niedziela, 31 maja 2015

10xsolo

Ponieważ na sobotę mieliśmy plany na różne czynności "w domu i zagrodzie", postanowiliśmy przejść etap raz, dwa i wracać. Kiedy zobaczyłam mapę, poczułam jak raz, dwa ulatuje z wiatrem.
- Szarość! Widzę szarość! - mogłam sparafrazować film.
Mapa lidarowa nie jest moją ulubioną mapą, a nawet bardzo nieulubioną. Na szczęście T. miał do niej całkiem przyjacielski stosunek, a nawet jakby się ucieszył na ten widok. Dziwak jakiś.
A może i nie dziwak, bo jak już mi pokazał o co w tym wszystkim chodzi, to szybko udało sie dopasować wycinki we właściwe miejsca.
Zaczęliśmy od końca, czyli od dwunastki, bo stała przy asfalcie i trudno byłoby jej nie znaleźć. Przy okazji ustaliliśmy sobie skalę mapy, bo na prostym najlepiej. Do jedenastki droga tak łatwa, że sama bym trafiła. Z jedenastki na ósemkę też bez problemu, ale chwilę zajęło nam znalezienie lampionu, bo mapa mówiła o górce, a rzeczywistość o dołku na górce. No, chyba że wzięliśmy stowarzysza.
Na dziesiątkę pomknęliśmy grzbietem, licząc dokładnie parokroki, więc trafienie nie było żadnym wyczynem. Co prawda po drodze widzieliśmy osoby z naszej trasy podbijające jakieś dziwne punkty, ale nie daliśmy się zwieść na manowce. Przy dziewiątce doszło do krótkiego spięcia, bo każde z nas obstawiało inny lampion i każde miało swoje racje. Lampion T. okazał się lepszy. Do tego stopnia lepszy, że ktoś bardzo chciał go mieć na własność i wziął sobie. Została tylko samotna, smutno dyndająca kredka.
Po dziewiątce coś mi się zacięło i T. musiał mnie doprowadzić do kolejnego PK, bo nijak nie mogłam połapać się w kierunkach. Po sczesaniu kawału lasu w celu ustalenia który rów jest który, podbiliśmy szóstkę i ruszyli na czwórkę. Znów odnalazłam swój wewnętrzny kompas i mogłam lecieć przodem.
A przy czwórce ruch jak na Marszałkowskiej, z krzaków nagle powyłaziło tyle luda, że aż dziw, gdzie oni się chowali do tej pory. W stronę siódemki szliśmy już za tłumem, bo inaczej się nie dało - szeroka, prosta droga. A za siódemką tłum poszedł w rozsypkę, bo każdy dalej przedzierał się według własnej koncepcji.  Pomysł pójścia drogą (trochę naokoło, ale wygodniej), od razu odrzuciliśmy, bo przecież nie byliśmy tam dla wygody, poza tym brzydzimy się łatwizną. W związku z tym weszliśmy w krzale, bruzdy, dziury i inne kłody pod nogi. Nasz punkt miał być w drobnym zagłębieniu, w otoczeniu dołków. Jak na złość w okolicy nie było ani pół dołka. Jakaś grupa młodzieży czesała teren równolegle. Dzieląc się wrażeniami:
- Macie coś? - przesuwaliśmy się to w prawo, to w lewo, to w górę, to w dół mapy. Z krzaków wyłonili się B. S. i D. W. Ponieważ byli na trasie TZ, szukali innego dołka niż my, ale stowarzyszonego z naszym. Szukali równie bezskutecznie, jak i my. Po chwili do grona poszukiwaczy dołączył D. M. Już nie wiem, kto natknął się na te upragnione dziury, ale skorzystali wszyscy.
Przy PK 3 znowu natknęliśmy się na B. i D., bo ich okop był tuż obok naszego. Do kolejnego punktu, dla przyzwoitości poszliśmy równoległymi ścieżkami. A właściwie my to już pobiegliśmy, bo czas zaczął się nam gwałtownie kurczyć. T. wykazał się lepszą kondycją (a coś marudził o skręconej kostce) i zostawił mnie daleko w tyle. Za to PK 1 musiał podbijać w samotności! Dobrze mu tak!. Na metę wpadliśmy chyba w ostatniej minucie, ale z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku:-)

sobota, 30 maja 2015

Majaczki Magdalenki

Ponieważ zbiórkę na Majaczki zarządzono tuż przy Ogrodzie Saskim, nie mieliśmy wyjścia - trino "Pamiątka Osi Saskiej" musiało zostać zrobione. W efekcie, kiedy dotarliśmy na start byłam już zmęczona i marzyłam o powrocie do domu. Oczywiście nie miałam odwagi zaproponować tego T.
Pobierając kartę startową, tak się zastanawiałam z kim by tu dzisiaj pójść, bo z T. to już mamy prawie całkowitą rozdzielność trasową (poza TMWiM). Jakieś licho podkusiło mnie iść samej. Ostatecznie na trasie zawsze mogłam się do kogoś podłączyć, a w razie zgubienia się w mieście, jest kogo spytać o drogę.
Tuż przede mną ruszyły Leśne Dziady. Zaczęłam się łamać, czy nie iść z nimi.
- Idziecie na szóstkę? - zagadnęłam?
- Zaczniemy od siódemki.
- O, nie! Nie będę zmieniać planów! - pomyślałam i bohatersko oraz samotnie ruszyłam przed siebie.
Już z daleka zobaczyłam dorodny lampion na drzewie. Co prawda nie wisiał tam, gdzie powinien, ale uznałam, że na stowarzysza się nada. A poprawić ewentualnie jeszcze będę mogła. Jak mi się zachce.
Za pomocą lupy odszyfrowałam, co kryje się pod dziesiątką. Byłam tam z godzinę temu!
- No to przynajmniej jeden punkt będę miała poprawny - ucieszyłam się jak głupia. Pytanie do PK brzmiało: komu dedykowany jest pomnik? No, żesz! Po pierwsze to nie pomnik, po drugie nie jest nikomu dedykowany, tylko upamiętnia.
- Może jednak źle trafiłam? - pomyślałam z żalem. Wpisałam w kartę odpowiedź mieszczącą się w granicach szeroko rozumianego błędu i ruszyłam dalej.
Trochę brakowało mi skali mapy, ale jej wyliczenie wciąż odkładałam na później. Trafienie do jedenastki wydawało mi się łatwe - iść przed siebie, zostawiając za sobą dziesiątkę. Tylko ile iść? Niby jakiś skwerek był w sensownej odległości, ale wydał mi się mały i zbyt niepozorny. Postanowiłam zobaczyć co jest dalej. Granicę tego "dalej" wciąż przesuwałam o parę metrów i niewiele brakowało, a zatrzymałaby mnie dopiero Wisła. Zawróciłam. Zaczął we mnie narastać bunt.
- Głupie InO! Głupie! Nie bawię się!
Postanowiłam wrócić na start/metę i poczekać na T. Przy ponownym mijaniu skwerku nabrałam pewności, że to ten właściwy, ale co z tego? Pod wytypowanym przeze mnie drzewem siedziała jakaś parka i namiętnie się całowała. Przecież nie będę przeszkadzać. Zresztą i tak już zrezygnowałam z zabawy.
W okolicach PK 6 niespodziewanie natknęłam się na Dziady. Z obłędem w oczach szukali właściwego lampionu. No proszę, ile biegania sobie zaoszczędziłam biorąc stowarzysza!
Byłam już blisko mety, kiedy coś mnie podkusiło sprawdzić jeszcze tylko jeden PK. Bo ta siódemka, co to Dziady od niej zaczęły, taka prosta się wydawała. Trafiłam, ale doszłam tam możliwie najdłuższą drogą i najbardziej naokoło jak się dało. No bo kto by przypuszczał, że każda dziura, w którą weszłam próbując skrócić drogę, kończy się płotem lub budynkiem??? Obleciawszy więc pół Warszawy zdobyłam wreszcie siódemkę. Skonstatowałam, że koło ósemki też już byłam idąc na te "skróty", więc wróciłam po nią. Z ósemki to właściwie jakoś by się dało może tę dziewiątkę namierzyć. Lupa powiedziała mi, że mam szukać pomnika Kopernika. Gdybym znała Warszawę, pewnie wiedziałabym gdzie to jest i mapa byłaby mi niepotrzebna....
Żeby znowu nie przesadzić z odległością, ustaliłam wreszcie przybliżoną skalę mapy i ruszyłam. Kiedy zaś zobaczyłam idącą z naprzeciwka A. K. wiedziałam, że na pewno jestem jeszcze na terenie zawodów, a kto wie, może i we właściwym miejscu. I tak faktycznie było. Pytanie do punktu oczywiście mnie dobiło, bo licho wie jak to się fachowo nazywa, to co on tam sobie trzyma. Teraz już wiem, że to sfera armilarna.
Z dziewiątki postanowiłam jeszcze raz pójść na ten nieszczęsny skwerek, bo może wreszcie skończyli z tym całowaniem. Ufff.... skończyli. Spisałam kod i kolejny raz dzisiaj przemaszerowałam przez Ogród Saski. Na pewno już się w nim nie zgubię.
Zaczynało się robić późno i przemknęła mi przez głowę myśl o mecie, ale postanowiłam zaliczyć jeszcze PK 2, bo wydawał się blisko.  Byłby blisko, gdybym wiedziała gdzie jest najbliższe przejście przez ulicę. Oczywiście, że poszłam do najodleglejszego. Kiedy już wróciłam prawie spod Łomianek i znalazłam potrzebny pomnik, znowu musiałam odpowiedzieć na kolejne bzdurne pytanie, co postać trzyma w dłoni. A kto go tam wie, co on trzyma? Kawał betonu, marmuru czy z czego tam robią te pomniki. Na jakiś rozwinięty papier to wyglądało. Teraz to sobie doczytałam, że to plan fortyfikacji West Point, ale kto normalny wie takie rzeczy z marszu????
Ponieważ trójka była dość blisko, ruszyłam w jej kierunku. Tak mi się te ścieżki średnio zgadzały względem budynku, co to tam jego kawałeczek się na mapę załapał, ale spisałam jedyny napotkany lampion, bo zawsze to coś. Jedynki szukałam długo i namiętnie. Na mapie jak wół "Teatr Praga", a w terenie Centrum Kultury. Obleciałam wszystkie ulice w promieniu siedmiu kilometrów - teatru ani widu, ani słychu. Zagadnięta ludność tubylcza na wszystkie świętości zaklinała się, że absolutnie nie ma tu takiego teatru, a najbliższy to Teatr Capitol. Wobec powyższego olałam, zwłaszcza, że na stylach i tak się nie znam.
Zaczęłam przemieszczać się w okolice mety. Trochę żal mi było dwóch punktów, do których jeszcze nie dotarłam i zaczęłam po cichu kombinować, że w sumie to nie jest daleko i jeśli na skrzyżowaniu skręcę w prawo, a nie w lewo na metę, to raz, dwa je zgarnę. Zanim doszłam do skrzyżowania mój telefon zaczął rozpaczliwie dzwonić.
- Oho, T. mnie szuka. Nici z czwórki i piątki.
Faktycznie, na mecie czekali już tylko na mnie. Odpuściłam. No, ale przecież na pewno bym je znalazła, więc tak dla sprawiedliwości, to nie powinni mi wlepiać za nie po 90 punktów kary. Nieprawdaż? A za bohaterskie samodzielne przejście powinnam dostać nawet jakieś dodatnie punkty!
Wraz z wynikami okaże się, czy jest jakakolwiek sprawiedliwość na tym świecie!

piątek, 29 maja 2015

Tappabuchino czyli Mokotek trójzębnokątny.

Jako, że Tappa sprzężone było z urodzinami autora tej imprezy, zostałam podstępnie namówiona do wyprodukowania tortu. Samo wyprodukowanie nie jest wielkim wyczynem, podstęp zaczynał się w kwestii ozdobienia tegoż. Zupełnie zapomniałam, że w kategorii wzornictwa jestem  na poziomie malowideł naskalnych (albo i poniżej tego poziomu). Jednakowoż wspólnym wysiłkiem rządu i całego społeczeństwa udało się spreparować obiekt biało-różowomajtowy, który może piękny nie był, ale smaczny raczej tak.



Po odśpiewaniu tradycyjnego "Sto lat" i sprawdzeniu, czy aby na pewno tort jest zjadliwy, trzeba było zacząć myśleć o wyruszeniu na trasę. Nie byłam nastawiona na chodzenie wyczynowe, weszłam więc z towarzyski związek z A. M. i D. M. Ruszyliśmy. Trasa TP, więc na szczęście nie wymagała większego wysiłku intelektualnego. Szybko wyczailiśmy, że punkty są podwójne i opracowaliśmy strategię "jak najwięcej, jak najmniejszym kosztem". Ale wiadomo, jak się idzie i gada, a nie pilnuje mapy, to nie zawsze wychodzi najmniejszym kosztem. Te kilkanaście nadmiarowych kroków jakoś jednak odżałuję.
Polegliśmy na zadaniu. "Jakiego koloru Kamień występuje na trasie?"  Kamień, to kamień... Skoro mieliśmy nim rzucać z PK D, to i w okolicach PK D szukaliśmy. Kamieni, takich poręcznych do rzucania, było multum. I wszystkie szare. Kto by tam zwracał uwagę, że w zadaniu słowo "kamień" było z wielkiej litery?  A swoją drogą, to ciekawa jestem, jak też autor wyobrażał sobie rzucanie ulicą?????
Przy zadaniu drugim zaplątaliśmy się w piętrowe układy równań i całe szczęście, że A. wpadła na pomysł wykorzystania kalkulatora, bo do dzisiaj chyba przeliczalibyśmy parokroki na rzuty kamieniem.
Ale wreszcie wiem ile wynosi ten osławiony rzut kamieniem:-)

czwartek, 28 maja 2015

Wkręcona w Puchar Bielan

Dałam się wkręcić, bo wkręcona trasa miała być krótka. Tym razem ubrałam spodnie z porządną gumką, buty zawiązałam na dwa supły i byłam gotowa zwyciężyć.
Schody zaczęły się już na starcie, bo jakiś sadysta wymyślił, że po mapę trzeba wbiec na górkę. Niby wysoka nie była, ale pierwsze zasapanie zaliczyłam. Ponieważ z górki nikt nie wracał, więc i ja przeleciałam ją na wylot i dopiero wtedy zajrzałam do mapy. Jedynka kawałek za blokiem, nawet ją od razu namierzyłam. Do dwójki chyba mało optymalnie poleciałam, bo co chwilę coś pozagradzane, ale na szczęście kopczyk z lampionem widać było z daleka. Przy dwójce dostałam od nóg pierwsze ostrzeżenie. Moje piszczele zawołały wielkim głosem:
- Za dużo chodziłaś w ostatnim tygodniu, odmawiamy współpracy!
Udawałam, że nie słyszę i ruszyłam na trójkę. Nogi nie dawały za wygraną. Do akcji wkroczyła prawa łydka.
- Stój, albo się skurczę!
Ponieważ nie chciałam stanąć, wykonała swoją groźbę. Zwolniłam i spacerowym krokiem przemierzyłam skwerek. Do czwórki udało się trochę przetruchtać, bo blisko, ale między czwórką, a piątką zbuntowała się druga łydka.
- P.....lę, nie idę - zakomunikowała i .... tak zrobiła.
Aż do szóstki ją przekonywałam, że da radę i nawet spróbowała podbiec kawałek, stąd na siódemce nie miałam dużej straty, ale dalej już nie chciała współpracować.
W drodze na ósemkę i dziewiątkę (spokojny spacerek) reszta człowieka dołączyła do strajku i załapała mnie kolka.. Tego już było za wiele! Wściekłam się i aż do czternastki biegłam, nie zwracając uwagi na nogi i kłucie w boku.
Przy jedenastce zastałam jakieś zamieszanie bo lampion nie stał we właściwym miejscu. W biegu oznajmiłam to pilnującemu go człowiekowi i pokazałam palcem gdzie ma być. Pognałam dalej nie patrząc co z nim zrobi.
Za to bieganie oczywiście mnie pokarało i do piętnastki już się czołgałam. A potem było już tak blisko mety, że wstąpiły we mnie nadludzkie siły i po raz ostatni zerwałam się do lotu.
Kiedy odebrałam wynik, wszystko we mnie śpiewało z radości:
- Nie będę ostatnia! Nie będę ostatnia!

wtorek, 26 maja 2015

WiMnO - cz.3

Po drugim etapie padliśmy i nawet nie chciało nam się jechać do domu, mimo że to tylko kawałeczek. Siedzieliśmy więc do ostatniego uczestnika, udzielaliśmy się towarzysko i głodowaliśmy (bo ile można zjeść słodyczy). A organizatorzy kusili. Kusili nas dodatkowym etapem TP i trzema punktami za niego. Ale tak naprawdę to chodziło im o zebranie "przy okazji" lampionów.
Oczywiście, że daliśmy się na to złapać. Musieliśmy tylko poczekać aż wszyscy wrócą z lasu, a oni jak na złość zbierali i zbierali te swoje PK.
W międzyczasie z drugiego etapu wrócił sympatyczny i jak się okazalo niesamowicie ambitny harcerz i zrobił na nas piorunujące wrażenie. Zaliczył już pieszo dojściówkę z Rembertowa, dwa swoje etapy i postanowił jeszcze przejść zejściówkę do Zielonki i przynieść kartę startową tej zejściówki na metę. Czyli praktycznie przejść ją jeszcze raz, tylko w odwrotnym kierunku. Zrobił to! A po chwili odpoczynku pomaszerował robić trino na AONie. Zostaliśmy na mecie z opadniętymi szczękami.
Wreszcie B. odfajkowała na liście powrót ostatniego uczestnika, dała nam mapę z zajączkami i wzorcówkę TU i TZ i po raz kolejny poszliśmy w las. Ja zbierałam TP, T. resztę. Na początku to nawet przyjemnie było, ale w połowie trasy TP zaczęłam wymiękać, bo przypomniałam sobie ile mam już kilometrów w nogach. T. też zaczął dojrzewać do przyjazdu rowerem następnego dnia po resztę lampionów. W końcu zebraliśmy tylko to, co wisiało w pobliżu i na trasie TP, a pod koniec już mi się nawet kodów nie chciało spisywać. Zresztą i tak szliśmy poza klasyfikacją, więc motywacja jakby mniejsza:-) Jeszcze samochodowo zebraliśmy część zejściówki i wreszcie koniec.
Tegoroczny sezon na WiMnO uważam za zamknięty!

poniedziałek, 25 maja 2015

WiMnO - cz.2

Mapa etapu drugiego nie wywołała we mnie paniki. Może dlatego, że chemia jest mi bliższa niż fizyka i wiem co to atom i wiązania. Poza tym na terenie tego etapu rok temu T. robił mi ćwiczebne InO i wydawało mi się, że tam to już się raczej nie zgubię.
Moja naiwność jest jednak wielkiego kalibru.
Ruszyliśmy bez analizowania mapy, jedynie po drodze wyliczając skalę, no bo wiadomo gdzie. To znaczy ja i T. wiedzieliśmy, dla D. był to teren dziewiczy i musiał wierzyć nam na słowo, że dobrze idziemy.
Niespodziewane problemy zaczęły się już na pierwszym punkcie. Weszliśmy w las jak po swoje, a tam zero lampionów. W terenie wszystko się zgadzało - jeden rów, drugi, dołki, odległości, azymuty, tylko PK brakowało. Po chwili do poszukiwań dołączyła ekipa z trasy TP. Po konsultacjach doszliśmy do wniosku, że ktoś musiał już zajumać lampion. Trudno, wbiliśmy bepeka i ruszyli dalej.
Po dojściu na skraj kolejnego wycinka, od razu było wiadomo, że to musi być PK D. Do następnego prosta droga. Postawiliśmy na obrócone C, tylko pytanie - w którą stronę obrócone? Po burzy mózgów i sprawdzeniu terenu wzięliśmy jedyny słuszny i pomaszerowali po E, które wyjątkowo miało nie być ani zamienione, ani obrócone. Ja dałabym się nabrać na stowarzysza, ale T. jak zawsze obleciał teren w promieniu kilku kilometrów i wybrał ten właściwy. Wrócił jakiś taki obszarpany i zakrwawiony, ale zadowolony z dobrze wypełnionej misji.
Na PK E nastąpiło rozwidlenie trasy i musieliśmy zdecydować - bardziej w prawo, czy bardziej w lewo. D. i T. chcieli iść na punkt oznaczony na mapie G, mi było obojętne bo i tak w punkt G nie wierzę. Męskie wymysły. Oczywiście, że miałam rację, bo wcale nie było tam G, tylko H. Ustalenie tego chwilę nam zajęło, bo na trzech wycinkach były podobne dołki i musieliśmy dobrze pobiegać po terenie żeby ustalić ich wzajemne położenie. W takiej sytuacji zespól trzyosobowy dobrze się sprawdza.
Na tym punkcie zaczął mnie dopadać kryzys. Cały tydzień łażenia i biegowa końcówka poprzedniego etapu dały mi się porządnie we znaki. Wyłączyłam się na moment i od razu straciłam kontakt z mapą. Szłam więc za chłopakami i tylko pilnowałam, żeby nie zostawać za bardzo w tyle.
Na PK L na chwilę się odnalazłam, ale nie na długo. T., jako głównodowodzący, zaczął wybierać coraz mniej przyjazną trasę, najeżoną jeżynami i innym dziadostwem. Przy jednym punkcie litościwie panowie zezwolili mi poczekać na drodze, ale potem ciągali mnie ze sobą w każde napotkane krzaki.
Gdzieś po drodze dwukrotnie spotkaliśmy ekipę radomską - z psem i dzieckiem we wózku. Nie sądzę żeby w tym zestawie przedzierali się przez chaszcze, czyli jakaś alternatywa musiała być. Mi niestety nie było dane jej doświadczyć.
Byliśmy gdzieś w połowie trasy, czas zaczął się nam niebezpiecznie kurczyć, a ja myślałam już jedynie o tym, żeby dotrwać na nogach do mety. Jeszcze przez chwilę pomagałam szukać rowów, dołków i co tam było potrzebne, ale szybko popadłam w totalną apatię. Mam wrażenie, że przez dłuższą chwilę byliśmy nawet zgubieni, bo bezradnie i chaotycznie miotaliśmy się w różnych przeciwległych kierunkach.
Kiedy myślałam, że w lesie spędziliśmy już z tydzień, naszym oczom ukazał się asfalt. Cywilizacja! Ponieważ mieliśmy już komplet punktów, za to nie mieliśmy czasu, T. rzucił hasło:
- Biegiem na metę!
Na hasło: "meta" poderwałam się do biegu i niczym perfekcyjna maszyna, idealnie równym tempem, bez zatrzymywania się, pokonałam maratońską odległość dzielącą nas od upragnionego celu. Po drodze jeszcze T. wyratował z opresji Paprochy, znajdując pod krzaczkiem ich karty startowe i oddając prawowitym właścicielom.
Na metę wpadliśmy niemal w ostatniej chwili przed ciężkimi minutami.
I tym sposobem udowodniliśmy, że znajomość terenu zawodów jest psu na budę, kiedy trasę robi D. W.
c.b.d.u.
c. d. n.

WiMnO - cz.1

Niedzielnym świtkiem T. rozstawił moją zejściówkę (widzicie, jakiego mam dobrego męża?!), wpakował do autka ciasto, grabie i mnie i pojechaliśmy na start. Całe dwa kilometry.
Na początek sobie nagrabiliśmy u organizatorów, a jak już mieliśmy nagrabione, to pojechaliśmy zrobić dojściówkę, no bo jakoś na start trzeba było się uczciwie dostać.
Kiedy dotarliśmy w okolice AONu, już z daleka widzieliśmy zbliżających się ze wszystkich stron osobników z mapami. Kumulacja nastąpiła na rondzie. Wspólnym wysiłkiem policzyliśmy literki, bo wiadomo - każdemu wychodziło inaczej i trzeba było jakoś ustalić zeznania. Jeszcze tylko kody z lampionów, policzenie znaków drogowych i wreszcie można było legalnie wrócić na start.
Na początek, żeby wzmocnić szanse na wygraną, dokooptowaliśmy do zespołu D. M., bo wiadomo - co trzy głowy, to nie jedna. Jak tylko pobraliśmy pierwszą mapę, już było wiadomo, że to słuszna decyzja, bo tym razem wyszło - co dwie głowy, to nie jedna. Moja odpadła po pierwszym rzucie oka na mapę. Na widok słów: dioda, obwód drukowany, schemat zamknęłam się w sobie, zatrzasnęłam drzwi na głucho, a klucz połknęłam. Chłopaki usiłowali wytłumaczyć mi jak wygląda dioda i jakie to ma przełożenie na naszą sytuację, ale im bardziej tłumaczyli, tym większe robiły się moje oczy i w końcu groziło to ślepotą na skutek ich wypadnięcia z oczodołów.
Tak na przyszłość dla autorów tras - jak będą jakieś "techniczne" etapy, to mój zespół od razu powinien dostawać dodatkowy czas na tłumaczenie tych zawiłości. Tak dla wyrównania szans.
Ponieważ pierwszy wycinek, ten ze startem, był aż trzypunktowy, więc przez trzy punkty wiedziałam gdzie iść, mogłam więc się wykazać i kawałek poprowadzić. Żeby nie było, że na sępa idę. Co prawda panowie w okolicach każdego PK usiłowali pójść gdzieś w bok, no bo różowa kropka, ale jakoś to przetrwałam. D. wciąż, z uporem godnym lepszej sprawy, usiłował wytłumaczyć mi dlaczego to robią; T. od razu sobie odpuścił - w końcu zna mnie dłużej.
W PK C moje możliwości nawigacyjne się skończyły, no bo dioda. Chłopaki ustalili, że idziemy na diodę z PK O, a potem na diodę z PK N. Nie protestowałam, bo i po co? Na PK N jakoś im się koncept skończył. Popatrzyłam w końcu na trzymany w ręku świstek papieru i usiłowałam wyobrazić sobie, że nie ma tu żadnych diód, tylko zwykłe wycinki mapy. Pomogło.
- Moim zdaniem teraz będzie J - zawyrokowałam, ale kto by mnie tam słuchał.
Pamiętałam z map na pierwszą Nieposlipkę, że w prawym dolnym rogu są rowy, a wyżej wydma. Wszystko pasowało.
Jako, że moja opinia nie zrobiła na nikim żadnego wrażenia, postanowiłam się nie wcinać, a potem najwyżej triumfalnie obwieścić:
- A nie mówiłam?!
Po męskiej naradzie, T. i D. ustalili, że sprawdzimy organoleptycznie, co jest na końcu diody. I co było???? J oczywiście.
- A nie mówiłam??!!!!
Udawali, że nie słyszą.
Odkryty wycinek zaowocował punktami J, I i H. Potem, znowu diodą, przedarliśmy się na kolejny wycinek. Przy E-paśniku, na dużej otwartej przestrzeni aż mrowiło się od inowców. My dla odmiany poszliśmy drogą, trochę naokoło, ale wygodniej. Na kolejnej diodzie, z PK G, doznałam olśnienia. Wreszcie wiedziałam gdzie oni sobie te diody wtykają i co z tego wynika. Mi wynikało, że diody to tylko taki pic na wodę dla zmylenia przeciwnika i równie dobrze można by to nazwać ogonkiem, linką, czy jakkolwiek inaczej. W każdym razie opis zrobił mi wodę z mózgu.
Ostatni wycinek pokonaliśmy już biegiem, bo czas zaczął się kończyć. Z tym biegiem to może trochę przesadziliśmy, bo T. musiał wracać po pominięty w pędzie punkt.
Wreszcie z kompletem PK dobiegliśmy na metę. To znaczy ja i D. dobiegliśmy, a T., chyba z przyzwyczajenia po Hubal-InO śledził nas z pewnej odległości.
c. d. n.

niedziela, 24 maja 2015

Wstępne wyniki.

Wstępne wyniki wyborów, przeprowadzonych w całej Polsce są, a wyników  WiMnO, przeprowadzonych na  Mokrym Ługu nie ma!
Granda!

sobota, 23 maja 2015

Wokół Francuskiej

Trzy punkty do odznaki na Saskiej Kępie piechotą nie chodzą, więc mimo zmęczenia po Hubal-InO, ruszyliśmy na kolejną trasę. Tym razem do zaliczenia było TRInO - drobne trzy kilometry.
Z racji festynu i tłumu żądnego atrakcji, oczywiście nie było gdzie zaparkować. A jak już się udało, to daleko od startu. Na szczęście T. był przewidujący i sam zrobił wydruk trasy i w drodze na start już zaliczaliśmy punkty.
Na Francuskiej kolorowy zawrót głowy, oczopląs gwarantowany, przedrzeć się trudno, zgubić się łatwo w tłumie. Wypełniliśmy kartę zgłoszenia i ruszyliśmy robić dalszą część trina. Niektóre punkty były zaznaczone na mapie dość niefrasobliwie, ale wiedzieliśmy już o tym i braliśmy poprawkę na spodziewane błędy. Zaskoczyły nas natomiast PK 11 i PK 16. Nigdzie nie udało nam się znaleźć informacji o autorze popiersia Prusa. Szukaliśmy w kilka osób, bo i inne zespoły doszły w to miejsce. Ja to się nawet specjalnie nie dziwię, że autor się nie podpisał, bo wyszło mu tak sobie, mówiąc bardzo, bardzo delikatnie.
Natomiast pomnik Żeromskiego miał stać na Placu Przymierza, a plac zdążono w międzyczasie zabudować. Pomnik został przeniesiony kawałek dalej niż wskazywało miejsce na mapie, ale nie takie rzeczy już widywaliśmy na mapach, więc i pomnik udało się zlokalizować.
W "Masce" i "Baobabie" musieliśmy odpytywać właścicieli lokali, co mieściło się tam wcześniej i od razu radziliśmy im, żeby wystawili tabliczki z odpowiedziami w widocznym miejscu, bo co mają co chwilę powtarzać kolejnym zespołom.
Jeszcze tylko odwiedziliśmy Leśne Dziady w bibliotece przy Meksykańskiej, gdzie prowadzili kiermasz z tomikami poezji, jeszcze wata cukrowa (jak festyn, to festyn) i wreszcie do domu.
Nogi po całym tygodniu wchodzą mi już w (d...) miejsce gdzie plecy tracą swą szlachetną nazwę.

Hubal-InO

Na Hubal-InO znowu postanowiłam się wyemancypować i nie iść z T. Tworzy nam się nowa świecka tradycja - on chodzi na TZ, ja na TU.
Czekając na start dogadałam się z D. M., że pójdziemy razem - do tego stopnia razem, że z jedną kartą startową. Warunkiem jednak było spełnienie przez niego jednego drobnego wymogu - nie gadać! D. czasem jak włączy nadajnik, to umarł w butach - nie wyłączysz. A ja albo myślę, albo słucham - jednocześnie nie da rady. Taki defekt. Uznałam, że myślenie na trasie ma większą przyszłość niż słuchanie.
Ruszyliśmy. Mapa wyglądała na raczej prostą. Co prawda nie mieliśmy pojęcia gdzie mogą się znajdować wycinki, ale uznaliśmy, że gdzieś je wypatrzymy.
Z poprzedniej imprezy na tym terenie pamiętałam jak dojść na PK1, więc zaczęło się dobrze. Ledwo uszliśmy kawałek, dogonił nas A. K. Okazało się, że (o dziwo) nie idzie w tezetach, tylko tak jak my, w TU. D. zaproponował mu dołączenie się.
- A nie, spieszę się, bo mam zaraz następną imprezę - odparł i pognał przed siebie.
Nie wiem jak u niego z bieganiem, ale już na pierwszym punkcie spotkaliśmy się ponownie. No dobra, on odchodził, my dochodziliśmy - taka różnica.
Nad kanałkiem mieliśmy liczyć kładki dla pieszych. I od razu pojawił się problem z definicją kładki, no bo były kładki tylko dla pieszych, kładki tylko dla pieszych w budowie, kładki dla pieszych i aut (w sumie mosty) i mała, drewniana kładka dla budujących kładki duże. Jak się okazało na mecie, nie tylko my mieliśmy ten dylemat.
Na pierwszej lopce znowu spotkaliśmy A. K. Jakoś dużo od ostatniego spotkania nie naspieszył, ale podbił punkt i znowu pobiegł.
Udało się znaleźć jeden z wycinków. Bez szukania. Sam się na nas rzucił. Żal byłoby nie wziąć, to wzięliśmy:-)
Tak idąc przyuważyliśmy, że od jakiegoś czasu za naszymi plecami czai się T. Czy on nas aby o coś nie podejrzewa? - nasunęła się nam taka myśl. Zazdrosny, czy co? Ewidentnie nas śledził. Postanowiłam udawać, że tego nie widzę, ale jednak obciach....
Między PK 7 a PK 9 mieliśmy mierzyć odległość od uschniętej topoli do topoli z hubą. Od razu powstał dylemat - jak wygląda topola? Na szczęście nad kanałkiem rósł jeden gatunek drzew i założyliśmy, że właściwy. Huba oczywiście była za PK 9, ale ostatecznie za coś trzeba bić autora.
Aż do drugiej lopki wszystko szło normalnie - czyli T. czaił się za plecami, a A. K. spieszył się tuż przed nami. Początek lopki zbił nas z pantałyku, bo niby się zgadzało, ale jednak nie bardzo. Uznawszy, że znaleziony lampion jest zmyłką, weszliśmy na puste pole. Doszliśmy do jedynego drzewa - pewni, że wreszcie zbierzemy coś z lopki, zwłaszcza, że A. K. też kręcił się koło niego. A na drzewie nic. Trochę nas to zastanowiło, zwłaszcza, że powinniśmy już iść nad kanałkiem, a tu wszędzie sucho. W końcu zasięgnęliśmy języka u tubylców. Okazało się, że kanałek, owszem - jest, tyle, że kawałek od tego miejsca, tuż przy blokach. Bloków na naszej mapie, jako żywo, nie było. Ale ostatecznie nikt nam nie obiecywał, że mapa będzie aktualna i w sumie powinniśmy się cieszyć, że nie przedstawia li i jedynie ornego pola po horyzont.
Postanowiliśmy wrócić na początek lopki, bo może jednak coś tam gdzieś wisi. Szukając lampionu co znaleźliśmy? Oczywiście A. K. Rany! Jak jemu się dzisiaj spieszyło!
Jednego z dwóch punktów na lopce nie udało się znaleźć, ale za to trafiliśmy na drugi z wycinków i ten problem mieliśmy już z głowy. A na lopce wpisaliśmy bepeka.
A. K. spotkaliśmy jeszcze na ostatnim punkcie, ale potem on pobiegł na metę, a my spokojnie, z zapasem czasu poszliśmy wolnym krokiem.
A na mecie - na bogato! Losowanie fantów i kilka rodzajów ciasta. Wylosowałam  film, a T., który przyszedł zaraz po nas (nie mógł przed nami, bo nas śledził) dla odmiany wylosował ... film. Od razu jeden przehandlowaliśmy za koszulkę. Jeszcze szybko coś na ząb i można było jechać na kolejną imprezę.

TRInO z Niepoślipką

Przyzwyczajona do dwójkowego zaliczania trin i nieobecna na poprzednich TRInO z Niepoślipką, nie byłam przygotowana na tłum jaki zjawił się na Bemowie. Całe osiemnaście osób! Co prawda autor trasy uciekł od razu po pobraniu znaczka, ale założyliśmy, że jednak trasę musiał przebyć, skoro ją przygotował, więc ma zaliczone.
Tak wyglądał tłum:


Po uzgodnieniu kierunku marszu ruszyliśmy. Szybko na czoło stawki wysunął się M. S., co nie dziwi, bo myśmy się wlekli gadając, a jemu nie zostało nic innego jak zająć się mapą. 
W regulaminach różnych inowskich zawodów nieraz czytałam, że celem imprezy jest między innymi integracja środowiska. Cha, cha, cha! Niby jak się integrujemy jak każdy sam, lub dwójkami pomyka z mapą i tylko na niej się skupia. Za to takie masowe trino - no, ono rzeczywiście integruje! Nie ma limitu czasu, nie ma konkurencji, wszystko robimy razem. 

A sama trasa chwilami dostarczała nam dużo radości. Bo na przykład - dlaczego autor trasy jest tak zafascynowany zmianami adresów i nazw ulic? A skąd wiadomo, że na Telefonicznej 18 mieszkają dwie rodziny, a nie na przykład dwie samotne osoby. I jak autor definiuje rodzinę? A co przedstawia ozdoba na ścianie domu? Tak z piętnaście propozycji padło - od Króla Lwa, przez zarośniętą kobietę (tu nasuwała się nieodparcie Conchita Wurst) po mitologiczną Meduzę.Totalna głupawka.

Muszę powiedzieć, że to była jedna z fajniejszych InO i koniecznie trzeba częściej to powtarzać!

piątek, 22 maja 2015

29. OrtInO i co K. M. robił w krzakach....

Robi się intensywnie. Tydzień InO nie pozwala na złapanie oddechu, bo codziennie impreza. Chyba już jesteśmy trochę zmęczeni, bo awariom ulegają podstawowe funkcjonalności człowieka, z pamięcią na czele. Gdzieś w 1/3 drogi na OrtInO zorientowałam się, że zapomniałam wziąć okularów i lupy; po kolejnej 1/3 T. zauważył brak podkładek. Całe szczęście, że nie zapomnieliśmy o cieście, bo uczestnicy chyba by nas zlinczowali.
Na trasę postanowiliśmy się z T. rozdzielić - on na TZ, ja na TU. 
Tak całkowicie samotnie to jednak wolałam nie iść, bo to nigdy nie wiadomo...  Obejrzałam listę zgłoszonych i wyszło mi, że będą trzy Anie bez przydziału. Postanowiłam na którąś z nich zapolować. Już na starcie okazało się, że jedną zarezerwował D. M., czyhałam więc na pozostałe. Ufff, udało się. Stworzyłam zespół z A. M., a A. K. poszła z nami w roli wagonika:-)
Mapa nie wyglądała przerażająco, ale chwilę spędziłyśmy na starcie, żeby sobie wszystko poukładać, a potem tylko iść i zbierać. Trasa zapowiadała się odlotowo, a przynajmniej obrazek rakiety tak sugerował.
Postanowiłyśmy zacząć od początku, czyli od A. Znalezienie go nie było jakimś wielkim wyczynem, ale podbudowało nas moralnie:-) Do F poszłyśmy po krawędzi mapy, ale wiedziałyśmy, że kierunek dobry, bo wszelaka konkurencja też pomykała w tamtą stronę. Na kolejny PK szłyśmy całkiem poza mapą. A. M. znała trochę okolicę i twierdziła, że doprowadzi. Doprowadziła. Nie dałyśmy się nabrać na stowarzysza, głównie dzięki obejrzeniu kolorów dachów:-)
Co chwilę na trasie przed nami pojawiał się D. M. z A. M. i nie szło się ich pozbyć. Namawiałam ich żeby gdzieś przeczekali chwilę, aż odejdziemy na bezpieczną odległość, ale nie! A potem będą mówić, że naprowadzali nas na punkty!
Bez większych problemów udało się nam zgarnąć wszystkie PK, bo zawsze któraś z nas wiedziała co dalej, jednym słowem kooperacja się udała. Pamiętałyśmy także o zadaniach. No dobra, ja nie pamiętałam, ale Anie owszem. Przy pierwszym bezmyślnym wyrecytowaniu planet wszystko było OK, ale już przy powolnej próbie ich spisania, za nic nie szło sobie przypomnieć, jak one lecą po kolei. Jeszcze zmierzyłyśmy odległość, która co pomiar wychodziła inaczej i spokojnym krokiem, z zapasem czasu można było wrócić na metę.
Ledwo oddałam kartę startową, a już T. zaczął poganiać:
- Na TP, teraz idziemy na TP!
Zanim się zorientowałam o co biega, już miałam zaliczony kolejny etap.
Ponieważ mieliśmy zabrać zegar startowy, czekaliśmy aż wrócą wszyscy uczestnicy. Czekaliśmy i czekaliśmy. W końcu na trasie zostały tylko trzy sztuki i zastanawialiśmy się, co też oni tak długo robią. Zaszyli się gdzieś razem w krzakach? Kiedy wrócił K. M. wszystko się wyjaśniło:
- A pieprzyłem to! - wyjaśnił K.
Nikt nie miał odwagi dopytywać się o szczegóły czynności:-)


czwartek, 21 maja 2015

Wieczorne InO z "Jedynką"

Jeśli ktoś pomyślał, że po Mokrym Mózgu wróciliśmy do domu, to się zdziwi - otóż nie!
Mało nam było atrakcji, to pojechaliśmy jeszcze na marsze. Z D. M., który organizował imprezę, byliśmy umówieni, że będzie czekał na nas do skutku. Zresztą takich wariatów jak my było więcej i na jedynkowe InO dla spóźnialskich dotarło nas siedem sztuk.
Sprawnie podzieliliśmy się na dwie ekipy, co i tak nie miało większego znaczenia, bo wszyscy ruszyliśmy jednocześnie. My razem z B. S. i G. A. poszliśmy razem, bardziej towarzysko, niż żeby coś tam....
Zanim udało mi się na mapie zlokalizować start, to już byliśmy przy PK 4. No, ale dla mnie był to teren dziewiczy, a reszta była w tych okolicach tysiąc pięćset razy. Dopiero jak zobaczyłam gmach główny politechniki, to nieco się odnalazłam i przez chwilę wiedziałam gdzie i po co idziemy.
Niemal na każdym punkcie spotykaliśmy drugą ekipę i tak sobie trwała nasza "zaciekła" rywalizacja.
Na Polach Mokotowskich B. znała niemal każde drzewko, co nie dziwne, bo pół życia spędziła wieszając na nich lampiony. Na szczęście i ja raz w życiu tam już byłam, więc nie czułam się zupełnie obco.
Trasa wydała mi się dziwnie krótka i miałam wrażenie, że te 14 PK zebraliśmy w moment. Ale wiadomo - w miłym towarzystwie czas szybko leci.
D. M. bohatersko czekał na nas na mecie, mimo, że noc była już ciemna, a wszyscy przyzwoici ludzie kładli się już do łóżek. Mało tego, czekał na nas z ciastem, z bitą śmietaną i kilkoma rodzajami soków.
To się nazywa obsługa!

Mózg mi zwolnił!

Szybki Mózg zapowiadał się nieco przerażająco. Nie dość, że po lesie (co prawda, taki tam las, ale jednak), to jeszcze w deszczu, a kto wie czy nie podczas burzy. Mimo to, nie odpuściliśmy.
Po kilkakrotnym objechaniu okolic bazy, wreszcie udało się zaparkować i niemal w ostatniej chwili dopadliśmy startu. Ja miałam sporo czasu, ale T. ruszał na początku stawki.
Wreszcie nadeszła i moja minuta startowa. Clear, check, start i ruszyłam tam, gdzie znikali poprzedni biegacze. O padającym deszczu zapomniałam od razu, zbyt skupiona na mapie, żeby takie drobnostki miały jakiekolwiek znaczenie. Pierwszy punkt łatwy,  bo na skrzyżowaniu ścieżek. Do drugiego ścieżką i dróżką, mimo, że trzeba było nadłożyć drogi. Chociaż naokoło, to szybciutko poszło, bo odległości niewielkie. Trochę mnie skala mapy ośmieliła i na trójkę postanowiłam lecieć na azymut, a nawet nie na azymut, tylko metodą T., czyli gdzieś tam. Zadziałało i wybiegłam dokładnie na punkt. Skoro tak dobrze szło, to i czwórkę załatwiłam tym sposobem. Między czwórką, a piątką natknęłam się na A. M. i lecąc za nią trochę podciągnęłam sobie czas. Podciągnęłabym więcej, gdyby nie to, że do podciągania miałam też opadające spodnie, bo jakiś idiota zaprojektował je bez gumki, czy jakiegokolwiek chociaż sznurka. Dodatkowo na przemian rozwiązywał mi się to prawy, to lewy but. Żeby nie dobiec na metę w połowicznym negliżu, musiałam tracić cenne sekundy na wiązanie butów i wciąganie portek na tyłek. Koszulka zwijająca się niemal pod brodę już nawet nie robiła na mnie wrażenia. Na wrażenia innych byłam całkowicie obojętna.
Szóstkę i siódemkę wzięłam w pełnym pędzie, na ósemce dogoniłam G. A., która startowała dwie minuty przede mną. Dziewiąteczka tuż przy ósemce, więc nie ma co gadać, do dziesiątki znowu na przełaj, przez las. Przebieżność taka sobie, żeby nie powiedzieć wręcz. Zresztą mapa ostrzegała, ale co mi tam mapa będzie rozkazywać. Dopadłam tej dziesiątki, a mnie z kolei dopadła pierwsza fala zmęczenia.  No, ale w końcu od startu do tego PK cały czas biegłam. Do jedenastki stosunkowo długi przebieg, dodatkowo przez krzaczory, więc raczej marszem niż biegiem, ostatecznie zarżnąć się nie planowałam.
A na dwunastce poległam. Mózg mi zwolnił i tym sposobem mając wolne skrajne odcinki człowieka (mózg i nogi) błąkałam się bezradnie i niemrawo po lesie. W oddali mignęły mi sylwetki A. M. i G. A. Pognałam rączo w tamtym kierunku, bo skoro one tam są, to i jakiś nasz punkt też musi być. Był. Tyle, że nie dwunastka, a trzynastka. No, ale przynajmniej miałam się od czego namierzyć. Reszta poszła znowu łatwo, ale wiedząc już, że nie będzie dobrego wyniku, nie wysilałam się jakoś specjalnie. Tylko na metę wpadłam biegiem, no bo wiadomo - patrzą, robią fotki, to trzeba się zaprezentować:-)
A tu widać jak szybko dobiegałam do mety:



środa, 20 maja 2015

Jak oswajałam Smoka

Po poprzednim Smoku, T. usiłował wyjaśnić mi zawiłe zasady zbierania punktów, ale niespecjalnie go słuchałam wychodząc z założenia, że drugi raz nie zrobią tego samego. A jednak! Jakaś nowa świecka tradycja...
Obejrzałam i przeczytałam mapę i teoretycznie rozumiałam o co chodzi, natomiast za nic nie byłam w stanie obliczyć, które punkty najlepiej zebrać. Poczułam się jak Miś o Bardzo Małym Rozumku:-( W związku z tym, czym prędzej wyparłam myśl o liczeniu, skupiłam się na zachodzeniu map i usiłowałam jakoś połączyć trójkąty do kupy. O ile te z podpisanymi ulicami nie wyglądały groźnie, to orto nie pasowało do niczego. T. dawno wytypował PK do zebrania i razem hipnotycznie wpatrywaliśmy się w środkowy trójkąt. Ponieważ czas uciekał, a patrzenie nie przybliżało nas ani trochę do celu, postanowiliśmy zaliczyć trójkąt ze startem, a potem jakoś to będzie.T. nieco ogarniał teren, więc w miarę szybko podejmował decyzję, gdzie iść dalej. Samo znajdywanie PK w terenie, na pełnej mapie, już nie stanowiło problemu.
Zaliczyliśmy trójkąt lewy, trójkąt prawy, a o orto dalej nie mieliśmy pojęcia, gdzie ono jest w terenie. Na 47 PK spotkaliśmy A. N. i M. P. Na standardowe pytanie, czy znaleźli orto , któreś z nich rzuciło, że właśnie stamtąd idą. Za nic w świecie nie chcieli więcej powiedzieć, no bo wiadomo - każdy chce wygrać, więc zdradzanie cennych tajemnic konkurencji byłoby głupotą. T. chciał ich przycisnąć do muru i zasypać gradem pytań, ale odciągnęłam go od niedoszłych ofiar. Mój chytry, naprędce wymyślony plan zakładał udanie się w rejony skąd przyszła konkurencja, a tam już na pewno coś wypatrzymy. Ruszyliśmy więc w nieznane i po chwili kluczenia wśród budynków wyszliśmy na jakąś większą ulicę, przy której wypatrzyłam park. Na parki byliśmy wyczuleni, bo był nam potrzebny jeden konkretny. I faktycznie - ten park idealnie wpasował się w naszą koncepcję. Byliśmy uratowani!
T. nauczony doświadczeniem poprzedniej edycji Smoka wiedział, że trzeba się mocno sprężać żeby wyrobić się w czasie, zaczął więc poganiać i poganiać. W drodze na piętnastkę zrobiłam nową życiówkę w długości jednorazowego przebiegu i tak sobie myślę, że nie od rzeczy zacząć rozglądać się za jakimś maratonem. Biegłam, biegłam i biegłam - aż T. musiał mnie powstrzymywać, bo przeleciałabym punkt, nawet nie wiedząc kiedy - tak mnie poniosło.
Im bliżej mety, tym częściej T. przeliczał punkty i czas. Jakieś tam zależności między nimi były, dla mnie zupełnie niezrozumiałe.
- Szybciej! Biegnij! - dyszał mi w kark T. żeby na metę wpaść w określonej minucie. A kiedy byliśmy już na miejscu, to odmówił oddania karty startowej, bo okazało się, że jesteśmy za wcześnie. I było mnie tak poganiać????

wtorek, 19 maja 2015

Rychliki -cz.3

W oczekiwaniu na organizatorów, wyniki i etap nocny każdy jak mógł organizował sobie wolny czas. Jedni regenerowali siły pochrapując z cicha, inni podtrzymywali więź w stadzie za pomocą wzajemnego iskania

jeszcze inni trenowali przed kolejnym etapem, spontanicznie organizując drobne InO


Późnym popołudniem, a raczej wczesnym wieczorem pojawiły się wyniki. Pierwszy etap dał nam drugie miejsce. Do zrównania się ze zwycięzcą zabrakło nam jednego jedynego punktu, wystarczyło podbiec kawałeczek:-( Drugi etap, gdzie z szesnastu PK zebraliśmy tylko cztery ukończyliśmy na czwartym miejscu. Hallo! Autor! Czy to jakoś daje do myślenia???

Wreszcie nadszedł wieczór. Znowu zostaliśmy wywiezieni w las, z którego jak kto potrafi, mieliśmy wrócić do bazy. Jakoś nie obawiałam się tego etapu, bo nie znałam przypadku, żeby na jednej imprezie udało się autorom zaserwować dwie nieprzechadzalne  trasy pod rząd - czyli mogło być już tylko lepiej.
Faktycznie, mapa nie wyglądała jakoś dramatycznie, opis był sensowny, dostaliśmy wczesną minutę startową, nie było się czego czepić.
Poszliśmy jak burza. Szczególnie, że z całych sił staraliśmy się uciec przed wszędobylskimi muszkami, które usiłowały się nam wcisnąć do oczu, uszu, nosa. Ucieczka oczywiście z góry była skazana na niepowodzenie, ale co nadrobiliśmy czasu, to nasze. Bezproblemowo udawało nam się żonglować kółeczkami, trafialiśmy więc w okolice punktu za każdym razem. Nie żeby było łatwo, co to, to nie. A to idąc na azymut natykaliśmy się na ścianę zwartego lasu i z narażeniem  zdrowia i urody przedzieraliśmy się w linii prostej do celu, a to zjeżdżaliśmy po stromej, kamienistej skarpie w poszukiwaniu właściwego głazu, a to konkurencja deptała nam po piętach i musieliśmy mylić pogonie, żeby nie naprowadzić przeciwnika na właściwy punkt.
I tak kilka ostatnich punktów zdobyliśmy już w kooperacji z dwoma zespołami, bo na prostej drodze raczej trudno jest się odtramwaić - albo musielibyśmy pobiec (trudno liczyć na bieg wyczynowy na trzecim etapie), albo zostać w tyle i tracić cenny czas. Tramwaj miał i zalety - po bezskutecznym czesaniu terenu można było komisyjnie wpisać BPKa i mieć pewność, że to nie nasza fanaberia, a fakt w miarę obiektywny.
Rzekę przekraczaliśmy już w lekkich minutach. T. ruszył z kopyta do ostatniego punktu, ja doczłapałam się siłą woli. Spadek formy na końcówce i złapanie jednego stowarzysza uplasowały nas, jak się potem okazało, na trzecim miejscu tego etapu.
Po wczesnym dotarciu do bazy (wcześnie wyszli, wcześnie wrócili) mieliśmy luksus kąpieli w ciepłej wodzie, bez oczekiwania w kolejce, a do tego przy świetle, czego nie wszyscy wracający później mogli doświadczyć.
Kiedy nad ranem lunatykowałam do łazienki, na ścianie dumnie wisiały już wyniki ostateczne. Wydawało mi się, że zajęliśmy trzecie miejsce, ale dopiero poranne dokładne ich przestudiowanie dało mi pewność, że to nie sen.
Potem odbyła się medalacja, dyplomacja i nagrodacja. Nagrody były bardzo, bardzo interesujące. Ja od razu złapałam za najbardziej ryzykowną z punktu widzenia organizatorów (a zwłaszcza autora drugiego etapu) i zastanawiałam się, czy aby jej od razu nie użyć.


poniedziałek, 18 maja 2015

Rychliki - cz.2

Przebieraliśmy nogami w blokach startowych do tego drugiego etapu, a tymczasem dyrekcja imprezy  wysłała nas na zieloną trawkę z informacją, że wychodzimy za godzinę. W związku z tym wybraliśmy odpowiedni kawałek trawki, rozłożyli obozowisko, zzuli buty i zalegli. Tymczasem po kilkunastu minutach dyrekcji się odwidziało i postanowiła wysłać nas już, natychmiast. Niewiele brakowało, a poleciałabym na ten drugi etap boso!
Kiedy tylko zobaczyłam mapę, zaklęłam w duchu szpetnie i po francusku, żeby nikt nie zrozumiał w razie czytania w myślach. Na mapie wielkości stołu do ping-ponga jakieś trybiki, taśmociąg i porozrzucane narzędzia - jednym słowem b...... (bałagan) jak cholera. Opis mapy był o dziwo napisany poprawną polszczyzną, ale co z tego, skoro istoty zagadnienia i tak nie byłam w stanie zrozumieć. Im bardziej budowniczy mi tłumaczył, tym większa rozpacz malowała się na jego twarzy. No ale co ja poradzę, że nie kończyłam politechniki, tylko wydział filologiczny? W efekcie na własnej skórze doświadczyłam wykluczenia społecznego, ze względu na poziom wykształcenia technicznego. Zresztą, na litość, imprezy na orientację chyba powinny raczej bazować na znajomości posługiwania się mapą i kompasem, a nie znajomości przekładni, zębatek i taśmociągów!
T. na szczęście jest po politechnice i odciągnął mnie od oszołomionego moją niewiedzą techniczną budowniczego twierdząc, że wie o co chodzi. Potem patrzył, patrzył w mapę (ja się nawet brzydziłam tej mapy wziąć do ręki) i ... ruszyliśmy. Dlaczego w tę stronę, a nie inną? To na zawsze pozostanie dla mnie zagadką!
Zagotowało się we mnie, para buchnęła uszami, zęby zgrzytnęły jedne o drugie, ale postanowiłam sobie w duchu, że zniosę to z godnością. Mało tego, nawet nie będę stawiała biernego oporu - na komendę "iść" - pójdę, a na komendę "stać" - stanę.
T. chyba naprawdę wiedział o co chodzi, bo dość szybko znaleźliśmy pierwszy PK. To znaczy T. znalazł, ja tylko nie przeszkodziłam w tym. Trochę trudniej poszło z drugim, ale i on padł naszym łupem. Idąc na trzeci zobaczyliśmy sporą grupkę rozłożoną na trawce. Piknik, czy co? A to tylko zdesperowani inowcy pracowicie wycinali kółka zębate  i naklejali na kartkę.
- My znajdujemy bez wycinania - dumnie obwieścił T. w odpowiedzi na pytanie jak nam idzie.
I chyba w złą godzinę wypowiedział te słowa, bo do trzeciego PK nie udało nam się dotrzeć. Błąkaliśmy się po lesie, to w prawo, to w lewo, a wraz z nami błąkały się grupy, które dawno już powinny zbliżać się do mety. Z nudów, w końcu po raz pierwszy, zerknęłam do mapy.
- A tu jest napisane, że jedna para kółek zmieniła się miejscami - oznajmiłam beznamiętnie.
T. ożywił się.
- No właśnie! Tak mi ta trójka nie pasowała w tym miejscu!
Zmiana koncepcji, niestety, nie wniosła nic nowego do sprawy. W końcu T. się poddał.
- Tniemy mapę - zarządził.
Spędziliśmy pracowite i długie minuty tnąc ząbek po ząbku, składając w całość i obracając zgodnie z instrukcją. Potem zrobiliśmy trzysta czterdzieści siedem rund po lesie i znowu nic nie znaleźliśmy. Czas powoli zaczynał nam się kończyć. T. zarządził porzucenie trybików i przeniesienie poszukiwań w stronę taśmociągu.
Tak byłam zestresowana sytuacją, tak mną miotały furie, że aby nie stać się groźną dla otoczenia musiałam się jakoś wyciszyć. Wyjęłam torbę twardych cukierków i miażdżyłam je w zębach wyobrażając sobie, że każdy cukierek, to budowniczy tej parszywej trasy i właśnie ginie w straszliwych mękach. Pomogło! Pomogło, ale jeśli konsekwencją będzie zakup spodni o rozmiar większych, to obiecuję - rachunek prześlę do organizatorów!
W pobliżu taśmociągu natknęliśmy się na wielki tramwaj tezetów. Miny mieli jakieś nietęgie i tak nam się jakoś wydawało, że na trasę wychodzili sporo przed nami.
Wymyśliliśmy koncepcję, gdzie mogą znajdować się dwa spośród "narzędziowych" punktów i usiłowaliśmy jakoś umiejscowić je w otoczeniu, chociaż na tyle, żeby się przynajmniej na stowarzysza nadały. Cud jakiś sprawił, że nie tylko na stowarzysza, ale nawet na właściwe PK wyglądały.
Byliśmy już w lekkich minutach, a o położeniu reszty punktów nie mieliśmy zielonego pojęcia, ani też bladej koncepcji co dalej. Z pewną nieśmiałością zaproponowałam:
- To może wyjmij telefon i obejrzymy sobie wariant ratunkowy.
(Przed wyjściem autor trasy zalecał przerysować sobie lub sfotografować trasę najłatwiejszego dojścia na metę.)
T. - o dziwo - bez słowa protestu wyjął telefon, wyznaczył kierunek marszu i piękną asfaltową drogą pomaszerowaliśmy w stronę mety.
Na mecie (w stadninie koni) siedziała już mocna ekipa znajomych i topiła swoją porażkę w piwie. Uznawszy to za jedyne rozsądne posunięcie, dołączyłam do nich. T. topił swoje smutki w pepsi.  Po wymianie wrażeń okazało się, że my ze swoimi czterema PK to jesteśmy gigantami, bo oni w osiem osób i w grubych minutach znaleźli tylko 3 PK.
Organizatorzy najwidoczniej nie chcąc mieć w bazie rozjuszonej tłuszczy, zafundowali nam jeszcze dwukilometrową dojściówkę, licząc, że dodatkowy wysiłek ostudzi nasze mordercze zapędy. Ale też chyba i tego nie byli pewni, bo w bazie poza uczestnikami nie zastaliśmy żywego ducha. Wszyscy pochowali się gdzieś po kątach. Ani organizatorów, ani wyników poprzedniego etapu!
Siedzieliśmy zdegustowani, zmęczeni i znudzeni, a jak wiadomo z nudów rodzą się różne pomysły ...
c. d. n.

niedziela, 17 maja 2015

Rychliki - cz.1

Gościnne występy podobają się nam coraz bardziej i po Kolbuszowej nie mogliśmy się doczekać kolejnego wyjazdu - tym razem do Częstochowy. Zresztą i tak zaplanowaliśmy sobie jechać na każdy PP, który jest w zasięgu naszych możliwości dojazdowych.
Wyjazd na Rychliki ucieszył mnie tym bardziej, że wreszcie wymogłam na T. start w adekwatnej do naszych umiejętności kategorii - TU. Niepokojący natomiast wydał mi się pomysł T., żeby nie jechać w piątek, tylko świtkiem w sobotę. A tak na dobrą sprawę, to w samym środku nocy, bo jak inaczej można nazwać godzinę piątą??? Ostatecznie poszłam na kompromis i zgodziłam się przenieść ze spaniem do samochodu (o tej barbarzyńskiej piątej), ale obudzić się dopiero koło ósmej.
Jak obiecałam, tak zrobiłam i po otwarciu zaropiałych ocząt (na te zawody organizm zafundował mi zapalenie spojówek) ujrzałam tył głowy T. G. Faktycznie miał z nami jechać, ale kiedy i skąd się wziął - nie odnotowałam.
Na miejscu zastaliśmy już całą stowarzyszoną ekipę. Jak to miło na obczyźnie zobaczyć znajome mordy kochane! :-) :-) :-)
Tradycyjnie, jak to na dużych imprezach, rozpoczęcie odbyło się z nieplanowym aczkolwiek przez wszystkich pewnie przewidzianym opóźnieniem, no ale w końcu padło hasło:
- Jaśnie Państwo, kareta zajechała!
Gdzie nas chcieli wywieźć, nikt nie wiedział, ale ostatecznie jakie to miało znaczenie.  Od zajechania, do odjazdu nastąpiło kolejne nieplanowe, lecz spodziewane opóźnienie. Siedząc  w autokarze z nudów patrzyliśmy co tam słychać na zewnątrz.
- O, piesek - ktoś rzucił.
- Będzie srał - dodał kolejny obserwator.
- Ciekawe czy sprzątnie po sobie? - dociekał ktoś inny.
Wszyscy z zapartym tchem i w skupieniu obserwowali zmagania pieska z własną fizjologią. Wreszcie finał i fanfary!
- Patrzcie, tyłek sobie wyciera!!!! - entuzjazm obserwatorów sięgnął zenitu.
- O! Jeszcze wyciera! Patrzcie!
Wreszcie piesek zakończył czynności okołodefekacyjne, zamerdał ogonkiem i oddalił się, a w autobusie znów zagościła nuda i marazm.
W końcu ruszyliśmy. Na starcie okazało się, że do minuty zero trzeba trochę poczekać, a już my z naszą daleką minutą startową to w ogóle możemy iść na grzyby albo na piwo. Tyle tylko, że ani jedno, ani drugie nie było dostępne. Na szczęście słonko miło przygrzewało, rozłożyliśmy się więc na trawie i cierpliwie czekali. Swoją drogą, organizatorzy nie mają smykałki do interesów, bo mogli na starcie zorganizować wypożyczalnię kocyków, leżaków, sprzedaż lodów, napojów i środków przeciw kleszczom i komarom.
Wreszcie nadeszła nasza kolej. Dostaliśmy po mapie i po komplecie kart. Autor trasy usiłował wytłumaczyć co mamy z nimi zrobić, ale im bardziej tłumaczył, tym bardziej zagmatwane wydawały się zasady. Postanowiliśmy sami przestudiować opis. Do dzisiaj nie wiem co znaczy równoważnik zdania: Liczby na schemacie turę, czyli ilość tzw. "many". Co liczby miały z tą turą zrobić??? A może tura z liczbami??? Dodawanie orzeczenia naprawdę często bardzo ułatwia  zrozumienie sensu. Podobnie tajemniczo brzmiało dla mnie zdanie: W każdym ruchu musisz wykorzystać wszystkie punkty many na karty do dopasowania. Czy autor jest jakimś fanem translatora googla????
Jako, że ani opis, ani tłumaczenia nie wnosiły nic do sprawy, uznaliśmy, że zdamy się na własną wrodzoną inteligencję i była to słuszna decyzja. Już po pierwszej próbie użycia kart pojęliśmy o co chodzi i zupełnie nie rozumiem dlaczego autor tasy tak dramatycznie gmatwał opis prostych zasad. Natomiast same karty urzekły mnie swoim urokiem, estetyką i starannością wykonania. No dobra, jedna była krzywo przycięta:-)
Od jakiegoś czasu lubię takie etapy, gdzie  trzeba wyjść na trasę i na miejscu dopasowywać wycinek do terenu, te dyskusje - czy to ta ścieżka, a czy dołek ten po prawej, czy po lewej, a tu się nie zgadza ta granica kultur, a tu nie powinno być skarpy. Wszystko to mieliśmy zagwarantowane. A najważniejsze, że po rozgryzieniu zasad gry, sam proces znajdywania PK był niezbyt skomplikowany i wręcz przyjemny. Miło jest wiedzieć gdzie się jest, dokąd się idzie i co robić dalej, nawet jeśli czasami trzeba przebieżność lasu na własną rękę wyrąbywać sobie maczetą. 
Na mecie zameldowaliśmy się z kompletem punktów i z kilkoma czy kilkunastoma lekkimi minutami. Rozbudziło nam to apetyt na drugi etap, a w tyle głowy zaczęło cichutko mruczeć: veni, vidi, vici ...

c. d. n.

czwartek, 14 maja 2015

Projekt InOwacyjny.

Żal mi się zrobiło T., że tak ciągle się męczy tym biciem autorów na mecie, a przecież wiadomo, że po trasie to człowiek zmęczony, więc wymyśliłam maszynę do bicia autorów.
Ponieważ ja mało techniczna jestem, to T. zrobił wstępny szkic i teraz opracowujemy prototyp. W związku z tym będziemy potrzebowali ochotników do testowania urządzenia. Chętni autorzy tras proszeni są o składanie poważnych ofert.

niedziela, 10 maja 2015

Lampionada - III runda

T. obudził się rano woniejąc w sposób naturalny, mogliśmy więc bez obciachu pojechać na trzecią rundę Lampionady. Pogoda co prawda nie była zachęcająca, ale w końcu nie jeździmy tam dla przyjemności. Organizator niezwykle ucieszył się na nasz widok i rozpromienił niczym zakazana żarówka stuwatowa. Jakiś masochista chyba, bo wiadomo powszechnie, że jeździmy na Lampionadę żeby bić autora.
Ja wam mówię, on musi być masochistą, bo specjalnie przygotował mapę, która już na wstępie, bez wyruszania w teren prowokowała do bicia - bez długości trasy i bez limitu czasu.
Ale najlepsze, wiadomo, czekało na nas na trasie.
Na białej kartce autor, w ramach oszczędzania tuszu w drukarce, zaznaczył 12 maleńkich wycinków, na kilku zaznaczył PK, a resztę mieliśmy sami znaleźć mając podane azymuty i odległości. Pomysł całkiem fajny, chociaż warunki atmosferyczne trochę utrudniały pracę z mapą i kątomierzem. Daliśmy radę, aczkolwiek niektóre linie wyszły nam obok zaznaczonych wycinków. No, ale kreślone na kolanie, to wiadomo. Przynajmniej tak nam się na początku wydawało.
Ruszyliśmy do wycinka położonego najbliżej startu. PK stał mniej więcej w okolicach wyznaczonej przez nas linii. Kolejny PK, też z azymutu, wydawał się prosty. Szliśmy wpatrzeni w nasze kompasy, a mój nagle zaczął się dziwnie zachowywać. Igła zmieniła położenie o prawie dziewięćdziesiąt stopni, a po krótkiej chwili wróciła na swoje miejsce.
- Mój kompas zwariował - oznajmiłam.
T. uważniej zaczął obserwować swój.
- Mój też!
Nasze kompasy jeszcze kilkakrotnie próbowały wywieść nas na manowce, ale my uparcie trzymaliśmy się wyznaczonego azymutu.
Jak nic, organizator przywiózł jakiś potężny elektromagnes, żeby tylko utrudnić znalezienie lampionów. Dziwak jakiś, no mówię wam - uważajcie na niego!
W okolicach szukanego PK błąkało się już kilka osób, a punktu nie było widać po horyzont. Zastosowaliśmy klasyczne czesanie lasu, w końcu natknęłam się na lampion w miejscu mało spodziewanym. Pasowało tak sobie, ale z braku innego wbiliśmy go. Konkurencja, która właśnie nadeszła, miała większe obiekcje, została więc czesać dalej.
 Kolejny azymutowy punkt nie sprawił raczej większych kłopotów, chociaż polanka przy której miał stać lampion była taka sobie, na słowo honoru. Ostatecznie jednak wszyscy krążący po okolicy biegacze i maszerowacze spotkali się w jednym miejscu, więc to na pewno musiało być tu.
Postanowiliśmy zaatakować jedynkę. Wiadomo było, że jest za rzeką, a mosty są rzadkością. Ruszyliśmy do jednego z nich, ale spotkany po drodze M. S. przekonał nas, że bliżej będzie po zwalonym pniu. Zawróciliśmy i faktycznie po chwili doszliśmy do prowizorycznej przeprawy. Obejrzeliśmy ją, oszacowaliśmy nasze szanse i ... ruszyliśmy szukać jednak mostu. M. S. został walczyć z rzeką.
W drodze do mostu zgarnęliśmy dwójkę i w końcu, sporo nadkładając drogi wzięliśmy i jedynkę. Do czwórki długi przebieg, ale za to porządną drogą, bez moczenia nóg w trawach i borowinie. Ścieżka, na końcu której stał punkt, była tak minimalistyczna, że niemal wydawała się złudzeniem. A jednak ktoś przed nami już tam był, bo widać było wydeptane miejsce wokół lampionu.
Trójkę autor postawił zupełnie od czapy - daleko, w oderwaniu od pozostałych punktów, zupełnie z innej bajki. Jeśli chciał być bity, tym punktem w zupełności sobie na to zapracował. Mój zapał całkiem ostygł, więc T. pobiegł podbić karty, a ja snułam się po drodze.
Po przejściu pierdyliona kilometrów zbliżyliśmy się w okolice siódemki. Tak na nią szliśmy, że w końcu okazało się, że bliżej nam do dziewiątki. W sumie, co za różnica. Spotkaliśmy Dużego Paprocha, który też gdzieś tam miał swój punkt (pewnie ten sam co my), ale on pobiegł, a my dostojnie maszerowaliśmy. Ja to już całkiem dostojnie, bo zapas sił drastycznie mi się skurczył. Naprawdę, od trzydziestki to ludziom już nie powinno przybywać lat!
Na szukaniu dziewiątki spędziliśmy długie minuty. Przedzieraliśmy się pod linią energetyczną przez najgorsze chaszcze, ale punktu nigdzie nie było. W końcu postanowiliśmy znaleźć piątkę i od niej się namierzyć. Piątka była, tam gdzie być powinna, ale namierzanie dziewiątki znów nie przyniosło spodziewanego rezultatu. Od nowa wykreśliliśmy azymut i narysowana linia w żaden sposób nie chciała przejść przez wycinek. W końcu daliśmy sobie spokój. Impreza bez BPKa, to impreza stracona!
Z nieznalezionej dziewiątki dałam się doprowadzić do siódemki, a potem w miejsce spodziewanej dziesiątki. Doszłam do etapu, kiedy jest mi już wszystko jedno i marzę jedynie o mecie i powrocie do domu.
Wykreślony azymut znowu przebiegał obok wycinka, ale postanowiliśmy powalczyć. Rozsypaliśmy się w tyralierę i przeczesali teren. Natknęłam się na ubezpieczenie punktu, ale samego lampionu nie było. Telefonicznie (bo obszar poszukiwań był rozległy) ściągnęłam T. na konsultację. Z braku perspektyw postanowiliśmy spisać kod z dopiskiem BL (brak lampionu).
Ostatkiem sił dowlokłam się do szóstki i wreszcie pojawiła się perspektywa powrotu. Do mety było daaaleeekoooo, ale i tak nie miałam wyjścia.
Autor trasy to miał dzisiaj szczęście - po dojściu byłam tak padnięta, że nie miałam siły na bicie:-( Wyraziłam tylko swoją opinię, że za taką trasę, to na mecie powinien czekać na nas z szampanem, kawiorem i kwiatami, do tego w stroju krakowskim i pawim piórkiem w ... czym tam chce.
A tak wyglądały nasze rozminięte azymuty:




sobota, 9 maja 2015

OMTTK

T. razem z D. M. zgłosili się na ochotnika do zorganizowania InO w ramach Ogólnopolskiego Młodzieżowego Turnieju Turystyczno-Krajoznawczego. Chyba wzięli sobie do serca wpajane na kursie OInO obowiązki oinoka:
"Organizator InO ma obowiązek wcielania w życie programu PTTK przez swoją działalność organizacyjno - popularyzatorską".
Ja do wcielania załapałam się zaocznie, bo nikt mnie nie pytał o zdanie. Ale, co tam, zawsze sobie można trochę powcielać.
Świtkiem  pojechaliśmy do Brochowa, gdzie impreza miała mieć swój start. Podzieliliśmy lampiony na dwie kupki - trochę równo, a trochę sprawiedliwie - D. M. wziął jedną, my drugą. On pojechał rowerem, my samobieżnie. Trasy chłopaki zrobili łatwiutkie (bo niektórzy uczestnicy  mieli InO pierwszy raz na oczy zobaczyć) i większość lampionów miała zawisnąć wzdłuż drogi. My oczywiście załapaliśmy się na tę mniejszość, ze szczególnym uwzględnieniem niewygodnej do chodzenia skarpy. Pierwszy raz byliśmy w terenie, bo rekonesans robił D., w efekcie chwilami nie bardzo wiedzieliśmy gdzie co powiesić, ale jakoś szło. Ostatnie z tych nieprzydrożnych PK wypadły koło oczyszczalni ścieków. T. wypatrzył kępę drzew do powieszenia stowarzysza i ruszył w jej kierunku. Nagle..... zapadł się po szyję! No dobra, trochę przesadzam, ale gwałtownie ubyło mu kilka centymetrów wzrostu. Nadludzkim wysiłkiem wyrwał się z wciągającego go bagna i jeszcze powiesił, co miał do powieszenia. Taki jest!
Ruszyliśmy dalej. Atmosfera zaczęła się jakby zagęszczać. Mimo kataru, docierały do mnie jakieś dziwne wonie.
- Coś śmierdzi.
T. spojrzał na swoje nogi - jedna z nich pokryta była ciemną mazią. Bagno okazało się wysypiskiem odpadów z oczyszczalni. Śmierdzących odpadów. Jednym słowem - gówno, proszę państwa. Gdyby to był sen, to przynajmniej wróżyłby pomyślność i bogactwo, a tak, gówno mogło wróżyć najwyżej ostracyzm społeczny.
Po powrocie do bazy T. usiłował uprać buta, w efekcie nadal był śmierdzący, ale za to mokry:-)
Ja zajęłam się sekretariatem, czyli wydawaniem kart startowych, materiałów pomocniczych, znaczków, broszur, informatorów - jednym słowem: makulatury. Panowie stanęli z mapami przy drzwiach wyjściowych (bo wiadomo, T. jakby co, mógłby się wietrzyć) i wypuszczali kolejne zespoły na trasę.
Po wypuszczeniu ostatniego zespołu szybko w autko (szyby obowiązkowo opuszczone) i do Tułowic na metę. Na pierwszych powracających nie trzeba było długo czekać - zebrali z połowę punktów, ale za to szybko im poszło:-)
Kolejne wracające zespoły zaczęły zgłaszać brak punktów kontrolnych oraz snuć opowieści o krwiożerczej tubylczyni, która zrywała lampiony i zabraniała chodzenia po jej wsi. Faktycznie, już podczas rozwieszania  D. miał z nią bliski kontakt trzeciego rodzaju i niemal musiał salwować się ucieczką.
Sprawdzanie kart, szczególnie kategorii TD, okazało się nie lada wyzwaniem. Chyba żaden regulamin nie przewidział możliwości młodych ludzi w dziedzinie uatrakcyjniania wpisów. Na szczęście zasada - dowolnie, byle konsekwentnie i tak samo w każdym przypadku - pozwoliła jakoś ogarnąć sytuację. Oczywiście, nie obyło się bez różnicy zdań miedzy sędziami, a uczestnikami, na szczęście ewentualne protesty miał rozstrzygać sędzia główny całej imprezy.
W końcu udało nam się wyrwać z rąk żądnej krwi tłuszczy (zasada: "bić autora" obowiązuje już od najmłodszych lat) i ruszyliśmy na zbieranie ocalałych resztek lampionów. Chyba nie muszę pisać, że kiedy tylko rozdzieliliśmy się z T., ja natychmiast się zgubiłam. Na swoje usprawiedliwienie mam jedynie to, że on miał wzorcówkę, a ja nie.
Po powrocie do domu T. zamknął się w łazience. Siedział, siedział, siedział, siedział .... a kiedy wreszcie wyszedł, odświeżająco pachniał .... domestosem!