piątek, 28 czerwca 2019

10xSolo

Tak sobie przeplatamy biegi marszami, więc 10xSolo akurat nam bardzo przypasowało i terminem i formułą. I miejscem, bo po naszej stronie Wisły, w sumie niedaleko, bo na Marysinie. Zastanawialiśmy się gdzie my tam będziemy chodzić, bo przecież nie po rezerwacie, ale okazało się, że jest też kawał "cywilnego" lasu.

Zapisy - Tomek udaje, że płaci:-)

Mapa w pierwszej chwili niespecjalnie mi się spodobała, bo prawie cała była lidarowa, ale okazało się, że to tylko taki straszak, bo w sumie była łatwa do odczytania.
Bez problemu zebraliśmy PK 1 i 2 i bylibyśmy poszli dalej bez dwunastki, bo tak zasugerowaliśmy się opisem na mapie - "fragmenty mapy mogą być obrócone lub (i) zlustrowane", że w ogóle nie braliśmy pod uwagę, że nie są na swoich miejscach. Dopiero specyficzny układ dołków na mapie głównej i wycinku oraz sugestie spotkanego Kazika uzmysłowiły nam, że wycinki to jednak trzeba dopasować, a nie tylko obracać czy lustrować.
PK o nazwie AK był punktem specjalnym i w ogóle nie był liczony do ogólnej puli, ale oczywiście nikt nam o tym nie powiedział i myśleliśmy, że trzeba go normalnie zaliczyć, jak inne. Jako jedni z nielicznych polecieliśmy więc na cmentarz, jak się okazało na grób zmarłego dwa lata temu Andrzeja Kędziorka. No i w sumie to był najlepszy punkt na całej trasie, bo inaczej pewnie nigdy byśmy tam nie trafili.

Pokazaliśmy Andrzejowi mapę i naszą kartę startową.

Trójka i czwórka weszły bezproblemowo, a kolejny punkt - B, w pobliżu oczka wodnego był przeuroczy. I mokry, co przy panującym upale miało znaczący walor. W sumie to najchętniej zostałabym tam na trawce na brzegu, co jakiś czas tylko schładzając się wodą. Ale gdzie tam - Tomek pozwolił jedynie na krótką przerwę na cyknięcie selfika i zmoczenie czapeczki.

Szybka fota ...

... i rytualne moczenie czapeczki.

Punkty 7, 8, 9 i 5 nie były trudne i już cieszyliśmy się, że jeszcze weźmiemy tylko dziesiątkę i pędzimy na metę. Szóstkę planowaliśmy odpuścić, bo jeden punkt był nadmiarowy. Nieźle byśmy się wpakowali. PK 10 leżał na terenie rezerwatu, a na mapie jak wół było napisane, że wchodzenie na  teren rezerwatu będzie karane 90 punktami. Na szczęście znowu spotkaliśmy Kazia, który właśnie zorientował się, że nie może wziąć dziesiątki i wracał po któryś odpuszczony wcześniej punkt i nie omieszkał podzielić się z nami tą informacją. Najwyraźniej Kazio przynosił nam tego dnia szczęście:-) My nie musieliśmy nigdzie wracać, bo szóstka, którą mieliśmy w zapasie leżała niedaleko dziesiątki i była prawie po drodze. Wydawało się, że raz dwa ją weźmiemy i koniec. Tymczasem na mapie były zaznaczone trzy dołki, a w terenie było ich ze trzydzieści. Do tego w żadnym nie było lampionu, nawet jednego. Po chwili zebrało się już kilka  osób i rozpoczęliśmy ogólnopolskie czesanie lasu. Ostatecznie znaleźliśmy jakiś lampion, ale w całkiem innym miejscu i nawet już nie dociekaliśmy - dobry, czy nie - grunt, że w ogóle był. O dziwo, lampion okazał się być tym właściwym, ale czesanie lasu zajęło nam dużo czasu i na metę już musieliśmy biec. No i nie dobiegliśmy - zabrakło nam czterech minut i w ten sposób zajęliśmy ostatnie miejsce, chlip, chlip.



wtorek, 25 czerwca 2019

Średni dystans w samo południe.

Ponieważ bieganie przy 30 stopniach nie jest specjalnie zalecane, dlatego odpuściliśmy Rajd Czterech Żywiołów, ale żeby tak nie zostać z niczym, postanowiliśmy spróbować swoich sił w biegu średniodystansowym. Takie tam Mistrzostwa Mazowsza, gdzie w swoich kategoriach byliśmy pewniakami do medali ze względu na frekwencję:-)

Przy listach startowych z Anią.

Mój dystans (czyli dla starszych pań) wynosił 3,8 km, więc kiedy zapisywałam się, wydawało mi się, że to bułka z masłem, mały pryszcz, pikuś. Niestety, zawody były rozgrywane w samo południe, a temperatura paliła mózg, mapy i i podeszwy butów. Nawet siedząc czułam się zmęczona i w końcu zdałam sobie sprawę, że lekko nie będzie. Ale ponieważ w kategorii wiekowej byłam tylko ja i Joanna, więc nie było gdzie się spieszyć. Poza tym, jak ja się zaczynam w lesie spieszyć, to nic dobrego z tego nie wynika.
Na pierwszy punkt ruszyłam jeszcze biegiem, ale już w drodze na drugi odpuściłam - za ciężko. Na trzeci PK nie weszłam dobrze i musiałam chwilkę pokręcić się po okolicy - tam przegoniła mnie Joanna, która biegła. Nooo, ja biegać nie zamierzałam i uznawszy, że drugie miejsce też jest fajne, ruszyłam dalej spacerkiem.
Ponieważ do tego lasu wystroiłam się w krótkie spodenki, pierwotnie zakładałam poruszanie się wyłącznie po ścieżkach, ale organizatorzy tak perfidnie poustawiali lampiony, że trzymanie się ścieżek nie miało większego sensu. Ruszyłam więc szlakiem świętego Azymuta. Nie wiem jak ja ustawiałam ten kompas, ale chyba na żaden punkt nie weszłam bezbłędnie - zawsze kilka, a czasem kilkanaście metrów obok. Niby nie dużo, ale jak lampion jest schowany w dołku, to trochę trzeba poczesać. Na szczęście ani razu nie zgubiłam się tak, żeby nie wiedzieć gdzie jestem i w którą stronę iść. Na metę wbiegłam delikatnym truchtem, bo Tomek stał z aparatem, to trzeba jakoś na fotce wyglądać, nie? :-)

Meta!!!

W wynikach, które były wywieszane na bieżąco, Tomek wyczytał, że na metę dotarłam ze stratą coś koło 30 minut do rywalki. Myślałam, że będzie więcej.
Ponieważ oboje łapaliśmy się na podium (w kategoriach oczywiście), zostaliśmy za zakończenie. Kiedy po kategorii K50 wyczytano od razu K60 poczułam się zbulwersowana.  No zaraz! A my to co? Niewidzialne??? Ponieważ jednak jestem spokojny człowiek, nie zaczęłam się awanturować, szczególnie, że nie dawali w nagrodę samochodów, wycieczek dookoła świata, ani nic takiego, o co warto by kruszyć kopie. Tomek swój medal dostał, więc tak bardzo stratni nie byliśmy.

Nie wygrał, ale medal jest!

Kiedy wieczorem, już w domu obejrzeliśmy oficjalne wyniki, okazało się, że i ja i Joanna mamy NKL-kę. Nooo, to tłumaczyło pominięcie nas przy medalach. Ja poległam na PK 8 - w jednym dołku stał lampion z kodem 65, w drugim 56. Oczywiście trafiłam do tego niewłaściwego, cyfry mi się zgodziły, a na ich kolejność nie zwróciłam uwagi. Jak się okazało, sporo osób zrobiło ten sam błąd. Trzeba przyznać, że ten haczyk udał się organizatorom. Spryciarze!

sobota, 22 czerwca 2019

Smok z OOP

Następny dzień (a w zasadzie wieczór) po Szybkim Mózgu również spędziliśmy na zawodach, ale dla odmiany chodzonych. I dobrze, bo w gorącu łatwiej spacerować niż biegać. A dodatkowo kolejna odsłona "Oswój Smoka" odbyła się nad Wisłą (w okolicach Centrum Nauki Kopernik) więc w razie czego było się gdzie ochłodzić. O, na przykład w knajpce z zimnym piwem:-)
Tym razem mapa była bardziej nietypowa, bo mieliśmy jedynie OOP czyli Obszar Obowiązkowego Przebycia, czyli mówiąc po ludzku zaznaczony teren zawodów, który trzeba było przeczesać, żeby potwierdzić 22 punkty kontrolne. Ale tu też nie było typowo, bo trzeba było w terenie odnaleźć najpierw miejsca ze zdjęć, a potem miejsca, z których te zdjęcia zostały zrobione. I dopiero w tych drugich miejscach były lampiony. Ale co ja gadam - nie lampiony, tylko mini lampioniki, których z lupą trzeba szukać. Darek to zawsze ma niesamowite pomysły:-)
Daliśmy radę, chociaż wydawało się, że kilku punktów w życiu nie znajdziemy. Niektóre zdjęcia były oczywiste, ale niektórych obiektów długo szukaliśmy. Dodatkowo, mimo trzykrotnego przeczytania opisu, nie zauważyliśmy wyróżnionego na czerwono tekstu, że część zdjęć jest zlustrowanych. Sami do tego musieliśmy dojść.
Złapaliśmy jednego stowarzysza, a w długości przebywania na trasie przebiły nas aż 3 osoby. Chyba za bardzo się spieszyliśmy, a szkoda, bo bardzo miło się spacerowało.

Phi, takie małe te kamyczki... A na fotce to wyglądały...

Przemek w kręciołach.

No i gdzie ten lampion?


Na mecie.


 I tak to wyglądało.

wtorek, 18 czerwca 2019

Szybki Mózg na Dereniowej

Z tego gorąca to aż mi się pisać nie chce. Ale, że nie piszę, wcale nie znaczy, że leżymy odłogiem. O, nie! Tydzień temu, we środę, mimo, że mózg się lasował z gorąca, postanowiliśmy go trochę rozruszać. Jak zazwyczaj zastanawiam się: co na siebie włożyć?, tak tym razem kombinowałam: co z siebie zdjąć? Co zdjąć, żeby jeszcze trzymać się szeroko pojętych ram przyzwoitości, a nie upiec się na betonowej pustyni Ursynowa.
Biegaliśmy na malutkim skraweczku terenu ograniczonym ulicami Gandhi, Pileckiego, Ciszewskiego i Dereniowej, więc żeby wyrobić  odpowiednią ilość kilometrów, organizatorzy wykoncypowali, że po prostu pobiegniemy dwa razy z tą samą mapą, tylko za każdym razem punkty będą w innych miejscach. Ja i tak się nie zorientowałam, że dwa razy latam koło tych samych budynków i dopiero w domu, kiedy porównałam dwie kartki z mapami, dotarło to do mnie. Zawsze powtarzam, że mi można codziennie robić imprezę w tym samym miejscu i codziennie będzie to dla mnie zaskoczenie:-)
W sumie jedyną trudnością było rozpoczęcie od mapy numer 1, a nie numer 2 i chyba poza Tomkiem każdemu się to udało. Mi - tak! Początkowo planowałam wcale nie biegać, tylko przespacerować się statecznie, no bo gorąco, ale przecież mnie poniosło, jak zobaczyłam, że wszyscy biegną.
Udało się zaliczyć bezbłędnie wszystkie punkty, nigdzie się nie zgubiłam, nic się nie wydarzyło, więc w sumie trochę nudno. Znowu kilkanaście sekund wyprzedziłam Joannę - to już drugi raz! Ja tak się do niej przyrównuję, bo to moja kategoria wiekowa, więc niby mamy równe szanse. Ogólnie udało mi się wyprzedzić kilkanaście osób, więc mimo obiektywnie marnego wyniku, ja jestem z siebie zadowolona. Najważniejsze, że przeżyłam!

Na mecie, ale chwilę po biegu.

Tomek udaje, że podbija metę. Kompasem:-)

niedziela, 16 czerwca 2019

DYMnO - suplement

Nie mogliśmy zostać na zakończeniu imprezy, bo spieszyliśmy się szykować Rodzinne, więc zakończenie przyszło do nas. Bo ja to tak niby młodzież, młodzież, ale jak dają coś w kategorii weterańskiej, to przecież też wezmę. Co się ma zmarnować? No bo okazało się, że zostałam Pierwszą Weteranką DYMnO! :-)

Wręczanie trofeum.

 Największy puchar w mojej kolekcji.

piątek, 14 czerwca 2019

Wiecznie młoda!

W ostatni weekend teoretycznie mogliśmy jechać na Mazurskie Tropy, ale byłaby to trzecia gruba impreza pod rząd, a poza tym mieliśmy rodzinne uroczystości, więc nie dało rady. Pewnie, że trochę żałowaliśmy, ale przecież nie zalegliśmy z książką i kawką na hamaku, tylko zorganizowaliśmy sobie trochę sportu bliżej miejsca zamieszkania.
W sobotę tradycyjnie zaliczyliśmy parkrun. Przy tym nieziemskim upale nawet nie myśleliśmy o żadnych rekordach - celem było przetrwanie. Starałam się jedynie, żeby mój wynik nie był zbyt haniebny, czyli żeby nie przekroczyć 30 minut. Udało się! Nawet z zapasem:-) Tomek poleciał tak, jak jest na stałe zaprogramowany - jego to nic nie rusza.
 

 Przed startem

W niedzielę wybraliśmy się wreszcie na orientację, na Warszawską Olimpiadę Młodzieży. Ja startowałam w kategorii młodzieżowej K55, a najstarsza młodzież w M85. Pamiętam jak w bardzo wczesnej młodości dziwiłam się, że według ZSMP młodzież to jest do 35-go roku życia, a tu proszę jaki postęp nastąpił - teraz młodzież jest do... skutku.
Biegaliśmy na Młocinach i na szczęście nie po lesie, tylko w cywilizacji. Na szczęście dlatego, że do lasu musiałabym ubrać długie spodnie, a w ten upał raczej myślałam tylko o tym, co z siebie zdjąć, a nie co założyć.
Trasa miała być krótka, bo tylko 2,3 km, ale za to naćkana punktami - aż 17 na takim niewielkim odcinku. Bałam się, czy w tym upale będę w ogóle w stanie myśleć, ale poszło nieźle. Sfrajerowałam się jedynie na przebiegu z czternastki na piętnastkę. Widziałam na mapie, że uliczka w którą wbiegam jest ślepa, ale założyłam, że punkt jest po mojej stronie ogrodzenia. Taka optymistka ze mnie. W połowie uliczki zawrócił mnie zawodnik, który już sprawdził naocznie, że jednak odbić się trzeba z drugiej strony, więc zrobiłam w tył zwrot i pognałam za nim. Nie, nie nakierował mnie na miejsce docelowe, bo po chwili znikł mi z oczu. Ja tak szybko nie biegam. Dalej poszło znowu bezproblemowo i po chwili ledwo żywa wpadłam na metę.

 Tak wyglądała meta, ale fotka zrobiona już po zawodach:-)

Trochę się zdziwiłam, kiedy na wydruku przeczytałam "1. place out of 1", bo w kategorii było nas aż trzy, w tym Joanna, z którą zawsze przegrywam. A jednak. Przegoniłam ją o 11 sekund:-)
Mieliśmy zaraz po biegu wracać do domu, no ale w tej sytuacji musiałam przecież zostać po przynależny mi medal. Bo to wiadomo czy się jeszcze jaki trafi? Zwłaszcza na młodzieżowej imprezie.
 
Trzy gracje.

 

wtorek, 11 czerwca 2019

Rodzinne - runda druga.

Nie mieliśmy kiedy odpocząć po DYMnO, bo już następnego dnia - w niedzielę - sami organizowaliśmy dużą imprezę: Rodzinne MnO. Bo "Rodzinne" to już nie jest mała lokalna imprezka, tylko spore przedsięwzięcie z frekwencją nieprzewidywalną, ale zbliżoną do stu osób.  Na szczęście, jak zawsze, mogliśmy liczyć na stowarzyszonych klubowiczów, którzy, pomimo że tak, jak i my brali udział w sobotnim rajdzie, dotarli do nas z odsieczą - Agnieszka, Michał i Barbara. Jedynie Darek był świeży i kwitnący, bo to poważny człowiek i nie szlaja się po bagnach jak kto głupi:-)
Nawet nie było tak źle. Rano Tomek zerwał się bladym świtem i rozstawił punkty, których przezornie nie stawialiśmy zbyt dużo, a już stowarzysze były w minimalnych i niezbędnych ilościach.
Bazę zawodów mieliśmy w Szkole Aktywności Twórczej i poza tym, że było bliziutko do lasu, to zadbano o nas w każdy możliwy sposób.
Ponieważ na każdą rundę staramy się wymyślić jakieś urozmaicenie, tym razem wymyśliłam ramkę do zdjęć. No dobra - podpatrzyłam na parkrunie, a że pomysł wydał mi się dobry, to podkradłam. Faktycznie, ramka okazała się hitem i każdy zespół zrobił sobie pamiątkową fotkę.
My też:


Mogliśmy trochę tło za ramką dopracować:-)

Tomkowa mapa dla TF B okazała się niezłym wyzwaniem i niektóre zespoły pracowicie wycinały i kleiły wycinki przed wyjściem na trasę. Podejrzewam, że pozostałe robiły to na trasie w mniej komfortowych warunkach:-) To była już trzecia wersja mapy, bo pierwsza wyszła Tomkowi taka TZ++, druga TZ, a przy trzeciej (takie TU) już nie miałam śmiałości nic mówić. Ale spokojnie - dali radę, jedni lepiej, inni ciut gorzej, ale nikt nie zaginał w akcji i wszyscy znaleźli metę.
Teraz mamy ponad dwa miesiące przerwy i na wrześniową rundę musimy wymyślić coś ekstra. Jakieś pomysły? Czekam na ciekawe propozycje.
A fotki z imprezy (jak ktoś jeszcze nie widział) można obejrzeć tutaj:
https://photos.app.goo.gl/yjqzt1VPLnvYbuqv5

piątek, 7 czerwca 2019

Nie uszło nam to na sucho! DYMnO 2019.

DYMnO od zawsze kojarzy mi się z wodą. Dwa lata temu startowałam po raz pierwszy i wodę, owszem - widziałam, ale nie zamoczyłam nawet czubka palca. W ubiegłym roku susza była taka, że zaznaczone na mapie bajora, w terenie okazywały się małymi kałużami. Mimo to, w tym roku znowu nastawiłam się na mokre przejście i nie żałowałam sobie sudokremu na stopy.
Na start jechaliśmy rano, ale to rano było bardzo, bardzo barbarzyńskie - wstać musieliśmy trochę po czwartej w nocy. Dodatkowo wcale nie zdążyłam się zregenerować po Jadze-Korze i brałam pod uwagę opcję, że nie dam rady.
Przed siódmą otrzymaliśmy mapy i parę minut na wybranie wariantu, a o siódmej ruszyliśmy.

 Grzecznie czekam na swoją kolej.

Punkty na mapie były tak rozłożone, że ciężko było wybrać jakiś logiczny wariant, bo jak by nie iść, środek mapy zawsze bruździł. Postanowiliśmy zacząć od punktu 31, czyli wariantem północnym, podczas gdy większość grupy ruszyła na południe. Przynajmniej nie mieliśmy tłoku, szczególnie, że biegliśmy raczej w końcówce stawki.
Pierwszy punkt, na rozwidleniu rowów, na zachętę był łatwiutki, z dobrym dobiegiem i dopiero ostatnie metry, kiedy musieliśmy zejść z drogi, zaczęły wprowadzać nas w atmosferę zawodów - punkt stał na podmokłej łące.
Kolejny PK, z numerkiem 34, miał być za górami, za rzekami... A nie, tylko za rzekami, a tak dokładniej rzeczką Strugą i rowami. Na pierwszych rowach zaznaczone były przepusty, a przez Strugę przechodziła droga, więc założyliśmy, że jak jest droga, to będzie i mostek. No niestety... zamiast mostku był bród. A myśmy taki kawał drogi specjalnie nadłożyli. Jeszcze przymierzaliśmy się do przejścia (na oklep) po zwalonym pniu, ale odpadała z niego kora, a pod spodem mogły być robaki, albo co, więc kategorycznie odmówiłam. To już wolałam zmoczyć nogi.

Odświeżająco i całkiem miło.

Między rzeczką, a lasem, do którego mieliśmy dotrzeć, ciągnął się łan pokrzyw, a gdzieś między nimi powinien być rów. Rów to mało powiedziane - woda stała po całości, a rów znaleźliśmy wpadając w wodę po uda. Ja to nawet zanurzyłam się z przyjemnością, bo chwilę wcześniej oblazło mnie milion ogromnych, czerwonych, kąsających mrówek.


 Znaleźliśmy rów!

Ponieważ kolejny punkt miał być na górce przynajmniej mieliśmy pewność, że będzie sucho. Namierzyliśmy się starannie i po chwili dotarliśmy do lekkiego wzniesienia. Ucieszyłam się, że górka jest mała, bo po Jadze Korze mam lekki uraz do przewyższeń. Wszystko było pięknie oprócz tego, że nigdzie nie było ani śladu lampionu. Przeczesaliśmy górkę od prawa do lewa, z góry na dół, po przekątnej, a potem to samo tylko w przeciwnych kierunkach. Lampionu nie było. Okazało się, że owszem - namierzyliśmy się bardzo dokładnie, tylko nie z tej drogi co myśleliśmy. Nasza górka była bardziej na północ i niestety, była znacznie wyższa niż te nędzne pagóreczki, które tak ochoczo czesaliśmy. Historia z górką wyrwała nam z wyniku aż 70 minut. Ale trzeba przyznać, że w czesaniu byliśmy bardzo konsekwentni i nie poddawaliśmy się po pierwszych niepowodzeniach:-)))
Między 34 a 39 mieliśmy na mapie zaznaczony sklep, ale uznaliśmy, że na przyjemności to jeszcze za wcześnie. 39 na muldzie weszło bez większych problemów.
Po 39 postanowiliśmy przejść się środkiem mapy i zgarnąć kilka tych środkowych punktów, co to ni przypiął, ni przyłatał. Wiązało się to z ponownym przekroczeniem Strugi, ale ustalając marszrutę jakoś nie braliśmy tego pod uwagę. Zresztą - skoro w jedną stronę udało się przejść, to i w drugą musi. Punkt 40-ty stał na granicy lasu, tylko Tomek nie chciał mi uwierzyć, że ta granica jest rzeczywiście na drugim brzegu. A Struga to nie jest proszę Was taka normalna rzeczka, co to ma wodę, potem brzegi, a potem sucho. Nie, ona ma wodę głęboką, wodę płytką, podmokłość, chaszczory mokre (z nadreprezentacją pokrzyw), chaszczory suche i dopiero potem normalna reszta. Co z tego, że najgłębsze udało nam się przejść po żeremiu, kiedy i tak łażąc po standardowo mokrym nasiąknęliśmy od dołu.
Z 40-stki polecieliśmy na 36, bezsensownie omijając 35, który tym sposobem został nam na powrót. PK 41 na ogrodzeniu nie dostarczył nam żadnych wrażeń, za to kiedy go minęliśmy, spotkaliśmy mordercę. Mroczny mężczyzna wysiadł z samochodu w środku lasu, otworzył bagażnik i wyjął z niego... wielką siekierę i piłę mechaniczną, niewątpliwie planując jakąś drobną masakrę. Na szczęście sprzęt nie był jeszcze gotowy do użycia i chyba tylko dzięki temu udało nam się ujść z życiem. Ufff.
PK 45 na końcu szerokiego rowu wodnego był łatwy. Schody, czy raczej stopnie (wodne) zaczęły się tuż za punktem. Chcieliśmy pójść prosto na północ (bo tak było najkrócej), ale okazało się, że Struga w tym miejscu jest szeroko rozlana i dość głęboka.Z mapy wynikało, że na zachód jest trochę węziej, ale okazało się, że bynajmniej - nie płycej. Spróbowaliśmy jeszcze bardziej na zachód i jedyną odmianą było mniej wciągającego mułu na dnie. Dobre i to. Gdyby woda była czysta, to ta przeprawa byłaby całkiem przyjemna, bo w ciepły dzień miło się ochłodzić. Niestety, na powierzchni pływały jakieś syfy i bałam się, że natychmiast po wyjściu dostaniemy parchów.

W najgłębszym miejscu sięgało mi prawie po pas.


Zaraz przypomniała mi się "Szanta ekologiczna" zespołu Watersztagi:

Płynęła sobie plama ropy wolno w dół rzeki.
- Hurra, dziewczyno ma! Płyną se ścieki!
I weszła do niej dziewczyna, ciemna blondyna.
- Hurra, dziewczyno ma! Płyną se ścieki!

   Płyną ścieki w dół rzeki, płyną ścieki, hej!
   - Hurra, dziewczyno ma! Płyną se ścieki!

Ażeby zażyć ochłody wlazła do wody.
W wodzie płyną wirusy, wyszły jej włosy.

  W rzekę weszła dziewczyna,
  Wyszła ruina!


Przez 44, 43 i 47 przemknęliśmy rączo i bezstratnie w czasie. Podziwialiśmy przepiękne okoliczności przyrody, bo od punktu 47 szliśmy szeroką łąką porośniętą jakimiś żółto kwitnącymi krzaczkami. Normalnie - sielanka. A po sielance nastąpił zamach na nasze życie. Zauważcie - kolejny już! Szliśmy sobie spokojnie przecinką, a tu nagle, niemal przed nosem, na drogę runęło drzewo. Trafiliśmy na ścinkę i na wszelki wypadek zagrożony teren obeszliśmy wielkim łukiem. I znowu udało się uciec kostusze spod kosy!
PK 48 zaczęliśmy szukać trochę za wcześnie. Coś na tej imprezie nie mieliśmy szczęścia do górek, bo punkt (podobnie jak 34) miał być na szczycie i znowu nie tym, który typowaliśmy. Co ciekawe, na górce spotkaliśmy rowerzystów czeszących za lampionem, więc nie tylko nas zniosło z trasy.
Na kolejny punkt - 49 poszliśmy naokoło, przez Ugoszcz, ale tam był sklep, a nam zaczynało kończyć się picie. Poza tym impreza bez sklepu jest nieważna, a przecież nie mogliśmy do tego dopuścić! Nasze zdanie podzielała też Ewa, Kazik i kilka innych osób, które spotkaliśmy przy sklepie.

Cukierki na wzmocnienie.

Punkt 49 miał być na karpie, idziemy więc sobie przecinką do niego, patrzymy, a tu Kasia K. idzie nam naprzeciw. Normalnie ruchomy punkt kontrolny! :-)

 PK 49

PK 50 nie sprawił nam problemów, a na strumyku nawet natrafiliśmy na mostek. Mostek, to może za dużo powiedziane, ale dwie deski, po których dawało się przejść - były. To była chyba nasza pierwsza woda, którą pokonaliśmy na sucho! Po PK 51 nastąpił 44-ty kilometr, więc tradycyjne okolicznościowe selfie oczywiście musieliśmy zrobić.

44-ty, klubowy kilometr.


Z 51, przez Syberię, udaliśmy się do PK 46, który co prawda miał nudny opis "koniec rowu", ale mieścił się niemal nad samym jeziorkiem z przepięknymi nenufarami i wędkarzami. Przepiękne były nenufary, a wędkarze to nie wiem, bo nie było czasu się przyglądać. Poza tym łypali na nas groźnie, bo pewnie płoszyliśmy im ryby.
Od jakiegoś czasu każdy kolejny punkt był coraz łatwiejszy i coraz ładniejszy. Po jeziorku z nenufarami czekało na nas kolejne, położone w środku Rezerwatu Moczydło. Prowadziła do niego ścieżka dydaktyczna zakończona pomostem widokowym. Poza widokami pomost miał tę zaletę, że na jego stopniach można było wygodnie usiąść i odpocząć. To znaczy można by, gdyby Tomek mnie nie poganiał...

Na żywo wygląda to znacznie lepiej.

Kolejne punkty nie przysporzyły nam już żadnych większych problemów (bo mniejsze, to i owszem), ale też nie przyniosły żadnych niezwykłych wrażeń estetycznych. Bardzo spodobało mi się określenie PK 32 - "róg granicy wysokopiennego lasu". W terenie te wysokie pnie jakoś mnie specjalnie nie ruszyły. Może też i dlatego, że było mi już wszystko jedno, chciałam tylko dowlec się do bazy i zjeść coś, co nie będzie słodkie.

Wysokopienny lampion

Wbrew moim wewnętrznym obawom mieliśmy jeszcze całkiem przyzwoity zapas czasu i wyglądało na to, że nawet jeśli resztę trasy pokonam czołgając się, to i tak wyrobimy się w limicie, z kompletem punktów. No, ale taka to ja już nie jestem - sprężyłam się w sobie  i większość drogi od ostatniego punktu (33) biegłam. Na ostatniej prostej spotkaliśmy organizatorów idących do bazy, więc tym bardziej nie wypadało przechodzić do marszu:-) Wreszcie dotarliśmy do mety, ostatni raz pipnęliśmy czipem i koniec, fajrant, odpoczynek i upragniony obiad. Kiedy w restauracji, przy kotlecie, dzieliliśmy się wrażeniami z trasy z innymi uczestnikami, okazało się, że chyba byliśmy na całkiem innej imprezie. Oprócz nas nikt nie łaził w wodzie po pas, a nawet jeśli, to przecież nie trzykrotnie.
Zaraz, zaraz - czy myśmy czasem nie poszli pieszo na trasę kajakową???
A koniec końców wreszcie wyszło na moje - DYMnO niebezpodstawnie od początku kojarzyło mi się z wodą!

 Nasz ślad.

czwartek, 6 czerwca 2019

Gdy brakuje lampionów....

Miało być tydzień wcześniej, ale przeniesiono na 29.05.2019. Z Mapą na Spacer - Runda 3. Dzięki tej zmianie terminu udało mi się wystartować, bo tydzień wcześniej jechaliśmy właśnie na Jagę-Korę. Tylko mi, bo Renata znowu odmówiła wyjazdu na Białołękę. Ja myślę, że skojarzyła, iż były tam zawody rok temu. Zawody opisywane i komentowane. Gdzie w małym prostym lasku zabrakło jednego lampionu, a mapa się zgadzała… z niczym. Przypomniała sobie ile czasu spędziła w lesie, chodzenie po krzakach, wątpliwe punkty i znalazła wymówkę by nie jechać;-)
Dopchałem się do startu jako jeden z pierwszych. Dostałem mapę i….pierwszy punkt daleko. Niestety, po pierwszych krokach okazało się, że czuję w nogach jeszcze Beskid Niski. Nawigacja także nie szła rewelacyjnie - tu lekko przebiegłem punkt, tu nie dobiegłem – ale skoro mapa średnio zgadza się z terenem…
Pierwsze poważne ostrzeżenie - PK 9, gdzie kod lampionu nie zgadzał się z tym na mapie. Chwila zastanowienia czy na pewno dobrze i bieg dalej. Potem feralna 11-stka. Brak lampionu. Dobiegłem bezbłędnie, ale nic. W zeszłym roku, chyba na tej samej lub sąsiedniej górce, także nie było lampionu. Tzn. był gdzieś dalej, na innej niż powinien. Na wszelki wypadek przeczesałem wszystkie okoliczne górki. Jako że byłem jednym z pierwszych upewnienie się, że nie ma lampionu zajęło mi najdłużej. Inni wiedząc, że go nie ma, po prostu biegli od razu do 12-stki. Dzięki temu mam najgorszy czas pomiędzy 10 a 12-stką. W takiej sytuacji organizator powinien wszystkim „wyciąć” z międzyczasów przebieg 9-12, a tak spadłem praktycznie na koniec klasyfikacji;-(
No cóż, nie mam szczęścia do lasku Anecińskiego, może za rok….
A mapa wygląda tak niepozornie...


wtorek, 4 czerwca 2019

Co mi tam Ultra;-)

Jak trenować do ultramaratonu? Normalnie – robiąc co tydzień na Parkrunie 5 km;-) No dobra, zdarzyło mi się po Parkrunie pobiec jakąś dychę, czy inne BnO o bliżej nieokreślonej długości. Ale gdy dowiedziałem się, że moi rywale na Jadze Korze biegają przed pracą kilka godzin po górach, albo do pracy naście kilometrów…. Tyle, że to było na dzień przed startem i nie fason było się już wycofać;-)
Przypomnę, że na Jagę-Korę rok temu namówił mnie Krzysztof Ł. Namówił, zachwalał… a sam nie wystartował. Ani rok temu, ani w tym roku. A ja (my) daliśmy się wkręcić… Tak to już jest z namawiaczami;-)
Rok temu była trasa 40km, to teraz (wiadomo, musi być progres) 70 km. Niby tylko 30 km dłużej. Niby niedużo dłużej, ale… limity. Pierwszy po 28 czy 29 km - 4,5 h. Na płaskim byłaby to pestka, ale to góry. Niby nieduże, bo Beskid Niski, ale na tym odcinku coś ponad kilometr w górę – przeliczając na płaskie - 10 km dodatkowych. Piątkę regularnie biegam w 24 minuty (lub mniej), więc prosta matematyka: 10 km w godzinę, 30 km w trzy godziny, dodatkowe niecałe 10 km w  max cztery godziny. Do zrobienia.  Wszystkie kalkulacje nie uwzględniały SBB (SBB= Słynne Beskidzie Błoto). Jeśli ktoś nie zna SBB, to słów kilka wyjaśnienia – gdy kilka dni popada, to twarde drogi zmieniają się w rodzaj pułapki, która próbuje zdjęć ci buty, albo i gorzej. Pamiętam taki obóz w Beskidzie Niskim, gdzie ze trzy, czy cztery osoby straciły na takim błocie podeszwy od traperek. Tzn. udało się je odzyskać, ale trzymały się potem tylko na drutach i sznurkach znajdowanych na jakiś śmietnikach. Oprócz właściwości przyklejających, SBB potrafi (gdy jest odpowiednio rzadkie) brudzić, wlewać się, oblepiać buty, tak, że każdy waży po kilka kilogramów, a dodatkowo głębsza, twardsza warstwa SBB robi za ślizgawkę i przy podejściach daje się dwa kroki w górę, a zjeżdża co najmniej o jeden w dół. Na taka pogodę trafiliśmy w tym roku na Jadze-Korze.
Dwa dni przed startem organizator coś tam przebąkiwał o zwiększeniu limitów ze względu na trudne warunki, jednak na odprawie w przeddzień startu stanowczo zadecydował, że limity na 40-tce i 70-tce są bez zmian, co najwyżej zastanowi się nad trasą 105 km, bo jest to nowa trasa i nie ma jeszcze wyczucia, czy limit jest dobry.
Godzina 7: 30 start. Niemrawy wystrzał, ciche odliczanie i ruszyliśmy. Najpierw kawałek po bitej drodze, lekko pod górę. Tu dawało się biec.
Początek trasy wygodną drogą bez błota;-)
 Potem skręt w lewo i pod górę. Chlup, mlask, cmok i peleton gwałtownie zwolnił. Większości zaczęły rozjeżdżać się nogi na śliskim błocie.  Mi raczej kleiło się do butów, ale przy podejściach trochę zjeżdżałem. Tu usłyszałem opinię, że bez kijków to nie da rady i tylko prawdziwi profesjonaliści na trasę bez takowych wyruszyli. Poczułem się dumny, bo kijków nie mam. Pierwsza górka i zbieg w dół. Tu okazało się, że moje buty owszem ślizgają się przy podejściach, ale przy zbiegu – miodzio. Zero poślizgów! Mogłem wreszcie wyprzedzać innych radośnie mlaskając w błotku. Najfajniej było biec po najgłębszym błocie – miękko, radośnie z pięknym donośnym mlaskiem i rozbryzgiem błota wokoło;-)

Zasadniczo lubię biegać za kimś. Bo wtedy mam motywację – nie gorzej niż ten ktoś przede mną. Najlepiej biega mi się za dziewczynami – bo bieg za mężczyzną to zawsze rywalizacja – coraz ostrzej, coraz szybciej i nagle okazuje się że nie ma sił, by wykonać następny krok. A za dziewczyną jest inaczej:  mają one oddzielną klasyfikację, zresztą skoro dziewczyna daje radę, to ja nie dam? Zupełnie inny aspekt rywalizacji! Tu natrafiłem na trzy dziewczyny poruszające się podobnym tempem co ja– jedna szybko odpadła i została w tyle, druga w spódniczce biegowej miała parę w nogach  i zyskiwała na podejściach, ale na zbiegach wyraźnie się ślizgała i zostawała w tyle i trzecia (jak za nią biegłem to puszczała do mnie oczka;-), która bardzo szybko zbiegała i miała ogólnie tempo idealne dla mnie.
Tu właśnie doczepiam się do dziewczyn na pierwsze 20 km
Razem dotarliśmy gdzieś do 20 km i mnie ścięło. Okazało się, że przy takim terenie, gdzie każde odklejenie podeszwy od podłoża wymaga masy energii, wysiadły mi uda. Skurcz i zwolnienie. Obie towarzyszki wysforowały się do przodu, a ja nie byłem w stanie ich dogonić. Musiałem walczyć ze skurczami. Stanowczo za wcześnie!
Wreszcie punkt odżywczy – to już blisko pierwszego punktu z limitem czasu - dam rade. Niestety, bieganie po płaskim (nie mówiąc o bieganiu nawet pod lekką górę) już nie wchodziło w rachubę. Co najwyżej szybki marsz. Próbowałem zreanimować uda przy przekraczaniu rzeczki Moszczaniec (mocząc w zimnej wodzie), potem farmakologicznie  stosując magnez, ale bez spektakularnych efektów. 100m biegu i nogi zamieniły się w bolące kołki.
Do punktu kontrolnego dotarłem 20 minut przed limitem i wyraźnie nie byłem ostatni. Z Moszczańca miała startować trasa JK 40, a w niej Renata, ale autokarów jeszcze nie było, tylko rozgrzewające się niedobitki, które dotarły na start własnym transportem.  Potem okazało się, że organizator jednak przedłużył dla nas limit na pierwszym punkcie kontrolnym, tyle że nas o tym nie poinformował. Tzn.  poinformował wpisem na FB jak już wystartowaliśmy. Nie ma co  - tu wykazał się wyraźnie jakąś wyższą inteligencją, której nie ogarniam. Mając do dyspozycji dodatkowe 30 minut zwolniłbym na początku  i nie musiał ponad 40 km iść i walczyć ze skurczami, zamiast radośnie podbiegać. Ci, którzy przybiegli po pierwotnym limicie w ten sposób wygrali i sporo z nich mnie wyprzedziło, choć powinni być zdjęci z trasy;-( Pozostałe punkty z limitem czasu były stanowczo mniej wymagające – idąc po płaskim w tempie ok. 7km/h i najwyżej zbiegając niezbyt szybko tam, gdzie było wyraźnie w dół spokojnie zmieściłem się w limitach, a nawet je wyprzedzałem.
Po Moszczańcu trasa już znana sprzed roku. Stanowczo mniej błotnista, sporo dróg bitych, łagodne podejście na Kanasiówkę, punkt odżywczy w Jasielu (i znowu wpadka organizatora -  zabrakło już dla nas ciepłego posiłku). Na podejściu na Kanasiówkę zaczęła mnie wyprzedzać czołówka trasy JK40. Co chwila oglądałem się do tyłu i miałem nadzieję, że i Renata mnie dogoni i może mnie to zdopinguje. Niestety, nigdzie jej nie dojrzałem.
Zbieg do Woli Niżnej - mlask mlask po błotku
Kolejny punkt z limitem czasu w Woli Niżnej – tu już zyskiwałem ponad 40 minut do limitu! Wyraźnie lepiej maszeruję niż biegam! Telefon do Renaty gdzie jest – jakieś 20 minut za mną – nie dogoni jednak.
Znowu mozolny marsz na Polany Surowiczne. Rok temu tu podbiegałem – teraz nie dawałem rady;-(
Wreszcie Chałupa – myślałem, że spotkam kogoś znajomego, ale w środku pusto. Na drodze do Chałupy widziałem samochody ze Stykami, ale tylko przemknęły i nawet nie było się jak przywitać ze znajomymi.
Chałupa Elektryków - selfie być musi!
Na 57 kilometrze podejście pod Polańską daje popalić. W zeszłym roku nikt nie miał siły skonsumować wiszącego na podejściu piwa – liczyłem, że może tym razem mi się uda, niestety – zostało tylko tanie wino i kabanosy, na które nie było amatorów. O dziwo, uda pozwalały na całkiem sprawne podchodzenie – tu udało mi się kilka osób prześcignąć albo dogonić. Z Polańskiej chciałem zbiec… do pierwszego potknięcia – na szczęście udało mi się czegoś złapać, bo efektem ubocznym potknięcia był mega skurcz w obu nogach. Dalej schodziłem ostrożnie – szybkim marszem – bez podbiegania. Tu poskutkowało obycie w 50-tkach na orientację – udawało mi się utrzymać dobre tempo i to raczej ja wyprzedzałem niż mnie wyprzedzano;-)
Gdzieś pod Jawornikiem zostałem na trasie sam na sam z kolejną dziewczyną - Agnieszką. Szła bardzo podobnym tempem do mojego, nie biegała z powodu jakiejś kontuzji. Do Jawornika mam uraz, bo w zeszłym roku zgubiłem się na zejściu z tej góry. We dwoje było raźniej – widomo dwie pary oczu mają większą szansę wypatrzeć wiszące na drzewach znakowania trasy. W każdym razie udało się nie zgubić drogi.
Do mety zostało z 10 km. Cały ten dystans pokonałem z Agnieszką wzajemnie dopingując się do szybkiego marszu, a co chwila wyprzedzał nas (lub my jego) podbiegający konkurent z numerkiem 151 – ostatecznie na mecie dałem mu się wyprzedzić  (głupio było mi się wpychać przed towarzyszkę, która dotrzymywała mi towarzystwa).
Gdy już było słychać z dołu dochodzący głos spikera witającego na mecie kolejnych uczestników, gdy już prześwitywała łąka, z której było ostatnie zejście - zaczęło się. Błoto. Super błoto. Może nawet miejscami po kolana. Środkiem drogi ciurkał  mini strumyk, błoto płynęło wesoło w wąwozie wyżłobionym przez drogę. Stromo. Odjazd! Nie zostało nic innego niż puścić się wesołym biegiem rozchlapując wokoło strumienie błota. Inni próbowali schodzić ostrożnie – tyłem, bokiem, ale tylko bieg szybszy niż ześlizg zapewniał stabilność. Udało się, ale przeżycie niezapomniane;-)  W takim błocie to nawet zmaltretowane mięśnie nóg przestają boleć i sztywnieć;-)
Wreszcie na mecie;-)
Na metę dotarłem ponad godzinę przed limitem. Dwóch naszych sąsiadów (spotykałem się z nimi na trasie gdzieś tak koło 30 km), starzy ultrawyjadacze, dotarli niecałe 15 minut wcześniej – czyli nie jest tak źle! Renata także dotarła w limicie. W ten sposób zostałem pełnoprawnym ultramaratończykiem – poprzedni start, rok temu, na 40 km to było tak gdzieś „na styk”,  bo ultra to powyżej dystansu maratońskiego (niby kilometr w górę to jak 10 km po płaskim).