niedziela, 31 grudnia 2017

Zagubione antenki

Ostatnia tegoroczna impreza MnO w postaci OrtInO. Zaczęło się pechowo – w ramach intensywnych przygotowań do Ełckiej Zmarzliny Moja Druga Połowa nadwyrężyła sobie wiarę w lepsze jutro, a dokładniej kolano. Bo my się przygotowujemy tak matematycznie do tego startu – na reprezentatywnej próbce dystansu docelowego (jakieś 10%) testujemy nasze możliwości i ekstrapolujemy wynik na cały dystans. Ta ekstrapolacja wychodziła całkiem optymistycznie aż do tej awarii kolana. Teraz zastanawiam się jak ekstrapolować to kolano na cały dystans…
Ale wracając od OrtInO – chcąc nie chcąc poszedłem sam. Wiadomo – po ciemku niedowidzę, a szukanie elementów wspólnych na ortofotomapach nie jest moją najmocniejszą stroną. Dostałem mapę pełną choinek i gwiazdek z pourywanymi antenkami i poszedłem w świat. Wydawało mi się, że na choince widzę jakąś większą ulicę - czyżby Trasa Toruńska? Na szybko poprzypisywałem brakujące antenki do gwiazdek, a nawet powymieniałem pomieszane elementy choinek. Gorzej było to wszystko połączyć w kupę. Był niby tajemniczy „schemat” u dołu, ale dużo on nie pomagał. Podbiłem PK na gwiazdce startowej i poszedłem w stronę Trasy Toruńskiej. Ooo, jakieś bloki podobne do tej drugiej gwiazdki! Patrząc na cienie wyszło, że gwiazdka musi być obrócona o 180 stopni – jest budynek pomiędzy blokami i jest lampion tam, gdzie być powinien! Dobra nasza! To teraz trzeba by poszukać tej urwanej antenki – pasuje tu PK L lub PK N. Chodzę, patrzę, nic się nie zgadza, lampionów brak. Odpuszczam i idę dalej na wschód. O! Jakaś szkoła i z boiskami – jest coś takiego na choince – PK H i reszta. Ale otoczenie znowu się nie zgadza. Obchodzę szkołę z jednej i z drugiej strony. Kicha. Wracam więc do gwiazdki, by coś znaleźć. Po drodze trafiam na jakiś pawilon handlowy. Eureka! Mam coś takiego na drugiej choince! Uff, odnalazłem się. I nagle olśnienie – na mapie jest jeszcze jedna szkoła – na gwiazdce! I ta się zgadza! I kolejne olśnienie – nie doczytałem, że urwane antenki złośliwy autor zlustrował i przeskalował! Jestem w domu. Może nie optymalnie, ale obchodzą gwiazdkę i choinkę. Wracam na tą drugą gwiazdkę, szukam jeszcze raz lampionu na antence zlustrowanej – trochę pasuje, ale jakby autorowi coś się lekko przekręciło. Biorę. Wychodzi mi PK potrójny – znając autora to prawdopodobne. Brakuje jeszcze kilka PK do kompletu, czas się kończy. Ale nie biegam. Logika mówi, że ostatnia choinka będzie na zachód, gdzieś koło pętli tramwajowej. O, jest ta pętla nawet na choince! Docieram na metę po czasie, jeszcze zadania. Azymut na oko ponad 100 stopni wychodzi… koryguję na trochę mniej. Odległość na oko pomiędzy 300 – 400 m. Znając konkurencję, czasem wszystko położyłem.
Następnego dnia wyniki….. mam 3 stowarzysze. Patrzę na wzorcówkę… jak się okazuje, tę drugą gwiazdkę wpasowałem w zupełnie inne miejsce! A prawie się zgadzało! I gdybym wpisał zadania jak na początku typowałem… a tak wstyd, ostatnie miejsce I ciągle się zastanawiam jak to jeden zespół zawsze bezbłędnie robi zadania – tego się nie da – w warunkach polowych pomiar azymutu jest obarczony sporym błędem i statystyka mówi, że nie daje się zawsze bezbłędnie wstrzelać w wynik… W przyszłym roku to ja będę bezbłędnie rozwiązywał zadania a co!

środa, 27 grudnia 2017

ChoInO

Po piątkowym BPK-u można by pomyśleć, że w sobotę to już skupię się na przygotowaniach do Świąt, ale gdzie tam. Na sobotę zaplanowane było ChoInO, na które obiecałam upiec pierniczki, a po ChoInO rodzinna impreza urodzinowa Tomka. Nie było innego wyjścia tylko wziąć w przeddzień urlop żeby się z tym wszystkim wyrobić.
Wyjątkowo w drodze do bazy zawodów nie zgubiłam się, ale to tylko dzięki temu, że Tomek dowiózł mnie na sam próg:-) Zgodnie z ChoInO-wą tradycją, przed wyjściem na trasę podzieliliśmy się opłatkiem i złożyli sobie życzenia, a potem szybciutko ustawiłam się w kolejce do map, żeby jak najwcześniej ruszyć. Tomkowi to tak zależało na czasie, że nawet nie pozwolił mi dokładnie przyjrzeć się mapie, tylko od razu pomaszerował na najbliższy punkt. Ponieważ jednak niedawno posiadłam zalążki umiejętności jednoczesnego patrzenia w mapę i chodzenia, więc idąc dopasowałam parę wycinków, ale Tomek nawet nie przyglądając się im dokładniej stwierdził, że to nie tak. Taki ma odruch, bo potem okazało się, że dobrze złożyłam, ale już byłam zbita z pantałyku i przestałam śledzić gdzie idziemy.
No dobra, na trzecim wycinku nie wytrzymałam i znowu zaczęłam patrzeć w mapę, bo teren zaczął robić się z lekka rozrywkowy i ciekawiło mnie co będzie dalej. Bo wiecie, robiło się coraz bardziej błotniście, mokro, grząsko i bagniście. Ale o dziwo, nawet niespecjalnie zdążyliśmy się zmoczyć i atrakcje się skończyły. Za mokrym dogoniliśmy Maćka, który cały czas szedł przed nami i obejrzeliśmy sobie jego mapę TU. Jakoś tak nam się nasza wydała dużo łatwiejsza. Jeszcze wspólnie przeprawiliśmy się przez strumyk po bardzo prowizorycznym mostku i każde poszło szukać swoich punktów, aczkolwiek jeszcze długo mieliśmy Maćka w zasięgu wzroku i słuchu. Ponieważ ta nasza mapa rzeczywiście była łatwa, więc szybko zebraliśmy co było do zebrania, czasami tylko dziwiąc się metodyce umiejscawiania lampionów.
Na mecie chwilę czekaliśmy na termos i zegar startowy potrzebne na następny dzień na UrodzInO i moglibyśmy tak pewnie czekać dość długo, ale wymyśliliśmy, że jeden z dwóch zegarów w zasadzie możemy wziąć bez szkody dla wyników ChoInO, a o dostarczenie nam na nasz start termosu z herbatą poprosiliśmy Chrumkającą Ciemność.
A ChoInO, podobnie jak kilka innych zespołów, przeszliśmy bezbłędnie i wspólnie z nimi zajęliśmy pierwsze miejsce:-)

poniedziałek, 25 grudnia 2017

UrodziInO po raz 99!

W roku 2017 miało być kolejne 52. UrodzInO. Ale (chyba na jakimś ZPK-u) padł pomysł: a może by tak zrobić podwójnie? Bo razem z Przemkiem urodziny mamy w grudniu, w odstępie 6 dni. Wyszła z tego całkiem fajna, okrągła liczba 99. Dwóch jubilatów i dwa etapy. Problem pojawił się jakoś tak w listopadzie: 17 grudnia miała być Nocna Masakra i Przemek „musiał” powalczyć o PMnO. Dwa etapy w tygodniu (zastanawialiśmy się nad wyciągnięciem średniej, która dawała datę 14 grudnia) to raczej ciężko zrobić. Przemek poza tym chciał zrobić także etapy dla tych, co lubią podbiegiwać. Summa summarum wyszły dwa etapy w dwóch terminach, dokładnie w dni naszych urodzin.
Na pierwszy ogień poszedł Przemek. Najpierw dopracowywał koncepcje „punktów podwójnych”, potem dwóch wariantów - dla biegaczy i niebiegaczy, a następnie czesał teren, by uzupełnić mapę. Dochodziły mnie jakieś mrożące krew w żyłach sygnały, że to jakiś ciężki teren. Że rekonesans hektara zajmuje Przemkowi mniej więcej tyle, co przebiegnięcie 50 km. Szczerze mówić jakoś nie wierzyłem w ten ciężki teren i myślałem, że Przemek wyolbrzymia. Do czasu…
11 grudnia. Może nie jakoś bardzo zimno, coś tam powyżej zera, ale w kraju wichura. U nas może mniejsza, ale także wieje. Jadę z pracy prosto na start z wyposażeniem. Przemka nie ma jeszcze. Telefonicznie mówi, że jeszcze rozstawia punkty. Nic, ogarniam sekretariat. Przemek przemyka na rowerze i leci rozstawić ostatnie. Ile ich rozstawia??? Trzysta?
W międzyczasie dzwoni Renata. Standardowo zgubiła się jadąc na start. Jadąc z ubraniem dla mnie i ciastem. Muszę porzucić wszystko i lecieć ratować Moją Drugą Połowę.
W sekretariacie już kłębi się tłum, a jubilata nie ma. O! jest wreszcie. Zaczyna się skomplikowana procedura startu – najpierw preambuła do przeczytania. Kartka formatu A4. Po tym mapa i w drogę . Wkrótce zostajemy sami. Przemek wygląda na wykończonego niczym po jakiejś setce. Zostawiam go i lecę załatwiać zaopatrzenie, bo w ferworze walki zapomnieliśmy o kubeczkach do herbaty, Przemek nie zdążył upiec ciasta, a Renata jakoś niedużo dowiozła. Jadąc mostem zerkałem na boki, ale żadnych światełek nad Wisłą nie widziałem.
UrodzInO to i Życzenia być musiały!
Baza usytuowana była pod mostem, czy raczej wiaduktem trasy S8. Na tyle niefortunnie, że cały czas nam wiało. Po chwili czekania w takim „przeciągu”, pomimo kilku warstw, wszystko zaczyna przymarzać. Ja to jeszcze byłem ubrany cieplej, ale Przemek ubrał się na „szybkie rozwieszanie punktów” i coraz bardziej zmieniał kolor na siny. Nie ma to jak urodziny pod mostem.
Koncepcja trasy była tak dopracowana, by nie opłacało się spóźniać. Wkrótce zaczęli wracać biegacze.  Ponoć dużo sobie nie pobiegali „po krzakach”. Ale wrażenia, które opowiadali – bezcenne: kontakt z dziką przyrodą, dziki, krzaki, powalone drzewa.... Niczym z jakiejś amazońskiej dżungli, gdzie przejście 10 metrów bez maczety to wyczyn nie lada;-)
Niestety, wersja turystyczna miała znacznie dłuższy limit. I mniejsze kary czasowe za spóźnienie. Co tu dużo opowiadać – jeden zespół poszedł „na Leszka” i nie bacząc na czas, postanowił wyczesać wszystkie punkty. Wracający z trasy opowiadali różne historie, jak to lider tego zespołu, nie bacząc na teren „o zadziwiającej nieprzebieżności” parł do przodu przez największą gęstwinę głośno dając upust swojej frustracji nierówną walką z dziką przyrodą;-).
Po 3 godzinach stania na starcie to ciepło raczej nie jest...
O godzinie 21:30, czyli oficjalnym zamknięciu mety, na trasie był już tylko ten jeden, ambitny zespół. I jakoś wcale nie kwapił się z powrotem. Na poważnie zastanawialiśmy się czy nie przyjąć, że zespół „zaginął w akcji” i wrócić do domu…  Znaleźli się na szczęście w ostatniej chwili!
Etap 52 w niedzielę 17 grudnia. Jakoś nie miałem czasu zrobić mapy. Wiedziałem gdzie i jak, ale nie miałem kiedy. Wreszcie jakiegoś wieczora (czy właściwie późną nocą) przysiadłem i wykończyłem, potem wydrukowałem i w sobotę postanowiłem mapy wyprodukować. Bo jak to na UrodzInO, tradycyjnie mapy są „produkowane” metodą chałupniczą. Siadłem do produkcji, zrobiłem pierwsze fragmenty i nagle awaria. Wysiadł laminator.  Darek M. uratował mi życie i dowiózł swój. Dzięki temu na niedzielę została tylko lampionówka. Potem stawianie punktów. Przyznam się – robiąc mapę nie byłem w terenie, ale teren mi znany, mapy BnO dokładne (biegałem na nich nie tak dawno), a punkty miejskie sprawdziłem na StreetView, czy będzie gdzie lampion doczepić;-). Rozwiesiłem jak trzeba, Renata tym razem na start dotarła bez większych przygód (może dlatego, że szwagier ją dowiózł;-)
Pierwsi dotarli „miejscowi”- Bartek i Kamil chyba, potem ci, co przyjechali pociągiem (nie wszystkim udało się trafić bezpośrednio na strat i zwiedzali teren wokoło), a na sam koniec niedobitki z otwarcia ZPK. Pojawiły się nawet czapeczki urodzinowe, które rozdawaliśmy chętnym na trasę (jako wspomagacze myślenia).
Ja we własnej osobie i czapeczce;-)
Trasa w gruncie rzeczy nie byłą ciężka, ale druk dwustronny, trochę cyrylicy i mała aktualność map co niektórych dobrze zdezorientowała.  Andrzej z Kazikiem ruszyli w przeciwnym kierunku niż trzeba i dobry kwadrans czesali tam, gdzie nie było żadnego PK, a Karolina, Bartek i Kamil na starcie spędzili chyba z połowę czasu dopasowując do siebie fragmenty.
Czas mija, a Karolina siedzi nad mapą...
Start się rozwlekł, bo ostatni „spóźniony” zawodnik wyruszył na trasę z minutą 80-tą przy limicie trasy 100 minut!
Chyba wszyscy wyglądają na zadowolonych!
Chyba jednak robię za trudne mapy (na wydruku, przed pocięciem i oprawieniem mapa wydawała się „banalna”), ale w gruncie rzeczy na mecie chyba wszyscy wiedzieli gdzie co jest i jak się składa, tylko że wpadali na to zbyt późno;-) Jakieś utrudnienie jednak musi być;-) I dobrze, że było kilka stowarzyszy, bo co niektórzy je z chęcią brali:-)
Niedługo nowy rok… szykują się kolejne Imieniny i Urodziny…. Może by tak puchar UrodzInO (ImienInO) zrobić? Może taki „ogólnopolski”?

sobota, 23 grudnia 2017

Łazienkowy BPK.

Ten ubiegły tydzień był napakowany imprezami jak lodówka przed świętami. Po środowym spacerze z mapą cudem trafił się wolny czwartek, ale już na piątek Karolina zaserwowała nam BPK-a. Ponieważ był to jej debiut w roli autora trasy, więc koniecznie trzeba było jechać. No i miejsce - Łazienki Królewskie, gdzie normalnie nie można zrobić zawodów, bo figę powiesisz na drzewie, a nie lampion. A takiego BPK-a to już nikt się nie czepi, bo biegać każdemu wolno.
Tradycyjnie zaczęłam od zgubienia się, bo oznaczenie przystanków oraz nazwy w rozkładzie jazdy autobusów nie mają nic wspólnego z jakąkolwiek logiką ani sensem. Skoro wysiadłam na przystanku o nazwie Łazienki Królewskie 02, a mieliśmy się spotkać przy 01, to normalne, że uznałam, że wysiadłam za wcześnie i trzeba podejść do następnego. Szłam, szłam i szłam, a tymczasem 01 było tylko po drugiej stronie ulicy. W końcu Tomek telefonicznie ściągnął mnie z powrotem, ale dopiero jak przeszłam już z pół Warszawy.
Łazienek to sobie raczej nie pooglądałam, bo jak Karolina wcześniej zapowiadała, oświetlone są tylko ważne obiekty, a między nimi panuje ciemność. A poza tym, nawet jak by było oświetlenie, to albo się biegnie, albo patrzy. Przynajmniej ja tak mam.
Na mapie praktycznie mieliśmy tylko zielony kolor i plątaninę ścieżek, no i oczywiście niebieskie to co mokre. Ze względu na powagę miejsca (oraz strażników) planowaliśmy skrzętnie korzystać ze ścieżek. Opcja wydawała się łatwa i w miejscach gdzie ścieżek nie było zbyt dużo i gdzie mapa zgadzała się z terenem, to faktycznie wiedziałam gdzie biec, a tam gdzie nagle robiło się gęsto lub niezgodnie po prostu leciałam za Tomkiem. Zresztą i tak głównie leciałam za nim, bo pędził jakby na mecie dawali złote kalesony, a ja miałam zachciewajkę żeby od czasu do czasu zerknąć w mapę. Gdzieś tak naszym tempem biegł Mariusz, bo spotykaliśmy go niemal na każdym punkcie.
Karolina za punkt honoru postawiła sobie chyba zamęczenie nas długimi przelotami, bo trasa (wybraliśmy klasyk) była poprowadzona zupełnie zwariowanymi zygzakami i w sumie na niewielkim terenie nabiegaliśmy koło siedmiu kilometrów. Tylko koło Pałacu na Wodzie przebiegaliśmy cztery razy!
Próbą siły - zarówno fizycznej, jak i charakteru - okazał się odcinek z PK 15 na PK 16 - podbieg Agrykolą. Zaparłam się. Zaparłam się, że nie dam Tomkowi tej satysfakcji, że nie nadążę za nim, siądę i rozpłaczę się. Sapałam jak lokomotywa, szczątki płuc wypluwałam co parę metrów, uda paliły mnie żywym ogniem, żołądek przeżuwałam w ustach, ale i tak najgorsze były męki psychiczne. Jedno moje ja wołało - dość!, ani kroku więcej!, nie chcę!, a drugie perswadowało - dasz radę!, oddychaj miarowo!, już niedaleko!, nie poddawaj się! Ufff, zwyciężyło to drugie ja. Oczywiście, że końcówkę robiłam już takim truchtem, że wszystkie ślimaki mnie wyprzedzały, ale do marszu nie przeszłam! Co prawda przy szesnastce moim głównym problemem było: rzygać, albo nie rzygać? oto jest pytanie!, ale za to jaka satysfakcja...
Nie wiem jakim cudem po tym podbiegu zrobiłam jeszcze kolejne pięć punktów, ale do mety to już raczej doszłam niż dobiegłam, mimo dopingu Tomka. A meta usytuowana była pięknie - przy samym pomniku Interwizji (niektórzy twierdzą, że to pomnik Chopina). Pod pomnikiem zastaliśmy już sporą grupę "naszych" odpoczywających po biegu.
Sami widzicie jakie te BPK-i są genialne - nawet w Łazienkach można sobie zrobić zawody!


środa, 20 grudnia 2017

Na ślepo po Kępie

Nadrabiam zaległości sprawozdawcze

Właściwie to znam Gocław. Tak myślę, że znam. Przynajmniej wiedziałem gdzie jest baza drugiego etapu Warszawy Nocą. Co z tego, że wiedziałem, skoro nie idzie tam dojechać z mojej pracy? A jeszcze gorzej zaparkować! Po długiej walce wreszcie się udało.
Po rejestracji zadanie specjalne: znaleźć tego, co sprzedaje okulary sportowe i dokupić „jedynkę” dla Pawła. Bo swoje gdzieś zgubił. Co to za zwyczaje gubić okulary? Znaczy, nie są mu wcale potrzebne! Pomarudziłem, ale udało się nabyć co trzeba.
Start masowy. Tego nie lubię. Bo zawsze biegnę za tłumem i ląduję…. No, nie wiadomo gdzie ląduję. Mam taki uraz po pierwszym starcie masowym – obiegłem wtedy Bibliotekę Narodową (dołączając się do profesjonalistów) szukając pierwszego PK który był może 50 metrów od startu. Jakby ktoś nie wiedział – ta Biblioteka Narodowa to całkiem duży budynek!
Tym razem start był na boisku, a wybieg przez wąską bramę z zaparkowaną w niej Skodą. Właściciela auta nie znaleziono, ale to jego strata, bo dobrze wiadomo jak wygląda auto gdy przebiegnie przez niego kilkaset osób;-)
Ruszałem w 2 turze o 19:10. Na początku do przodu wyrwała młodzież, która gdy zobaczyła kałużę, nagle stanęła. Próbowałem rozdeptać jakieś dziewoje, które przed akwenem wodnym bez znaczenia strategicznego nagle stanęły, ale w ostatniej chwili skręciłem i przebiegłem przez środek owego akwenu. Chyba co nieco je ochlapałem.
Dalej ciągle w tłumie. Przed pierwszym PK (takim z długim przebiegiem) przegoniłem Mariusza G.  Niestety, już w drodze na drugi PK lekko się zakręciłem (nie dowidzę w nocy, więc czytanie mapy w biegu nie zawsze wychodzi sprawnie) i Mariusz mnie dogonił, a nawet przegonił. Dalej biegłem praktycznie tuż za nim, aż do PK 8. Postanowiłem przyspieszyć i mu się urwać i oczywiście się zgubiłem. Jak zwykle, że tak powiem. Co tu dużo pisać, to nie był jeden raz gdy się zgubiłem ;-( Najgorzej zakręciłem się przy przebiegu na PK 14. Miało być tuż obok licząc z PK 13, a trafiłem … w okolice PK 12. Zamiast 30 sekund wyszło ponad 2 minuty. Wstyd.  Pocieszam się, że gdy mi dziecko zrobi nowe okulary, to wtedy wygram jakieś nocne bieganie! Bo co z tego, że nogi niosą, skoro oczy nie widzą dokąd biec?

wtorek, 19 grudnia 2017

Normalnie Z mapą na spacer po Żoliborzu

Ponieważ Tomek ma nie mniejsze zapóźnienia niż ja, więc na raport z pierwszej części UrodzInO trzeba będzie poczekać. Tymczasem już we środę trzynastego odbyła się ostatnia runda spaceru z mapą. Tym razem przynajmniej dojazd miałam łatwy, bo metro podjeżdżało mi prawie pod próg bazy. Oczywiście, to wcale nie znaczy, że tak od razu trafiłam gdzie trzeba. Wejście w najbliższe drzwi wydawało mi się zbyt banalne, obeszłam więc całą Szkołę Główną Służby Pożarniczej, żeby wrócić do punktu wyjścia i zauważyć, że jednak te najbliższe drzwi były słuszne.
Tradycyjnie zapisałam się na trasę normalną, ale jak się później okazało, po wycieczce pod Gdańsk na poprzedniej rundzie, z moją normalnością coś jest nie tak, bo trasa wydala mi się za krótka i na mecie czułam się zupełnie niespełniona.
Na starcie stanęłam obok Beaty i na trasę ruszyłyśmy razem. Postanowiłyśmy nie lecieć za wszystkimi, tylko własnym wariantem. Co prawda jeszcze ktoś się nam podpiął pod wariant, ale ostatecznie ulice są dla wszystkich. Już na pierwszy punkt był długi przelot i, o dziwo, zostawiłam Beatę z tyłu i pognałam przed siebie. Na ogół to ja oglądam jej plecy w takich sytuacjach. Musiała mieć zły dzień. Dwójkę wzięłam niemal nie zatrzymując się, ale przy trójce już przedobrzyłam. Tak mi się dobrze biegło, że minęłam punkt i ocknęłam się przy czwórce. Tak mnie to zdziwiło, że chwilę trwało zanim ogarnęłam co jest grane. Aż do PK 11 lataliśmy w kółko, jak chomiki w karuzeli, bo tak nam organizatorzy ułożyli trasę. Zapętlenie totalne.
Po trzynastce przenieśliśmy się na drugą stronę dużej ulicy i trzeba było pokonać schody w górę i w dół. Wiecie, że nawet za bardzo nie zwolniłam? Ja, co na każdych schodach dotąd umierałam? Ale przyznam się - w robocie jak już ścierpnę nad komputerem, to sobie idę pobiegać po schodach. Jak widać nawet taki trening działa.
Z czternastki na piętnastkę był drugi długaśny przelot i mogłam trochę pobiegać bez myślenia. Czyżbym zaczynała lubić biegi liniowe? Ło matko! Od piętnastki mieliśmy drugą chomiczą karuzelę i znowu biegaliśmy w kółko. Gdzieś tam w międzyczasie dogoniłam i przegoniłam Beatę, która na trzecim punkcie odrobiła stratę i przegoniła mnie.
Przed metą czekał już na mnie Tomek i trochę mi ułatwił finisz, bo pobiegł ze mną do stojaka. Nie żebym sama sobie nie poradziła, ale pewnie parę sekund dłużej by to trwało. To jak by co, to można mnie zdyskwalifikować za pomoc osób trzecich:-)
Trasa nienormalna okazała się tylko o 600 metrów dłuższa od normalnej i o trzy punkty treściwsza, więc to właściwie żadna różnica i strasznie żałowałam, że pobiegłam na normalnej. W przyszłym roku będę musiała zapisywać się już na nienormalnych.
Ponieważ to była już ostatnia runda imprezy, po powrocie na metę wszystkich ,odbyła się dekoracja zwycięzców całego cyklu, więc zostaliśmy oklaskiwać swoich. Ani ja, ani Tomek nie załapaliśmy się na pudło, ale w przyszłym roku na pewno będzie lepiej. Za to, co wybiegaliśmy, to nasze!

czwartek, 14 grudnia 2017

Pracowity Zlot PInO

W tym roku Zlot PInO połączony był z Krajową Konferencją PInO PTTK, jednym słowem - czekały nas wybory nowych władz. Jakoś tak z przyzwyczajenia postanowiliśmy pojechać na całą imprezę, a nie samą konferencję, chociaż cena była dość zaporowa.
- Ale przynajmniej warunki będą luksusowe - pomyśleliśmy sobie.
Ponieważ do Łodzi mamy dość blisko, więc przeczekaliśmy największy ruch na drogach i pojechaliśmy wieczorem. W piątek oczywiście. Zamieszkaliśmy w domku z Chrumkającymi, Pawłem i Zuzą, a domek nadmiernym luksusem nie grzeszył. Szczególną radość sprawiło nam ogrzewanie - farelka osadzona w jakimś betonie czy gipsie. Oprócz grzania miała też dodatkową zaletę - chodziła tak głośno, że całkowicie zagłuszała chrapanie Michała:-)
- Ale co tam, może chociaż wyżerka jutro będzie dobra - pomyśleliśmy.
Wieczorem, żeby dzień się nam nie zmarnował, zrobiliśmy mini InO, a potem, jak wszystkie środowiska, wzięliśmy się za knucie, co zrobić, żeby wygrać wybory.  Sztab, z powodu obfitości miejsca, był w naszym domku. Zgromadziliśmy wszystkich przedstawicieli Mazowsza, zaglądały zaprzyjaźnione ekipy oraz te mniej zaprzyjaźnione, najwyraźniej na przeszpiegi. W końcu ustalono co było do ustalenia, wypito, co było do wypicia, zjedzono, co było do zjedzenia i można było udać się na zasłużony wypoczynek.
Sobotnie obrady miały zacząć się o dziewiątej, był więc czas na spokojne śniadanie oraz powtórkę na kogo głosujemy, a na kogo nie:-) Tradycyjnie zaczęło się od części oficjalnej, czyli wręczania , co komu było do wręczenia, a potem poleciała już wyborcza szopka. Dla mnie to trochę abstrakcja takie śmiertelnie poważne podejście do tych wszystkich władz i struktur, bo prawdę mówiąc czasem więcej z tego szkody niż pożytku. Ja bym tam wolała InO "na dziko". Ale co było zrobić - siedziałam cierpliwie i czułam jak tyłek robi mi się coraz bardziej płaski. Po paru godzinach zaczęliśmy bardziej myśleć o obiedzie niż o kandydatach do władz, co to ich wybrać mieliśmy. Jedni twierdzili, że obiad bedzie, inni, że w programie nie jest przewidziany. No, ale jak to? O suchym pysku do wieczora??? Za takie wpisowe? Okazało się, że tradycyjnego obiadu niestety nie przewidziano, ale zaserwowano nam wybór wszelakich wędlin, dobrych muszę przyznać, ale bez kawałka pomidora, ogórka, czy choćby musztardy jakoś trudno wchodziło. Cieszyłam się tylko, że nie jestem wegetarianką, bo wpierniczałabym suchy chleb:-)

Jedna z przerw w obradach

W końcu udało się dokonać wyboru, przy czym szczególne atrakcje zaserwował nam Piotr, który tuż po wyborze zrezygnował ze swojej funkcji, wprowadzając totalną konsternację w szeregi komisji wyborczej. Po nerwowych konsultacjach - "co teraz?", przeprowadzono wybory uzupełniające i w końcu mogliśmy zakończyć obrady. Cieszyliśmy się, bo wszyscy "nasi", którzy mieli przejść - przeszli, ale i tak głównym tematem rozmów był obiad, na który planowaliśmy udać się do centrum Łodzi, żeby przy okazji zrobić trasę zlotową, co to na nią brakło czasu w ciągu dnia. Zarezerwowaliśmy stolik (a właściwie większość stolików) w pizzerii i grupkami ruszyliśmy w Piotrkowską, którą podzieliliśmy sobie na dwie części - na północ od pizzy i na południe od pizzy. Pierwszą część postanowiliśmy zrobić przed jedzeniem, drugą po.

Kolejne ekipy dołączały do nas

Kiedy już kończyliśmy naszą pizzę, ktoś przyniósł sensacyjną wiadomość, że w bazie odbywa się jakieś przyjęcie i jest niezła wyżerka. Musztarda po obiedzie... Ponieważ już mieliśmy pełne brzuchy, nie spiesząc się wróciliśmy na Piotrkowską i oprócz trasy zlotowej zaliczyliśmy jeszcze część drugiego trino, bo było nam po drodze. Po powrocie faktycznie załapaliśmy się jeszcze na końcówkę śledzików i sałatek, więc jakoś wepchaliśmy je w siebie, bo co się miało marnować. Jak by ktoś myślał, że to już był koniec naszego pracowitego dnia, to się myli! Bardzo się myli! Przecież był do zrobienia jeszcze BPK przygotowany przez Michała jako zlotowa ciekawostka. Wzięliśmy więc Tramwaje w garść (bo mapa była wydrukowana w "Tramwaju"), czołówki na głowę, zebraliśmy chętną ekipę i pooooszli w las. Trochę nas zdziwiło, że mimo BPK-a w lesie stoją lampiony, ale najwyraźniej były już przygotowane na niedzielną trasę. Kusiło nas, żeby je trochę poprzewieszać, ale opanowaliśmy te destruktywne zapędy:-)

Pipnie, albo nie pipnie...

Nie wiem co ja tam mam poustawiane w tym moim telefonie, ale zawsze pipało mi jako pierwszej, nawet jeśli byliśmy jeszcze daleko od punktu. Inni musieli podejść z dokładnością niemal co do centymetra. Chyba jednak wolę bardziej precyzyjnie.
Po powrocie z trasy już nie mieliśmy sił na śpiewy przy gitarze i grzecznie udaliśmy się do łóżek.
Na niedzielne przedpołudnie byliśmy zapisani na tradycyjną leśną trasę z lampionami. Bohatersko wybraliśmy wariant TZ. Przy okazji wyjaśniły się nocne lampiony i była to dojściówka na start etapu.
Mapa składała się ze schematu przejścia i jedenastu wycinków, z których  pousuwano co popadło, a niektóre jeszcze dodatkowo zlustrowano. Jednym słowem - nic do niczego nie pasowało i nijak się miało do tego co mieliśmy przed oczami.  Aaa i jeszcze LOP-ka była.
Pierwsze wycinki szliśmy z Jackiem i Asią, trochę konsultując się i wspólnie kombinując, a potem oni polecieli, a my powolutku dopasowywaliśmy sobie wszystkie rowy, okopy i skarpy, bo w sumie tylko to zostało na wycinkach. O zadaniu oczywiście zapomnieliśmy, ale ogólnie etap potraktowaliśmy bardziej rozrywkowo niż w kategoriach rywalizacji.

Przy jednym z punktów
Po zakończeniu etapu musieliśmy jeszcze wrócić do bazy, oczywiście na nogach, ale w sumie był to przyjemny spacer. Zostało nam jeszcze do dokończenia trino, którego nie mogliśmy zrobić poprzedniego dnia, bo wieczorem skansen, w którym była część punktów, był już zamknięty.
A po obejrzeniu skansenu pojechaliśmy już prościutko do domu.

Ładnie w tym skansenie - polecam.


Ogłoszenie

Z powodu postępującego niedoczasu relacja z Warszawy Nocą albo będzie, albo jej nie będzie.
Sorry, takie czasy nastały.
Relacja ze Zlotu się pisze. UrodzInO i Z mapą na spacer czekają w kolejce.

czwartek, 7 grudnia 2017

Barbarinka przez wielkie B

W poniedziałek po Wildze wcale nie mieliśmy zamiaru osiadać na laurach, bo czekała nas kolejna impreza inocka - Barbarina. Tak prawdę mówiąc, gdyby nie fakt, że impreza była powiązana z imieninami Pani Prezes, to pewnie nie ruszylibyśmy się z domu, ale takiej niesubordynacji nie mogliśmy się dopuścić. Za to od razu braliśmy pod uwagę odpuszczenie większości PK, czyli takie wyjście na trasę bardziej kurtuazyjne. Żeby nie było...
Mapę przygotował Dariusz, więc wiadomo, że różne dziwne rzeczy mogły na niej być. Na początek postanowiliśmy rozprawić się z wycinkiem startowym, a dopiero potem zadecydować czy idziemy jeszcze gdzieś. Wkrótce po starcie stowarzyszyliśmy się z Chrumkającą Ciemnością, żeby przy okazji wspólnego marszu podzielić się wrażeniami z pięćdziesiątki.
Wycinek startowy skończył się, a my wciąż mieliśmy w sobie jeszcze jakieś resztki sił. Zaryzykowaliśmy próbę podjęcia jeszcze kilku punktów. Prawdę mówiąc nie bardzo było wiadomo gdzie iść, bo jacyś przymuleni byliśmy i składanie wycinków nam nie szło, ale Tomek wymyślił żeby iść "tam" i na pewno coś będzie. Nawet miał pomysł, co to może być to coś. Tym sposobem weszliśmy na czwórkę, którą w międzyczasie skojarzyliśmy jako punkt podwójny z 21. Potem polecieliśmy na 28, który chyba rozsądniej było wziąć przed tym podwójnym, za to po nim udaliśmy się na 8 i 22 leżące ciut za czwórką. Ósemka była jakaś skopana i nie znaleźliśmy odpowiedzi na pytanie: co w kinie? Ale to sobie autor mapy zajrzy sam do jakiegoś repertuaru, jak tak bardzo potrzebuje wiedzieć. Ogólnie to poruszaliśmy się jakimś bezsensownym zygzakiem. W tym momencie miałam już dość, Tomek co chwilę narzekał, że mu zimno, więc już zdecydowanie postanowiliśmy wracać na metę. Chrumkacze chcieli jeszcze trochę powalczyć. Ponieważ PK 2 i 6 były tak trochę po drodze, więc i te wzięliśmy, a tuż przed metą Tomka olśniło, że jesteśmy na wycinku z szarą ortofotomapą, którego w ogóle nie umieliśmy dopasować i pobiegł jeszcze po PK 20. I to by było na tyle. W kwestii InO, bo potem to już była normalna popijawa i kto kierowca, ten miał przechlapane:-)

środa, 6 grudnia 2017

Wilga Orient po raz pierwszy

Na Wilgę Orient byliśmy zapisani już od dawna. Co prawda Tomek nie chciał tym razem iść ze mną i wymienił mnie na nowszy model, ale znalazłam sobie partnera, więc tak całkiem porzucona na pastwę losu nie byłam. Mimo to byłam totalnie przerażona, bo do zebrania były aż 42 punkty, limit czasu 12 godzin, więc długo na trasie i bardzo treściwie. A do tego zimno, bo grudzień i wizja moczenia nóg (a to jakoś zawsze jest na pięćdziesiątkach) mało przemawiała do mnie. Jednym słowem - rozpacz w kratkę.
Impreza dodatkowo niespodziewanie przesunęła się z soboty na niedzielę, co było fajne o tyle, że w sobotę mieliśmy dużo czasu na dojechanie, a beznadziejne, bo wracać musieliśmy w nocy, a poniedziałek to zwykły dzień roboczy. Zapobiegawczo wzięłam więc urlop na poniedziałek.
Wyruszyliśmy koło dziesiątej rano, żeby po drodze przetestować nowe trina w Środzie Wielkopolskiej. Jechaliśmy na dwa samochody - z nami zabrała się Barbara i Krzysztof, osobno jechała Chrumkająca Ciemność. Gdybyśmy się umawiali na spotkanie, to pewnie zaraz pojawiłyby się jakieś obiektywne trudności, a bez umawiania, spotkaliśmy się na stacji benzynowej zupełnym przypadkiem. Dalej pojechaliśmy już razem.
Trina zrobiliśmy częściowo samochodowo, ale w większej części pieszo. Całkiem sympatyczne miasto i jak tylko trina pojawią się na stronie to zachęcam do odwiedzenia.



W Szamotułach, zgodnie z tradycją, zjedliśmy pizzę, a że była bardzo smaczna, a my głodni, to nikt nie zdążył cyknąć fotki zanim pizza zniknęła ze stołu.
Kiedy dotarliśmy do bazy, tłumu nie było, mogliśmy więc zająć dobrą miejscówkę, a ponieważ i pora była dość wczesna, mieliśmy czas na spokojne spakowanie plecaków na poranny wymarsz i przygotowanie wszystkich niezbędnych rzeczy. Miałam straszny dylemat: co na siebie włożyć, a co wziąć na wszelki wypadek i to nie dlatego, że jestem kobietą (choć to też), ale jeszcze nigdy nie chodziłam na takie długie trasy zimą, a nawet starzy wyjadacze mieli wątpliwości. Dylemat postanowiłam rozstrzygnąć rano.
Rano zaś obudziłam się (to znaczy Tomek mnie obudził) totalnie zmulona, jakoś słaba i z bolącą głową. Na szczęście do startu było sporo czasu, więc z grubsza się pozbierałam w sobie i oporządziłam. Mimo, że wzięłam zapasowe ubrania, to jakoś w plecaku miałam większe luzy niż na pierwszej mojej pięćdziesiątce, kiedy byłam spakowana mocno chaotycznie:-) Za to jak zobaczyłam plecak Krzysztofa, to aż przysiadłam z wrażenia - spakował się chyba na tydzień i to pewnie z opcją noclegu po drodze. Ja tam miałam w planach żebyśmy biegli ile się da, ale stwierdził, że da radę. W końcu jest duży i silny, a ja znowu nie taka biegaczka, żeby nawet z wielkim plecakiem nie nadążyć za mną:-)

 W oczekiwaniu na rozdanie map (jeszcze z Tomkiem)
Jakieś piętnaście minut przed startem dostaliśmy mapy i można było zaplanować sobie trasę. Doświadczenia w planowaniu jeszcze nie mam, ale założyłam, że bardziej motywujące będzie pójście najpierw na mapy BnO, gdzie punkty wpadają szybko, niż wariant "od dołu", gdzie się idzie, idzie i idzie, a urobek mały. Krzysztof na szczęście podzielał moje zdanie, a jak się okazało po konsultacjach, zarówno Tomek z Barbarą, jak i Michał z Agnieszką też wybrali tę opcję. Na wszelki wypadek wytypowaliśmy też punkty, które odpuścimy, jeśli okaże się, że nie damy rady zebrać wszystkiego. Miały to być 39, 46, 40 i 44.
Na dany znak ruszyliśmy od razu truchtem. Na PK 1 biegliśmy we czwórkę - ja z Krzysztofem i Tomek z Barbarą, ale już na kolejny punkt każdy zespół miał swoją własną koncepcję i my pobiegliśmy na dziesiątkę, a oni wybrali dwójkę. Z jedynki na dziesiątkę wiodła całkiem porządna droga, więc cały czas biegliśmy. Po chwili byłam kompletnie mokra i uznałam, że te opowieści o grudniowym zimnie, co to gdzieś do mnie docierały, są mocno przesadzone, w związku z czym zdjęłam z siebie jedną bluzę i zastanawiałam się czy nie zdjąć też getrów spod spodni, ale szkoda mi było czasu na totalne przebieranie się.
Kiedy już odchodziliśmy od punktu, usłyszeliśmy głośny tętent i kilkanaście metrów przed nami przebiegło ogromne stado saren. Chyba ze dwadzieścia ich było - tylu naraz jeszcze chyba nigdy w życiu nie widziałam. Już chociażby dla takiego widoku warto było przyjechać na Wilgę.
Na dziewiątkę jeszcze kawałek pobiegliśmy tą dobrą drogą, ale potem trzeba było posuwać się wzdłuż rowu z wodą, więc tempo spadło do marszu. Ósemka była postawiona na tym samym rowie tylko w przeciwnym kierunku, więc z trafieniem nie było problemu. W ogóle cała mapa BnO Koźle była dość łatwa, w sumie to, co robimy na co dzień. Nawet tak sobie pomyślałam, że jeśli dalej też tak będzie, to mamy szansę dotrzeć na metę, niekoniecznie w limicie, ale przynajmniej bez totalnego zgubienia się. Koźle zaliczyliśmy w kolejności następującej - po ósemce siódemka, trójka, dwójka, niewiele brakowało, a przegapilibyśmy szóstkę, ale jakoś ją wypatrzyłam na mapie, potem piątka i czwórka. Koło 9.30 mieliśmy już dziesięć punktów i mogliśmy wrócić na mapę główną. Nawet tempo chyba mieliśmy niezłe, bo na trasie spotykaliśmy innych uczestników, czyli nie byliśmy tacy ostatni. BnO specjalnie kończyliśmy na czwórce, żeby od razu wziąć 22, który nam tak trochę bruździł, bo jak by nie szedł, to trzeba było po niego zbaczać z logicznej drogi. Na lampion weszliśmy bez większych problemów, szczególnie, że przed nami szły dwie inne ekipy, więc trochę wskazywały nam drogę. Gdybyśmy szli na azymut, pewnie mielibyśmy problem ze znalezieniem punktu, bo nie stał tam gdzie powinien, ale z powodu rozlewiska na azymut iść się nie dało, więc szliśmy na linię energetyczną.
Po dwudziestce dwójce postanowiliśmy wziąć 33, 23, 25 i wejść na drugą mapę BnO. Z 22 na 33 mieliśmy długi przelot, ale ponieważ porządnymi drogami, więc pruliśmy ile fabryka dała. To znaczy ile mi dała, bo Krzysztof to sobie tak truchtał od niechcenia, no ale jak ma nogi prawie dwa razy dłuższe od moich, to wiadomo... Tuż przed PK 33 zobaczyliśmy jakieś znajome sylwetki zbliżające się do nas - Tomek z Barbarą. Według moich wyobrażeń, to powinni być już gdzieś w połowie Wielonka, ale przecież nie tutaj! O matko! Czyżbyśmy byli tacy szybcy? Spotkanie bardzo mnie zmotywowało i od 33 leciałam już na łeb, na szyję w nadziei dogonienia ich. Ze śladu gpx widać, że na kółko z PK 25 wbiegliśmy pięć minut po nich. A na PK 25 aż kłębiło się od uczestników bezskutecznie poszukujących lampionu. Oczywiście spotkaliśmy też naszych. Po telefonie do organizatora, zgodnie z jego zaleceniem, zrobiliśmy sobie fotkę na tle miejsca gdzie powinien stać lampion i już wspólnie ruszyliśmy na kolejną mapę BnO. Zakładałam, że chociaż BnO zrobimy razem, bo na krótkich przelotach jeszcze dam radę utrzymać tempo, a potem Tomek z Barbarą znikną nam w oddali pozostawiając po sobie tylko smugę pyłu z drogi.

Panie Organizatorze! Cały ten teren sczesaliśmy i nic!
Mam wrażenie, że Wielonek był trochę trudniejszy niż Koźle, a może po prostu to ja byłam mniej czujna wiedząc, że jest nas cztery osoby do pilnowania trasy. Wielonka lecieliśmy w kolejności 11, 19, 18, 17, 14, 15, 16, 13, 12, 20, 21, czyli totalnie zygzakiem, ale w żaden sposób nie szlo inaczej. Zresztą myślę, że autor trasy specjalnie tak ustawił punkty, a przynajmniej ja bym tak zrobiła dla utrudnienia życia uczestnikom:-)
Przy czternastce mieliśmy pierwszy gruntowny kontakt z wodą, a tak dokładniej to kontakt nawiązał Krzysztof przy próbie przeskoczenia dość szerokiego (jak na skoki) rowu z wodą. Oczywiście uznaliśmy, że jeden mokry w zespole wystarczy i zamiast pchać się na drugi brzeg, tylko na kiju podaliśmy nasze karty startowe.
W drodze na piętnastkę zaś spotkaliśmy jelenia z ogromnym porożem - wyglądał majestatycznie i był piękny. Niestety stał zbyt daleko, żeby komórką zrobić mu fotkę:-(
Po Wielonku znowu wróciliśmy na mapę główną i ruszyliśmy na PK 36. Opis głosił, że ma to być krzak na środku terenu podmokłego, a w nawiasie: do przejścia. Niestety, nikt z nas nie spodziewał się, że wyrażenie "do przejścia" oznacza po prostu - nie musisz płynąć, dosięgniesz nogami dna. Staliśmy więc w pewnej odległości od krzaka, widzieliśmy lampion i zastanawialiśmy się, czy odpuścić ten punkt. W końcu Barbara podjęła męską decyzję: wchodzę! Zebrała wszystkie nasze karty startowe i bohatersko zaczęła brnąć w stronę lampionu. Dopingowaliśmy ją z daleka, a ja trzaskałam fotki seriami.
PK 24 żadnych atrakcji nam nie dostarczył, za to na 37 czekały na nas napoje i ciastka. Rzuciłam się na nie jakbym w życiu ciastek nie jadła, ale tak po prawdzie w trakcie biegu, czy nawet szybkiego marszu strasznie niewygodnie się je. Od rana miałam w ustach trzy kęsy bułki, jeden batonik i kilkanaście migdałów. Normalnie do tej pory, to jestem już po trzecim śniadaniu.

 Na punkcie żywieniowym
 
Wyglądało na to, że albo nasze (a w zasadzie moje) tempo jest akceptowalne dla Tomka i Barbary, albo po prostu nie mają sumienia porzucić nas na pastwę losu, bo wciąż szliśmy/biegliśmy razem. Tak po prawdzie, to chwilami miałam już dość, działanie środków przeciwbólowych dawno minęło i moja kostka, kolano i kręgosłup namawiały mnie do zejścia z trasy, a meta była tak blisko... Ale nie. Zaparłam się, że albo dojdę, albo padnę na pysk, ale nie poddam się. Bo co? Ja, ja nie dam rady? Nie ma opcji!

Przy PK 35

 PK 38 jeszcze wzięliśmy przy resztkach światła dziennego, ale już niedługo potem musieliśmy wyciągnąć czołówki. I praktycznie od tego momentu byłam już jak tabaka w rogu. Po pierwsze guzik widziałam na mapie, bo co tam można wyślipić przy świetle sztucznym jak się ma stare zdezelowane oczy, a okulary w domu, po drugie po ciemku tracę orientację i jestem w stanie chodzić jedynie na azymut, a chodź sobie na azymut jak co chwilę trzeba coś (najczęściej mokradła) omijać. No, nie da się. Szłam więc za wszystkimi, na komendę czesałam teren i w zasadzie starałam się jedynie jak najmniej przeszkadzać.
PK 44 jest zawsze dla nas kultowy, bo to numer naszego Klubu, więc tradycyjnie zrobiliśmy sobie wspólną fotkę przy lampionie.

Zasłaniam numer, ale na serio tam jest 44.

Ostatnia mokra przygoda trafiła nam się na odejściu od PK 42 - doszliśmy do miejsca, gdzie trzeba było zdecydować - albo przechodzimy w bród, albo obchodzimy bardzo, bardzo daleko (w zasadzie to nikt nie wiedział jak daleko, więc na wszelki wypadek baliśmy się, że bardzo daleko). Nie żebym do tej pory cały czas miała idealnie suche buty, ale raczej chodziłam w wodzie najwyżej po kostki, teraz trzeba było wejść po kolana. Ale nie było zmiłuj - weszłam, przeszłam, a potem straciłam czucie w nogach. Na sztywnych odnóżach jakoś doczłapałam do 45. Bieganie zarzuciliśmy już dużo wcześniej, bo w grupie mieliśmy trzy uszkodzone kostki i trzeba było dać im odpocząć. Kiedy Barbara jako pierwsza odmówiła biegu, poczułam jak spływa na mnie wielka ulga, bo ja nie miałam odwagi przyznać się, że każdy krok to ból i już nie daję rady, bo nie chciałam robić za totalnego spowolniacza. PK 45 dał nam do wiwatu - pół godziny szukaliśmy lampionu, czesząc tyralierą, parami, indywidualnie i na każdy dostępny sposób. Jednym słowem punkt nie stał raczej idealnie. Kiedy w końcu znaleźliśmy go i wyszliśmy na asfalt padło pytanie - co dalej? Właśnie kończył się nam limit czasu, a został jeszcze PK 27 postawiony z boku trasy, tak zupełnie od czapy. Ponieważ w dalszym ciągu po zimnej kąpieli nie miałam czucia w nogach kategorycznie odmówiłam dalszego chodzenia i postanowiłam sama, czy w grupie, ale wracać do bazy. Ostatecznie droga prowadziła asfaltem, zgubić się nie dało, najwyżej mogło mnie coś zjeść po drodze. Tomek zarządził, że jak ja wracam, to wracamy wszyscy i jakoś w ogóle nie było słychać głosów sprzeciwu. Jedyne co usłyszałam, to kamienie spadające z serc kolejnych osób, które w duchu ucieszyły się, że wreszcie wrócimy do suchego ciepełka. Na mecie okazało się, że zajęłyśmy z Barbarą drugie miejsce w kategorii kobiet i czekają nas zaszczyty i nagrody. Akurat w moim przypadku te wszystkie honory to tak mało zasłużone, zresztą w ogóle w kategorii kobiet to trochę śmiesznie jest z tymi zajmowanymi miejscami. Ja tam pewnie moralnie lepiej czułabym się poza klasyfikacją, ale w życiu wyznaję zasadę, że jak dają to biorę, a jak biją, to uciekam, więc skoro dawali medale i upominki to brałam - zawsze to jakaś pamiątka.

 
Po chwili odpoczynku, posiłku no i "medalacji" czekało nas jeszcze jedno wyzwanie - bezpiecznie wrócić do domu. W zasadzie było to wyzwanie dla Tomka, ale i my musieliśmy być czujni, żeby nie zasnął za kierownicą. Już koło trzeciej w nocy znalazłam się w swoim łóżku i gratulowałam sama sobie pomysłu z wzięciem urlopu na poniedziałek.
Mówiąc szczerze, to nie myślałam, że dam radę przejść prawie całą trasę i jestem z siebie bardzo, bardzo dumna. Gratulacje i dowody uznania przyjmuję w komentarzach:-)

piątek, 1 grudnia 2017

Smok

Smoka byliśmy oswajać wczoraj. Coraz częściej zastanawiam się, czy to ma sens, bo tak oswajamy i oswajamy, a bestia jak grasowała, tak grasuje. Wczoraj to tak oswajaliśmy w szybkim tempie, bo po drodze przypomniało nam się, że zakupy trzeba zrobić, a teraz jak oboje pracujemy poza domem i są inockie imprezy, to ciągle mamy z tym problem.


Mapę na Smoka przygotowywał Paweł i od razu pomyśleliśmy o tysiącu małych samolocików naćkanych na kartce, jak to kiedyś zaserwował, ale na szczęście tym razem mocno się ograniczył i dał tylko pięć wycinków. Od razu na starcie połączyliśmy je  po dwie pary, a do łączenia reszty Tomek nie miał cierpliwości tylko już chciał lecieć. Tym sposobem wykonaliśmy stary numer, czyli zamiast zatoczyć sensowne koło, to najpierw pozbieraliśmy punkty po jednej stronie startu, potem przelecieliśmy koło bazy zawodów i pozbieraliśmy te z drugiej strony. Oczywiście było to całkiem nieekonomiczne i mało eleganckie, tym niemniej skuteczne. Ja tradycyjnie na początku nie mogłam się odnaleźć w terenie, szczególnie na lustrzanym wycinku, potem się jakoś ogarnęłam.  Wycinek z "górkami" zupełnie mnie zaskoczył, bo dałabym sobie wszystko uciąć, że chodzi o jakąś bardziej konkretną górę, a nie takie marne nasypy między blokami. Na szczęście Tomek był czujny i nie dał się wywieść na manowce.
Po drodze żadnych przygód, żadnych atrakcji, chociaż warunki atmosferyczne były do tego sprzyjające - mokro i ślisko. Nie wykorzystaliśmy szansy:-)
Na mecie szybkie ciasto i z kubkiem herbaty w garści biegiem do samochodu. Teraz tylko czekamy na wyniki, ale powinno być dobrze.

poniedziałek, 27 listopada 2017

VII Mokre Manewry SKPB

Na tegorocznych Manewrach postanowiliśmy przywalić z grubej rury i iść na trasę himalajską. Ostatecznie skoro nawet ja już chodzę na pięćdziesiątki (no dobra, tylko dwie pełne przeszłam, ale zawsze), to takie 20-30 km spoko damy radę. Co prawda w miarę jak się nam dopisywała konkurencja, miny nam trochę rzedły, ale w końcu rywalizować trzeba z najlepszymi, a nie ze słabszymi od siebie. Do naszego zespołu dokooptował jeszcze Krzysztof, który pierwszy raz miał się zmanewrować, a wiadomo - pierwszy raz, nocą, w pojedynkę to trochę niefajnie.
Tym razem w przedmanewrowych konkursach nie wygraliśmy miliona map, bo jakoś nam te konkursy nie podeszły. Miejsca Manewrów też nie trafiliśmy, ale wybór Organizatorów w pełni nas satysfakcjonował, bo blisko domu i w znanym terenie:-)
Do bazy przyjechaliśmy  dużo przed naszą minutą startową, bo mieliśmy kaprys być na oficjalnym rozpoczęciu, które miało mieć miejsce o szesnastej. Miało, ale się zmiało z nieznanych bliżej powodów. Gdybym wiedziała, że tak będzie, to jeszcze wygrabiłabym ogródek przed wyjazdem, a tak to bezproduktywnie siedziałam dwie godziny. No, może nie tak całkiem bezproduktywnie, bo pogaduchy ze znajomymi też mają swoją wartość.
W końcu nadeszła godzina odjazdu naszego autokaru i zaczęła się przygoda.

Plan mieliśmy taki: wyprzedzamy Przemka i Jacka (Jacek nie biega, my - tak), którzy szli bezpośrednio przed nami, potem bierzemy Marcina (pewnie umierał ze śmiechu jak o tym mówiliśmy), gdzieś tam po drodze Piotra i Tomasza, no i Leszka. W marzeniach Tomek już przymierzał nagrodę specjalną - bluzę z power stretchu, bo ostatecznie celować trzeba wysoko:-)
PK 1 tradycyjnie był łatwy i dało się dojść drogami. Już przed tym punktem zrealizowaliśmy początek planu - wyprzedziliśmy kogo mieliśmy od razu wyprzedzić i pognaliśmy na PK 2. Tu już trzeba było kawałek iść na azymut, ale wał ziemny był taki duży, że nie dałoby się go przeoczyć nawet przy szczerych chęciach.
Po dwóch lajtowych punktach nadeszła pora na dopasowanie wycinków. Tomek dopasował jeden, ja drugi, a Krzysztof przezornie wolał się trzymać z daleka od naszych przepychanek. Po co pchać palce między drzwi? :-)
PK C był w zasadzie przy drodze, a do PK D tak się z Krzysztofem rozpędziliśmy, że Tomek musiał przywołać nas do porządku. Przez to rozpędzenie nie liczyliśmy parokroków i w efekcie nie mogliśmy się wbić na punkt. W sumie, to tylko Tomek czuwał nad całością ekspedycji i myślał o wszystkim, a my tylko zrywami pomagaliśmy w osiągnięciu celu. Zresztą i tak nie da się żeby trzy osoby naraz rządziły. Tego D szukaliśmy dłuższą chwilę - najpierw grupowo, potem każdy indywidualnie, a na koniec i tak wzięliśmy stowarzysza, jak się później okazało.
Kolejne dwa punkty były za drogą. K znaleźliśmy bez problemu, za to do J poszliśmy w przeciwnym kierunku, bo Tomkowi pomylił się azymut. Nie pierwszy raz zresztą tej nocy, ale do tej pory sprawdzałam jego pomiary i korygowałam, a ten raz akurat postanowiłam zaufać. A przecież wiadomo, że do dat, terminów, rozmiarów i azymutów Tomek nie ma głowy. Tak więc do Jota poszliśmy dość krajoznawczo, ale skutecznie.
Trójka była postawiona na granicy kultur i jam ją (nie chwaląc się) znalazła, co nie zmienia postaci rzeczy, że w okolice punktu i tak musiał doprowadzić mnie Tomek, bo ja nocą to jak tabaka w rogu. Czwórki szukaliśmy tyralierą i miałam szczęście wleźć na nią, co może akurat było bardziej przypadkiem niż celowym działaniem. Do piątki poszliśmy znowu na azymut (dobry tym razem), ale ponieważ gdzieś zgubiliśmy rowek, co to na jego zakręcie miał stać punkt, więc doszliśmy do skrzyżowania i Tomek poszedł w lewo, a potem w prawo, Krzysztof dla odmiany w prawo, a potem w lewo, a ja prosto jak kompas prowadzi.
O dziwo, spotkaliśmy się na zakręcie rowu. Do szóstki musieliśmy przedrzeć się przez tory kolejowe, ale żaden pociąg nie jechał, więc nie było dreszczyku emocji. W ogóle byłam mocno zaniepokojona, że jakoś mało atrakcji, a tu już 1/3 trasy za nami i kurcze, co ja będę wnukom na starość opowiadać. Na szczęście wrażeń dostarczył nam PK 7 - stał sobie na brzegu rzeczki, ale żeby było śmieszniej - na tym drugim brzegu. Rzeczka niby duża nie była, ale przeskoczyć się nie dawało. Żeby to był jakiś  punkt pod koniec trasy, to pewnie przeleźlibyśmy nogami po dnie, ale na moczenie się było jeszcze stanowczo za wcześnie. Na szczęście w pobliżu, niczym w piosence "zielony mosteczek uginał się", czyli przez rzeczkę były przerzucone dwa cienkie drzewka, po których strach było przejść. Toteż nie przeszliśmy, tylko wykonaliśmy dupośligi. O, takie jak na fotce:


Zaraz po sforsowaniu rzeczki i podbiciu punktu, który zresztą okazał się stowarzyszem:-(, musieliśmy dopasować kolejne wycinki. W ruch poszły nożyczki, bo najwygodniej wyciąć kółeczka i wkleić tam, gdzie ich miejsce, a nie kombinować co kawałek. Mieliśmy pecha, bo akurat przy tych precyzyjnych robótkach złapał nas deszcz, ale szliśmy w zaparte i nie ruszyliśmy się dopóki ostatni wycinek nie trafił na swoje miejsce. Tym sposobem pozbyłam się połowy mapy, bo tę z naklejonymi kółeczkami przejął Tomek. Nie, nie mam o to pretensji, bo ja nocą i z pełną mapą nigdzie bym nie trafiła. Noc w lesie odbiera mi wszelakie zdolności orientacyjne.
Do PK A poszłam za chłopakami, bo oni mieli mapy, a ja nie, więc czułam się zwolniona z obowiązku pilnowania trasy.  Droga do H na mapie wyglądała łatwo i prosto, ale ponieważ aktualność mapy datuje się na lata 1973-1981, więc mapa sobie, teren sobie. Trochę musieliśmy pokrążyć po terenie żeby w końcu znaleźć mokradło. Bo to jest tak, że jak człowiek chce po suchym, to mokradła są wszędzie, a jak mokradło potrzebne, to nie ma. W ogóle autor mapy coś się czepił tych mokradeł, bo kolejny punkt też postawił na skraju czegoś podmokłego. Ponieważ chodziło o PK G, więc od razu można było się domyślić, że łatwo nie będzie. Punkt G chyba na każdych zawodach stawia się jakoś dziwnie, żeby było jak w życiu - wszyscy o nim mówią, a rzadko kto znajduje:-) No więc punktu szukały chyba wszystkie ekipy, które wyszły przed nami, łącznie z Leszkiem, który startował jako pierwszy. Tym sposobem mogliśmy zrealizować jedno z naszych założeń - przegonić Leszka. Ale co by nie mówić, to chyba on znalazł zerwany, zmiętoszony, leżący na ziemi lampion.
Kolejne punkty najwyraźniej nie dostarczyły mi żadnych wrażeń, bo jedyne co pamiętam, to fakt, że szłam, chwilami biegłam (w sumie to dużo biegłam), a plecy bolały mnie coraz bardziej. I kostka. I kolano. Ale zagryzałam tylko zęby i udawałam twardzielkę, żeby nie było, że poszła stara baba na najtrudniejszą trasę i nie daje rady. Dziewiątka była postawiona na poziomnicy, która pięknie wiła się wśród drzew i krzaków znacząc brązowy ślad (jak to poziomnica). Na dziesiątce udało się nam wziąć stowarzysza, a w zasadzie to winę mogę zwalić na Tomka, bo to on prowadził wesołą wycieczkę. Ale faktem jest, że drogi znowu nie zgadzały się z tymi na mapie i trochę nas to zmyliło. Przy dwunastce wymiękłam i sięgnęłam po ketonal oraz zestaw ćwiczeń na kręgosłup typu koci grzbiet. Panowie w tym czasie wleźli na górkę podbić punkt. Aż do ogniska nic ciekawego się nie działo, lecieliśmy w większości drogami, więc oczywiście było bieganie.
Tradycyjne ognisko było w tym roku ulokowane trochę bez sensu, bo zamiast gdzieś w połowie trasy, to praktycznie pod jej koniec, ale pewnie Organizatorzy koniecznie chcieli, żeby było w forcie. Postanowiliśmy nie rozsiadać się za bardzo, tylko na szybko coś chapnąć i lecieć dalej. Kiełbasy nie chciało się nam piec, więc tylko podgrzaliśmy ją trochę i zjedli z chlebem. Ale jaką pyszną kiełbasę w tym roku dali, chyba mi się będzie po nocach śniła - nie ociekała tłuszczem i chyba nawet było w niej mięso!

Od ogniska to już praktycznie było z górki - do piętnastki kawałek drogą, potem na azymut, na najwyższą górkę w okolicy (ufff), no to górkę trudno przeoczyć. Do F co chwilę zakrętasy - to w prawo, to w lewo i widzieliśmy jak jakaś ekipa bierze stowarzysza, no chyba, że byli z innej trasy. E to znowu górka - na mapie wyglądała tak niepozornie, a zasapałam się trochę. Ale w końcu parę kilometrów już miałam w nogach.
Został nam już tylko jeden punkcik do zdobycia, bo siedemnastkę Organizatorzy musieli anulować - chcieli postawić ją na terenie prywatnym i właściciel wyleciał z kosą, czy jakoś tak:-) Szesnastka niczym się specjalnie nie wyróżniała, tyle że znowu musieliśmy przejść przez tory i znowu żaden pociąg nas nie postraszył. Atrakcje zaczęły się po zejściu z szesnastki do drogi. Drogę, jak przystało na ludzi praworządnych, przeszliśmy w miejscu oznaczonym na mapie tym specjalnym znaczkiem, aczkolwiek ten kawałek drogi w niczym nie różnił się od tego kilkadziesiąt metrów w bok. Przeszliśmy mostkiem ciek wodny i usiłowaliśmy posuwać się wzdłuż niego, równolegle do drogi. Początkowo nawet nieźle nam to wychodziło, ale w miarę przybywania wody nasza czujność co do kierunku marszu znacząco osłabła. Pilnowaliśmy głównie naszych butów, bo podłoże było mocno wciągające. Ja przy okazji robiłam spostrzeżenia do jakiej temperatury jestem w stanie bezkarnie brodzić po wodzie, a przy jakiej odpadną mi nogi. Noc akurat trafiła się ciepła i praktycznie większego dyskomfortu nie czułam. Ponieważ zniosło nas z planowanej marszruty w pewnym momencie okazało się, że żadne z nas nie wiem gdzie jesteśmy. W związku z tym zatoczyliśmy niezłe kółeczko, oczywiście po wodzie, zanim trafiliśmy na właściwy asfalt, a kiedy upewniliśmy się, że jesteśmy tam, gdzie myślimy, że jesteśmy, odpaliliśmy motorki i pognali w kierunku bazy wyprzedzając po drodze kilka zespołów.

Zrobiliśmy około 34 kilometry i byłam w znacząco lepszej formie niż po moich pierwszych Manewrach, kiedy to po trasie tatrzańskiej nie byłam w stanie ani stać, ani siedzieć, ani leżeć, bo skurcze łapały mnie w każdej pozycji. Się człowiek wyrabia, nie?
Rano Tomek obudził mnie informacją, że łapiemy się na podium - zajęliśmy trzecie miejsce! O jeden, jedyny punkcik przegraliśmy z Leszkiem - my byliśmy szybsi, on był bardziej precyzyjny. Nie mogłam uwierzyć i aż poleciałam sprawdzić naocznie. Bo ja to myślałam, że będziemy gdzieś tak w drugiej połowie stawki, a tu taka niespodzianka. Tomek pewnie trochę żałował tej bluzy dla zwycięzcy, ale za to mamy motywację na przyszły rok.



A tak wygląda nasz ślad gps:


piątek, 24 listopada 2017

Kopa Cwila nocą

No to ruszyła kolejna Warszawa Nocą. Oczywiście zapisaliśmy się na cały cykl, wciąż na zuchwałych, żeby Tomek miał szansę na dobry wynik, a mi żeby nikt trasy nie zbierał zanim dotrę do mety. A jednocześnie żeby nie było za krótko.
Jeśli ktoś się spodziewa takich atrakcji jak na "Z mapą na spacer", to sorry, ale nie. Po mieście daję radę. Powiedziałabym wręcz - nic ciekawego - pobiegłam, podbiłam co trzeba i wróciłam. To już większe atrakcje były z dotarciem na start. Oczywiście znowu musiałam dotrzeć własnym przemysłem, bo Tomek jechał prosto z pracy. Do stacji metra Ursynów dojechałam bezproblemowo, a dalej założenie było takie, że jakoś to będzie. Wiedziałam, że powinnam iść mniej więcej na południowy zachód, ale dla pewności postanowiłam włączyć nawigację. Nawigacja kazała iść na południe. Tylko, kurna, gdzie jest południe?? Zaczęłam grzebać w torbie w poszukiwaniu kompasu. Po dziesięciu minutach poddałam się - nie ma:-( Ruszyłam więc przed siebie zakładając, że najwyżej nawigacja każe mi zawrócić. Nawigacja jednak postanowiła podrażnić się trochę ze mną i wołała:
- Skręć w prawo!
- Skręć w lewo!
- Skręć ostro w lewo!
I tak w kółko. Początkowo nawet, jak jakaś idiotka, skręcałam, ale szybko zorientowałam się, że jednak coś jest nie halo. Zainstalowałam się na koszu na śmieci i zaczęłam metodycznie przeszukiwać torbę. Przecież pamiętałam, że wrzucałam do niej kompas. Po chwili na trawniku leżały buty, dwa softshele, spodnie, napoje, dokumenty, ale za to na dnie torby znalazłam upragniony kompas. Ustawiłam pi razy drzwi azymut i poszłam, ale tak zupełnie bez przekonania. Byłam już w zasadzie pewna, że na start nie dotrę. Jakież było moje zdziwienie kiedy po chwili na bloku zobaczyłam tabliczkę z adresem Puszczyka 8. Jak jest 8, to i 6 się znajdzie - pomyślałam. I faktycznie, po krótkim krążeniu w najbliższej okolicy bloku znalazłam i szkołę, a w progu wyglądającego mnie Tomka. Zdążyłam się spokojnie przebrać, zrobić rozgrzewkę i nawet chwile poczekać na swoją kolej.

Wiedziałam, że teren zawodów jest na północ od startu i trochę się skonsternowałam, że do pierwszego punktu trzeba raczej na wschód. Ale trzeba, to trzeba - pobiegłam. No a potem - nuda, czyli ani się nie zgubiłam, ani nic mnie nie napadło, ani się nie przewróciłam (w odróżnieniu od niektórych uczestników), ani nie skręciłam kostki (w odróżnieniu od Tomka).
Nie żeby się to od razu przełożyło na jakiś rewelacyjny wynik, co to, to nie. Co prawda całą trasę przebiegłam, nawet pod górę na Kopę Cwila, ale co z tego skoro po ciemku długo mi schodziło oglądanie mapy i konfrontowanie jej z rzeczywistością.  Jak ktoś ślepy i biega bez okularów, to tak jest. Ale ostatecznie nie biegam dla wyniku, tylko dla przyjemności. Te cztery kilometry z hakiem jakoś tak szybko minęły, że na mecie wciąż czułam się niedobiegana.
A może jednak trzeba było zapisać się na profesjonalistów? Może jeszcze da się to zmienić?

czwartek, 16 listopada 2017

Z mapą na spacer ... pod Gdańsk???

To nie był dobry dzień. Zaczęło się od tego, że o szóstej zadzwonił budzik. Pięć razy w tygodniu mi to robi i to nigdy nie jest dobry znak. W pracy musiałam bliżej zapoznać się z nielubianym (z wzajemnością) excelem i bynajmniej nie odniosłam sukcesu. Kiedy wróciłam do domu okazało się, że nie ma obiadu, ani nawet żadnych półproduktów, więc na szybko zrobiłam zupę na winie, czyli wrzuciłam do gara (rozsypując po drodze cukier) co się nawinęło w lodówce, zamrażarce i szafce, ale egzotycznej zupy ze szpinaku, przecieru pomidorowego, mieszanki meksykańskiej, ziemniaków i makaronu już nie zdążyłam zjeść, bo musiałam zawieźć córkę na autobus. Kiedy wróciłam jedną ręką włączyłam pralkę (rozsypując proszek do prania), drugą ubrałam się i już musiałam wyjść, żeby jakoś dojechać do Warszawy. Dopóki Tomek pracował w domu, to wracając miałam obiad na stole, a samochód czekał pod progiem i nic mnie nie obchodziło, a teraz jak chcę na zawody, to muszę sama pokonać masę przeciwności:-(
Na Żoliborz udało mi się dojechać wyjątkowo bez przeszkód, czyli nie pomyliłam środków transportu, kierunków, w których należy jechać i nawet bilety na wszystko miałam. Wystarczyło jeszcze tylko podejść z Placu Wilsona na Spójnię. I tu już dostałam pierwsze orientalistyczne ostrzeżenie. Włączyłam nawigację i poszłam zgodnie ze wskazówkami. Na środku ulicy, ni w pięć, ni w dziewięć dowiedziałam się, że jestem u celu. Noż, Kulson! Owszem, za płotem to może i gdzieś tam był mój cel, ale płot ciągnął się w obie strony i żadnego wejścia nie było widać. Poszłam więc najpierw w jedną stronę, potem - nie widząc perspektyw - w drugą i po chwili znalazłam się na tyłach obiektu, tuż nad Wisłą. Ciemno, dookoła krzaki, strach iść. Ale co było zrobić? Tomek telefonicznie raportował, że stoi w korku, więc sterczeć na ulicy w oczekiwaniu też mi się nie chciało. W efekcie obleciałam cały zagrodzony teren od strony Wisły, żeby dojść do parkingu przy głównej ulicy, do którego za pierwszym podejściem  brakowało mi tylko kilkudziesięciu metrów. W tym momencie miałam już dość całej imprezy i najchętniej wróciłabym do domu. Tymczasem Tomek wjechał innym wjazdem i czekał na mnie w biurze zawodów. Ja na niego na parkingu. Gdyby nie Paprochy to pewnie do teraz czekalibyśmy tak na siebie, ale podpowiedziały Tomkowi gdzie stoję.
Listy startowe mówiły, że mam minutę zerową. Od razu mnie to przeraziło, bo gdybym miała dalszą, to przynajmniej wiedziałabym, w którą stronę ruszyć, a tak to byłam zdana tylko na siebie. Ostatecznie wystartowałam w pierwszej minucie, co nie zmienia faktu, że i tak jako pierwsza, bo w zerowej nikogo nie było. Na szczęście zdążyłam dopytać się którędy najlepiej wydostać się nad Wisłę, gdzie miały rozegrać się dalsze akty dramatu.

Tomek robi mi wyjściową fryzurę, żebym dobrze wyglądała na trasie.

Do punktu pierwszego pobiegłam za Michałem. Co prawda był na innej trasie, ale założyłam, że też musi jakoś wydostać się za ogrodzenie. Kiedy Michał zniknął mi z oczu, podążałam za Przemkiem. Biegłam sobie powolutku, a wręcz uprawiałam slow jogging, bo po Hale pioruńsko bolą mnie kolana. No i zepsuta kostka.Ostatecznie nie miałam się kiedy zregenerować, bo Hała była w niedzielę, a już we wtorek poszłam na gimnastykę i znowu za dużo namachałam się nogami. Ten cały sport mnie kiedyś wykończy!

Tuż przed startem.

Punkt pierwszy i drugi znalazłam bezproblemowo, bo świeciły odblaskami z daleka, a przy triadzie 3, 4, 5 aż roiło się od światełek czołówek (kto chciał, to mnie wyprzedził w międzyczasie). Kiedy zobaczyłam gdzie jest PK 6, to aż jęknęłam z przerażenia - taki kawał drogi! Trzeba zupełnie nie mieć sumienia żeby tak skonstruować mapę! Ale co było robić, pobiegłam. Trochę miałam cykora, bo skończył się teren cywilizowany, a zaczęły nadwiślańskie zarośla, ale widziałam jakieś światełka przed sobą, to było mi trochę raźniej. Szóstkę zgarnęłam. Do siódemki nie chciało mi się lecieć naokoło, ustawiłam więc azymut w kompasie i bohatersko weszłam w krzaki. Od razu natknęłam się na leżące drzewo - jakoś przelazłam. Przez następne i kolejne też udało się przedrzeć. Trochę zaniepokoiło mnie, że tych leżących drzew jest coś dużo, ale azymut to azymut i nie ma zmiłuj. Za którymś nastym drzewem i kolejnej plantacji dorodnych (acz ciut uschniętych) pokrzyw drogę zastąpiła mi ściana roślinności, której już bez maczety nie udało się sforsować.
- Piiii, piiii, piiii - wymamrotałam pod nosem.
W tym momencie przypomniało mi się, że kilka osób radziło poruszać się tylko po ścieżkach, bo poza nimi teren jest trudny. Chyba mieli rację. Wróciłam więc na ścieżkę i pobiegłam dalej. Usiłowałam znaleźć skalę mapy, ale poszukiwania zostały uwieńczone sukcesem dopiero po powrocie do domu. Skala była wydrukowana jasnoszarym kolorem na białym tle. Idealnie na nocne zawody. Gratulacje dla pomysłodawcy. Ponieważ nie wiedziałam ile mam przebiec do skrzyżowania ścieżek, więc rozglądałam się truchtając z wolna. Nagle po prawej stronie coś zaszeleściło, zaszurało i z nadrzecznej ciemności wyłoniło się stado dzików, nosorożców, lwów, a za nimi czterdziestu rozbójników! To już było ponad możliwości moich napiętych jak postronki nerwów. Odezwał się we mnie atawistyczny odruch, zerwałam się i pognałam przed siebie na oślep. Gdzieś pod Bydgoszczą zwolniłam i skonstatowałam, że wciąż żyję i nikt mnie nie goni. Uffff. Za to nie wiedziałam gdzie jestem i ile przebiegłam. Tak z rozpędu pobiegłam jeszcze pod Gdańsk, ale słysząc szum morza stwierdziłam, że ciut się chyba zapędziłam. Jak nic, trzeba było zacząć naginać na zachód. Łatwo powiedzieć, jak na zachód prowadziły ledwo widoczne ścieżynki, co to nie wiadomo czy się nie kończą w ciemnym lesie. Ponieważ jednak nie planowałam wycieczki do Szwecji, w końcu wlazłam w jedną ze ścieżek i po tysiącu zakrętów wyszłam w okolice, skąd było widać jakąś cywilizację w postaci estakady przechodzącej w drogę. Postanowiłam pójść równolegle do tej cywilizacji, w kierunku południowym (bo na północy Polska zaczęła mi się kończyć). Po trzech dniach marszu przeplatanego biegiem (dla rozgrzewki, bo przecież ubrałam się na lekko) i urozmaicanego przypominaniem sobie treści "Słownika polskich przekleństw i wulgaryzmów" Grochowskiego, zobaczyłam jakiś znajomy budynek - Centrum Olimpijskie. Byłam uratowana. Nawet zlokalizowałam się na mapie i teoretycznie mogłabym namierzyć się na resztę punktów, ale rozrywka w ogóle nie była mi w głowie. Chciałam jedynie wrócić do domu. Już blisko mety minęła mnie Barbara, która biegła na najdłuższej trasie i startowała ostatnia. Dopingowała mnie do biegu, ale ja w ramach kontestacji szłam najwolniej jak potrafię, mając w du...żym poważaniu całą tę biegacką nocną imprezę. Z tego stresu, nerwów i wściekłości zgubiłam się jeszcze na ostatnich metrach i do bazy zawodów doszłam mocno naokoło. Tomek już niemal organizował wyprawę ratunkową. Kontynuując protest, w ogóle nie odbiłam się na mecie, tylko od razu oddałam czipa. Na usta nieustannie cisnęły mi się wyłącznie słowa typu: piiii, piiii, piiii, wolałam więc nie odzywać się w ogóle do nikogo, bo jeszcze oberwałoby się niewinnym ludziom.
Szczerze i z całego serca nienawidzę sama latać w nocy po lesie. Po mieście daję radę, ale las doprowadza mnie do stanu paniki, a w panice zupełnie zapominam o myśleniu, tracę orientację, poczucie czasu i przestrzeni. Nie mam pojęcia skąd mi się to wzięło, bo trzydzieści lat temu sama łaziłam nocą po górach i takich schiz nie miałam. Ale jak człowiek młody, to głupi i wydaje mu się, że jest nieśmiertelny, a jak do tej śmiertelności coraz bliżej, to się i ostrożniejszym staje.


A tak wygląda moja wyprawa nad morze:-) Dobre, nie?

niedziela, 12 listopada 2017

Hałowe imieniny

Mógł mnie Tomek na imieninowy spacer zaprosić na Gezno, ale nie. Bał się, że może to zostać potraktowane jako próba zabójstwa z premedytacją, bo wiecie, stawy, nadciśnienie - jednym słowem: pesel. Ale żeby nie było, że tak nic, to zabrał mnie na inną imprezę - niskobudżetową (jakieś 8 zł wpisowego) i totalnie hałową.
Ponieważ w sobotę mieliśmy imprezę rodzinną, więc do Jeruzala pojechaliśmy w niedzielę rano. Start zamówiliśmy sobie na 8.44, bo organizator taki bardziej frontem do klienta, to i w minutach startowych można było wybierać. W Jeruzalu zrobiliśmy drobne zakupy, bo coś w lesie trzeba jeść i przy okazji obejrzeliśmy ciekawą scenkę, jak tubylcy wskazywali uczestnikowi drogę na punkt. Życzliwi ludzie:-)
Na trasę wyszliśmy nawet jakieś 15 minut wcześniej, bo akurat nikt nie startował jak dotarliśmy, to co mieliśmy stać jak te kołki i czekać. Od razu ruszyliśmy biegiem, bo założyliśmy, że ostro biegamy. O ile mój trucht można nazwać ostrym bieganiem. Zaczęliśmy od PK W - elegancko drogą, tylko na końcówce kawałek przez las. Wyszliśmy na skraj, odległość pasowała, załom lasu był - wbiliśmy i polecieli dalej. Do PK N znowu wygodną drogą, a więc biegiem i dopiero przy rzece po chaszczach. Z daleka było widać lampion oraz ludzi kręcących się przy nim. Ponieważ ja nie jestem specjalnie ortodoksyjna w wyborze lampionów, więc byłam skłonna wbijać bez szukania lepszego, ale Tomkowi za nic nie pasowało. W końcu wyszło, że właściwy jest na drugim brzegu, a ten to podpucha. Tylko jak przejść przez rzeczkę? Moczyć się na początku trasy za nic nie chcieliśmy i w końcu namówiłam Tomka na tego stowarzysza, z zastrzeżeniem, że ewentualnie wracając zrobimy przebitkę. Do Z nie opłacało się iść brzegiem rzeki, choć na pozór był to najlepszy wybór, ale chaszcze i mokradła skutecznie odstraszały od takiego wariantu. Wycofaliśmy się więc na północ i dalej polecieliśmy drogą. PK Z był bardzo malowniczy i aż przypomniało mi się, że przecież trzeba dokumentować trasę, czyli trzaskać fotek ile się da. No to sobie trzasnęliśmy.


Następny punkt to cmentarz protestancki. Prawdę mówiąc, gdyby nie opis na mapie, w życiu bym się tego nie domyśliła, bo poza ewidentnie prostokątnym obrysem terenu, niczym nie różnił się od reszty lasu. PK U obiecywał mokre atrakcje, ale udało nam się tak sprytnie podejść do lampionu, że nie zmoczyliśmy nawet dużego palca u nogi. Na punkcie spotkaliśmy pierwszą znajomą osobę - Jacka.
Tylko tak groźnie wygląda, ale buty wciąż suche.

Do PK M już się nie dało ścieżkami, tempo zatem mocno nam spadło - jak to przy marszu na azymut. Tak prawdę mówiąc, wcale na to nie narzekałam, bo mogłam trochę odzipnąć - nogi zaczynały mi z lekka odpadać, bo już na zawody pojechałam z bolącymi i nasmarowanymi maścią przeciwbólową. Ale obiecałam sobie, że nie będę narzekać i marudzić, więc biegałam bez słowa skargi. Przy M organizator usiłował nas złapać na dwa stowarzysze, ale nie daliśmy się.

Oczywiście, że spisuję ten dobry!

 Z M przebiliśmy się do drogi i znowu musiałam biec, ale w sumie jeszcze całkiem dobrze mi szło. Kapliczkę wzięliśmy niemal w locie, bo nie trzeba było jej specjalnie szukać i od razu pognaliśmy do zapory przy młynie. W biegu doszłam już do takiej wprawy, że nawet pod górkę nie przechodziłam do marszu, tylko najwyżej zwalniałam (o ile można zwolnić trucht). Tak dla wyjaśnienia - pod górę dla mnie to jest takie coś, czego Tomek nawet nie zauważa. Mój organizm zauważa od razu i to dość boleśnie. Po L zaczęło się dopasowywanie wycinków. Na ogół mi wychodzi to lepiej, ale dzisiaj miałam jakieś totalne zaćmienia i nic mi do niczego nie pasowało.  Do tego wszystkiego mapa była wielkości małego obrusu i jak ją poskładałam, to miejsce na wycinek miałam z jednej strony, a wycinki z drugiej. No to jak w takich warunkach coś z czymś spasować? Na szczęście Tomek miał dobry dzień do składanek i ogarnął. Tak więc w pierwsze wolne miejsce weszło nam K. Przy czesaniu skarpy spotkaliśmy Krzysztofa i Pawła, a po wspólnej konferencji dotyczącej zebranych już punktów, wyszło, że mamy stowarzysza na W. Trochę trudno nam było w to uwierzyć, więc postanowiliśmy w drodze powrotnej, jeśli będzie czas, sprawdzić to.
Z K drogami pobiegliśmy na P. Tam wprawiliśmy w zdziwienie jakiegoś szybkobiegacza, który wciąż nam się przewijał po trasie i cały czas wyglądało, że w życiu za nim nie nadążymy. Zrobił duże oczy na nasz widok, bo był pewien, że zostawił nas daleko w tyle.  Ale chyba było tak, że on lepiej biegał, a my lepiej nawigowaliśmy i szanse się wyrównały. Spotkaliśmy się znowu na kolejnym punkcie:-) Z PK B chcieliśmy sobie skrócić drogę i nie wracać do asfaltu i staliśmy się klasycznym dowodem prawdziwości przysłowia: "kto drogi skraca, ten do domu nie wraca". Władowaliśmy się w jakieś bajora, pokrzywy i inną nieprzyjazną roślinność, musieliśmy się wycofać, obejść i w sumie nic nie naśpieszyliśmy. 

 Tak sobie idziemy przed siebie.
A jak już wyszliśmy na porządniejszą drogę, czułam się w obowiązku znowu biec i nie marudzić. 
PK A był na grobli, tylko najpierw musieliśmy znaleźć coś mokrego, co w ogóle usprawiedliwiałoby istnienie grobli. Jakoś się udało nawet. Do PK N (autor mapy dwa punkty nazwał tak samo!) było strasznie daleko, w porównaniu do dotychczasowych odległości między punktami. Za to cały czas po drogach. Trochę już wymiękałam, bolały mnie plecy, nogi właziły mi do d... i biec mi się już nie chciało. A jak zobaczyłam, że do lampionu trzeba wspiąć się na konkretną górkę, to ogłosiłam strajk, oflagowałam się, a że nie był to strajk głodowy, to wyjęłam kanapkę i ogłosiłam, że tak wysoko nie idę. Tomek samotnie wdrapał się podbić kartę, za to ja wzmocniłam organizm i mogłam znowu lecieć. Z jednego grodziska pobiegliśmy  na drugie, ale tu już wlazłam na szczyt, bo w sumie to szkoda tak nie pójść. Przy tym punkcie był "słoik skarbów", czyli coś jakby kesz, ale na tym to ja się jeszcze nie znam.


Z PK O do H udało się dojść drogami, z których połowy nawet nie było na mapie, a bajorkowatą dziurę w ziemi znaleźliśmy idąc tyralierą, o ile da się zrobić tyralierę we dwie osoby:-)

Punkt na skraju dziury.

Do wycinka z PK E przemieszczałam się już na rezerwie, na prochach przeciwbólowych na okoliczność pleców, a do kompletu zaczęła mnie boleć kostka. Ale na asfalcie, gdzie spotkaliśmy Tomka G., jeszcze wykrzesałam z siebie jakieś siły, ale chyba tylko dlatego, że było w dół. E nie mogliśmy znaleźć. Albo nie pasowało nam ukształtowanie terenu, a jak już pasowało, to odległość była od czapy. Oj, nachodziliśmy się trochę zanim udało się znaleźć co trzeba. Chyba za bardzo uczepiliśmy się początkowo drogi i dopiero po porzuceniu jej zaczęło wszystko pasować.
Do PK G poszliśmy na azymut, czyli praktycznie na północ, ale po ciężkim terenie. Już wiem, że bardzo nie lubię chodzić po zaoranym polu. Już niemal przy samym punkcie mało nie straciłam oka, bo wbiła mi się w nie jakaś mała gałązeczka. Głupie uczucie jak coś sterczy z oka, brrr. Wyjęłam tę gałązkę i tylko patrzyłam, czy coś wypływa, ale jak widać oko wcale nie jest takie delikatne jak to się mówi i przeżyło. Ale na punkt popatrzyłam tylko z daleka, bo już bałam się włazić w gęstwinę. Coś w tym jest, że z punktem G zawsze jakieś kłopoty...
Został nam już ostatni punkt S, była więc nadzieja, że jakoś dotrę do mety. A punkt był całkiem przyjemny - koniec jaru, ale nie takiego jaru wielkiego i głębokiego, tylko małego jarku. 

 Tak uczciliśmy ostatni punkt trasy.
Od S mogliśmy albo wrócić do bazy, albo sprawdzić ten PK W, co to nam Paweł z Krzysztofem zasiali ziarno niepewności. Oczywiście postanowiliśmy nadłożyć trochę drogi i sprawdzić. Tym razem odmierzyliśmy się dokładnie - ja poszłam ze skrzyżowania na azymut, Tomek drogami na odległości i wyszliśmy oboje w tym samym miejscu, ale nie było to miejsce, gdzie za pierwszej bytności znaleźliśmy lampion. Zrobiliśmy przebitkę. Był jeszcze ten nieszczęsny punkt N za rzeką, ale Tomek albo zapomniał o nim, albo nie miał odwagi namawiać mnie na wyprawę na drugi brzeg, albo już też miał dość, więc wróciliśmy na metę. Ponieważ lubię mieć efektowny finisz, więc zebrałam jeszcze tę resztkę sił, co to się gdzieś tam we mnie kołatały i pobiegłam. Na ostatnich metrach z innej drogi wybiegł jakiś nieznany mi szybkobiegacz i ewidentnie chciał dolecieć przed nami. A nie powiem, zasuwał nieźle. Wiadomo, że nic tak nie wpływa na przyspieszenie jak inny, wyprzedzający biegacz, więc zerwałam się do lotów i niemal przeszłam do sprintu (no dobra, to mi się tak wydawało). Oczywiście, że nie dogoniliśmy go, ale za to mamy lepszy wynik, niż mielibyśmy bez niego:-) I wiecie co? Mamy drugi czas! Miejsce zajęliśmy trzecie, bo stowarzysz i przebitka, ale ja jestem bardzo zadowolona.No i te endorfiny na widok mety:-) 
Muszę powiedzieć, że mimo zmęczenia i bólu to były jedne z moich najmilej spędzonych imienin!