sobota, 31 stycznia 2015

Zima na Pradze - MnO i TrInO

Bieg nadwątlił moje siły, na szczęście sponsor imprezy przewidział potrzebę uzupełnienia straconych kalorii i częstował pyszną, ciepłą, gęstą czekoladą do picia. Po dwóch porcjach byłam gotowa do marszu.
Wszędzie gdzie stawką w zawodach są jedynie „złote kalesony” zapisujemy się na TZ (żeby ćwiczyć, ćwiczyć, ćwiczyć), tak też było i tym razem. Udało nam się też przekonać do tych ćwiczeń Leśnego Dziada, co to dziś bez Leśnej Baby występował i po swojej trasie TP chciał chyłkiem, boczkiem umknąć.
To TZ to takie bardziej TU – krótko (tylko 3 km) i na temat czyli bez obrotów, luster, wycinków itp. Jedyna atrakcja to wybraki w mapie, czyli białe plamy. I oczywiście większość PK na tym białym.  No, ale my po biegu, Leśny po TP – do spółki znaliśmy już teren jak własną kieszeń.  Postanowiłam iść na luzie, bo w końcu po biegu należał mi się jakiś relaks. Było mi więc zupełnie obojętne czy bierzemy punkt właściwy, czy stowarzysza, ale T. nigdy nie odpuszcza – zanim cokolwiek wpisał w kartę, musiał dokładnie i precyzyjnie zbadać teren.
Szło się nam dobrze i szło nam dobrze. Punkty wpadały bezproblemowo aż do dziewiątki.  Tradycyjnie T. „obwąchał” teren i wrócił po typowany przez Dziada i mnie lampion. Przy dziesiątce postawiłam na swoim i wpisaliśmy „mój” punkt.  W tej sytuacji sprawa dziewiątki stanęła przed nami w nowym świetle.  Po krótkich dywagacjach decyzja – przebijamy. T. i Leśny polecieli dokonać zmiany, ja zostałam udając, że pilnie studiuję mapę aby doprowadzić nas do kolejnego PK.   Jako, że całość coś się nam przedłużyła w czasie, w stronę mety puściliśmy się już biegiem. I był to znacząco szybszy bieg niż ten mój poprzedni startowy. J
Na mecie czekała na nas cała ekipa chętna na wspólne zrobienie TrInO. Po kolejnym kubku czekolady, grochówce (albo i czym innym – na zupach się nie znam) i herbacie mogliśmy ruszyć. Chcieliśmy mieć TrInO z komentarzami odautorskimi, ale M. dał się przekonać tylko do pójścia z nami na jeden punkt. Dobre i to!
Jak na moja potrzebę ruchu w dniu dzisiejszym, to to TrInO było jakby ciut długie, zwłaszcza, że robione w całości  per pedes.  Staraliśmy się przejść je w miarę optymalnie, ale wiadomo – zawsze gdzieś tam trzeba nadłożyć drogi.  Na szczęście w miłym towarzystwie czas leciał szybko i jedynie moje plecy i łydki  uprzejmie informowały, że dawno przekroczyłam limit kilometrów przewidziany nie tylko na dziś, ale na cały tydzień. Tak mówiąc szczerze do samochodu (który mieliśmy zaparkowany najdalej ze wszystkich) doszłam już na rzęsach, bo reszta człowieka odmówiła współpracy.
Po podliczeniu biegu, marszu i TrInO wyszło mi, że zrobiłam około piętnastu kilometrów. Żeby się nie okazało, że dzisiejsza rozgrzewka jest dłuższa od jutrzejszego startu.J

Zima na Pradze - BnO

„Zima na Pradze” miała być drobną, niezobowiązującą imprezką, w zasadzie lekką rozgrzewką przed jutrzejszym ZiMnO.
Jako, że moje zasady dotyczące udziału w biegach poległy na imprezie „powiatowej”, dałam się namówić na najkrótszą trasę BnO, dla raźności w towarzystwie siostry A. M. Bałam się tych wszystkich chipów, pipaczy na punktach i ogólnego obciachu, ale obciach dzielony na dwoje jest łatwiejszy do zniesienia. J
T. chyba nie chciał mieć z tym wszystkim nic wspólnego, bo przepisał się z kategorii A do B i pobiegł razem z siostrą Z. M. Oni pobiegli, a ja zostałam na starcie w oczekiwaniu na swoją współbiegaczkę. W końcu dotarła.  Szybkie formalności i ruszyły! W stronę pierwszego punktu pobiegłyśmy, żeby to jakoś wyglądało. Inna sprawa, że mój normalny chód jest szybszy od zaprezentowanego biegu, ale co tam. Pierwsze pipanie. Ze strachem wsadziłam palucha do otworu, bo to nigdy nie wiadomo – urwie?, nie urwie? Nie urwało!
Do drugiego PK po śladach małych Paproszków, ale że się zagadałyśmy, to nas trochę zniosło z trasy. Szybka korekta i punkt jest nasz.  Rzut oka na mapę, gdzie ten trzeci.
- A tam jakiś cmentarz jest, że tyle krzyży? W parku? – wyraziłam swoje wątpliwości patrząc w mapę.
- Może jakieś miejsce pamięci? – zasugerowała A.
Cmentarzem okazał się plac zabaw, a krzyże to tylko huśtawki. Muszę popracować nad symbolami na mapie!
Z odnajdywaniem punktów w zasadzie nie miałyśmy problemów, bo po treningach w marszach, punkty biegowe to pestka, bułka z masłem i mały pikuś. Gorzej było z tempem „biegu”. Z każdego następnego punktu jakby wolniej.  Mijali nas kolejni zawodnicy, najwyraźniej bardziej zaangażowani, albo ze zdrowszymi kręgosłupami.  Gdzieś w połowie trasy telefon od Z. i T. – oni swój bieg już ukończyli i idą na kawę.  Takim to dobrze! No, ale w  końcu i my dobrnęłyśmy do mety i żeby wyglądać profesjonalnie wpadłyśmy na nią wielkim pędem, roztrącając zgromadzonych wzdłuż trasy i wiwatujących na naszą cześć kibiców. (To znaczy Z. i T., którzy zdążyli już wrócić po kawie). Ostatnie odpipanie na mecie, zwrot chipa i można obejrzeć wyniki. Zacny czas – 28.53! Obiecuję, że następnym razem będzie co najmniej o sekundę lepiej!
I czy wszyscy zauważyli co napisałam?  Następnym razem!

czwartek, 29 stycznia 2015

26 OrtInO

Ledwo nogi po powiatowym szaleństwie przestały nas nap.... o, przepraszam - boleć (chociaż to wielki eufemizm), a tu już kolejna impreza. Znajomi, którym mówiliśmy, że we środę wybieramy się do Włoch, patrzyli na nas z zazdrością, to już im nie mówiliśmy, że do tych w Warszawie. Niech ich skręca!
Z pełną świadomością i premedytacją zapisaliśmy się na trasę zaawansowaną. A co sobie będziemy żałować?! Zresztą w końcu trzeba pokazać tym tezetom kto tu wkrótce będzie rządził!:-)
W drodze na start usiłowaliśmy jeszcze zrobić parę punktów z ursusowskiego TRInO, ale chała - w ciemnościach trudno było cokolwiek znaleźć, odczytać i w ogóle... Trzeba będzie wrócić za dnia.
We Włochach standardowy zestaw znajomych, typowa oprawa imprezy, z tym, że klimatyzacja aż za dobrze działała i atmosfera raczej chłodna zapanowała. Organizatorzy usiłowali przełamać lody i nawet wręczyli nam nowiutkie legitymacje PTTK (jaką my już mamy wprawę we wstępowaniu do tej organizacji, tyle razy to robiliśmy...) i nawet kasy nie chcieli. Pewnie potem odsetek zażądają:-(

Pobrana mapa na jakąś szczególnie trudną nie wyglądała. Przynajmniej na pierwszy rzut oka. Szybko dopasowaliśmy chmurę i bąble, tylko jęzory lawy średnio się nam układały. Postanowiliśmy zrobić pierwszy jęzor, a potem to się zobaczy.
Jeszcze przed pierwszym punktem dogonił nas K. M. Chyba obrał taką strategię jak ja na FalIno, zgrabnie podłączył swój wagonik i ruuuszyli.
Punkty A, B i C to w zasadzie banał. Przy C nas zastopowało i z racji braku pomysłów, za namową K. wróciliśmy pod mijany wcześniej kościół. Po drodze ustaliliśmy, że J stoi abstrakcyjnie i podchodzi pod bepeka, K za to wisiał przykładnie gdzie trzeba. Zaliczyliśmy H i ruszyli po G. Podświadomość od jakiegoś czasu podpowiadała nam, że obrana przez nas trasa chyba nie jest zbyt optymalna, ale uznaliśmy, że przynajmniej łatwa i pewna. Ponieważ G doprowadziło nas do chmury, to zaliczyliśmy co tam było (czyli N, P, R) i wyszło nam, że znowu musimy wrócić pod kościół, żeby obliczyć zadanie 2. Mus, to mus. T. liczył parokroki, a ja i K. usiłowaliśmy wymyślić jakiś patent na środkowy jęzor. W końcu wypatrzyłam! Oczywiście panowie natychmiast oprotestowali mój pomysł, więc wycofałam się rakiem i czekałam na ich propozycję. I co? I mieli dokładnie taką samą jak moja!. Z tym, że ich była lepsza, bo .... ich:-)
E poszło łatwo, F zaliczyliśmy skrajnie nieoptymalnie, do D już lekkim truchtem, a po D lekka konsternacja, bo nie wiadomo gdzie jest meta:-(
- Biegiem pod kościół - zaproponował K.
Trzeci powrót pod kościół to już jawna kpina z naszych orientalistycznych zdolności, więc  T. usiłował doprowadzić nas na metę jakąkolwiek inną metodą. Jakby to powiedzieć, w efekcie nie dość, że nadłożyliśmy drogi, to i tak wylądowaliśmy pod kościołem:-) No, ale przynajmniej stamtąd już było wiadomo, w którą stronę.
Mety dopadliśmy już w lekkich minutach. K. wziął nas na ostatniej prostej i wywalczył lepszy czas. Niestety, nasze łydki po krótkim zrywie do biegu odmówiły współpracy i wyraziły zgodę jedynie na lekko przyspieszony marsz.
Ponieważ zgarnęliśmy wszystkie punkty i wróciliśmy przed zamknięciem mety odtrąbiliśmy sukces i czuliśmy się prawie jak zwycięzcy. Niecałe cztery kilometry udało nam się przejść w ponad siedem i pół kilometra.
No, ale w końcu klient płaci, klient wykorzystuje do maksimum świadczenia:-)

poniedziałek, 26 stycznia 2015

Czerwony Kapturek

Wersja tradycyjna:
- Babciu, dlaczego masz takie duże zęby???


Wersja orientalistyczna:
- Babciu, dlaczego masz takie duże łydki???

niedziela, 25 stycznia 2015

Zdrowa na ciele i umyśle ...

Od kłamliwego oświadczenia, że niby jestem zdrowa na ciele i umyśle zaczęłam kolejną sobotnią imprezę - "Orientuj się w powiecie". No bo przecież jakbym faktycznie była zdrowa na umyśle, to by mnie tam nie było - logiczne!
Prawdę mówiąc, do teraz nie rozumiem jak dałam się namówić na przedsięwzięcie, gdzie od razu było wiadomo, że trasa ma minimum 15 kilometrów, a chwilę wcześniej robię trasę na FalIno. Ale słowo się rzekło, kobyłka u płota.
Po FalIno i krótkim przystanku w punkcie masowego żywienia hamburgerami, zawitaliśmy do bazy w Mińsku. Akurat żeby wysłuchać ostatniego zdania odprawy. Przejęty organizator (pierwsza edycja nowiutkiej imprezy) jeszcze na szczęście kilka razy powtórzył, co było do przekazania uczestnikom. Opowiadał o malowniczych kępkach zmrożonej trawy i skrzypiącym, zamarzniętym podłożu podczas rekonesansu, ale ze względu na zmianę pogody od tamtego czasu, zalecał ostrożność w terenie cokolwiek podmokłym.
Dostaliśmy pięknie zafoliowaną , dużą, dwustronną mapę, pobraliśmy przynależne znaczki i batoniki, ustaliliśmy co bierzemy, co zostawiamy w bazie i ... daliśmy się wywieźć w nieznane.
Na dany znak - ruuszyyyliiii!
To znaczy większość grupy ruszyła szybkim biegiem, tylko my i dwóch innych uczestników spokojnym marszem.
- No przecież 15 km nie przelecą takim tempem - podzieliłam się wątpliwościami z T.
Pierwszy punkt widzieliśmy z okien samochodu, w drodze na start, więc bez patrzenia w mapę (a jedynie w oddalające się zadnie części biegaczy) ruszyliśmy. Punkcik łatwiutki, wiadomo na zachętę na początek.
Do kolejnego punktu namierzyliśmy najkrótszą drogę, ale jak się okazało, bynajmniej nie najłatwiejszą. Dopiero teraz dotarła do nas prawda głoszona przed startem - teren podmokły! Nie uśmiechało nam się skąpać na początku trasy i prawie się udało. T. zanurzył w wodzie tylko jedną nogę.
Impreza została skomponowana w konwencji scorelaufu i kolejny punkt, jaki zdobyliśmy, był z tych nadprogramowych, dających bonus. Jako, że to szukanie lampionów jest naszą pasją, a nie samo chodzenie (czy broń Boże bieganie), nie żałowaliśmy sobie tych nadprogramowych i zgarnialiśmy wszystko jak leci jeśli było mniej więcej po drodze.
W zasadzie szło nam jak z płatka, zwłaszcza, że wciąż było jasno, punkty opisane (np. mostek, brzeg jeziora, rów) i rozstawione zgodnie z mapą. Szliśmy na rekord Korzeniowskiego, żeby jak najwięcej znaleźć za dnia. Ciemność w końcu jednak nadeszła. Zaczęliśmy też odczuwać zmęczenie i nasza czujność osłabła. Przy PK 21 pomyliliśmy ścieżki i za nic nie mogliśmy znaleźć punktu. Rozsypaliśmy się w tyralierę, grzebienie w garść i zaczęliśmy czesanie lasu. Oczywiście bezskuteczne. W końcu T. zataczając coraz szersze kręgi znalazł właściwą ścieżkę, więc i punkt w dołku szybko wpadł nam w ręce. Las zemścił się za wydarcie mu tajemnicy punktu i na odchodnym od dołka złapał mnie za nogę. Grzmotnęłam jak długa.
- Ciemność! Widzę ciemność! - pomyślałam klasykiem.
- Może wzrok straciłam od upadku???? - przeraziłam się.
Ale nie, to tylko czołówka zsunęła mi się na oczy i zasłoniła wszystko. Upadek w sumie nie był bolesny - rozmokły teren ma też dobre strony - podłoże jest miękkie.
Pomału kierowaliśmy się w stronę ogniska i stop czasu.. W zasadzie marzyłam raczej o mecie, bo ból bąbli na palcach stawał się coraz bardziej natrętny. Postój ogniskowy zaplanowaliśmy jak najkrótszy, w obawie, że zasiedzenie się uniemożliwi wyjście na dalszą trasę. Kiełbasy odmówiliśmy, ale ciastka z zamarzniętą czekoladą były pyszne. "Ogniskowa" zaproponowała też piwo, tylko zupełnie nie rozumiem dlaczego koniecznie chciała je podgrzać, skoro pot spływał mi po plecach, a kurtkę najchętniej całkiem porzuciłabym w lesie.
Od ogniska trasa była, delikatnie mówiąc, trochę dziwna - kilkukilometrowe przejście i ani jednego punktu do zebrania. Nuda - totalna, obezwładniająca nuda. Doprowadzenie do PK 10 pozostawiłam całkowicie w gestii T., co jakiś czas tylko licząc kroki na żądanie. No ludzie, jakbym chciała wyjść na spacer, to las mam pod domem - po co jechać tak daleko? Punkty! Gdzie są punkty???!!!
Od PK 10 też nie było specjalnie lepiej - długaśnie przejścia nie wnoszące nic nowego do sprawy.
PK 4 nas zbulwersował. Mnie podwójnie: raz, że T. uparł się dojść do niego dłuższą trasą (do tego wciskając mi kit, że wcale nie jest dłużej, a wręcz); dwa, że punkt nie stał tam, gdzie powinien. Bo jak mam w opisie "droga z granicą lasu", a w terenie las po prawej, las po lewej, las z przodu i las z tyłu, to gdzie ta granica lasu, ja się zapytowywuję!
Od czwórki dłużące się kilometry po asfalcie. Co myśleliśmy o budowniczym trasy, to już wolę zmilczeć. Jak przystało na damę, staram się wyrażać parlamentarnie. Ten nieszczęsny asfalt zaliczyłam już wyłącznie siłą woli. Przechodząc obok zaparkowanych w obejściach aut, zastanawiałam się, czy nie zapukać i nie poprosić o podwiezienie. Siłą woli powstrzymywałam się przed łapaniem okazji. Jednym słowem - przedstawiałam sobą obraz nędzy i rozpaczy.
Ostatni punkt - to już "O jeden most za daleko". Zwłaszcza, że punkt znajdował się pod mostem i nie miał kto tam wleźć - ja z racji klaustrofobii odmówiłam współpracy, T. z niezginającą się nogą (awaria z FalInO) miał pewne trudności z wczołganiem się tam.
Na metę doszłam już na ostatnich nogach. Powitały nas gromkie brawa. Nie dziwię się organizatorom, że cieszyli się z każdej powracającej osoby, bo trasa była raczej na wytracenie zawodników. Od razu (pewnie widząc, że zaraz padniemy na pysk) przystąpiono do medalacji i wręczono nam:


Potem podratowaliśmy kiełbaskami nasze nadwątlone siły, oprotestowaliśmy PK 4, dowiedzieliśmy się, że zebraliśmy za dużo PK bonusowych (dla nas nigdy nie jest za dużo!) i w końcu odważyliśmy się sprawdzić jak gps widzi naszą trasę. Przeszliśmy 26,5 km!
https://docs.google.com/file/d/0B8gJA_-6U27oY1RsNmVJRUxWY3M/edit?usp=drivesdk
Jak do tego dodać FalInO to okazuje się, że jestem kobietą po przejściach!
A dzisiaj puchnę! Psychicznie - z dumy, że doszłam o własnych siłach; fizycznie - puchną przetrenowane mięśnie nóg.
Podobno mają się odbyć kolejne edycje tej imprezy - nie wiem, czy nie potraktować tych oświadczeń organizatora jako groźby karalnej! :-)

Z ostatniej chwili:
Właśnie dowiedziałam się, że (chyba przez nieuwagę) wzięłam udział w biegu na orientację, a nie marszu i w ten sposób złamałam swoją ostatnią zasadę moralną.

Do 3 razy sztuka ...

... czyli T. o FalInO


Kolejne podejście do tematu Falenickiego BnO.  Z jednej strony chęć poprawienia się (ostatnio mocno się zdezorientowałem i ponad 20 minut błąkałem się bezradnie), ale z drugiej strony dzień ekstremalny, bo po Falenicy jedziemy do Mińska Mazowieckiego na kolejny „Extremalny bieg na orientację” ale na dystansie nominalnym 15km, więc trzeba się oszczędzać. Tym bardziej, iż w tygodniu coś tam postanowiłem treningowo pobiegać i się dorobiłem -  rzężenie z oskrzeli i mokry kaszel (jak widać treningi szkodzą – obiecuję więcej tego nie robić!;-).
Właściwie to fajnie się rywalizuje po znanym terenie - trzeci bieg na tą samą mapę, więc zawsze łatwiej. Wolny truchcik (by się zbyt nie zmęczyć), ale już na drugim PK zawiodła wbudowana orientacja – zamiast użyć kompasu pobiegłem „gdzieś tam”,  szukając dołka z lampionem i oczywiście dołek ów „zajumali”. Na szczęście nie tylko mnie ten dołek „zajumali” -  konkurencja podobnie bezradnie błąkała się po okolicy, a nawet szybciej bo biegiem, a ja przeszedłem do marszu zerkając przez lupę w mapę by dokładniej ustalić gdzie się pomyliłem;-) Zdecydowanie postanowiłem sobie używać jednak kompasu! – od razu szło lepiej! Pełen obaw dotarłem do „anomalii magnetycznej”. Gdzieś tam na granicy widoczności majaczyła jakaś konkurencyjna grupa biegaczy. Nauczony doświadczeniem trzy razy sprawdziłem czy wybrałem dobry kierunek – bo owej konkurencyjnej grupie wyraźnie spodobał się zupełnie inny kierunek! Przy dziewiątce jednak się odnaleźli (widać znacznie lepiej biegają i lubią robić więcej kilometrów), co chwila spotykaliśmy się przy perforatorach, następnie oni nikli w sinej dali, by spotkać się przy kolejnym lampionie. Na dobre znikli przy przedostatnim punkcie – gdy widać metę, to ciężko się już pogubić;-).  Jak patrzę na ślad GPS (https://docs.google.com/file/d/0B8gJA_-6U27oel9IRE1NV3ZpMW8/edit?usp=drivesdk),  to chyba dość dobrą taktykę obrałem w miarę po liniach prostych od punktu do punktu, las jest dość dobrze przebieżny, a przy moich marnych biegowych zdolnościach tempo biegu na azymut lub po drodze nie różni się znacznie, zaś każdy zyskany metr odległości to mniejsza zadyszka!
Efekt końcowy czas ciut poniżej godziny (czyli akurat na moim poziomie, choć marzę by kiedyś zejść do 50 minut) rekordowe 15 miejsce (no, tak mało zawodników startowało) oraz… zdezelowane kolano. Zdezelowano kolano dało się we znaki gdy w oczekiwaniu na Drugą Połowę poszedłem na kilka punktów trasy TP. Dziś trasa TP była wymagająca! Kolorowa szwajcarka jak się patrzy, tyle, że autor zamiast napisać o wycinkach „ znajdują się w planie mapy” napisał „znajdują się w skali mapy”. Niby jeden wyraz, ale znajomych, którzy wyszli na TP chwilę po moim wybiegnięciu na Open-M wracając z biegu zastałem na ławeczce przed szkołą próbujących „dopasować” wycinki do mapy pomocniczej. Zresztą na TP nie poszedłem od razu (chwilę odpocząłem po biegu), a oni ciągle na tej ławeczce walczyli z wycinkami!
W czasie zabawy  na TP okazało się, ze kolano stanowczo protestuje przy zginaniu…. Ale ze sztywną nogą można chodzić, trochę nakłamię w oświadczeniu przez imprezą w Mińsku (bo tam trzeba podpisywać deklarację,  iż jest się zdrowym lub zaświadczenie lekarskie okazywać) ale sobie nie odpuszczę!

FalIno w roli rozgrzewki.

Na sobotę mieliśmy Wielki Plan - cały dzień orientacji w lasach.
Na rozgrzewkę poszło FalIno. Jak zawsze T. na biegi (a potem parę punktów z TP), ja (ponieważ nie biegam) na TP z zamiarem przejścia całej trasy, o ile wyrobię się do południa. Niby mieliśmy przyjechać świtkiem i wystartować jako pierwsi, a tu na miejscu okazało się, że ludzkość już lata po lesie. Na TP sami znajomi - Paprochy, Leśne Dziady, D. M.
Tym razem organizator zaskoczył mnie - zamiast pełnej mapy, niewielkie wycinki wciśnięte między opowieść obrazkową o Franku Szwajcarze, co to ostatnio taki znany się zrobił. Jak zwykle dopatrując się podstępu, zaczęłam kombinować z dopasowywaniem  wycinków do mapy dodatkowej, zupełnie nie zwracając uwagi na to, że one już były na swoich miejscach. Aczkolwiek z opisu mapy wcale to nie wynikało.
Wychodząc z bazy wiedziałam tylko gdzie szukać pierwszego PK.
Za drzwiami od razu natknęłam się na Dwa Paprochy, co to ich jest pięć, a widziałam tylko cztery (może kiedyś uda się rozwikłać tę tajemnicę). Od razu zalęgł mi się chytry plan - stramwaić się z nimi! No bo wiadomo - Paprochy nigdy się nie gubią, w czasie się spokojnie wyrabiają, a dodatkowo miałabym możliwość przejrzenia ich strategii - wiadomo, przeciwnika , żeby pokonać, to trzeba dobrze poznać:-)
Wiedziałam, że to ludzie o wysokiej kulturze osobistej i dobre maniery nie pozwolą im odmówić, spytałam więc słodkim głosikiem, robiąc oczy kota ze Shreka, czy ewentualnie mogłabym iść z nimi. Moja ocena była trafna - nie odmówili.
Żeby zrobić na początek dobre wrażenie, poprowadziłam do tego pierwszego punktu, co to jako jedyny wiedziałam gdzie, a potem strategicznie wycofałam się na tyły. Usiłowałam zorientować się skąd oni wiedzą, gdzie iść??!! Po czwartym punkcie wreszcie dotarło do mnie - toż to zwykła "szwajcarka"! Teraz to już wiedziałam gdzie i dlaczego idziemy:-) Parę razy podrzuciłam jakieś rozwiązania co do trasy, zasadniczo jednak starałam się nie narzucać, być "niewidzialna" i obserwować strategię. Cóż - strategia okazała się niezwykle podobna do naszej - P. namierza azymuty, M. robi za krokomierz, a wszystko to robią jakby bardziej "na oko" niż my (T. mierzy wszystko co do milimetra i części stopnia - ot, taki perfekcjonista). Dodatkowym atutem Paprochów są dłuuugie nogi. Dopóki chodzą z małymi Paproszkami, jesteśmy bezpieczni, jak zaczną chodzić sami - nie ma opcji, żeby nadążyć. Dobrze musiałam się napracować, żeby nie zostać w tyle!
Trasa była dość długa - nominalnie 6 km (wiadomo, że robi się więcej) - zaczęłam obawiać się czy zdążę do południa i czy zostanie mi coś sił na drugą planowaną imprezę. W końcu za dziesięć dwunasta zdecydowałam się na odwrót. Trudno, trzeba obejść się bez tych ostatnich czterech punkcików. Zaraz też T. telefonicznie zaczął mnie poganiać do powrotu, podziękowałam więc współwędrowcom za miłą współpracę i pognałam na metę.
A na mecie T. stał już w blokach startowych do następnej imprezy. Zdążyłam tylko oddać kartę, odetchnąć trzy razy i już zostałam pogoniona do samochodu.

Ruszyliśmy naprzeciw Wielkiemu Wyzwaniu.

niedziela, 18 stycznia 2015

W pogoni za punktami.

Te dwa "stracone" punkty do książeczki (na 2x2 były 2 etapy) wciąż nam chodziły po głowie.
Nadrobić! Nadrobić! Nadrobić!
Tylko jak? Trina w Warszawie na wykończeniu, a te co zostały to takie długie, że dwóch w jeden dzień nie da rady zrobić, a wolna tylko niedziela.
W końcu T. wymyślił:
- Pułtusk?
Jasne, że Pułtusk - z jego starym i nowym trino!
Nastawiliśmy budzik na barbarzyńską godzinę i już o dziewiątej rano siedzieliśmy w samochodzie. Chwila moment i byliśmy na miejscu. "Pułtusk - miasto dobrze ułożone" - muszę powiedzieć, że trudno o bardziej adekwatny tytuł! Wreszcie mogliśmy zostawić samochód w jednym miejscu i niemal całe trino zrobić pieszo. Do tego wszystko podwójnie skondensowane, bo stara i nowa mapa często pokrywały się ze sobą punktami do odnalezienia. Szło jak z płatka, dopóki nie doszliśmy do PK 3 na zamku. Znaleźliśmy działa ze starego trino, ale woja z wijącym czymś z nowego ani śladu.
- Ferie  są. Może wyjechał?
- Może ma przerwę śniadaniową?
- Może go zwolnili?
Pomysły na brak woja mnożyły się nam jak króliki. Już odchodząc, T. przystanął przy armacie (ładniej brzmi niż działo) i woj rzucił mu się na oczy. Gdzie jak gdzie, ale tutaj się go nie spodziewaliśmy. Chyba zostaliśmy zrobieni w bambuko:-)
Papież zamiast anioła po woju już nie zrobił na nas wrażenia. Za to pytanie: "Co symbolizuje pomnik?" zrujnowało moją psychikę. Podobnie jak wszystkie pytania typu: "co autor chciał przez to powiedzieć?". No to powiedzmy, że rozpołowione drzewo symbolizuje wewnętrzne rozdarcie żołnierza między obowiązkiem wobec ojczyzny, a chęcią przeżycia.Głupie, nie?
PK 19 z nowego znikł. Rozstąp się ziemio! - nie ma go! Lita ściana budynków w miejscu gdzie powinien być pomnik. Nawet wdarliśmy się komuś na podwórko, żeby sprawdzić, czy tam nie ma, ale nie. Zakładając, że może coś niedokładnie zaznaczone na mapie przeszukaliśmy dwa razy teren przykościelny, mało tego - nawet zajrzeliśmy do Lidla, co to jest w okolicy, ale tam też nie było:-(
Nie wiem jak będziemy teraz żyć ze świadomością nieznalezienia tego pomnika....



sobota, 17 stycznia 2015

XXVIII Orient

Nie wiem skąd mi się wzięło przeświadczenie, że na Oriencie trzeba być. Trzeba, to trzeba - odpuściliśmy 2x2 (chociaż więcej punktów do odznaki) i z niecierpliwością czekaliśmy na sobotę.
Gdyby nie nasze maniackie codzienne klikanie we wszystkie orientalistyczne linki, to pewnie byśmy w ogóle nie wiedzieli, że start jest przeniesiony całkiem gdzie indziej niż pierwotnie zapowiadano, a i tak okazało się, że jest w jeszcze innym miejscu.
No, ale przybyliśmy, trafiliśmy, uiściliśmy, kartę pobraliśmy, wysłuchaliśmy ostrzeżeń przed bagnami, a że nie było na co czekać, to  pobraliśmy mapy i w drogę.
Trochę dziwnie - mapa dość prosta, żadnych luster, obrotów, dziwnych przekształceń, tylko 11 PK, limit czasu duży - aż się prosiło szukać ukrytego haczyka.
Ale nie. Nic nie znaleźliśmy.
Początek co prawda był trudny (dla mnie), ale jak to początek - trzeba załapać o co biega.Wszystkie trzy kategorie zaczynały w tę samą stronę, zrobił się więc niezły tłum - co parę metrów stały małe grupki wpatrzone w mapę. W końcu wszystko ruszyło.
Nieźle trzeba było się nakombinować, żeby pójść samodzielnie - tramwaje tworzyły się samoistnie, bo wszystkim było po drodze. Jedyne wyjście to narzucić tempo. Od razu sobie to tempo przeliczyłam na stracone kalorie i nogi same mi się wyrwały do przodu. Cud, że z mapą za nimi nadążyłam, bo polazłyby nie wiadomo gdzie.
Paprochy to chyba też liczyły kalorie, a może niosła ich świeżo uzyskana wolność (pierwszy raz bez Paproszków) - dość, że deptali nam po piętach całą drogę. Tym sposobem mieliśmy podwójną motywację:-)
Trasa jak trasa - głównie liczenie parokroków, odbijanie po punkt, powrót na drogę i dalej to samo.
Na przedostatnim punkcie nas zatrzymało. Teren pasował, ale uznaliśmy, że chyba lampionu komuś na prywatnej posesji (co prawda jeszcze niezasiedlonej) nie powiesili, więc ruszyliśmy szukać w dalszej części ulicy. A jednak - Inok wlezie wszędzie i punkt wisiał sobie spokojnie za wychodkiem. Przy tym wychodku doszły nas Paprochy, ale co tam - czasu i tak zostało koło godziny, a przed nami ostatni punkt.
Na mecie tuż po oddaniu karty ogłuszyło nas pytanie:
- A jaki wam azymut wyszedł?
Nooo, nijaki, bo przecież tradycyjnie zapomnieliśmy o zadaniu. Udało się jednak jeszcze w ostatniej chwili wyszarpnąć naszą kartę startową, T. szybko (i jak się okazało niedokładnie) wyliczył, wpisał i wreszcie mogliśmy odetchnąć z ulgą. Jeszcze tylko tradycyjne dyskusje na temat prawidłowego i nieprawidłowego rozstawienia lampionów, oprotestowanie PK H (no tu już się na pewno coś organizatorom poptaszkowało), batonik, herbata i ... koniec imprezy.
Następna dopiero za tydzień:-(

środa, 14 stycznia 2015

Warszawa Nocą czyli Kurza Ślepota lub totalna dezorientacja

T. znowu biega i relacjonuje:



Dochodzę do wniosku, że nocne zawody to chyba nie dla mnie. Szczególnie takie w tłumie gdy człowiek boi się zadeptania i jak osioł biegnie za poprzednikiem. Ale po kolei. Warszawa Nocą – etap 3 –Biblioteka Narodowa. Na tyle popularna impreza iż zjawili się przedstawiciele radomskich skrótów i spora grupa Stowarzyszy. Szatnia – jak za dobrych szkolnych czasów – ciasny korytarz zamiast szatni- nawet nie ma gdzie powiesić kurtki, tłok słowem  powrót do młodości;-) Podglądałem nowinki techniczne – zaciekawiła mnie czołówka z akumulatorem (samochodowym?) w plecaku. Fajny pomysł!
Start masowy – niezapomniane wrażenie: dwa szeregi – pierwszy Profesjonalistów drugi nasz – początkujących, mapy z nazwiskami „twarzą do dołu” w oddali zegar, odliczanie, przysiad jak do biegu na 100m tyle ze z ręką nad mapa i jasność  jak w dzień od dobrze ponad setki czołówek.
10.9.8…3,1,1, start! Wszyscy zrywają się do biegu. Ja także. Zakładam ze Ci przede mną wiedzą lepiej dokąd biegną. Próbuję jakoś mapę zorientować… szukam kółeczka startu żwawo przebierając nogami. Ale coś mi nie pasuje. Zbyt szybko się ta grupa porusza. Zwalniam i patrzę na mapę patrzę i dalej nie zgadza mi się teren. Wreszcie olśnienie start to TRÓJKĄCIK!!!! W tym momencie wpadam w poślizg na jakimś błocie. Poślizg i zapadam się niebezpiecznie głęboko. Odwracam wzrok od mapy i świecę w około próbując wydostać się z niebezpiecznej okolicy. Uff udało się, ale czas by zaliczyć pierwszy PK. Okazało się ze z rozpędu obiegłem Bibliotekę Narodową od zachodu, trasa przebiega od wschodu. No nic biegnę pod prąd – widzę oddalające się światełka ostatnich maruderów mojej trasy  gdzieś tam za PK3 a ja ciągle nie mam jedynki. Skracam drogę przez kolejne grzęzawisko znajduję wreszcie lampion. Dwójka to formalność bo koło niej przebiegałem. Pędem do trójki  tu wyprzedzam dzieci (tak na oko 5 letnie) które przeszły w marsz – uff nie będę ostatni. Coś tam błyska w okolicach gdzie ma być czwórka więc nie patrząc na mapę biegnę ciesząc się że znowu kogoś wyprzedzam. Tu niestety do zabawy dołącza się grupa jakiś bardziej zaawansowanych zawodników (sądząc po tempie biegu)   i lekko skołowany  gubię się. Miotam się, orientuję mapę i nic. Wreszcie udaję się w stronę biblioteki i udaje mi się zlokalizować. Tak bywa gdy człowiek nie spojrzy na skalę mapy  Dalej już „ z górki” – tzn. nie skracam sobie drogi przez wyschnięte „oczko wodne”, tylko kulturalnie na około.  Miejsca charakterystyczne i łatwe do wypatrzenia, zresztą jakieś niedobitki koło nich się kręcą. Nauczony błotnym doświadczeniem z błędnego startu postanawiam do ostatniego PK 12 dobiec z bezpieczniejszej zachodniej strony. Niestety w praktyce droga okazuje się błotnistą pułapką ( a na mapie narysowane jako coś utwardzonego, betonowego/asfaltowego). Przeżyłem  ale autora mapy należałoby w tym błocie wytarzać!  W tył zwrot i do mety. Zamiast  tą błotnistą drogą jakimiś resztami sadu. Tu biegli także jacyś bardziej zaawansowani i a w około latały przekleństwa  na to błoto (bo byli tacy myśleli, że da się pobiec drogą) i na ten zdziczały sad…
Dobra dobiegłem, piknąłem. Na mecie widzę M.S który o czymś „dyskutuje” z obsługą – coś chyba za szybko przybiegł, bo on był w Zuchwałych. Przybiłem piątkę i poszedłem do sekretariatu odczytać chip. Malutka kolejka, podają czas - trzydzieści coś tam (lekko rumienie się ze wstydu). Technika zawiodła drukarka padła. No cóż technika…
Postanawiam poczekać chwilę, może ktoś znajomy wróci. Kolejka do odczytu chipów rośnie, jak za danych czasów w mięsnym. Słychać wszędzie dyskusje o błocie i nerwowe tupanie, by co nieco odnóża z tego błota oczyścić.  Wreszcie doczekuję się powrotu kogoś znajomego – sama Dyrekcja ukończyła bieg, a reszty ani widu ani słychu. No cóż czas wracać do domu – tam sobie sprawdzę wyniki i zobaczę jak źle wypadłem.
W domu Druga Połowa wita mnie  informacją, że nie ma wyników on-line. Jak to nie ma? Chip odczytali i mam wszystkie PK, czas trzydzieści coś tam. Siadam do komputera … i wyników nie ma!
Oj, nie spisali się organizatory. Powinna być zniżka na następny start (bo jednak wpisowe jest dość wysokie, więc i obsługa winna być na wysokim poziomie!
Ale sobie sami poradzimy – mam nawet GPS Tracking z mojego błądzenia :
Jak widać także na biegach utrzymuje swoją przebitkę i robię 200% normy  kilometrów ;-) Jedyny sukces, że nie pominąłem żadnego punktu!

poniedziałek, 12 stycznia 2015

Niebieski TZ, czyli czemu nie lubię marchewek. (Relacja T.)


Niech policzę: 7 km „biegu” (a może i więcej bo GPS nie zadziałał), 5,5km etap 1, prawie 10km etap 2 i dodatkowo 1,7km powrotu do cywilizacji. Stanowczo zbyt dużo – ale dokładnie tyle ile trzeba by mieć problemy ze wstaniem rano, zejściem po schodach, zmieszczeniem się w Ślipkolocie (trzeba zginać kolana) oraz wystartowaniem w Grze w Kolory;-) Oczywiście w kategorii TZ i to samodzielnie!
Przed dotarciem na start walka z wiatrem (Druga Połowa chciała mi odlecieć i tylko pewny chwyt i  moja masa pozwoliła temu zapobiec).
Gdy dostałem coś „na kształt mapy” przypomniałem sobie, że w gruncie rzeczy nie w każdej postaci lubię marchewkę. Chyba nie tylko ja, bo słyszałem jak ktoś szybko zmienia kategorię na TP;-)
Na jednej marchewce znalazłem górkę (Kopa Cwila)  - prosta sprawa pomyślałem, więc na rozgrzewkę „biegiem” na szczyt.  Okazało się, że coś niezbyt nogi chcą się ruszać po wczorajszym szaleństwie, ale jakoś udało się dotrzeć i zakotwiczyć – bo wiatr stanowczo chciał mnie przenieść w inne rejony. Do nieruchomych nóg dołączył także intelekt – miotałem się po tym szczycie i za nic nie mogłem dojść czy ten kawałek jest zlustrowany czy też nie. Schodziłem z górki, wchodziłem ponownie, mijali mnie TP-owcy, a ja dalej nie wiedziałem jak zacząć. Przy okazji zidentyfikowałem warzywo ze startem/metą i na nim dwa punkty, ale także nie szło go dopasować do rzeczywistości! A wstyd mi było wracać na start (choć pewnie byłoby najłatwiej) i zaczynać wszystko od początku. Wreszcie udało mi się znaleźć punkt W – uff. Potem omijając strat wielkim łukiem znalazłem Mariusza, a przy nim  PK P (coś mi dalej nie pasowało) i cichcem przemknąłem się unikając wzroku organizatorów, czołgając się za murkami śmignąłem  na drugą stronę w kierunku PK R. Ale dalej nic się nie zgadza! Dopasowałem koleją marchewkę i okazało się, że tę ze startem/metą zlustrowano! Perfidia!!! Ale miałem zidentyfikowane największe warzywo z pęczka więc to już coś! Będą twardy – postanowiłem pęczka nie rozwiązywać, nic nie kalkować, nie przykładać, tylko jak wytrawny InOk  spojrzeć i iść gdzie trzeba. Nawigując między płotami (wredny zwyczaj grodzenia wszystkiego co się da przy blokach)  szukałem kolejnych punktów i dopasowywałem kolejne marchewki.  Na pewno nie robiłem tego optymalnie – wręcz chaotycznie miotałem się wśród bloków, spotykając kilku TP-owców (ale dzielnie powstrzymałem się przed spojrzeniem w ich pełną mapę!!!).  Na zegarek nie zerkałem, ale chyba już limit czasu wyczerpałem. Postanowiłem jednak zabrać ile się da PK, nie bacząc na czas – jestem tu dla nauki! Podobał mi się PK H (dla mnie zupełnie nie po drodze), oraz przy okazji namierzony PK T. Udało mi się nazbierać 16 punktów. Zostały jeszcze dwa. Wychodziły mi gdzieś „po drodze” na północny wschód od górki, nawet było tu sporo lampionów, ale zmęczony umysł nie pozwalał dopasować terenu do mapy (ech te małe literki – czas zmienić okulary!).
Zmęczony i z porządnym  marchewkowstrętem  docieram na metę, gdzie czeka lekko zmarznięta Druga Połowa - tu odbieramy  zweryfikowane srebrne odznakę TRInO  nr 1 i 2 z blachami, fanfary, uściski, gratulacje (oczywiście po wykupieniu tej odznaki – a już miałem nadzieję, że pierwsze odznaki to dostaniemy gratis!!;-). Okazuje się, że jeszcze jedna sztuka TZ błąka się na trasie (czyli nie będę ostatni!), te dwa lampiony których nie znalazłem są „prawie w zasięgu wzroku” i dobrze je umiejscawiałem). Jak zwykle zamiast deklarowanych przez organizatora 3km zrobiłem ponad 6km (trzeba by dodać do tych wczorajszych).
Ciekawe co znielubię po następnej, żóltej „grze w kolory” :-)