środa, 27 marca 2019

Narysuj sobie mapę

Finałowe trasy WesolInO miały być dłuższe niż zwykle, więc po parkrunie  nawet nie zostaliśmy na wspólną fotkę, tylko biegusiem do samochodu, żeby zdążyć dojechać, pójść na trasę i wrócić zanim zbiorą lampiony.
W bazie czekała mnie niespodzianka - skończyły się mapy "żeńskie" i miałam do wyboru: pobiec na męskiej albo na męską nanieść sobie trasę żeńską. Z do dzisiaj niejasnych dla mnie powodów, zamiast wziąć męską i lecieć, uparłam się biegać na żeńskiej, w związku z czym musiałam ją sobie narysować. Ula, która miała w ręku ostatni żeński egzemplarz, użyczyła mi go do przerysowania, ale widziałam, że już przebiera nogami, żeby lecieć do lasu. Starałam się więc rysować szybko, a jak szybko to wiadomo - byle jak. W końcu jednak miałam w ręku produkt mapopodobny i mogliśmy pójść na miejsce startu.

Zawsze jest jakieś wyjście z sytuacji - choćby awaryjne:-)

Zanim ruszyłam, jeszcze raz dokładnie przeanalizowałam "mapę", żeby upewnić się, że na pewno pobiegnę na swój punkt. Akurat moja jedynka była z tych dorysowanych i zaznaczona tak mniej więcej, na zasadzie szukania lampionu, a nie miejsca charakterystycznego:-)

Start!!!!

Ale nic to - pobiegłam. Na wszelki wypadek postanowiłam do górki polecieć ścieżką, potem wzdłuż wzniesienia i na końcu powinien wisieć lampion. Pewnie trafiłabym od razu, gdyby mi się nie pomyliły górki. Że też akurat musiały być dwie leżące równolegle do siebie... Trochę pokręciłam się w kółko nie dowierzając własnym oczom, że lampionu nie ma, ale w końcu wzięłam się za analizę mapy i najbliższego otoczenia i doszłam co jest grane.
Dwójka była banalnie łatwa, prawie przy ścieżce, a jednak udało mi się jej nie znaleźć. Tak dla dokładności to przeszłam koło niej może o metr, ale na WesolInO wykształciła się jakaś nowa tradycja, że lampiony leżą zmięte na dnie dołka, a czasem jeszcze przysypane z lekka igliwiem, czy liśćmi. No, nie zauważyłam. Dopiero czesząc pobliskie dołki zwróciłam uwagę, że co chwilę ktoś się schyla w tym samym miejscu, więc na pewno to coś musi znaczyć. Znaczyło!
Kiedy już zaczęłam marudzić w duchu, że nadaję się do tej orientacji jak widelec do zupy, wreszcie zażarło i bezproblemowo dotarłam aż do szóstki. A właściwie prawie do siódemki, ale tam znowu coś mnie przyćmiło i chwilkę szukałam lampionu.
Na mapie nie narysowałam sobie kresek łączących kolejne punkty, bo wydawało mi się to zupełnie niepotrzebne. Dopiero w lesie, kiedy musiałam na mapie zlokalizować kolejny punkt, do jakiego mam biec, dotarło do mnie, że jest to jednak wielkie ułatwienie. Mnóstwo czasu traciłam na szukanie kółeczek z kolejnymi numerkami, potem jeszcze musiałam dopasować do nich kod, a jak już byłam gotowa biec, to często już zapominałam gdzie. No, zupełnie widelec do zupy.
Na dwunastkę to już mnie zniosło kompletnie z trasy, bo najwyraźniej namierzyłam się nie od tej ścieżki co trzeba, a przecież wiedziałam gdzie jestem. Na szczęście spotkałam Tomka, który wykierował mnie do właściwych dołków.
A najlepszy numer zrobiłam po dwunastce - zamiast biec na trzynastkę, pognałam od razu na metę. Nie zauważyłam dopisanego ręcznie numerku i myślałam, że to punkt "męski".

 Meta.

Mało tego, nawet na wydruku otrzymanym w bazie nie zauważyłam NKL-ki i dopiero dzień później zorientowałam się, że przegapiłam punkt. Ale tak prawdę mówiąc wcale mi to nie robi, bo świetnie się bawiłam i miałam wyjątkowo dużą frajdę z pobytu w lesie. Nawet jeśli moje "sukcesy" były mocno problematyczne.

wtorek, 26 marca 2019

Rekordowy parkrun

Sobotę znowu zaplanowaliśmy intensywną - parkrun i WesolInO. Na parkrun mało się nie spóźniliśmy, bo nie było gdzie zaparkować i stanęliśmy bardzo daleko. Zbliżała się dziewiąta, a my dopiero wysiadaliśmy z auta. Pognaliśmy więc na złamanie karku w stronę miejsca zbiórki i tym sposobem odwaliliśmy rozgrzewkę przed biegiem. Ja to byłam tak rozgrzana, że ociekałam potem, dyszałam i nie wydawało mi się, że będę w stanie jeszcze gdzieś biec. Na naszym praskim parkrunie na szczęście tradycyjnie wszystkie czynności wstępne przedłużają się poza godzin dziewiątą i zanim wystartowaliśmy, zdążyłam odpocząć.
Moja pani doktor, molestowana na okoliczność złego samopoczucia, oddała mi w końcu moje stare leki, miałam więc nadzieję, że tym razem  głowa nie będzie mi eksplodować i dam radę dobiec bez większych problemów. Ruszyłam umiarkowanym tempem żeby na początek zrobić rozpoznanie. Nic się nie działo, więc ciut przyspieszyłam. Nie za dużo, więc po chwili dogoniła mnie Ania. Biegła fajnym tempem więc siedziałam jej na ogonie, ale po pewnym czasie albo ona zwolniła, albo ja poczułam moc i wyrwałam do przodu. Biegłam, biegłam, już się nudzić zaczęłam, a Ania nic - nie wyprzedzała.
- Aha, w końcu się zlitowała i tym razem postanowiła dać mi wygrać - pomyślałam przypominając sobie jak w żartach i ja i Tomek prosiliśmy o to.
No dobra, puszcza przodem, to trzeba korzystać. Nie żebym przyspieszała, ale starałam się nie zwalniać, jak to na ogół w końcówce robię. Jakoś się udało, a przed samą metą nawet ciut przyspieszyłam. I wiecie co? Znowu zrobiłam życiówkę. Poprawiłam się jakieś dziesięć sekund. Jeszcze trochę i złamię 28 minut! Nie ma się co śmiać - starsza pani jestem, więc i wyniki na poziomie adekwatnym.

Na trasie. (Fot. z FB parkrunowego)

Zauważyłam, że te swoje rekordy to biję tak jakoś zaraz po pięćdziesiątkach. Bo co to jest pięć kilometrów naprzeciwko pięćdziesięciu? Tylko myknąć i gotowe.
Trening pięćdziesięciokilometrowy przed startem na pięć kilometrów? Ktoś jeszcze tak ma, czy tylko ja? Znaczy wiem, że Tomek też, bo pięćdziesiątki i rekordy robimy razem, ale oprócz nas?

sobota, 23 marca 2019

Z mapą do d..., a nie na spacer

Urwał nać!
I na tym w sumie mogłabym zakończyć.
No dobra, powiem dlaczego ma urywać.
Pojechałam na to Koło. Zapłaciłam za bilety (pociąg i tramwaj) jak za woły. Nie zapomniałam ani kompasu, ani czipa, ani lampki. Nastawiłam się na bieganie. Cyknęłam sobie pamiątkowa fotkę z duuupnym lampionem. Poszłam na start. Wzięłam mapę. Wystartowałam.
I wszystko szlag trafił:-(
Już ze startu wybiegłam w kompletnie absurdalną stronę. Wszyscy biegli w prawo, więc ja, chociaż pasowało mi w lewo, pobiegłam na wprost. Nie pytajcie: dlaczego? Niezbadane są wyroki mojego mózgu. Pobiegłam na wprost i chociaż już wiedziałam, że to bez sensu, biegłam jak nakręcona dalej. Aż mi się ścieżka skończyła, bo dobiegłam do torów. Mocno naokoło, ale sytuację dawało się jeszcze odratować - wystarczyło pobiec w lewo i punkt miał być niemal przy samej ścieżce. Ale jak się nie sprawdzi skali mapy, a cztery dni wcześniej biegało na 1:50000, to niemożliwym wydaje się szukanie punktu tak blisko. A kompletnie niemożliwym jest znalezienie go, kiedy wypatruje się lampionu i olewa wszystkie mijane słupki, bo to przecież inna bajka, nie? A można było sobie przeczytać regulamin.
Jedynki szukałam więc długo, namiętnie i bezskutecznie. W końcu już nie miałam pojęcia gdzie jestem i w akcie desperacji zatrzymałam przebiegającą Joannę, żeby pokazała mi na mapie. Dobrze, że było ciemno, bo aż płonęłam ze wstydu. To, że dowiedziałam się gdzie jestem, wcale nie znaczyło, że tak od razu trafiłam do jedynki. Ja tak mam, że po ciemku kompletnie tracę orientację, poczucie odległości i nawet strony mi się mylą. A kiedy jadę po ciemku samochodem dodatkowo mam halucynacje i widzę nieistniejące rzeczy. Dlatego raczej nie jeżdżę. Ale żeby nie dać rady nawet biegać??? Ba, biegać... - chodzić, bo przecież to co robiłam trudno nazwać nawet biegiem. Biec to można jak się wie gdzie.
Kiedy już w wielkich bólach znalazłam tę nieszczęsną jedynkę, rozpoczęłam zmagania z dwójką.  Nie, nie udało mi się trafić od razu. Pomyliły mi się strony, a dodatkowo połowy ścieżek nie byłam w stanie zauważyć. Ależ oczywiście, że "biegałam" z czołówką, a nie w całkowitych ciemnościach. Ale dla mnie to w sumie żadna różnica. Za to trójkę udało mi się znaleźć bez większego problemu, bo akurat ktoś ją podbijał i doświetlił swoją lampką. Czwórkę przeleciałam i musiałam ciut wrócić (na śladzie nie do końca trasa zgadza się z rzeczywistością), a na piątkę to chyba w ogóle zapomniałam pobiec. Na szóstce byłam, wbrew temu co pokazuje ślad, a na siódemkę zachowawczo pobiegłam drogami, a nie na azymut, ale za to naprawdę pobiegłam. Do ósemki przedzierałam się przez jakieś absurdalne chaszcze i cud, że nic sobie nie uszkodziłam (w odróżnieniu od Ani i Karoliny). Pomału zaczynał mnie trafiać szlag, ale jeszcze spróbowałam iść na dziewiątkę. Przez krzaczory oczywiście, bo przecież nagle zachciało mi się na azymut. I tak gdzieś w połowie drogi między ósemką a dziewiątką doszłam do kresu wytrzymałości psychicznej. Zaklęłam szpetnie i wielokrotnie, a z wściekłości aż mi łzy stanęły w oczach.
- A pitole takie łażenie po ciemku - warknęłam w duchu, tylko trochę dosadniej i zakręciłam w stronę bazy. Zlekceważyłam mijane PK 25 i 26, a do mety nawet się nie zbliżałam. Bo i po co? W bazie starałam się jak najszybciej ochłonąć zanim pokąsam kogoś i zarażę wścieklizną. Udało się. Postanowiłam sobie, że już nigdy w życiu nie będę sama wychodzić nocą do lasu. To nie ma żadnych szans powodzenia:-(
Tak wyglądała moja rozpaczliwa walka z mapą, lasem i egipskimi ciemnościami:


A ten wspomniany wcześniej wielki lampion był naprawdę wieelki. O, taki:


RDS w ruchomych obrazkach

czwartek, 21 marca 2019

Leśno - polno - miejski RDS

Po ubiegłorocznym RDS-ie nasze przygotowania do tegorocznego skupiły się na przeglądaniu prognoz pogody. Wędrówek misiów nie śledziliśmy, zakładając, że po Stalowej Woli raczej nie wędrują, zresztą Hubert tym razem nie ostrzegał przed nimi. O ile w zeszłym roku już sam dojazd na imprezę był przygodą życia, tym razem dojechaliśmy bezproblemowo i już po 21-ej rozkładaliśmy się w bazie.
Jeszcze w domu, przeglądając mapy okolic, założyliśmy, że będziemy biegać albo po wschodniej albo zachodniej stronie Sanu, a tymczasem okazało się, że punkty mamy po obu. Ale ostatecznie nazwa rajdu zobowiązuje i San powinniśmy zobaczyć z obu stron.

Babcia mówiła zawsze, że przed podróżą trzeba posiedzieć.

Zasady gry były o tyle nietypowe, że z dwudziestu punktów zaznaczonych na mapie mieliśmy wybrać siedemnaście i to była bardzo trudna decyzja. Ostatecznie postanowiliśmy odpuścić 1, 2 i 20. 1 i 2 bo daleko, a 20, bo Hubert postraszył, że ścieżka narysowana na mapie jest … tylko na mapie, a w terenie to już niekoniecznie, a szukanie drzewa w lesie może okazać się czasochłonnym zajęciem. Jak się potem okazało, jednym uczestnikom szukanie nie sprawiło problemów, innym zajęło nawet ponad pół godziny.
Postanowiliśmy zacząć od dziewiątki, chociaż logiczniej byłoby od ósemki. Znowu zasugerowaliśmy się słowami Huberta, że rano w tej okolicy mają być zawody rowerowe i raczej odradza pchać się wtedy rowerzystom pod koła. A spokojnie zdążylibyśmy przed tymi ich zawodami.  Mamy za to nauczkę - w czasie odprawy lepiej zatykać uszy i nie słuchać rad i ostrzeżeń:-)
Dziewiątka była nad Sanem, ale dojść do niej musieliśmy przez miasto, w tym przez tory i główną drogę. I znowu posłuchaliśmy się organizatora - zamiast na skróty przez tory na dziko (jak pewnie większość uczestników), my kulturalnie pobiegliśmy do przejazdu, oczywiście nadkładając drogi. Eh, ta nasza praworządność. Punkt na przepuście znaleźliśmy bez problemu.
Znad rzeki wróciliśmy do cywilizacji i wzdłuż drogi 77 pobiegliśmy do PK 19, który zachęcał tajemniczym opisem: "wewnątrz budynku". Znowu praworządnie - zamiast na skróty przez tory - przemaszerowaliśmy przez wiadukt, postraszeni przez Huberta sokistami z psem:-) Nie było sokistów, a pies ujadał z pobliskich zabudowań. Zmarnowało się nam to chodzenie naokoło.

Wyjątkowo malowniczy obiekt. Szkoda, że tak niszczeje.

W pierwszym odruchu chcieliśmy dokładnie zwiedzić ruinkę, ale szkoda nam było czasu.
Po dwóch punktach miejskich wreszcie udaliśmy się do lasu. PK 13 stał na skrzyżowaniu rowów, a PK 14 "na S od górki". Do dziś nie mogę rozgryźć, co szkodziło postawić go po prostu na górce???
Według pierwotnego planu z czternastki mieliśmy iść na osiemnastkę, ale Tomek wykombinował, że może by tak jednak na piętnastkę. Szczególnie, że droga, którą szliśmy tak jakoś naginała na południe. Ponieważ w terenie było więcej rowów niż na mapie, po zejściu z drogi i przedarciu się na rympał w stronę celu, przez chwilę mieliśmy wątpliwości, w którym dokładnie miejscu jesteśmy. Po konsultacjach z napotkanym (po raz kolejny zresztą)  Danielem ustaliliśmy gdzie iść. Przy piętnastce spotkaliśmy sporą grupę zawodników, zresztą w ciągu całego dnia co chwilę na kogoś się natykaliśmy, a już w drodze na osiemnastkę to pałętał się zupełnie dziki tłum. Do osiemnastki trafić trafiliśmy bez problemu, ale dostęp do lampionu przegradzała nam wielka woda. No dobra, może i nie była wielka, ale na pewno mokra. Snuliśmy się wzdłuż rowu z wodą szukając najwęższego miejsca, a tymczasem przybiegł Tomasz (Sevencoins) i najzwyczajniej w świecie skoczył nie patrząc specjalnie na szerokość i głębokość. Skoczyłam i ja, a po mnie Tomek. I po co było cenne minuty tracić na szukanie przeprawy? Przy skoku powrotnym trochę noga mi się obsunęła i nabrałam z lekka wody, ale w sumie co to za rajd na sucho?
Po osiemnastce mieliśmy w planach siedemnastkę. Polecieliśmy porządną przecinką dokładnie na południe. Niby tam patrzyliśmy co po drodze mijamy, ale wiadomo jak to jest z dokładnością mapy w takiej skali. Wiedzieliśmy, że drogę musi nam przegrodzić ciek wodny i wtedy idąc wzdłuż niego dotrzemy do punktu. Po raz kolejny spotkaliśmy Daniela oraz Krzyśka i przekonaliśmy ich do naszej koncepcji pójścia wzdłuż wody.  Niby wszystko się zgadzało, prócz tego, że w odpowiedniej odległości nie było poszukiwanej ambony z lampionem. To znaczy ambon to nawet było kilka, ale lampionu ani jednego. Za to teren robił się coraz bardziej mokry i grząski.

Taki piękny okaz znaleźliśmy po drodze!

Chłopaki w pewnym momencie odbili na północ, a my postanowiliśmy iść dalej przed siebie, zakładając, że najwyżej dojdziemy do większej drogi, sprawdzimy gdzie jesteśmy i stamtąd się namierzymy. Okazało się, że szukaliśmy za bardzo na południe, a na sąsiedniej przecince jest większy rów z wodą. Poszliśmy wzdłuż niego, znowu taplając się w błocie i skacząc z kępki trawy na kępkę i po chwili znaleźliśmy i ambonę i lampion. Rów z wodą, który według mapy miał się ciągnąć ze trzy kilometry, kończył się zaraz kawałek za amboną. Nic dziwnego, ze od drugiej strony nie szło trafić.
Szesnastka była na wzniesieniu, za asfaltem przecinającym las, a dostęp do niej zagradzał zestaw tablic wzbraniających wstępu, bo teren należy do wojska.

Iść, czy nie iść? Oto jest pytanie...

Udaliśmy, że nie umiemy czytać i poszliśmy dalej, no bo punkt znaleźć trzeba, bez względu na wzgląd. Niby górka z lampionem nie była wysoka, ale jakoś ciężko mi się wchodziło. Dopadł mnie pierwszy kryzys.
Jedenastka - nasz kolejny punkt - była znowu po drugiej stronie asfaltu, a właściwie po pierwszej, bo to my byliśmy po drugiej. Na mapie punkt zaznaczony był dokładnie pod literką A z nazwy miejscowości - Stalowa Wola. Wypatrywaliśmy więc tego A w terenie i nigdzie go nie było:-( Żeby kolejni zawodnicy mieli łatwiej, Tomek postanowił skonstruować duże A, tak żeby teren zgadzał się z mapą.

 Literka A i dumny twórca:-)

Dwunastka - punkt nad jeziorkiem - byłaby bardzo urokliwa, gdyby nie śmietnik rozciągający się dookoła.Co za prymitywy zaśmiecają takie fajne miejsce:-(
Ostatni punkt w leśnym terenie - PK 10 - miał być na ogrodzeniu, a na ogrodzenia był jakiś urodzaj i podobno było ich coś z pięć. Nam się udało dość szybko trafić na właściwe.
Zostało nam jeszcze do znalezienia sześć punktów. Do następnego PK 7 lecieliśmy już przez cywilizację i nie mogliśmy się powstrzymać od skorzystania z jej dobrodziejstw. W jednym ze sklepów kupiłam sobie ogromnego, polanego czekoladą pączka i choć raz w życiu mogłam go pożreć bez najmniejszych wyrzutów sumienia, mając pewność, że nie pójdzie w boczki, tylko zaraz się spali. Taki bezgrzeszny pączuś. Zupełnie nie wiem dlaczego Tomek ograniczył się tylko do marnego napoju. Taką okazję zmarnował. Potem mijaliśmy jeszcze McDonaldsa, ale ja już nie byłam głodna, a Tomek nie nalegał. Pomnik z PK 7 znaleźliśmy od pierwszego kopa. Szóstka była blisko siódemki, nad samym Sanem, a biegliśmy do niej wzdłuż ogrodzenia elektrowni. Dość niezwykłe widoki jak na pięćdziesiątkę, która dotąd zawsze kojarzyła mi się z lasami, a przynajmniej polami czy skałkami.
W końcu nadszedł moment przejścia na drugi brzeg Sanu. Co prawda po tej stronie mieliśmy jeszcze do wzięcia ósemkę, ale zostawiliśmy ją sobie na powrót. Na moście po raz kolejny spotkaliśmy Daniela, który już bieg w stronę bazy (może jeszcze przez jakiś punkt). My mieliśmy do zaliczenia jeszcze cztery punkty. Piątka weszła łatwo chociaż była skitrana w krzaczorach na samym brzegu. Do czwórki szliśmy przez pola i ciut za wcześnie zaczęliśmy szukać "drzewa przy rowie". Właściwe drzewo, przy właściwym rowie okazało się niepozornym krzakiem, ale najważniejsze, że lampion był.
Z czwórki do trójki było niezbyt blisko, a ja zaczynałam już opadać z sił. A tu trzeba było się skupić żeby jak najoptymalniej pokonać plątaninę uliczek w Pysznicy. Nawet całkiem dobrze nam to wyszło. Potem jeszcze sforsowaliśmy ogrodzenie z drutu kolczastego i już byliśmy na "brzegu łąki/lasu". Organizator w opisie powinien jeszcze dodać: niepotrzebne skreślić:-)
Do ósemki, naszego ostatniego punktu, w linii prostej nie było nawet daleko, tylko ta rzeka po drodze...  Ponieważ nie umiem pływać, wolałam pobiec na most. Niby po asfalcie biegło się wygodnie, ale mijając przystanek na wszelki wypadek sprawdziłam czy nie ma jakiegoś autobusu:-)

Strasznie rzadko coś jeździ, na piechotę szybciej.

W końcu dotarliśmy do mostu, przeszliśmy na drugą stronę i wzdłuż rzeki ruszyliśmy w stronę ósemki. Przebiegliśmy przez tereny rekreacyjne i jak się już w bazie zorientowaliśmy, przez kilka punktów TRInO. Jeszcze ostatni bliski kontakt z dziką przyrodą (nadrzeczne zarośla) i już mogliśmy wracać do bazy, na metę. Ponieważ przy PK 8 zastał nas umowny czterdziesty czwarty kilometr (44 to nasza klubowa liczba), więc tradycyjnie strzeliliśmy sobie pamiątkowego selfika.

Pierwszy raz 44-ty kilometr na ostatnim punkcie!

A do mety było pod górkę. Najpierw przebiegliśmy obok ogródków działkowych, a potem zobaczyłam te schody:


Niby nic, ale jednak. A i tak największy zawód spotkał mnie na wiadukcie. Okazało się, że nie ma z niego zejścia zaraz za torami, tylko trzeba nadłożyć drogi. Na końcówce trasy to ma znaczenie. Przynajmniej dla mnie. I to na pewno przez ten wiadukt nie udało nam się złamać ośmiu godzin:-) Na metę dotarliśmy z czasem 8 godzin i 7 minut. To i tak mój najlepszy czas. Oczywiście w porównaniu do innych osób - żaden szał, ale mi wystarczy. Trasa była krótka, płaska, łatwa nawigacyjnie, z dużą ilością asfaltów i utwardzanych dróg, czyli taka dla  szybkobiegaczy. I przez to, że częściowo miejska - odmienna od wszystkich dotychczasowych, na jakich byłam.
Mam tylko jedno zastrzeżenie - podczas całej trasy, w którą stronę nie biegliśmy, zawsze wiało nam w oczy. Jak będziesz Hubert następnym razem zamawiał pogodę, bierz taką bez wiatru.

P.S.
Bedzie jeszcze film. Jak się zrobi.

poniedziałek, 18 marca 2019

Szybki Mózg na Koncertowej

We środę odbył się drugi etap Szybkiego Mózgu, więc oczywiście nie mogło nas tam zabraknąć. Pojechałam taka trochę walnięta, jak to ostatnio i zakładałam udział zdecydowanie rozrywkowy. No, chyba, że da radę... Startowaliśmy z boiska szkolnego, gdzie czekały już na nas malowniczo utkane w ogrodzenie mapy.

Przyznacie, że fajnie to wygląda?



W oczekiwaniu na start.

Tym razem start był masowy. Cały czas sobie powtarzałam, żeby nie biec za nikim, tylko patrzeć na mapę, ale pokusa jest zawsze. Pierwszy punkt był za boiskiem przykrytym na zimę namiotem, w rogu ogrodzenia. Część osób pobiegła od prawej, a część od lewej strony. Ci, co okrążali od lewej i ci, co okrążali od prawej ale wewnątrz ogrodzenia mocno się sfrajerowali, bo lampion wisiał na zewnątrz ogrodzenia. Ja niestety byłam w grupie lewostronnej i jak pomyślałam sobie ile biegłam daremnie i ile teraz muszę "odbiec" z powrotem, to mało mnie szlag nie trafił. Ale co było robić? Pobiegłam. Dwójka w linii prostej nie była daleko, ale oczywiście trzeba było z jedynki wrócić niemal na start i dopiero lecieć dalej. Trójka była łatwa, a na mnie akurat wtedy musiało spłynąć jakieś zaćmienie umysłu i za nic nie mogłam jej znaleźć. A wystarczyło uważnie obejrzeć mapę, jak już się bloków nie umie do trzech zliczyć. Nawet do czwórki dotarłam, co zdecydowanie powinno bardzo mi ułatwić namierzenie trójki, a ja dalej nic - jak jakaś jełopa. Po długich poszukiwaniach wreszcie znalazłam, a i tak mi się wydawało, że powinna być w innym miejscu. Stała jednak dobrze. Ponieważ na czwórce już byłam, więc przynajmniej wiedziałam gdzie jest, a potem mnie w końcu odblokowało. Szło dobrze aż do jedenastki, bo do dwunastki pobiegłam już mocno naokoło. Ale co ja będę na skróty latać, jak jest tyle różnych możliwych przebiegów, nie? Zamiast pobiec na  wschód, północ, zachód, ja pracowicie obiegłam namiot, potem wzdłuż ogrodzenia szkoły i dopiero w dziurę z dwunastką. Ja to mam fantazję...

 Oczywiście, że wybrałam wariant fioletowy:-)

Potem znowu poszło lepiej i tylko na metę nie od razu udało mi się namierzyć, bo jakoś z dwudziestki ciężko mi się wybiegało. Nawigacyjnie ciężko, bo fizycznie ciężko to miałam cały czas. Na mecie czekał już zaniepokojony Tomek, bo myślał, że przepadłam i trzeba będzie mnie szukać.

Na mecie byłam już mocno niewyraźna.

Po sczytaniu wyników nawet się zdziwiłam, że nie jestem ostatnia, a w wynikach ostatecznych okazało się, że bardzo dużo osób (ze wszystkich tras) ma NKL-ki. Ciekawe, co przegapili?

niedziela, 17 marca 2019

ZZK Kosewko

Po ostatniej serii niepowodzeń nawigacyjno-wydolnościowych miałam poważne wątpliwości czy po ciężkiej sobocie dobrym pomysłem jest lecieć w niedzielę dziesięć kilometrów, ale postanowiłam spróbować. Rano miałam ciśnienie w normie i poza lekkim ćmieniem głowy czułam się dobrze. To już połowa sukcesu. Jednakowoż na wszelki wypadek wolałam założyć, że się zgubię, zmęczę, nie dam rady i spędzę w lesie cały dzień. Na te marne dziesięć kilometrów przygotowałam się więc jak na pięćdziesiątkę - kamizelka biegowa, butelka wody, żarcie. Zastanawiałam się nad namiotem i śpiworem, ale z mapy wynikało, że w okolicy jest sporo cywilizacji, to kwaterę jakąś zawsze można wynająć.
Startowaliśmy znad Wkry i moja trasa wszystkie punkty miała po drugiej stronie rzeki. Myślałam, że będziemy latać mostkiem w te i we wte, ale autor trasy oszczędził nam tych atrakcji. Pierwszy punkt był na samym końcu mapy - całe dwa kilometry pustego przebiegu. W linii prostej, żeby nie było. Prawie pod sam punkt dało się dotrzeć drogami i ścieżkami. Kolejne punkty były już w normalnych odległościach od siebie, za to aż do dziewiątki kręciliśmy się w kółko, bo na PK 3/7 był motylek. Ponieważ skala mapy była dla mnie przyjazna, więc tym razem (w odróżnieniu od biegu z wcześniejszej niedzieli) nie miałam problemów nawigacyjnych i łapałam kolejne punkty bezproblemowo. Im bardziej przesuwaliśmy się na wschód, tym gorszej jakości był las - jeżyny, dzikie róże, zielsko - a wszystko próbowało złapać za nogi i powalić. Przy PK 11 spotkałam Tomka, a ponieważ następny punkt mieliśmy ten sam, ruszyliśmy w jednym kierunku. Oczywiście Tomek przodem i usiłował jak najszybciej mnie zgubić:-) A tu jeżynki za nóżki trzymały (he, he) i prawie do samego końca miałam go na oku. Dwunastka była na skarpie. Jakoś nie gustuję we wspinaczce po pionowych zboczach, ale co było robić? Wlazłam. Wlazłam i to trochę za wysoko i parę metrów podejścia mi się zmarnowało. Buuu. Na trzynastce umyśliłam sobie, że czternastki nie znajdę. Nie wiem dlaczego, ale tak mi się zakodowało. Z podobnie bliżej nieznanych powodów miałam pewność, że siedemnastkę będzie łatwo namierzyć i tym sposobem na czternastkę szłam z siedemnastki. W sumie każda metoda jest dobra. Dodatkowo między trzynastką, a siedemnastką zaliczyłam asfalt, bo tak byłam już zdegustowana jeżynami, że wolałam nadłożyć drogi, ale iść po równym. Od czternastki poprzez piętnastkę na skarpie (znowu wdrapywanie się) i szesnastkę pod skarpą (złażenie) wróciłam do siedemnastki. Stamtąd już było w stronę mety, ale dziewiętnastka i dwudziestka nie były łatwe. To znaczy do znalezienia łatwe, ale dostać się do nich z moja kondycją i zamiłowaniem do wspinaczki, to już mniej. Od dwudziestki to już tylko na most (w pieron daleko) i na metę. Kiedy dobiegłam, myślałam, że mi metę już zwinęli, bo na mapie była zaznaczona w tym samym miejscu co start, czyli powinna być przy naszym samochodzie:-) A była przy samochodzie organizatorów! Na szczęście naprowadzili mnie i mogłam się odbić. Tomek, który przybiegł jakieś dwadzieścia minut po mnie miał mniej szczęścia, bo organizatorzy zebrali mu ostatni punkt. Ale meta jeszcze była, a że zebrany punkt był przy mecie i widać było, że dobiegł w miejsce gdzie stał, więc ma zaliczony.

Tomek na mecie - jeszcze zdążył.


Pamiątkowa fotka przed odjazdem.

Tym razem przebieg mogę pokazać bez większego wstydu. Pewnie, że zawsze można było trochę lepiej, a przede wszystkim szybciej, ale w porównaniu z atrakcjami sprzed tygodnia to śmiało mogę powiedzieć: rewelacja! :-) :-) :-)


środa, 13 marca 2019

Wędrować przed siebie, gdzie oczy poniosą....

W sobotę prosto z parkrunu tradycyjnie pojechaliśmy poorientować się trochę - do Wesołej na WesolInO. Ponieważ wciąż czułam się w nie najlepszej formie, od razu odpuściłam sobie bieganie i postanowiłam skupić się na nawigacji. Jak zobaczyłam mapę, znowu powygryzaną w strategicznych miejscach, wiedziałam, że bardzo trzeba będzie się skupić.

Znowu zaoszczędzili na tuszu:-)

Ustawiłam na starcie odpowiedni azymut i ruszyłam przez białe pole, mogąc ufać jedynie kompasowi. Mogłam także mierzyć odległość, ale jakoś nie pomyślałam o tym. Szłam więc i szłam i nie wiedziałam: jestem za blisko, czy za daleko? A może w ogóle zniosło mnie z azymutu? Kiedy już zaczęłam się poważnie niepokoić, w końcu wypatrzyłam lampion. Ufff. Dwójka weszła już lepiej, ale ogólnie byłam otępiała i ciężko szło mi myślenie.
Na trójkę był dłuższy przelot, między punktami na mapie białe pole i żadnych punktów odniesienia. Nie dość, że azymut zniósł mnie sporo w prawo, to jeszcze nie pilnowałam odległości i pooooszłam, hen za punkt. Ponieważ na mapie były resztki dróg odchodzących od asfaltu, postanowiłam namierzyć się od jednej z nich zakładając, że to ta najbliższa punktu. Niestety, to była już kolejna. Nie wiedząc gdzie dokładnie jestem postanowiłam trochę pokręcić się po okolicy, a jak nic nie wymyślę, to wrócić na start i albo zacząć namierzać się od nowa, albo odpuścić. I nagle zobaczyłam bało-pomarańczową szmatkę w dołku. Co prawda nie była to trójka, a czwórka, ale przynajmniej wiedziałam gdzie jestem. Licząc parokroki i pilnując azymutu pomaszerowałam po trójkę i z powrotem i nawet udało się bezbłędnie trafić w obie strony. Operacja "trójka" zajęła mi dokładnie pół godziny:-)
Z czwórki na piątkę trafiłam dzięki temu, że na mapie uchowały się szczątkowe zarysy charakterystycznego skrzyżowania, a z niego do punktu było już blisko. Szóstka i siódemka weszły  bez problemu, a do ósemki było pod górę. Nawigacyjnie łatwizna, ale wdrapanie się na wydmę zajęło mi sporo czasu. To zdecydowanie nie był dzień na wysiłek fizyczny.
Dziewiątkę znalazłam bez problemu, a na dziesiątce znowu dałam ciała. Najpierw musiałam znowu przeleźć przez wydmę, a potem źle sobie policzyłam mijane drogi i poleciałam o dwie za daleko. Wiecie, jak człowieka łeb napiernicza to i do czterech ciężko zliczyć. Do dziesiątki wracałam się prawie spod jedenastki, po drodze zaliczając siódemkę, bo jakoś mi się na nią trafiło:-) 350 metrów dzielących dziewiątkę od dziesiątki pokonałam w 20 minut. Nieźle, co? W ramach rekompensaty na jedenastkę poszło dobrze, a potem to już nawet szkoda gadać.... Nie wiem co mi się ubzdurało, ale będąc na jedenastce zaczęłam namierzać się na trzynastkę tak, jakbym była na dwunastce. Wiadomo, że nie miało to żadnych szans powodzenia. Co ja się nałaziłam po tym lesie... Do tego krytykując w myślach autorów mapy, że sporej ruiny domu to nie raczyli nanieść na mapę. Kręciłam się wokół tego domostwa i przez długi czas nie dopuszczałam do siebie myśli, że to jednak ten budynek na północ od trzynastki. Powiedziałam sobie w duchu, że skoro ani z biegania, ani z nawigacji nic mi nie wyszło, to poćwiczę chociaż hart ducha i determinację i choćbym miała iść na Leszka, to komplet punktów muszę przynieść. Oczywiście wtedy nie miałam zielonego pojęcia, że zgubiłam dwunastkę. Już po prawie czterdziestu minutach cieszyłam się z odnalezienia PK 13. Na czternastce spotkałam Ulę, która też miała różne przygody na trasie i razem wróciłyśmy na metę.
Ale najbardziej to jestem ciekawa przygód  Przemka, który spędził w lesie 15 minut więcej niż ja, a kiedy go spotkałam przy którymś punkcie był mocno zdegustowany.

Ale jak to nie mam dwunastki????
A tutaj można się ze mnie pośmiać:

Tak się robi 6 km w 2,5 godz.

300 parkrun Warszawa-Praga!

W parkrun wsiąkamy coraz bardziej, więc na trzechsetnej edycji nie mogło nas zabraknąć. Szczęśliwie nie mieliśmy w tym czasie żadnych konkurencyjnych zawodów. Rano łyknęliśmy znowu po szklance soku z buraka, w razie gdyby się nam zachciało bić rekordy, ale muszę powiedzieć, że po informacji o konieczności wypicia pół litra, moja wiara w skuteczność jednej szklanki mocno podupadła. Na dodatek nawet ta jedna szklanka wchodziła opornie. Na domiar złego obudziłam się z bólem głowy i wysokim ciśnieniem. Jakoś jednak zebrałam się w sobie i pojechaliśmy.

Parkrunowa ramka.

Na miejscu zbiórki zastaliśmy zdecydowanie więcej biegaczy niż normalnie, a nawet po raz pierwszy pojawili się Sylwia i Krzysztof - najwyraźniej udało się nam ich zachęcić. Były baloniki, przebierańce różnej maści, fotoreporterzy (my oczywiście wzięliśmy kamerkę), a dla każdej kobiety przed startem talon na goździki, które miałyśmy odebrać na mecie. Po okolicznościowych przemówieniach i tradycyjnym odpytaniu  kto pierwszy raz?, kto z innej lokalizacji? oraz przypomnieniu sponsorów w końcu (tradycyjnie spóźnieni) ruszyliśmy.

I wystartowali!

Tak jakoś wyszło, że wokół nas na starcie stali sami młodzi i silni mężczyźni, więc jak ruszyli, to z kopyta. Ponieważ nie chciałam zostać przez nich stratowana, też musiałam ruszyć w ich tempie. Oczywiście to było dla mnie dużo, dużo za szybko. Jak tylko się ciut przeluźniło, od razu zwolniłam. Daleko nie ubiegłam, kiedy poczułam silny ból głowy. W połączeniu z porannym ciśnieniem nie wróżyło to nic dobrego. Ponieważ biegam raczej dla przyjemności, nie miałam zamiaru umierać ani nawet cierpieć za wynik, więc zwolniłam do bardzo wolnego truchtu i zaczęłam rozważać opcje zejścia z trasy. No ale jak to tak zejść z trasy na trzechsetnym parkrunie? To już lepiej dojść albo się doczołgać! Postanowiłam więc truchtać sobie powoli, a w razie czego maszerować. Na szczęście trucht wystarczył, a chwilami nawet zrywałam się do biegu, ale ostrożnie.

Biegnę, biegnę...

Ania, moja tradycyjna rywalka łyknęła mnie dość szybko, a potem wyprzedzał mnie kto tylko chciał. O dziwo, nie wszyscy chcieli i wcale na metę nie dotarłam taka ostatnia. Gdybym dała radę na końcówce ciut przyspieszyć to przybiegłabym jako setna osoba, no ale nie dałam rady i byłam sto pierwsza.

Upragniona meta!

Na mecie otrzymałam też obiecane wcześniej goździki:
Były także ciastka, ptasie mleczko, ciasto domowej roboty - jak impreza, to impreza! Potem kto chciał mógł sobie zrobić fotkę w parkrunowej ramce, a na koniec oczywiście wszyscy ustawiliśmy się do grupowej fotki.

Nas to tylko oprawić w ramkę:-)

Uwaga: wszystkie zdjęcia (oprócz goździków) pochodzą z parkrunowego FB, a autorami są Agnieszka i Michael.

A teraz najlepsze - film!

sobota, 9 marca 2019

Ostatki z mapą

Tradycyjnie w ostatni dzień karnawału zamiast bal (czy chociażby domówkę) wybraliśmy włóczenie się z mapą po ciemnych zaułkach  Pragi, czyli zaliczyliśmy drugą część Kusaków. Znowu startowaliśmy znad Jeziora Gocławskiego, ale ja doszłam na start oświetloną alejką, a Tomek znalazł rozsądniejsze miejsce parkingowe, czyli oboje nie popełniliśmy błędów z poprzedniego razu. Na starcie byliśmy pierwsi i musieliśmy czekać na organizatorów.
Znowu dostaliśmy jakieś zbereźne mapy z rozbieraniem i po kartce plątały nam się staniki, muszki i skarpetki. Gdzie reszta odzieży - wolę nie dociekać.
Z dwunastu wycinków część była zlustrowana, część obrócona, część kompletnie ciemna i nieczytelna, czyli nie zapowiadało się łatwo. Ja nawet nie próbowałam ogarniać mapy, tylko od razu założyłam, że idę za Tomkiem i mam wszystko gdzieś. Ponieważ zarządził obejście jeziorka dookoła - nie protestowałam. Kazał szukać PK P - szukałam i nawet wskazałam mniej więcej miejsce, ale że ślepoty z nas, to stojąc przy drzewie z lampionem, nie zauważyliśmy go. Wobec braku sukcesu nad wodą, postanowiliśmy pójść wzdłuż Alei Stanów Zjednoczonych, zakładając, że coś tam musi być. Po drodze jeszcze Tomka natchnęło, że minęliśmy PK M, ale niedużo, więc wróciliśmy po niego.
Dotarliśmy do bloków ułożonych w trzy identyczne schematy, które nawet pamiętałam z oglądu mapy okolic, którego zapobiegawczo dokonałam przed wyjściem z domu. Między tymi blokami spędziliśmy pięćdziesiąt minut usiłując znaleźć cztery punkty. Jak znaleźliśmy jeden, to inne do niego nie pasowały położeniem, jak inny, to część pasowała, a część nie. W końcu połapaliśmy się, że na początku zgarnęliśmy stowarzysze i to od nich namierzaliśmy się dalej. Ostatecznie udało się wszystko naprostować, ale ile się ułaziliśmy, to nasze. Ja to nawet w tych emocjach zapomniałam, że miałam mieć wszystko gdzieś i aktywnie szukałam i kombinowałam. Na koniec zgarnęliśmy jeszcze punkt przed kładką i w końcu mogliśmy przejść na drugą stronę A.S.Z.
Po drugiej stronie niestety nie było łatwiej. Znowu nabraliśmy się na podobny układ budynków, wzięliśmy stowarzysza i namierzając się od niego bezskutecznie szukaliśmy kolejnych punktów. Ogarnięcie sytuacji, zrobienie przebitki i odnalezienie wszystkich punktów w okolicy zajęło nam prawie czterdzieści minut. Przy tym tempie nie zanosiło się, że zdążymy dotrzeć do mety przed świtem, a organizatorzy straszyli zwinięciem się o 21:20. Na szczęście potem poszło już łatwiej, a kolejną przebitkę zrobiliśmy bez wracania się i szukania, bo po prostu nad kanałkiem wzięliśmy lampion z drzewa za wcześnie. Po powrocie nad jeziorko udało się znaleźć przeoczony wcześniej punkt P i nieoptymalnie pójść na X. W międzyczasie Tomek mierzył jakieś odległości, ale nie wnikałam, bo zadania to ja z natury bojkotuję. Dotarliśmy w pobliże mety i wciąż brakowało nam dwóch punktów do wymaganych dwudziestu. Ja miałam już dość i trochę, więc złożyłam broń i zostałam na mecie, Tomek poleciał po brakujące U i B. No, po U to tam dużo się nie nabiegał, ale B było na końcu jeziora.
Spędziliśmy rekordową ilość czasu na trasie zaliczając wszystkie minuty lekkie i dodatkowo trzydzieści dwie ciężkie. Nikt tyle nie miał! A i tak nie zajęliśmy ostatniego miejsca. bo byliśmy bez bpk-ów i bez stowarzyszy.

Nieźle zaplątana trasa.

czwartek, 7 marca 2019

ABC, czyli jak zostałam Grażyną orientacji.

No dobra - dam się Wam z siebie pośmiać. W pierwszym odruchu chciałam przemilczeć i udawać, że niby nic, ale co się będę sama oszukiwać.
Niedzielę zaplanowaliśmy sobie ambitnie - trening ABC, ale na najdłuższych trasach. Tomek zapisał się na siedemnastokilometrową, ja na dyszkę. Ostatecznie musimy trenować przed RDS-em, nie? Rano łyknęliśmy po szklance soku z buraka i ruszyliśmy na podbój świata. Chyba nie wyglądaliśmy na takich chojraków, bo najpierw dostaliśmy mapy z krótszymi trasami i musieliśmy prosić o podmiankę.
Tomek oszacował, że jemu to zejdzie pewnie ze trzy godziny, więc przyjęłam, że nie muszę się jakoś specjalnie spieszyć, bo potem musiałabym czekać na niego. Kilka pierwszych punktów mieliśmy takich samych i nawet trochę się umawialiśmy, że do pierwszego pobiegniemy razem, ale gdzie tam... Jak Tomek ruszył, to tylko kurz po nim zobaczyłam. Ja nie potrafię przez las, a zwłaszcza przez młodniki zasuwać tak szybko.
Na mapie 1:15000 biegałam chyba ze sto lat temu, więc kompletnie nie umiałam oszacować odległości. Punkt pierwszy przeleciałam o jakieś 300 metrów, bo wydawało mi się, że duża droga jest za blisko i to na pewno nie ta właściwa. Jakby była jakaś inna do wyboru. Nie wiem jakim cudem trafiłam na właściwe miejsce - kiedy uznałam, że jestem za daleko, po prostu ruszyłam w przeciwnym kierunku i dosłownie wlazłam na drzewo z taśmą.
Do dwójki było łatwiej, bo miejsce było bardziej charakterystyczne, no i bardziej się pilnowałam z odległościami. Na trójkę wybrałam opcję z ominięciem strumyka, bo nie wiedziałam jak duży jest i czy da się przejść. Za to dla urozmaicenia przeszłam się po wale, walcząc zaciekle z jeżynami i inną roślinnością, znacząc swój ślad własną krwią z rozoranych nóg. Przy trójce kłębił się tłum ludzi, bo jakaś stara taśma wisząca na niewłaściwym drzewie wprowadziła trochę zamieszania. Docelowo wszyscy trafili tam, gdzie trzeba. Czwórka była rzut beretem od trójki, chyba dla sprawdzenia czujności:-)
Do piątki było jakieś półtora kilometra i bałam się czy utrzymam azymut i wstrzelę się między domostwa na końcówce odcinka. Udało się. Punkt postanowiłam zajść od strony linii wysokiego napięcia i to był dobry pomysł, bo taśmę od tej strony było widać już z daleka. Piątki nie udało się podbić, bo dziurkacz był totalnie zapchany. Razem z grupą młodych ludzi usiłowaliśmy powyciągać strzępki papieru, ale bez sukcesu. Potem dowiedziałam się, że to Tomek zepsuł dziurkacz. Sabotażysta jeden!
Na piątce moje sukcesy nawigacyjne skończyły się. Jak łatwo się domyślić, pod linią wysokiego napięcia kompas nie bardzo chciał współdziałać z mapą i kręcił się, jak mu się zachciało. Najpierw spróbowałam odsunąć się od linii, ale kiedy wpakowałam się w nieprzebytą gęstwinę, pokornie wróciłam pod druty. Pod linią wbiegłam sobie na górkę, zbiegłam z górki i postanowiłam w końcu odbić na północ wzdłuż strumyka. No, niestety - nie był to ten strumyk, który miałam zaznaczony na mapie, a ponieważ znowu przestałam pilnować odległości, sądziłam, że jestem znacznie bliżej piątki niż w rzeczywistości byłam. A potem doznawałam kolejnych zaćmień umysłu. Leciałam porządną drogą - jedyną jaka w tej okolicy była na mapie, ale wcale nie skojarzyłam, że to ta. Dotarłam do jeszcze większej drogi i zagrodzonych pastwisk. Na mapie miałam to jak wół odmalowane, ale... jakoś nie skojarzyłam. Usiłując obejść pastwiska, doszłam prawie pod punkt, brakło mi marnych 150 metrów i zawróciłam. Sądziłam, że do szóstki to jeszcze daleeeko. No, to szłam sobie dalej, szłam (czasem podbiegając) i w końcu teren zaczął mi pasować do szóstki - pola z jednej strony, pola z drugiej, a w środku las na górce. Nieduży ten las - w kilkanaście minut przeczesałam cały - drzewo po drzewie. Taśmy oznaczającej punkt nigdzie nie było. Mało tego - nie było śladu, żeby ktokolwiek tam chodził. Wyszłam na drogę za laskiem, pobiegłam kawałek w jedną stronę, kawałek w drugą, ale nie wniosło to niczego nowego do mojego oglądu rzeczywistości. Jak nie wiedziałam gdzie jestem, tak dalej nie wiedziałam. Kiedy zerknęłam na zegarek okazało się, że jestem w drodze ponad dwie godziny, zrobiłam 1/3 trasy i w zasadzie jeśli chcę wrócić mniej więcej tak jak Tomek, to pora zacząć szukać mety. Tylko gdzie???? To znaczy wiedziałam, że muszę kierować się na północny zachód, ale to jednak trochę za mało danych żeby trafić w jedno, konkretne miejsce. Zeszłam do drogi biegnącej na północ i ruszyłam, bo w sumie był to jedyny pomysł jaki mi przyszedł do głowy. Droga porządna to i leciało się fajnie i tak się rozmarzyłam i zaczęłam wyobrażać sobie, że jestem na pięćdziesiątce, do kolejnego punktu mam pięć kilometrów i jaka to ja dzielna jestem, że tak sama na taką długą trasę się wybrałam i inne podobne głupoty. Jak mi się już znudziło na północ, to skręciłam sobie w drogę na zachód i leciałam aż ubzdurało mi się, że jestem w okolicy siódemki. Nie żebym ją planowała brać, ale jakoś teren mi się znowu zgodził i nic to, że byłam ponad kilometr od siódemki, w linii prostej. Ale ukształtowanie terenu było faktycznie podobne - kończyła się droga, a przed sobą miałam strumyk. Każdy by się pomylił:-) Postanowiłam wrócić kawałek na południe, żeby wbić się w drogę idącą już mniej więcej na metę. Drogi nie było, bo i skąd skoro byłam w innym miejscu. Był za to strumyk. Myślałam, że dziwnym trafem wróciłam do strumyka przy siódemce i idąc nim dotrę do właściwej drogi. I wiecie co? Dotarłam. Mimo, że to wcale nie był ten strumyk. Na ostatniej prostej zaczęłam już spotykać innych biegaczy, więc poczułam się uratowana, bo to znaczyło, że meta blisko. I do tego zdążyłam przed Tomkiem, który faktycznie wyrobił się gdzieś w okolicach trzech godzin, no może z małym hakiem. Ja zrobiłam 15 km, a Tomek 23,5 km.
To co ja to ostatnio pisałam? Że jakoś mi dobrze idzie, azymuty i te sprawy...
Jedno się tylko zgadza - nie wpadłam w panikę i samodzielnie wybrnęłam z opresji. I jestem z tego powodu bardzo, bardzo dumna!

A tak wygląda mój mocno abstrakcyjny przebieg:


Śmiesznie?

niedziela, 3 marca 2019

4 sekundy wyciśnięte z buraka.

Tak się czasem włóczę po Internetach i czytam różne takie biegowe strony i na którejś z nich wyczytałam, że anemicy to tak średnio mają szansę na szybkie bieganie. Ponieważ ja zawsze miałam dość marne wyniki krwi, więc od razu poleciałam zrobić sobie morfologię, bo jak wyjdzie nie bardzo, to będę miała czarno na białym, że to nie ja jestem winna marnemu bieganiu, tylko anemia. Wyszło tak sobie - jeszcze w granicach normy, ale na samiutkim dole widełek. No to (naczytawszy się uprzednio jak polepszyć parametry bez leków) od razu poleciałam do sklepu i kupiłam wątróbkę, kaszankę i salceson. Za wątróbką nie przepadam prawdę mówiąc, kaszanka jest dla mnie raczej neutralna, a salceson lubię. Tak poleciałam po mięsnych rzeczach, bo ponoć żelazo hemowe lepiej się wchłania. Ale, ale - co sobie będę żałować? Następnego dnia dokupiłam worek buraków, pęczek pietruszki i chciałam jeszcze kilo gwoździ, ale w Auchan nie mieli:-( Pocieszyłam się, że w takiej pędzonej pietruszce to oprócz żelaza mam jeszcze pewnie całą tablicę Mendelejewa, więc i tak jestem do przodu i na swoje wyjdę. Z buraków utoczyłam trochę soku, spróbowałam, powstrzymałam odruch wymiotny i czym prędzej dorzuciłam do sokowirówki marchewkę i jabłko. Takie trio weszło bezproblemowo. Po fazie eksperymentów na własnym, żywym organizmie, postanowiłam napój przetestować na większej próbie badawczej, czyli na Tomku (większy ode mnie). Ustaliliśmy, że w sobotę przed parkrunem wypijamy po szklance soku i lecimy zrobić życiówki. Udało nam się wcisnąć w siebie po niepełnej szklance cudownego napoju, bo wcześniej zjedliśmy śniadanie i miejsce w żołądku było zajęte. Przed biegiem zrobiliśmy porządną rozgrzewkę, żeby nie było to czy tamto i od startu ruszyliśmy ostro. Moja tradycyjna konkurentka, podobnie jak tydzień wcześniej, została z tyłu, a ja gnałam napędzana tymi burakami. Gdzieś w połowie trasy konkurentka dogoniła mnie, wymieniłyśmy grzeczności, po czym przyspieszyłam zostawiając ją za plecami. Nooo, tego jeszcze nie przerabiałam.

 Fotka z parkrunowego fejsa - autorem jest Arek.

Gdzieś tak przed ostatnią prostą trochę chyba musiałam zwolnić, bo parę osób mnie wyprzedziło, chociaż może po prostu zaczęli tak wcześnie finiszować. Konkurentka dopadła mnie przed ostatnim zakrętem, ale słyszałam, że dyszy nie mniej ode mnie. Długą chwilę biegłyśmy łeb w łeb. Zdekoncentrował mnie Tomek, który widząc co się dzieje, zaczął mnie dopingować. Niestety, okazało się, że doping bardziej pomógł rywalce i wyprzedziła mnie o 5 sekund. Ale i tak pobiłam własny rekord i mam nową życiówkę! Poprawiłam swój rekord o całe CZTERY sekundy!Tomek swój też! Ale tylko o trzy:-) Ludzie! Jakie te buraki człowiekowi dają przyspieszenie! :-)
W drodze do Wesołej (bo pojechaliśmy jeszcze na WesolInO) doczytałam w Internetach, że tego soku to trzeba wypić pół litra żeby zadziałał, a nie - jak my - małą, niepełną szklaneczkę. Bo widzicie - najważniejsze, że my w te buraki uwierzyliśmy! Pomogło! Zresztą gdybym wypiła pół litra soku, to czas miałabym dużo, dużo gorszy, bo na trasie biegu nie ma toalet i musiałabym pewnie lecieć na najbliższą stację benzynową.

Na WesolInO już nie planowałam bić żadnych rekordów, a jedynie nie zgubić się i dotrzeć na metę. Kiedy zobaczyłam mapę, jeszcze bardziej zapragnęłam nie zgubić się. Na mapie większą część kartki zajmował opis punktów i legenda, tak 2/3 strony było po prostu białe, niezadrukowane, a w rogu widniały kółeczka oznaczające PK i linie łączące te kółeczka. Jak się dobrze przyjrzeć, to można było jeszcze gdzieniegdzie odnaleźć jakieś szczątki treści pod kółeczkami i liniami i... to wszystko. Jednym słowem - trasa Świętego Azymuta.

Chyba na tuszu oszczędzają:-)

Całe szczęście, że akurat azymuty, to jedna z niewielu rzeczy, które mi w tej orientacji dość dobrze wychodzą, więc założyłam, że jakoś dam radę. Zresztą, dość niepostrzeżenie, przeminęły już czasy, kiedy zgubiwszy się wpadałam w panikę i albo biegłam gdziekolwiek przed siebie, albo wracałam na metę, jeśli wiedziałam gdzie ona jest. Teraz potrafię się zlokalizować porównując mapę z terenem i zamiast histeryzować, myślę. Nawet działa.
Moja trasa miała pięć kilometrów i trochę podbiegów. Ponieważ po rekordach byłam już ciut wycięta, więc nie nastawiałam się na szybkość, a jedynie celność. I muszę przyznać, że z tym ostatnim nie miałam problemów. Truchtałam sobie z punktu na punkt, na azymut oczywiście i z reguły zawsze wychodziłam na lampion, a jak nie, to przynajmniej był w zasięgu wzroku. Pod górę częściej podchodziłam niż wbiegałam, przez las też nie zawsze dało się biec, toteż i czas miałam taki mniej ambitny - prawie godzinę. Na dobiegu do mety spotkałam Tomka i na ostatniej prostej zrobiliśmy sobie wyścig. Wygrałam. Albo dał mi wygrać:-)
Muszę przyznać, że sobota była dobrze wybieganym dniem!

Tak wygląda mój przebieg. Chyba dość przyzwoity?

Barchankowe zapuski

No to ile pączków zjedliście w Tłusty Czwartek? Ja sześć (dwa duże i cztery małe), a potem pojechałam na Kusaki. Bo wiecie - tam też miały być pączki:-) Tyle, że najpierw trzeba było na nie zasłużyć. Już samo dotarcie na start okazało się dla mnie karkołomnym zadaniem, bo wiedząc, że Tomek ma dla mnie czołówkę, nie wzięłam ze sobą żadnego źródła światła. Od autobusu na miejsce zbiórki musiałam przejść brzegiem Jeziora Gocławskiego w całkowitych ciemnościach. Bałam się głównie tego, że potknę się na czymś wystającym i wpadnę do wody, a temperatura zdecydowanie nie zachęcała do kąpieli.
Na starcie dowiedziałam się, że Tomek już kilka razy przejechał obok i najwyraźniej od pół godziny szuka miejsca gdzie mógłby zaparkować. Po kolejnej pół godzinie wreszcie się zjawił. Podejrzewałam, że od miejsca postoju musiał przyjechać kilka przystanków autobusem i jeszcze dojść pieszo, ale uspokoił, że całą trasę da się pokonać pieszo. Noo, da się - ja to nawet już 70 km daję rade:-)
W końcu wystartowaliśmy. Na naszej mapie były same gacie - damskie i męskie. I jeszcze tak rozpustnie skonfigurowane. Autorowi najwyraźniej zapusty pomyliły się z rozpustą! :-)
Gacie damskie układały się według jednego schematu, a męskie według drugiego. Oba schematy w jakiś tam sposób nakładały się na siebie. Gacie męskie pokrywające się ze startowymi damskimi znaleźliśmy od razu, więc łatwo zgarnęliśmy PK 20, 8 i 21. Czujnie zauważyłam, że 21 pokrywa się z 17, a stamtąd polecieliśmy na PK 16. W tym miejscu, z braku innej koncepcji, wróciliśmy wzdłuż jeziora do kanałku, bo w jego okolicy miały być PK 1 i 2. W porę zauważyliśmy, kolejny punkt podwójny: 1 i 13, a że każdy był na innym wycinku, dawało nam to spore pole manewru. Wzięliśmy kolejno 14, 15 i 2, które było też dziesiątką. Na dziesiątce spotkaliśmy Leśne Dziady i mijaliśmy się z nimi aż do dwunastki. Na dwunastce skończyły nam się koncepcje na dalszą trasę. Tomek wykoncypował, że gdzieś na północ powinny być PK 18 i 19. Piotrek, którego spotkaliśmy, uświadomił nas, że 18 i 19 są bliżej mety, ale postanowiliśmy sami się o tym przekonać. Faktycznie - zamiast tych dwóch znaleźliśmy trójkę i czwórkę. Też dobrze. Ja w tym momencie już straciłam wątek i szłam za Tomkiem licząc na to, że wie co robi. Moja wiara w niego upadła na ulicy Franciszka Żymirskiego, gdzie z zapałem godnym lepszej sprawy szukaliśmy PK 19. Kompletnie nie wiedziałam gdzie jesteśmy, ale byłam stuprocentowo pewna, że nie tam gdzie twierdził Tomek, że jesteśmy. Po długich minutach argumentacji popartej niezbitymi dowodami w postaci okolicznych zabudowań, udało mi się przekonać go, że szukamy w złym miejscu. Oczywiście nie znaczyło to, że wiedziałam gdzie szukać. Tak miotając się po okolicy w końcu Tomek wypatrzył właściwe miejsce, żłobek i budę, na której mieliśmy znaleźć odpowiedź na pytanie: A jaka micha? Budę oblecieliśmy kilkakrotnie dookoła, ale żadnej informacji o misce nie znaleźliśmy. Już mieliśmy się poddać kiedy Tomek nadepnął na sponiewierany, leżący na ziemi banner z odpowiedzią na nasze pytanie. Mając dziewiętnastkę, do osiemnastki trafiliśmy bez problemów, a Tomek dopatrzył się, że przy przedszkolu jest też wycinek z punktami 5, 6, 7. Szóstkę z założenia odpuściliśmy, bo na mapie był jeden punkt nadmiarowy, a w drodze na metę zgarnęliśmy jeszcze dziewiątkę. Tomek wyliczył jeszcze odległość i azymut z zadania, a tak dla fantazji azymut wymierzył do góry nogami:-) Mi się nie chciało mierzyć, więc nie mogłam zweryfikować poprawności. Ale co tam... Grunt, że na metę trafiliśmy. Bo wiecie - na mecie pączki, pączusie, pączeczki. Tomek to chciał wziąć jednego na spółkę, ale taka głupia to ja już nie jestem - żeby pączka odpuścić???? Fakt, po kolejnym tego dnia pączku trochę mnie zemdliło, ale przeciez musi mi ich wystarczyc na rok - do kolejnego Tłustego Czwartku.

Takie gacie!