sobota, 30 kwietnia 2016

Zabić Smoka

Smok tym razem zaskoczył nas formą.Siłą już bidak nie może, to ima się czego popadnie. Już w drodze na zawody Tomek snuł przypuszczenia, że na lampionach  na starówce to się nie może udać i musi być na punktach stałych. I faktycznie. Dostaliśmy kartkę z fotkami i musieliśmy je dopasować do miejsc. Myśleliśmy, że betonowych lampionów nikt nie ruszy, a i tak ktoś zaiwanił lampion z PK 14. Przynajmniej my i kilka innych osób nie znalazło go. Budowniczy coś tam się mętnie tłumaczył, że na zdjęciu wyszedł inny kolor niż był w rzeczywistości, ale fakt pozostaje faktem
W niektórych miejscach były fotki stowarzyszone, ale jakoś udało nam się ich uniknąć, za to wpadliśmy w chude minuty. Zupełnie nie wiem dlaczego, bo nigdzie nie wstępowaliśmy, ani po drodze nie oddawaliśmy się żadnym pobocznym rozrywkom. Myślę, że to wszystko przez ten nieszczęsny PK 14, którego szukaliśmy długo i namiętnie zanim udało mi się odciągnąć stamtąd Tomka, który koniecznie chciał znaleźć.
Na mecie musieliśmy jeszcze czekać aż przybywający na metę zawodnicy zeżrą ciasto z naszej foremki, bo zależało mi, żeby ją odzyskać. Długo nie czekaliśmy, bo ciasta zawsze znikają jak kamfora i z odzyskaną foremką cichcem ulotniliśmy się do domu.

wtorek, 26 kwietnia 2016

MnO na antenie

Wczoraj w ciągu dnia, w poczcie znalazłam niepokojącego maila od Darka z zapytaniem o planowaną wizytę w lokalnym radiu.
- No żeszszsz...! - zaklęłam szpetnie po francusku, bo zupełnie wyleciało mi z głowy.
Nikt z radia się nie przypominał przez cały tydzień i zaczęła we mnie kiełkować nadzieja, że może zapomnieli.... Ale z drugiej strony - może uznali, że skoro jesteśmy umówieni, to nie ma co zawracać głowy, jeśli nic się nie zmieniło.
Kiedy przyjechał Darek, nie było już odwrotu. Ostatecznie nie po to przebijał się przez całą Warszawę żeby teraz zrezygnować. Do towarzystwa wzięliśmy jeszcze Tomka i pojechaliśmy do rozgłośni. Nikt się nie zdziwił na nasz widok, znaczy się faktycznie byliśmy umówieni.
Darek miał przygotowane pomoce naukowe, ściągi, plan wypowiedzi i zanim doszło do wywiadu, słownie zaatakował prowadzącego audycję. W sensie zalał go potokiem informacji o mapach, imprezach, zasadach InO. W końcu niech człowiek wie o czym wywiaduje, nie?
W studio Darek odważnie zasiadł przy jednym mikrofonie, a ja z Tomkiem usiłowaliśmy usiąść jak najdalej od drugiego. Tomek - bo nie ma radiowego głosu :-), ja - bo plotę jak Piekarski na mękach.
Pierwsze wejście w całości załatwił Darek. Zastanawiałam się, czy uda się prowadzącemu dorwać do głosu, ale chłopak mimo, że młody, to doświadczony i potrafił wykorzystać momenty kiedy Darek musiał nabrać powietrza:-)
W drugim wejściu padło niewygodne pytanie o najbliższe imprezy lokalne i nie było zmiłuj - musiałam odpowiedzieć. Darek patrzył z satysfakcją, że zostałam przymuszona do czynu; Tomek patrzył z ulgą, że nie na niego padło, a ja brnęłam. Na szczęście pamiętałam nazwę i datę naszych najbliższych zielonkowskich marszy i jakoś poszło.
I wiecie co? Przez parę minut gadaliśmy, mieliśmy dwa wejścia na antenę i nie udało się zareklamować Klubu:-((( Tak nas człowiek skołował....
Ale może parę osób dowiedziało się, co to w ogóle są te marsze i czym to się je....

Targowe InO

W sobotę nie pojechaliśmy do źródeł Nilu, bo daleko, a u nas wieczorem miała się odbyć impreza z sąsiadami, bo sąsiadów fajnych mamy.
Ale ponieważ dzień bez InO to dzień stracony, wybraliśmy się na Targi Turystyczne, bo miała być traska w ramach eliminacji rejonowych OMTTK.  A na dokładkę produkować miał się Kazik, a Kazika w tej roli jeszcze nigdy nie widziałam (ale co ja tam zdążyłam widzieć w tym InO). Faktycznie Kazio siedział przy estradzie, rozdawał mapy i wypychał ludzi w teren. Pobraliśmy i my i poszli. Mapa okazała się mocno przedpotopowa, więc poza ukształtowaniem terenu nic się nie zgadzało. Szliśmy więc trochę na odległości, trochę na azymut, trochę na rozum, a większość na "jakoś to będzie". Przynajmniej ja, bo Tomek pewnie sobie tam pod nosem liczył kroki.
Ludzie! Takiego syfu jak na terenie, po którym chodziliśmy, to w życiu nie widziałam. W sensie, nie że Kazio go narobił, tylko kto żyw z okolicznych mieszkańców/bywalców wyrzucał śmieci (i to chyba latami) do niewielkiego lasku.  Masakracja! Nie wiem czy teren należy do wojska, czy do miasta, ale chyba najprędzej do meneli i lumpów sądząc po ilości butelek. Normalnie - smuteczek, bo teren nieduży, ale przepiękny. Byłby. Gdyby wysprzątać.
Na mecie Tomek tradycyjnie chciał bić autora, że coś tam nie stało, gdzie trzeba i złapaliśmy stowarzysza, no ale bić Kazika? Odciągnęłam więc awanturnika w rejon spożywczej części targów na oscypka, no bo wiadomo - oscypek łagodzi obyczaje. Nabyliśmy dwa duże i dwa małe oscypki i obyczaj złagodniał.
A wiecie kogo spotkaliśmy na tym InO? Niektórych uczestników trasy familijnej z Niepoślipki!
InO-wska zaraza zatacza coraz szersze kręgi!

czwartek, 21 kwietnia 2016

Szybki mózg, wolne nogi.

Na ostatniej rundzie Warszawy Nocą popadłam w lekki bulwers. Bo jak to tak? Płacę jak za woły, jadę godzinę, godzinę usiłuję zaparkować (jadę i parkuję Tomkiem, bo ja nie jeżdżę po Warszawie), wracam do domu godzinę, a całego biegania raptem dwadzieścia kilka minut?! Po przeliczeniu kilometropunktów wyszło mi, że to się absolutnie nie kalkuluje. W związku z tym na Szybki Mózg postanowiłam zapisać się już nie na "odważnych", tylko na zuchwałych". Dłuższa trasa, więcej PK - większa szansa, że się zwróci. A jak nie, to na kolejną imprezę pójdę na profesjonalistów:-)
Tomka oczywiście także przekonałam do zmiany kategorii i dumni i bladzi z tej zuchwałości, stawiliśmy się na starcie. Dali nam jakąś strasznie daleką minutę startową, a mi to już w ogóle. Myślałam, że się nie zdążę załapać na światło dzienne, ale na start mi jeszcze starczyło. Nie bardzo wiedziałam jak rozkładać siły (choć tyle to przecież biegam po lesie), powtarzałam więc sobie co chwilę:
- Nie bądź taka do przodu, bo cię z tyłu braknie!
No to nie leciałam na złamanie karku, tylko delikatnie sobie truchtałam. Tak gdzieś w połowie trasy zorientowałam się, że wcale nie jestem jakoś szczególnie zmęczona i nic mnie nie boli, ale nie przyspieszałam, szczególnie, że z jedenastki na dwunastkę był pioruńsko długi bezproduktywny przebieg. Przyznaję, chwilę maszerowałam, ale raźnym krokiem, żeby nie było!
Wiecie co? Przestałam się już gubić. Lecę z punktu na punkt i nawet nie muszę jakoś szczególnie długo oglądać mapy. Się człowiek wyrobił, nie? :-)
Teraz jeszcze tylko popracuję nad kondycją i drżyj konkurencjo!
Tak dla porządku - nie byłam ostatnia, trzynaście osób udało mi się wyprzedzić!

środa, 20 kwietnia 2016

Ale obciach:-(

W sobotę, zaraz po obiedzie pojechałam rozwiesić trasę TT. Było blisko, łatwo i niekłopotliwie, ale przy moim stopniu niewyspania (już od środy pracowałam na to) wydawało mi się wyczynem heroicznym. Tak w 1/3 trasy skończyły mi się zszywki i w pierwszej chwili nawet się ucieszyłam, że fajrant, ale po chwili dotarło do mnie, że oznacza to kolejną wycieczkę. Minęło raptem z pół godziny zanim wróciłam, a w lesie katastrofa. Jeden lampion spalony, dwa zniknęły bez śladu, a do pozostałych to już się nawet bałam iść. Na szczęście miałam ze sobą kilka zapasowych, więc uzupełniłam niedobory, ale coś miałam przeczucie, że długo nie powiszą.
Wieczorem, już przy starcie, uczulałam wszystkich wychodzących, że mogą pojawić się braki, ale nie przyszło mi do głowy, że aż tak duże. Karty wracających osób upstrzone były bepekami, a kredki przy lampionach ostały się ze trzy na krzyż. Normalnie zrobiło mi się wstyd, że jacyś mieszkańcy mojego miasta odwalili taką wiochę. A kiedy już po imprezie zbierałam ocalałe resztki i zobaczyłam jakimi napisami ozdobiono te lampiony, które jeszcze wisiały, to w ogóle miałam ochotę zapaść się pod ziemię. Totalny obciach:-(
Strasznie mi przykro, że jakiś niedorobiony patafian próbował zepsuć nam zabawę:-(
Na trasie TP ocalały wszystkie lampiony. Widać, tamta część miasta jest bardziej cywilizowana...




 

wtorek, 19 kwietnia 2016

Orientalioza w natarciu

Z Niepoślipki wrażeń mam niewiele. No bo tak niby byłam, a sumie to niezbyt. W piątek ledwo rozłożyliśmy sekretariat, a już się zaczęło:
- Pojedź i przywieź ...
- Jak wrócisz to jeszcze podjedziesz do ...
- Jedź do sklepu po ...
Normalnie taksówka. Kiedy już wyjeździłam całą benzynę i koło północy na stałe zagościłam w bazie, nagle mnie tknęło:
- A gdzie jest impreza?
Znaczy się tradycyjna impreza integracyjna. W bazie bowiem była tylko cisza jak makiem zasiał. Nawet przez moment pomyślałam, że może nikt nie przyjechał i niepotrzebnie tam siedzimy, ale podobno byli. Oczywiście, że nie miałam kiedy zobaczyć kto przyjechał, że już nie wspomnę o integracji. A niektórych uczestników po raz pierwszy zobaczyłam dopiero na zakończeniu. Organizator to ma jednak ciut przechlapane towarzysko.
Ostatni zawodnicy dotarli do bazy po pierwszej w nocy, a w sobotę zostałam wyrwana ze snu już o barbarzyńskiej szóstej rano (albo i wcześniej) bo trzeba było jechać po wędlinę i ser do kanapek. Tych kanapek, co to po północy kroiłam 80 bułek i myłam sałatę. Niby miałam satysfakcję, że Ania i Bartek też musieli świtkiem zerwać się do pomocy, ale w sumie co to za satysfakcja...
Soboty bałam się panicznie. Po oficjalnym rozpoczęciu wszyscy jechali w las, a ja miałam zostać z trasą TF, czyli Rodzinnymi MnO. TF ma to do siebie, że może przyjść 50 zapisanych osób i równie dobrze może przyjść drugie tyle niezapisanych. Map miałam sporo, ale bardziej niż ich braku obawiałam się czy zapanuję nad żądnym natychmiastowego wyjścia w teren tłumem. Na szczęście do pomocy miałam Zuzę i wspólnym wysiłkiem udało się nam wyekspediować wszystkich na etap, nie zapominając wyposażyć ich w mapy, zdjęcia i instrukcję postępowania. Nawet odnotowałam kto wychodzi i w jakim składzie. Ledwo zamknęły się drzwi za ostatnimi zawodnikami, a na horyzoncie pojawili się pierwsi wychodzący. Normalnie za łatwą trasę zrobiłam. Na drugiej rundzie trzeba będzie zwiększyć poziom trudności. (Tak, już zaczynam myśleć o czerwcowych zawodach.)
Część uczestników po powrocie z trasy szła do domu, ale spora grupa została robić lampiony. Bo ja to taka cwana jestem, że niby konkurs, to, tamto, a w rzeczywistości dzieci odwaliły za mnie kawał roboty i mam nowe lampiony na kolejną imprezę. Fakt - niektóre tak jakby z lekka nieregulaminowe, ale oj tam! Mi się podobają.
Podliczyłam ilość osób wychodzących i wracających i o dziwo - ilości się zgodziły. Obeszło się bez strat w ludziach:-) Kolejny sukces na koncie:-)
Chyba udało nam się znowu zarazić kolejną partię osób orientaliozą, bo dopytywali się gdzie i kiedy następne zawody. Zaraza rozprzestrzenia się szybko. Tylko patrzeć aż ktoś złoży doniesienie w sanepidzie.
Trasa rodzinna to było dopiero 1/3 moich sobotnich tras i myśl o odpoczynku już po pierwszej nawet mi nie przyszła do głowy. Przede mną były jeszcze moje nocne etapy.

I tu musi nastąpić mój ulubiony c. d.  n., bo trzeba dokończyć protokół:-)

Niedoszła galeria

Czy ja coś wczoraj pisałam o robieniu galerii?  No, to szło mi z nią tak, jak z pierniczkami - robiłam, robiłam, robiłam i końca nie było widać. Wszystko przez to, że zawsze, normalnie ZAWSZE komputer uważa, że wie lepiej od człowieka jak co ma być zrobione. Co sobie poustawiałam zdjęcia w pasującym mi porządku, to ten złośliwiec ustawiał je po swojemu. Oczywiście zorientowałam się w tym dopiero po jakiś trzech godzinach pracowitego przesuwania fotek. Bo jeszcze żeby było śmieszniej, za nic nie doszłam jak przesuwać po kilka na raz i dziabałam je sobie tak pojedynczo. Na koniec wkurzyłam się na maxa i kazałam Tomkowi wykasować wszystko i wrzucić jak i gdzie chce.
W związku z powyższym od galerii odcinam się grubą kreską, a z komputerem nie gadam. Ciche dni...

poniedziałek, 18 kwietnia 2016

Zarobiona jestem

Napiszę.
Na pewno coś napiszę - jak tylko galerię z Niepoślipki zrobię. Po 7 godzinach dłubania myślałam, że jestem za połową i wtedy ... Darek dosłał mi 121 zdjęć.

sobota, 16 kwietnia 2016

Pierniczę rżnięcie!

Jedno pierniczy, drugie rżnie - nie, nie głupa - rżnie misia.
Tak wyglądał ostatni tydzień przygotowań do Niepoślipki w naszym domu.
Odbiła mi palma, odebrało mi rozum i resztki rozsądku. Umyśliłam sobie, że upiekę prostokątne pierniczki, polukruję żeby wyglądały jak lampiony i napiszę kody z inicjałami  każdego uczestnika.  Jednym słowem - spersonalizowana niespodzianka. Można by to uznać za genialny pomysł, ale tylko tak do 40-50 uczestników. Zaczęłam prawie miesiąc przed imprezą - wiadomo - pierniczki można długo przechowywać. Wyszło mi tak z 70, bo to zawsze coś się nadłamie, ukruszy, czy po prostu ktoś zeżre. Malowanie białej części zabrało mi kilka dni (no bo przecież nie od rana do wieczora, tylko z doskoku), malowanie czerwonej - kolejne kilka. Dwa dni przed końcem zapisów zaczęłam pisać kody. Dla osoby o dwóch lewych rękach, braku wyczucia artystycznego i trzęsących się dłoniach okazało się to nie lada wyzwaniem. Albo może pierniczki upiekłam za małe i napis ciężko było zmieścić. Mimo to jakieś 3/4 produkcji nadawało się do użytku. Pozostało je tylko ładnie zapakować i z głowy. I tu nastąpiła niespodzianka. Bo okazało się, że potrzebny celofan, wstążeczki, dobre nożyczki, taśma klejąca, duuuużo czasu i zręczne ręce. Na wszystkich tych odcinkach miałam braki. Zdobycie wstążeczek w wybranym kolorze okazało się (poza sezonem bożonarodzeniowym) ciężko wykonalne, celofan niedostępny w normalnej dystrybucji, z czasem to wiadomo jak jest, no i te moje zdolności manualne ... od zawsze nieobecne.
 W ostatnim dniu zapisów liczba uczestników uległa podwojeniu. Wpadłam w lekką panikę, ale po dokładniejszym przejrzeniu urobku uznałam, że wcale nie 3/4 produkcji nadaje się do użytku, tylko 8/9:-) Znacząco lepiej, ale i tak za mało.  Dzień po zamknięciu zapisów zakasałam rękawy i upiekłam kolejną porcję.
W miarę przybywania uczestników (w tym zapisujących się po terminie) mój pierniczkowy pomysł wydawał mi się coraz głupszy, a zakończenie procesu produkcji wciąż odsuwało się na świętej Dygdy (czyli - nigdy).

Podczas gdy ja pierniczyłam, Tomek rżnął.
Darek wymyślił na TT mapę w kształcie Misia Yogi. Super! Super! Miś Yogi! Super - do momentu, kiedy z przyczyn logistycznych ostateczna obróbka misia, czyli wycinanie, laminowanie i kolejne wycinanie spadło na nas. Ponieważ ja pierniczyłam, Tomek rżnął. Rżnął od rana do wieczora, aż wióry leciały. Po dwudziestu misiach miał dość. W przerwie technicznej między wypiekiem, a lukrowaniem postanowiłam mu pomóc. Faktycznie, nie było łatwo. Zwłaszcza, jeśli najlepsze nożyczki jakie posiadamy nie chciały ciąć nawet papieru. Żałowałam, że nie zorganizowaliśmy ogólnopolskich zawodów w synchronicznym rżnięciu misia na czas. Szybko by poszło. Po wycięciu frontu misia i nóżek (eh, te nóżki) trzeba było wyciąć jeszcze zadupie misia, skleić je z frontem, odczekać aż klej wyschnie, zalaminować całość, zalaminować nóżki, wyciąć tułów, wyciąć nóżki, a na koniec znitować misia z kończynami. I tak ponad czterdzieści misiów. Zupełnie nie rozumiem mojego początkowego zachwytu nad pomysłem zrobienia takiej mapy.
Nie rozumiem też dlaczego po misiowych przejściach nie wycofałam się z laminowania fotek dla TF.

A potem było już tylko gorzej. Pierniczków musiałam dopiec jeszcze dwie porcje, a do laminowania i wycinania przybyły nam kołowe mapy tezetów.
- Damy radę, damy radę, damy radę.... - powtarzałam sobie w myślach i liczyłam na cud samospełniającej się przepowiedni.

środa, 13 kwietnia 2016

Niepoślipka idzie w eter

No to zaczęło się. Prasa, radio, telewizja, wywiady. To znaczy, ze względu na raczej radiową urodę, wywiadu udzieliłam dla tegoż właśnie madium, ale kto wie, może i na telewizję czas nadejdzie po jakimś liftingu.
Przed południem, siedząc sobie spokojnie w pracy i nie przejmując się Niepoślipką, odebrałam od Tomka wiadomość:
 - Trzeba wywiadu dla radia udzielić.
Jako, że ja mocno niewygadana jestem, zaparłam się zadnimi nogami i wytłuszczonym drukiem odpisałam:
- W życiu!
Stanęło w końcu na tym, że napiszę Tomkowi tekst, on go wygłosi i po sprawie. Napisałam, wysłałam, a po chwili nadeszła odpowiedź:
- W życiu! W życiu tego nie powiem, nie mam radiowego głosu.
Nie pozostało mi nic innego, jak ratować sytuację, no bo jak to tak zostawić Niepoślipkę bez reklamy.
Zadzwoniłam więc do tego radia (co to wtedy nawet nie wiedziałam jakiego) i obiecałam wydać jakieś odgłosy, ale za cztery godziny. W końcu musiałam mieć czas żeby się przygotować psychicznie.

Nadejszła wiekopomna chwila.

Drżącym głosem odczytałam to, czego Tomek nie chciał odczytać, usiłując sprawić wrażenie, że mówię z głowy i w ogóle jest fajnie. Wywiad był telefoniczny, nagrywany i z tego dopiero mieli powycinać co lepsze fragmenty. Po jakiś piętnastu minutach człowiek z radia oddzwonił i radośnie zakomunikował, że fajnie wyszło i on by widział mnie w audycji na żywo, najlepiej jeszcze przed imprezą. Ja mam coś ze wzrokiem, bo w ogóle nie widziałam się w tej roli i nieśmiało spytałam czy mogę z kolegą. Pan propozycje przyjął entuzjastycznie i nawet zgodził się na termin znacznie późniejszy.
A plan mam taki - do gadania wystawię Darka, a splendory i sława mogą ewentualnie mi przypaść w udziale:-)

niedziela, 10 kwietnia 2016

Niepoślipkowo

Niepoślipkuję aż się kurzy ... Do tego nie wyrabiam na zakrętach. I nawet nie mogę niczego opisać, bo wszystko tajne/poufne. Ale już niedługo sami zobaczycie, co tam dla Was mamy.
Powoli zaczynam się bać. Bo - a jak się coś nie uda? A może o czymś zapomnieliśmy? W końcu pierwszy raz robimy tak poważną imprezę.
Trzymajcie za nas kciuki!

niedziela, 3 kwietnia 2016

Wiosenne 360°

Za Tomkiem od dłuższego czasu chodził WYCZYN. I wreszcie trafiła mu się okazja - Team 360°, zorganizował nową imprezę - Wiosenne 360°, czyli piesze i rowerowe maratony na orientację. Od razu zapalił się do pieszej dwudziestki piątki i nieśmiało zaczął puszczać w eter teksty, że on by owszem. Mi momentalnie przed oczami pojawiła się wizja chłopa padającego z wyczerpania w połowie trasy, bo o ile przejście tylu kilometrów było w zasięgu moich wyobrażeń, to przebiegniecie już nie. W końcu zdeklarował, że część trasy przejdzie, część przetruchta, w zamian ja zdeklarowałam, że porzucę wszelkie myśli o jego zwłokach na trasie.
Swojego udziału w całym tym przedsięwzięciu w ogóle nie planowałam. Już sama nazwa maraton mnie odstraszała, mimo że była też trasa dziesięciokilometrowa. No, ale indywidualnie (bo to bieg) tak daleko??? A jak zginę??? Nie, dziękuję bardzo.
Tomek zapisał się na 25-tkę, ja zaplanowałam drobne porządki i relaks z książką. Dzień, czy dwa przed imprezą  zagadnął:
- Paprochy się na dziesiątkę zapisały... Jak byś poszła z nimi, to nie zginiesz...
Alllle, to taka ofiara losu to ja już nie jestem żebym z Paprochami musiała iść! Co??? Ja nie dam rady sama pokonać dziesięciu kilometrów??? W biały dzień?? W znanym terenie?? Ja nie dam rady??? Przecież nikt mnie  batem poganiał nie będzie żebym biegła, mogę sobie spokojnie iść....
- Dobra, zapisz mnie - oznajmiłam z godnością i łaskawie zezwoliłam na przygotowanie mi niezbędnych akcesoriów określonych w regulaminie imprezy.
W sobotę wstał piękny dzień, słonko świeciło jak głupie, ciepło zachęcało do wyjścia z domu. Pojechaliśmy. W sekretariacie zawodów otrzymaliśmy przecudnej urody numery startowe i dodatkowo mogliśmy sobie nawet wybrać takie z rokiem urodzenia.
Wreszcie, po tradycyjnym na tego typu imprezach opóźnieniu, nastąpiła część oficjalna - kolejne uroczyste otwarcie trasy ZPK, potem dostaliśmy mapy i wylegliśmy na linię startu. Pierwsze wrażenie po obejrzeniu mapy - łatwo, ale daleko. Cały początek trasy oparty na słupkach ZPK, czyli znany z kilku już imprez, resztę jakoś się znajdzie.
Na dany znak ruszyliśmy. Strategicznie ustawiłam się tuż za rowerzystami, którzy ruszali jako pierwsi. Podobnie jak większość biegaczy wybrałam wariant "w lewo". Pierwszy punkt był dziecinnie prosty, więc biegłam (nie za szybko, nie za wolno) nie zawracając sobie głowy nawigacją, bo słupek miał stać przy samej drodze. Podbiłam punkt będąc wciąż w ścisłej czołówce biegaczy.  Na kolejny PK od razu postanowiłam lecieć na azymut (kocham cię mój kompasiku!), podobnie jak część innych zawodników. Ponieważ przebieżność była taka sobie, grupa rozciągnęła się po lesie i po chwili zostałam sama. Kiedy jednak dobiegłam do punktu, wszyscy, których straciłam z oczu, pojawili się nadbiegając z różnych stron. Tomek zdziwił się, że ja już tu, bo sądził, że jednak wybrałam opcję spacerową. Faktycznie, takie miałam plany, ale jak tu iść spacerkiem, kiedy wszyscy gnają ile sił w nogach??
W opisie punktu mieliśmy, że będzie paśnik, ale ja już na starcie wiedziałam, że żaden paśnik, tylko mogiła. Nie ciemna mogiła, tylko taka zwykła. Niektórzy uparcie szukali jednak paśnika.
Do kolejnego punktu wygodnie było drogą, to skorzystałam. Znowu dogoniłam Tomka i znowu patrzył na mnie z niedowierzaniem.
- Ty już tutaj????? - pytał całą swoją postawą i spojrzeniem.
W tym miejscu nasze drogi już się definitywnie rozchodziły, bo ja na północ, on na wschód. Ile się dało (a dużo się dało) pobiegłam drogami, bo nie trzeba uważać na korzenie i roślinność łapiącą za nogi, od ostatniego skrzyżowania już przez las - idealnie prosto na słupek. Jestem wielka! - pochwaliłam się w myślach i pobiegłam dalej. Kawałek dalej była już cywilizacja z asfaltem. Trochę się nim nawet przebiegłam, potem znowu w las żeby skrócić drogę i z powrotem na asfalt. Zresztą taki tam asfalt - kawałek dalej się skończył.
W pewnym momencie teren wydał mi się dziwnie znajomy. No jasne! Przecież na WesolInO byłam tam już tyle razy, że powinnam z zamkniętymi oczami trafić na kolejny punkt. Jedynie dla bezpieczeństwa wciąż miałam je otwarte, a punkt wyhaczyłam bez problemu.
W połowie drogi na kolejny uznałam, że pora na przerwę techniczną. Byłam spocona, głodna i wyschnięta na wiór. Postój co prawda zabierał kilka cennych minut, ale wobec perspektywy padnięcia z przegrzania, głodu i pragnienia, nie były to stracone minuty.
Kolejne dwa punkty w znanym terenie poszły gładko. Przede mną biegł jakiś człowiek, który to przyspieszał, to zwalniał i tym sposobem co chwilę go doganiałam i znów zostawałam w tyle. Ponieważ ewidentnie biegł na te same punkty co ja, nie musiałam specjalnie pilnować trasy, a jedynie ogólnie kierunek.  W końcu, przy którymś spotkaniu wymieniliśmy uprzejmości i uwagi na temat mapy. Chwilkę biegliśmy razem, ale ponieważ ja w drugiej połowie trasy zaczęłam wymiękać, szybko zostałam w tyle. Do ostatniego PK więcej szłam niż biegłam, ale już w drodze do mety zmobilizowałam wszystkie siły na efektowny finisz. Co prawda finiszu nie miał kto docenić, bo meta była w szkole, po schodkach, za drzwiami, więc trudno raczej było na nią wbiec pełnym pędem, ale za to zyskałam kilka minut.
Na mecie wypiłam dwie butelki wody, pożarłam dwa batoniki, posiedziałam, zmarzłam, przebrałam się, znowu posiedziałam i ... poszłam na spacer do lasu. Po spacerze, odsiedzeniu jeszcze z pół godziny, obejrzeniu obiadu i decyzji, że poczekam na Tomka (bo i tak miał mój bloczek obiadowy) znowu ruszyłam do lasu, w nadziei, że może jednak Tomek jest blisko i go spotkam. No bo w końcu ile można? Telefonicznie dowiedziałam się, że można długo, więc gdy spotkałam wracające z trasy Paprochy,  w ich towarzystwie wróciłam do bazy i poprosiłam o obiad na kredyt, bo co miałam czekać o suchym pysku.
Organizatorzy podliczali wyniki, dopytałam się o swoje i.... okazało się, że zajęłam trzecie miejsce wśród kobiet na swojej trasie!  Pierwsze w życiu bno na takim dystansie i od razu trzecie miejsce?! Raczej spodziewałam się być gdzieś pod koniec stawki ... Może jednak te biegi to nie samo zuo?
Dygresja:
Przypomniało mi się, jak jakiś czas temu dostąpiłam zaszczytu dotknięcia zwycięzcy Skorpiona na setkę. Niedawno znowu powtórzyłam tę czynność i coś mi się wydaje, że część jego mocy zstąpiła na mnie. Serio! Boję się tylko, czy ta pobrana przeze mnie moc nie wpłynie na jego wyniki w kolejnych maratonach. Przemek, jak by co, to przepraszam. Nie wiedziałam, że pobieram.
Koniec dygresji.
Ze szczęścia oczywiście nie mogłam usiedzieć w miejscu i znowu pognałam do lasu. Tym razem spotkałam już Tomka i wreszcie mogliśmy wrócić do domu.
Jeśli ktoś myśli, że w domu padłam za zmęczenia, to grubo się myli. Rozsadzała mnie energia. Zrobiłam porządki, pojechałam do sklepu, a w drodze na zakończenie zawodów i rozdanie nagród uświadomiłam sobie, co się dzieje. Endorfiny! I to nie marne pięć, jak po którejś tam imprezie, czy bieganiu po lesie przy domu, tylko co najmniej z pięćdziesiąt. Nawet nie wiem, czy nie więcej - całe worki endorfin.... Jeszcze w euforii odebrałam swój puchar i nagrodę i wreszcie w drodze powrotnej poczułam zmęczenie.
W domu starczyło mi sił tylko na przejrzenie wyników wszystkich kategorii i zobaczenie jak poszło znajomym, obejrzenie trasy Tomka i wysłuchanie jego wrażeń i padałam.
Niedzielny poranek przywitał mnie bólem całego człowieka ...

sobota, 2 kwietnia 2016

Prima Aprilis

Prima Aprilis to nam zrobiła przede wszystkim pogoda. Od rana padało i poważnie zachwiało to moim postanowieniem pójścia na  pierwsze kwietniowe MnO. Na szczęście do wieczora przestało i pojechaliśmy. Mało tego, jeszcze po drodze zrobiliśmy trino, bo mamy straszne zaległości.
Postanowiliśmy z Tomkiem raz, dwa zaliczyć trasę i do domu. Na starcie dołączył do naszej ekipy Darek, a ponieważ zespoły mogły być aż pięcioosobowe, zwerbowaliśmy też Zuzę, żeby nie została bez przydziału. Zawsze to kupą raźniej.
Na mapie, którą otrzymaliśmy były trzy ulice na krzyż i dużo, dużo domków. Znaczy się szarych prostokącików i kwadracików. Na odwrociu mapy był przydługi (jak dla mnie) instruktaż liczenia punktów. Ponieważ jako żywo, te sprawy absolutnie mnie nie interesują, nie zhańbiłam się przeczytaniem go. W ten sposób z czystym sumieniem mogłam iść li tylko w celach rekreacyjno-rozrywkowych, a nie z myślą o wygrywaniu.
Pomimo braku wytyczonych ulic, mapa okazała się łatwiutka, więc spokojnie szliśmy z punktu na punkt. Głowa to bolała tych z nas, którzy przeczytali odwrocie mapy i usiłowali jakoś liczyć i dobierać punkty. Byli to głównie Tomek i Darek:-) Żeby mieć szerszy przegląd możliwości punktowych, w pewnym momencie rozdzieliliśmy się na trzy ekipy sprawdzające trzy różne punkty. Potem dzieliliśmy się jeszcze na dwie ekipy, a potem (niestety już na mecie) okazało się, że warto było brać nawet niektóre mylniaki. Tej opcji nawet budowniczy trasy nie przewidział:-)
Na mecie, oprócz kwestii latarni przy garażach, najważniejszą sprawą było ciasto i w konspiracji zassałam X kawałków (no przecież w życiu się nie przyznam ile!). A potem już tylko do domku wyspać się przed kolejnym WIELKIM WYZWANIEM.