiał w bazie - uroczy!
 
Organizatorzy klasyka do kategorii wiekowych podeszli inaczej niż sprinterzy i cały żeński geriatryk wsadzili do jednej kategorii 55+. Wreszcie było z kim porywalizować, chociaż jakie to ma znaczenie kto przed kim "przybiegnie"? Najważniejsze - dotrzeć na metę z kompletem punktów.
Start był oddalony od bazy prawie kilometr, Tomek startował w 16-tej minucie, a ja w 52-giej. Trochę się naczekałam na swoją kolej, a nie było nachalnie ciepło. Wreszcie wystartowałam, kilka minut po Małgosi - głównej rywalce.
Pierwszy punkt był łatwy, przy ścieżce - taki akurat na rozgrzewkę. Do drugiego ambitnie pobiegłam już na azymut, chociaż  ścieżkami też chyba byłoby dobrze, a może i lepiej? Nie wiem. Na trójkę zaczęłam ścieżką, do "ronda" w lesie i zamiast biec dalej do skrzyżowania i z niego się namierzyć, to ja od razu wlazłam w las. Wyjątkowo zaczęło znosić mnie w lewo. Ponieważ takiej opcji w ogóle nie brałam pod uwagę, więc i nie korygowałam. Wkrótce w oddali zobaczyłam lampion. Na kopczyku, może ciut rozległym. Czyli musi być mój. A nie, jednak nie mój. W oddali mignęło mi kolejne pomarańczowe - podbiegłam i... już miałam podbijać, ale kod wyglądał jakoś dziwnie - cyfry niby się zgadzały, tylko jakby kolejność inna.  Popatrzyłam więc od drugiej strony - kolejność właściwa, tylko jakoś do góry nogami. Chwilę zajęło mi uwierzenie, że to znowu nie mój punkt. Do trzech razy sztuka. Pobiegłam tak właściwie przed siebie nie mając pomysłu co dalej i to była bardzo dobra opcja, bo właściwy lampion sam mi się znalazł. Ufff...
 

Do piątki pobiegłam niemal po kresce, zerkając co chwilę na kompas, żeby mnie znowu nie zniosło, a przy szóstce powtórzyła się sytuacja z trójki. Polazłam (teren zrobił się "górzysty", to i bieganie się skończyło) do lampionu gdzie był największy tłum, sprawdziłam kod i znowu - cyfry w porządku, kolejność nie w porządku. Nie miałam pojęcia w którym miejscu gęstwiny jestem, w którą stronę szukać, zeszłam trochę na dół, potem trochę do góry, a potem postanowiłam wyjść z gęstego żeby cokolwiek zobaczyć. I ledwo z niego wyszłam, a punkt znowu mi się sam znalazł. Nawet bym się cieszyła, gdyby nie to, że masę czasu straciłam w tych krzakach.
 

Z szóstki na siódemkę był długi przelot, ale nie miałam zacięcia robić go na azymut, tylko wybrałam drogi - wygodniej, a przez to niewykluczone, że szybciej. Tego to w sumie nigdy nie wiem. Przed punktem zobaczyłam plecy Beatki, która startowała sporo przede mną, ale na punkt szłyśmy innymi wariantami i spotkałyśmy się dopiero przy lampionie.
Ósemka była blisko i łatwa, do dziewiątki, wcale nie tak bliskiej biegłam jak przyklejona do kreski. Co popatrzę na ślad, to pękam z dumy:-) 
 
 
 Dziesiątka była czystą formalnością, a potem sprint do mety. Jakiś dzieciak deptał mi po piętach, więc starałam się uciec. Oczywiście, że bezskutecznie:-)
 
 
Na mecie czekał Tomek i od razu zaczął porównywać czas mój i Małgosi. Tyle, że Gosia nigdzie się nie zgubiła, ale tuż przed metą miała drobny wypadek i z wrażenia zapomniała się odbić. Zrobiła to dopiero po kilku minutach. Oficjalnie to ja wygrałam kategorię, ale na trasie to Gosia była lepsza. Tomek zajął drugie miejsce w swojej grupie, postanowiliśmy więc zostać na dekoracji, choć było zimno, mokro, głodno i do domu daleko. 
 

Ja oprócz pucharu dostałam fajną koszulkę nocną (czyli koszulkę biegową w rozmiarze XL), szlafmycę (czyli polarkowego buffa) i kubek z logo imprezy na wieczorne kakao - jednym słowem kazali mi iść spać:-)

Prawda, że fajne fanty? :-)
 
I w taki fajny sposób zakończyliśmy przygodę z Warszawską Olimpiadą Młodzieży. Niech żyje młodość!!!!