środa, 29 lipca 2015

IV Wakacyjna InO - c. d. d.

Po etapach dziennych większość osób wracała do bazy pod lasem, a my do szkoły, gdzie jako nieliczni mieliśmy nocować. Luksusów nam się zachciało zamiast mokrych namiotów. W ramach tych luksusów wykąpałam się w nieograniczonej ilości ciepłej wody, bez długiego czekania w kolejce i poganiania przez następne osoby. A potem zaległam. I tak bym sobie zalegała i zalegała, ale głód co chwilę poganiał mnie do jadalni, w celu sprawdzenia czy aby może jest już obiad. W końcu panie w kuchni zlitowały się i dla naszej trójki (ja, T. i K.) wydały wcześniej. Zresztą wkrótce zaczęli pojawiać się pozostali wygłodzeni orientaliści.
W ramach dodatkowych atrakcji, po obiedzie, organizatorzy zafundowali nam wycieczkę do cementowni w Ożarowie. Kiedy wsiadaliśmy do autokaru chmurzyło się, wysiąść już się nie dało i wszystko o czym opowiadał przewodnik mogliśmy podziwiać tylko przez okna. Oczywiście tylko ci, którzy siedzieli przy nich i wytarli sobie odpowiedni skrawek. Ja przez z jednej strony zaparowane, a z drugiej ociekające wodą okna prawie nic nie widziałam, ale wierzyłam w każde słowo, jakie wypowiadał oprowadzający nas pan. Na koniec zaproponował odważnym szybkie przebiegnięcie do biurowca, w celu obejrzenia sterowni. Odważni byliśmy wszyscy jak jeden mąż.
Po powrocie do bazy okazało się, że po burzy nie ma prądu, a mapy na nocny etap nie są jeszcze wydrukowane. Zachodziło prawdopodobieństwo, że pójdziemy bez map. Dla tezetów to pewnie drobnostka, ale my czuliśmy pewne obawy. Nie było też wyników etapów dziennych i list startowych. To znaczy były, ale w komputerze, a on nie chciał ich wypluć bez prądu. Wobec takiego dictum, pojechaliśmy do szkoły, żeby zażyć jeszcze trochę luksusu. Pławiliśmy się więc w tych luksusach - suchości, miękkości materacy gimnastycznych i nawet prąd nam szybko dostarczono.
Wreszcie uznaliśmy, że najwyższa pora pojechać na start.
Kiełbaski, którymi nas uraczono jakoś dramatycznie nie wyglądały. No, może poza lidarem, który wciąż jest dla mnie czarną magią. Teorię to nawet rozumiem, ale w praktyce nic nie wychodzi.
W temacie kiełbasek postanowiliśmy chodzić na azymut i konkretnie szukać na miejscu. Zaczęliśmy od łatwej czwórki nad rowem, rzeczką czy co to tam mokrego było. Przy trójce natrafiliśmy na sporą grupę przeczesywaczy. Dołków z lampionami było do wyboru, do koloru, a T. wprawnym okiem wyłuskał z nich ten właściwy. D. M. i K. P. połączyli swoje siły z naszymi i wspólnie zgarnęliśmy 2, 1 i 5. Piątka bardzo się nie podobała T., postanowił więc wrócić i jeszcze raz się do niej namierzyć. Przelecieliśmy się tam i z powrotem, ale innego lampionu nie znaleźliśmy. Przy szóstce dogoniliśmy D. i K., którzy machnęli nam ręką w mrok oznajmiając, że to tam i poszli w swoją stronę. "Tam" była już przyszłość polskiej orientalistyki, czyli potomstwo M. P. wraz z osobistą ochroną.
Do siódemki poszliśmy na azymut i nawet coś tam znaleźliśmy, ale do ósemki już nie szło trafić. Górki jakieś, owszem, były, ale lampionu ani jednego. Chcieliśmy się jeszcze raz namierzyć z siódemki, ale w międzyczasie chyba ją zlikwidowano, bo w żaden sposób nie mogliśmy ponownie na nią wejść. Wobec tego postanowiliśmy podejść do ósemki od d..y strony, czyli praktycznie od mety. Dzięki temu, niejako przy okazji, podbiliśmy dziewiątkę i dziesiątkę.  Azymut na ósemkę usiłował wpakować nas do głębokiej dziury w ziemi, ale postanowiliśmy ją obejść. Mało nie rozdeptaliśmy jakiegoś orłopodobnego ptaszyska, które leżakowało w krzakach. Nie wyglądał zbyt dobrze, ale nie miałam odwagi zbliżać się do niego zbytnio. Dziub i pazury miał niczego sobie. Przed domniemaną ósemką przemknął nam jeszcze potężny tramwaj tezetów i już staliśmy na szczycie przy lampionie. Jeszcze chcieliśmy potwierdzić położenie siódemki, znaleźliśmy jakąś inną niż poprzednio i daliśmy sobie spokój. Już i tak byliśmy w ciężkich minutach. Do mety tradycyjnie biegiem, chociaż i tak było wiadomo, że to stracony etap.
Zmęczeni i zdegustowani niepowodzeniem, nawet nie mieliśmy sił i ochoty dłużej posiedzieć przy ognisku i dość szybko ewakuowaliśmy się do spania. Chwilę przed nami pobrali klucze i  udali się do szkoły inni współspacze. Kiedy dojechaliśmy na miejsce, zgarniając po drodze jeszcze jednego orientka, okazało się, że szkoła zamknięta na głucho.  Chwilę dobijaliśmy się, no bo może zasnęli, ale jakoś nie było widać śladów czyjegoś pobytu. Dziwne to było, bo od bazy do szkoły mogli w tym czasie nawet dopełznąć i to kilka razy. Postanowiliśmy wsiąść w samochód i pojechać ich szukać. Daleko nie ujechaliśmy. Przy drugim wejściu zobaczyliśmy światełka czołówek i wszystko było jasne - nikt ich nie poinformował, do których drzwi dostali klucze.
W końcu dotarliśmy do legowisk. Ledwo udało mi się zasnąć po tysiąckrotnym przewróceniu się z boku na bok, kiedy obudził mnie obcy głos:
- Patrol jakiśtam, jakiśtam! - nie dosłyszałam dobrze jaki, bo wyrwana z pierwszego snu nie bardzo kontaktowałam.
Kiedy dwie rosłe, ciemne postacie weszły w plamę światła rozpoznałam policję.
- Oho, narozrabialiśmy! - pomyślałam, chociaż co prawda w żaden sposób nie mogłam sobie przypomnieć żadnego popełnionego przestępstwa.
Okazało się, że okoliczni mieszkańcy zaniepokojeni światłem i ruchem w szkole zadzwonili na komendę z prośbą o sprawdzenie co tu się wyrabia. Po raz drugi w życiu zostałam spisana i w razie gdyby jednak zdecydowali się w końcu po mnie przyjechać, to bądźcie czujni i przysyłajcie mi cebulę do więzienia!
Kiedy jeden z policjantów spytał T. co to za impreza, ten rączo wyskoczył ze śpiwora by pokazać mapy i zrobić pełnowymiarowy wykład. Funkcjonariusze okazali się jednak bardzo asertywni i nie chcąc słuchać całego wywodu, poprosili o skrót w jednym zdaniu.
Wreszcie całe zamieszanie się skończyło i od nowa musiałam szukać wygodnej i niebolesnej dla kręgosłupa pozycji.  W końcu zasnęłam. W sen zaczęły mi się wkradać jakieś dziwne odgłosy, zupełnie nie pasujące do fabuły. Z trudem podniosłam powieki i aż zamarłam. W oknie sali gimnastycznej tkwiła jakaś wielka postać. Tkwiła i hałasowała. Już miałam wrzasnąć z przerażenia, ale zauważyłam, że T. beztrosko rozmawia z postacią. Po chwili przed okno przecisnął się jakiś bezkształtny, duży pakunek, a za nim dłuuuga postać. Okazało się, że T. G. nie mogąc znaleźć po nocy drzwi do szkoły, postanowił wejść oknem, najpierw przeciskając przez nie swój wyładowany po brzegi plecak.
Ledwo zasnęłam po raz kolejny, a znów obudziły mnie hałasy. Tym razem dochodziły one z kuchni i jak nic oznaczały śniadanie.  To już była jakaś konkretna motywacja do wstawania.  Znowu przy stole byłam pierwsza i nie czekając na pojawienie się całego menu, pożerałam co tylko panie wystawiły z okienka.
Powoli zaczęli na śniadanie nadciągać ci, którzy nocowali w namiotach, wreszcie nadjechał szef całego przedsięwzięcia z pucharami i dyplomami. Tym razem  jeszcze nie zasłużyliśmy na żaden, ale kiedyś w końcu do tego dojdzie. Mam nadzieję:-)
W drodze powrotnej jeszcze zaliczyliśmy trino  w Puławach i resztką sił, przysypiając i zmieniając się za kierownicą dotarliśmy do domu.

c. d. n. n.

wtorek, 28 lipca 2015

IV Wakacyjna InO - c. d.

Przed drugim etapem T. zapobiegawczo wydłużył nogawki spodni, co od razu wzbudziło moją czujność, bo mogło oznaczać chęć krzalowania. Ale nic to. Twarda byłam.
Mapę otrzymaliśmy jakąś taką szczątkową - gdzieniegdzie jakaś maleńka gwiazdka i kilka kreseczek pod spodem. Strasznie oszczędzają na tuszu, chyba im w końcu zasponsoruję przed kolejną imprezą. Bliższy ogląd mapy uświadomił nam straszną prawdę - gwiazdki są zubożone o drożnię, poobracane i zlustrowane - jednym słowem: do niczego się chyba nie przydadzą:-( Dobrze, że chociaż ten skrawek papieru, szumnie zwany mapą, był zorientowany i wiedzieliśmy w którą stronę ruszyć.
Doszliśmy do miejsca, gdzie z odległości wynikało, że powinna być pierwsza gwiazdka.  Nie żeby jakaś specjalnie pasowała, ale były dwa drzewa z lampionami, to jeden spisaliśmy. W wynikach usiłują nam teraz wmówić, że to był PM, ale jak był, jak nie był??? Najwyżej mógł być PS. No, ale na protesty nas nie stać:-)
Po przejściu kolejnej zadanej odległości, natrafiliśmy na dziurę okopopodobną, to wbiliśmy trójkę. Po trójce wyszliśmy na skrzyżowanie. I jak to na skrzyżowaniu - ruch, ludzie kręcą się w różne strony, znajomych można spotkać...  W. M. z tezetów dał nawet popatrzeć w swoją mapę, co jakoś znacząco nie zmieniło naszego oglądu sytuacji. Na skrzyżowanie dotarł D. M. z K. P. i wspólnymi siłami usiłowaliśmy coś do czegoś dopasować. Ja i D. gardłowaliśmy za ósemką, bo nam pasowało, ale lipa - budowniczemu pasowało co innego:-( T. jednak wyjątkowo posłuchał żony i wbił tę domniemaną ósemkę. Nie ma chłopisko wyczucia kiedy słuchać, a kiedy postawić na swoim.
Następne miejsce na gwiazdkę nie pasowało do żadnego PK, uznaliśmy więc, że to gwiazdka bezpunktowa. Kolejną udało się przypasować dobrze i nawet wybrać właściwy dołek. Wreszcie dotarliśmy do skrzyżowania trzech dróg. Tradycyjnie nic do niczego nie pasowało i w akcie desperacji spisaliśmy płoty, co były trochę za daleko, ale były. Po przejściu na kolejną miejscówkę totalna konsternacja, bo tu też płoty i do tego pasujące idealnie. No to jeszcze raz wbiliśmy ten sam punkt, z myślą, że poprzedni poprawimy, jeśli uda się wymyślić, co tam ma być.
Dalej natrafiliśmy na tor przeszkód - co kawałek usypane żwirowe wały, przez które ciężko się szło. Chyba jakaś leśna autostrada się tam szykuje.
PK 13 jako jedyny był na mapie zaznaczony na swoim miejscu i można było mieć pewność, że chociaż ten będziemy mieć poprawny.
Po trzynastce K. wróciła na to niejasne trzydrogowe skrzyżowanie kombinować co by tam, a my we trójkę przed siebie sprawdzić, co przed nami. Przed nami były głównie żwirowe zapory i usiłujące rozjechać nas ciężarówki.  A miał być las, cisza, spokój, najwyżej śpiew ptaków.
Szóstkę i piątkę ogarnęliśmy nawet bez większych problemów, ale na kolejnej gwiazdce daliśmy plamę i wbiliśmy PS-a. Następną gwiazdkę chwilowo ominęliśmy, bo do niczego pasowała, ale za to potem był paśnik, a paśnika to już się nie da z czymś innym pomylić.
Po paśniku rozdzieliliśmy się - ja wróciłam na to niewiadomoco przed paśnikiem, a T. z D. poszli po K. i ewentualny dobry PK ze skrzyżowania.
Zostawiona sama sobie chwilę popałętałam się po okolicy, ale ponieważ nic mnie to nie przybliżyło do genialnego rozwiązania zagadki gwiazdek, postanowiłam zregenerować siły. Zjadłam, popiłam, posiedziałam i na tym relaksie zastała mnie K. wracająca z informacją, że chłopaki poszli obejrzeć kolejne, dalsze miejsce, żeby drogą eliminacji wydedukować co wpisać, tu gdzie my czekamy.
Po chwili pojawił się T., a za nim D. T. kazał mi biec na metę, a sam spisał ostatni punkt i zaczął mnie gonić. Trudno nie miał, bo jakoś specjalnie szybko nie uciekałam. W ogóle niepotrzebnie mnie tak poganiał, bo zmieściliśmy się spokojnie w czasie.
Strasznie wyczerpujące były te etapy, a drugi to nie dość, że fizycznie, to jeszcze intelektualnie.  Nawet się zastanawiam, czy to InO to nie jest szkodliwe dla zdrowia psychicznego. Taaak, muszę to przemyśleć...

c. d. n.

poniedziałek, 27 lipca 2015

IV Wakacyjna InO

Duch Wakacyjnej InO zagościł u nas już w piątek - pakowanie, przeglądanie map (gdzie oni nas tym razem wpuszczą?), a wieczorem spotkanie z E. F. E. w drodze ze Szczecina zatrzymał się u nas, żeby rankiem razem jechać do Tarłowa. W sobotę, o nieludzkiej porze (przed szóstą) ruszyliśmy jeszcze po T. G. na Targówek i nasz wesoły samochodzik miał pomknąć na start. Pomknąłby, gdybym sobie nie przypomniała, że nie wzięliśmy materacy i trzeba wracać do Zielonki. Ostatecznie wyszło dobrze, bo jak się ma gościa z dzikiego zachodu, to trzeba mu pokazać kawałek stolicy, no nie? Centrum to on zna, więc miał niezwykłą okazję poznać wszystkie opłotki i boczne (w tym także nieutwardzane) drogi. Mam nadzieje, że było dla niego niezapomniane przeżycie:-)
Przez pół drogi radości dostarczały nam wesołe rozmówki T. G. z E. F., a potem jakoś duch w narodzie podupadł i niektórzy zapadli w senne odrętwienie.
Na miejsce dojechaliśmy, kiedy pierwsze osoby wyruszały już na miejsce startu. Okazało się, że mamy dziesiątą minutę startową i mocno musimy się sprężyć. No to się sprężyliśmy i już w piętnastej minucie startowej poszliśmy w las.
"Szybciej się nie dało" :-)
Na pierwszy rzut oka wszystko wyglądało nieźle - był schemat dróg i wystarczyło dopasować wycinki w odpowiednie miejsca. Problemy zaczęły się tuż po starcie. Dopasować, owszem - dopasowaliśmy, ale ze znalezieniem w terenie już był problem. W porywach kilkanaście osób przeczesywało przystartowe krzaki w poszukiwaniu tego punktu, czas leciał, a efekty żadne. W końcu odpuściliśmy z założeniem, że weźmiemy na samym końcu. W dalszą drogę ruszyliśmy już z D. M. i K. P., bo razem wyszliśmy z przeczesywanych zarośli. T. ewidentnie miał niedosyt ekstremalnych wrażeń, bo już po przejściu kilkudziesięciu metrów uparł się wejść w jeżyny, pokrzywy, osty i sama nie wiem w co tam jeszcze. Oczywiście, jako przykładna i kochająca żona, weszłam tam za nim. Trochę dziwił mnie ten jego pęd do natury, bo wyszedł na trasę w nie do końca długich spodniach. Kiedy już rozorał sobie wystarczająco golenie i ilość lejącej się krwi zaspokoiła jego dziwne żądze, wróciliśmy na właściwą ścieżkę i dogoniliśmy D. i K.
PK 2 był bezdyskusyjny, z trójką też się udało, a na czwórce wzięliśmy PS-a (a przynajmniej tak mówią wyniki). D. i K., którzy szli  z nami, ale wpisywali niezależnie, wbili się we właściwy. Spryciarze!
Potem oni polecieli na piątkę, a my najpierw zlokalizowaliśmy szóstkę, a potem szybki marsz po piąteczkę. Na ósemkę znowu szliśmy razem. Dopasowywanie wycinków było coraz łatwiejsze, bo coraz mniej ich było do wyboru i gdyby nie dobijająca i osłabiająca pogoda, to w sumie byłby to relaksacyjny spacer. Na koniec zrobiliśmy jeszcze jedno przeszukanie terenu, żeby zlokalizować pierwszy punkt i faktycznie był, aczkolwiek niezupełnie tam gdzie poprzednio szukaliśmy. Pozostało jeszcze oszacować wzrost budowniczego trasy i tu się trochę machnęliśmy, ale takich dużych ludzi, to my często nie widujemy i nie mamy na nich miarki w oczach. Może gdyby leżał, to dałoby się dwukrokami zmierzyć ...
W czasie zmieściliśmy się spokojnie i nawet nie nabiliśmy nadmiarowych kilometrów. A może po prostu budowniczy podał długość trasy w kilometrach, a nie w milach, jak to niektórzy robią:-)

c. d. n.

poniedziałek, 20 lipca 2015

Wakacyjne Serce z Lampionem

Komunikat techniczny "Serca z Lampionem" trochę nas zaniepokoił, bo trasy mające w sumie 10 kilometrów, my na ogół przechodzimy w 20 km. Po "Grillowaniu" jeszcze czuliśmy lekką ociężałość i zmęczenie niektórych mięśni. No, ale przecież nie powiemy, że nie pójdziemy, bo nas nogi bolą:-)
W drodze do Zalesia odebraliśmy telefon od Leśnego Dziada, że się mu Baba wykruszyła i czy może iść z nami.
Oczywista!
Zakładałam, że zaczniemy od długiego etapu, a po zmęczeniu będzie jeszcze tylko krótki do zrobienia, ale organizatorzy wysłali nas na odwrót. Niech im będzie! Pobraliśmy mapy i zaczęła się burza mózgów. Gapiliśmy się w te tytułowe bose stopy i każdy niby coś tam znajdywał istotnego, ale całości nie udawało się ogarnąć. Nie ma zmiłuj - trzeba było wszystko dokładnie rozrysować na kalce, bo ciąć map zabronili. Uprawialiśmy tę radosną twórczość na starcie chyba z pół godziny, w końcu ruszyliśmy.
Początek, jak to zwykle bywa, był łatwy. PK D, E, F wzięliśmy z marszu. Na PK F panowie mnie zostawili, bo "co będziesz chodzić, jak i tak musimy tu wrócić". No to pilnowałam lampionu, a oni zgarnęli T i G. Mało ekonomicznie wzięliśmy (już razem) L i W i całkiem bezsensownie poszliśmy w stronę B z przyległościami. W drodze na H. Dziad zorientował się, że nie ma okularów. No jak można zgubić okulary?? Przeciwsłoneczne, to rozumiem, ale zwykłe??? Wobec takiego obrotu sytuacji, Dziad wrócił po śladach szukać zguby, a my poszliśmy namierzać kolejne punkty.
Temperatura i duchota rosły z każdą minutą i w połowie trasy byliśmy już udręczeni i wykończeni.
Szczytowym osiągnięciem było półgodzinne poszukiwanie PK A, w miejscu, w którym nigdy go nie było i być nie powinno. Nie wiedzieć dlaczego ubzdurało nam się, że duże palce małych stóp zamieniają się parami, a nie dowolnie. Ponieważ nie musieliśmy zbierać wszystkich punktów, usilnie namawialiśmy T. żeby zaprzestał poszukiwań, ale ambicja nie pozwalała mu na to. Skończył się nam limit czasu podstawowego, a my byliśmy w lesie. W końcu T. poddał się i zarządził bieg do następnego PK. Wobec biernego oporu mojego i Dziada, dalsze punkty zaliczaliśmy nadal tempem marszowym.
W końcu, metodą jak najmniej optymalnych przebiegów, zebraliśmy wymagane 16 PK i pozostały nam tylko zadania i dłuuugi powrót na metę. Ustalanie azymutu z wolna zaczynało grozić rozwodem, ale o dziwo, T. ustąpił i stanęło na moim. Teraz  z drżeniem serca czekam na wyniki, bo jak schrzaniłam, to mnie zabije!
Na mecie czekało już ognisko i kiełbaski. Pieczenie kiełbasek w upalny dzień nie jest może najlepszą formą odpoczynku po etapie, ale przed czekającą nas, długą trasą, warto było się posilić.
GPS wykazał, że etap czterokilometrowy udało nam się przejść w ponad dziewięć kilometrów. Wizja kolejnego, tym razem sześciokilometrowego etapu, była przerażająca. Dziad wymiękł. Niby coś tam mówił, że musi wcześniej wrócić, że Baba czeka i jakieś tam wymówki, ale ja tam swoje wiem! :-) Stanęło na tym, że poszliśmy razem, ale na dwie karty, bo Dziad planował się odłączyć po kilku punktach.
Mapa, jaką otrzymaliśmy, wywołała mój głęboki wewnętrzny sprzeciw, jeszcze zanim zapoznałam się z treścią. Nawet po wyjęciu z plecaka lupy, nie bardzo widziałam, co tam się na niej dzieje. Początkowo za nic nie mogłam ogarnąć idei tego etapu. Rozmieszczenie wycinków "względem siebie jest jak w rzeczywistości" głosił opis, ale w żaden sposób do dzisiaj nie jestem w stanie w to uwierzyć. No, jak jest, kiedy nie jest??? Na szczęście wycinki miały części wspólne, a wynajdywanie części wspólnych to moja specjalność, więc na tym się skupiłam. Razem z Dziadem zaliczyliśmy PK 2, 4, 5, 6 i 3.To 3 było nam średnio po drodze, ale Dziad był bardzo przekonywujący, że właśnie tam powinniśmy pójść, bo po prostu tam planował się odłączyć:-)
Idąc tak przy tych jeziorach z zazdrością patrzyłam na kapiących się i plażujących ludzi i aż mnie korciło, żeby gdzieś tam zalec na trawce.
Kiedy Dziad pomaszerował w swoją stronę, przyjrzeliśmy się znowu dokładnie mapie i wyszło nam, że ... musimy wrócić na szóstkę, bo to punkt podwójny z ósemką. Zresztą okazało się, że jest więcej podwójniaków i trasa wcale nie musi być tak długa, jak przewidywaliśmy. Mapa pięknie poskładała nam się w sensowną całość i po kolejne punkty szliśmy jak po sznurku. Poprzedni etap i panująca temperatura dały mi się we znaki i tam, gdzie się dawało T. robił lotne wypady do lampionów, a ja szłam drogą na kolejne PK.
Pod koniec trasy otrzymałam od Dziada wiadomość, że wszystkie punkty, które zebraliśmy razem są w porządku i z tej radości, aż zgubiłam czapkę. W przeciwieństwie do "dziadowej" zguby, straty nie były warte powrotu, została więc gdzieś na przecince, koło PK 15/1. Może przy zbieraniu lampionów się znajdzie?
Mimo, że trasa nominalnie była dłuższa od poprzedniej, zrobiliśmy o jakieś pół kilometra mniej, ale oba etapy i tak dały strasznie dużo kilometrów.
Po powrocie ja już padłam i siedziałam w zupełnym otępieniu, T. zaś pożyczył rower i pojechał po kilka punktów do trino. Ten to jest nie do zdarcia! Jeszcze w drodze powrotnej do domu usiłowaliśmy samochodowo coś tam zgarnąć, ale nie wiedzieć czemu ciągle były bepeki! Ostatecznie jedno trino możemy mieć niekompletne.

Rozgryzamy nasz pierwszy etap.


Wiadomość z ostatniej chwili:
Będę żyć, bo azymut wyliczyłam z dokładnością do 1 stopnia!!!

czwartek, 16 lipca 2015

No to KICHA ...

W niedzielę, kiedy T. wrócił ze swojego biegu, a ja z Kamieńczyka, zebraliśmy się w sobie i podjęli życiową decyzję - idziemy na etap potrójny! Co prawda czuliśmy już wszechogarniające znużenie tym łażeniem, ale stwierdziliśmy, że jakoś to będzie.
Podobnie pomyślała reszta ekipy i znowu mocną grupą ruszyliśmy w las. "Rybki na fali" wesoło pluskały, słonko świeciło, ptaszki śpiewały - jednym słowem nic nie zapowiadało katastrofy.
PK 81 wzięliśmy od ręki i pomaszerowaliśmy do pierwszej kropelki. Burza mózgów nad mapą trwała i trwała, obwody się przepalały, dym buchał uszami, a efekty... takie sobie. W końcu ustaliliśmy, że najbardziej pasuje PK 95 i faktycznie, jakiś lampion w przeszukiwanym terenie znaleźliśmy.  W pobliżu powinien być PK 84 i coś tam niby spisaliśmy, ale bez większego przekonania.
Dalej ani rusz. Niby taki wybór tych rybek, a żadna nie chciała przypasować. Atmosfera zaczęła się robić z lekka nerwowa. W końcu postanowiliśmy wziąć następny normalny punkt, a rybki zostawić na drogę powrotną. Na śródmeciu spotkaliśmy M. G. z tezetów, który uświadomił nas, że kropelki..... nie wędrują z falkami. No, taka opcja nikomu z nas nie przyszła do głowy! Toż to wbrew zdrowemu rozsądkowi!
Mieliśmy nadzieję, że "Szumiące Rozgwieżdżniki" poprawią nam humor i faktycznie tak się stało.Z marszu zgarnęliśmy PK 101, 103, 105, 104. Gdzieś od sto piątki główną atrakcję stanowiła nie mapa i lampiony, ale dzwoniący co chwilę w sprawach służbowych telefon A. M. Okazało się, że A. taszczy ze sobą całe biuro i z lasu dyryguje połową Europy w sprawie wypoczynku dzieci i młodzieży. Tak nas wciągnęły perypetie londyńskiej kolonii, że aż podbiliśmy PS-a z braku należytej koncentracji.
Przy PK 109 zaczęłam niepokojąco zostawać w tyle. A. M. taszcząca grube skoroszyty dokumentów też miała dość. Kiedy więc zarzuciła temat wcześniejszego powrotu do bazy, od razu miała we mnie sojusznika. Postanowiłyśmy dojść do śródmecia kolejnego etapu i tam się odłączyć. Prawdę mówiąc, lepiej było wiać od razu, bo atrakcje florystyczne w jakie wkroczyliśmy po chwili, były niezwykle urozmaicone - krzaki, trawy, jeżyny, pokrzywy i inne nieznane mi z imienia i nazwiska zielsko. W końcu udało się znaleźć cywilizowaną ścieżkę i po opatrzeniu kłuto-szarpanych ran, zgarnęliśmy podwójny punkt 102/111.
W trzecim etapie od razu okazało się, że przeszliśmy najbliższy punkt i trzeba było wracać. Na szczęście niezbyt daleko. Chłopaki biegali po lampiony, żeńska część drużyny usiłowała przypasować wycinki mapy. Na PK 126 uznałyśmy, że to będzie najwłaściwsze miejsce na zakończenie udziału w imprezie. D. M. też postanowił wracać i cała nasza trójka ochoczo zrobiła w tył zwrot, do bazy marsz! Po chwili dogoniła  nas druga A. M. i w efekcie na placu boju został tylko T i Ł.

W tym momencie następuje pisarskie śródmecie i dwie pętelki - moja i T.

Przy najbliższej sposobności postanowiłyśmy (ja i A.) skrócić sobie drogę i zamiast iść przecinką, weszłyśmy na ścieżkę, która miała ominąć młodnik. D. i druga A. poszli za nami. Ścieżka - fakt - ominęła młodnik, ale wyprowadziła nas niemal w miejsce, z którego ruszyliśmy. A miało być tak pięknie:-(
W drodze powrotnej znaleźliśmy jeszcze jeden PK, a w zasadzie sam się na nas rzucił. Wbiliśmy go w kartę i dopisaliśmy się wszyscy do karty, żeby było wiadomo, kto wrócił wcześniej.
Na rybki i kropelki nawet nie patrzyliśmy wracając, mimo, że już znaliśmy zasadę ich łączenia. Najważniejsze było - dojść i paść. Kiedy nogi już zaczęły nam całkiem odmawiać posłuszeństwa, wpadłyśmy z A. na pomysł żeby trochę podbiec. Ostatecznie w biegu pracują trochę inne mięśnie. Faktycznie pomogło! Co prawda nasz bieg był tak szybki, że D. i druga A. bez problemów dogonili nas marszem, ale zawsze jakaś odmiana.
W bazie padłam na łóżko i najchętniej wcale bym się z niego nie ruszała, ale okazało się, że głód jest bardzo dobrą motywacją do działania. Poza tym, jako ta przykładna żona chciałam czekać na męża z obiadem. Powlokłam się więc z powrotem na metę, przy której rozpalony był grill i smażąc kiełbaski wyczekiwałam powrotu T., niczym Penelopa Odysa.

 Zostaję ja i Łukasz - niezdecydowany co  robić. Ja ruszam na zlustrowany ogonek 127. Łukasz strasznie gada i  mylę się w liczeniu kroków, ale coś tam odnajduję w terenie. Łukasz chyba pobiegł na 125 bo mi zniknął z oczu.
Tu spotykam Dziadów. Coś tam bierzemy choć na 100% nie jestem pewien, czy dobry czy stowarzysz. Ale co mi tam jakiś ogonek będzie bruździł:-). Dziady idą na wycinek C, ja na drugi ogonek. Potem lecę na 125. Postanowiłem przyspieszyć, bo robi się późno i jeszcze metę mi zamkną (na razie nikt za mną nie dzwoni)? Oczywiście przebiegam i wkurzony wracam  i odmierzam marszem - jest. Podbity.  To teraz na wycinek F - paśnik. Azymut i podbieg. Jak to podbieg - lekko się rozminąłem, ale znajduję. Czas na wycinek E. Azymut i prę dalej. Staje mi na drodze młodnik, okrążam z lewej. Dochodzę na wskazane miejsce. W/g tego co Renia rozpoznała, powinien być mały dołek przy rozwidleniu dróg.
Droga jest, ale teren się nie zgadza, brak rozwidlenia, jakieś górki dołki, ale w innej skali - za duże. Zastanawiam się, czy znowu nie poszedłem w inną stroną świata. Biegiem wracam do paśnika, bardzo dokładnie ustawiam azymut i prę przez młodnik - biorąc go z prawej strony kierując się na inny brzeg wycinka F. Dochodzę do drogi na której byłem, czyli musi się zgadzać. Oglądam dokładniej wycinki tracąc zaufanie do małżonki. I wszystko jasne - szukałem nie tego co trzeba!. Podbijam i biegusiem na 124 i 123.. Potem azymut i na wycinek D. Dziady ostrzegały, że "tam nic nie ma", więc dokładnie sprawdzam azymut i kroki. I wszystko jest - droga, granice kultur i odchodzące ścieżki/przecinki. A że przebieżność ciut inna - mapa BnO ma już 10 lat! Zaznaczam (mam nadzieję, że właściwy, choć troszkę na oko). Dalej biegusiem na wycinek A. Z daleka widać lampiony, zgaduję, że to ten wycinek co szukałem go na E (właściwie to ostatni został). Podbijam w biegu trochę intuicyjnie i potwierdzam,  że to właściwy wybiegając na skrzyżowanie. Został ostatni 121 i powrót.
Znowu biegusiem.
Świadomy stałości kropelek coś tam postanawiam dopasować. I wychodzi mi, że  najbliższa kropelka to PK 92 i pokrywa się ze 121 z płaszczaka. A ja już na starcie/mecie, więc kolejny raz w to samo miejsce biegusiem.. Dopasowuję kolejną kropelkę - skracam drogę na azymut (PK 90). Następna kropelka jakoś do mnie nie przemawia- idę dalej.  Ale dopasowuję coś do PK 88 i PK 82. Dobiegam do rozstajów dróg - są dwie rybki z okopami. Postanawiam troszkę naokoło, akurat uzbieram przepisowe 13. Zdobywam więc okopy i ciągle biegusiem na metę - byle zdążyć przed zamknięciem!
Coś mnie od tego biegani zaczynają skurcze w uda łapać, ale dam radę. Wpadam na metę w lekkich minutach - a tu kiełbaska i te sprawy jak na grillowanie przystało;-)


Na mecie zmęczeni organizatorzy z utęsknieniem wypatrywali  zawodników, żeby wreszcie zakończyć imprezę, a i tak okazało się, że T. wcale nie był ostatni. Kiedy już wrócił, kiedy już się najedliśmy i złapaliśmy drugi oddech, spakowaliśmy swoje rzeczy, pomogliśmy zwijać bannery i biuro zawodów, pomachaliśmy ręką na do widzenia, zgarnęliśmy pasażera i odjechali w siną dal... 
Wrrróć!
Zanim odjechaliśmy otrzymaliśmy piękne kichowate legitymacje:


c. d. n. n.

środa, 15 lipca 2015

Biegusiem, biegusiem… tylko nie w tę stronę;-)

W niedzielny poranek T. wybrał się na BnO.


Niedzielny poranek. Nogi całkiem , całkiem - po kilku pierwszych krokach,  które dziwnie przypominały ruchy epileptyka, jakoś wróciły do normy. Postanowiłem zaliczyć nadprogramowy etap biegowy ,  bo już od tygodnia podjąłem regularny plan treningowy „od ofermy do biegacza”. I to całkiem ambitnie, bo nawet na pilawskim OWRP pomiędzy etapami przebiegłem planowane 30 minut (no, przebiegłem to może mało powiedziane, bo jestem na etapie 30 sekund biegu 270 sekund marszu;-).
Ubrałem więc biegowe portki i potruchtałem na start (no bo powinna być rozgrzewka). Wkrótce chwyciłem mapę i od razu „biegusiem” pomknąłem w kierunku bramy (bo to jedyne znane wyjście z ośrodka). Już w biegu zerknąłem na mapę – do jedynki trzeba odbić z asfaltu w drogę leśną, gdzieś na odległym zakręcie. Pamiętając, że odległy zakręt jest gdzieś prawie przy moście, radosnym, sprężystym krokiem pomknąłem w prawo. Po drodze mijałem grupę piechurów z OWRP, którzy podśmiewali się, że marsze na orientację pokonuję biegiem. Musiałem ich uświadomić , że to inna forma – nie marsze, tylko biegi. Nie wiem czy usłyszeli, bo oddalałem się od nich z wypadkową prędkością równą sumie mojej i ich. Szczęśliwy zbliżałem się do zakrętu. Co najmniej 500m przebiegłem i całkiem dobrze jeszcze płuc nie wyplułem! Zerkam na mapę by ustalić gdzie skręcić i coś mi się nie zgadza. Nie powinno być żadnych budynków!!! Aż przyłożyłem kompas do mapy…. Okazało się, że trzymałem ją do góry nogami!!! Miałem biec w lewo, a nie w prawo!!! Zgroza! Zawróciłem, ale cały entuzjazm ze mnie opadł. Na poważnie zastanawiałem się, czy nie wrócić na start i prosić o restart… ale wstyd by było, więc  postanowiłem pobiec tam gdzie trzeba, bez przerwy. A jeszcze zapomniałem włączyć GPS-u i nie będzie śladu – włączam go więc w biegu. Znowu wesoło macham do piechurów z OWRP (chyba tym bieganiem w kółko zniechęciłem ich do InO). Mijam bramę ośrodka i wreszcie jestem na właściwej trasie. Staram się nadrobić stracony czas, oddech coraz cięższy. Gdzieś tak po 1.5 km biegu bez przerwy widzę P.W., który dokładnie ogląda rosnące przy drodze drzewo. Z daleka uśmiecha się i zagaduje, że do jedynki to jest długi przebieg (on już jest po biegu). Starając się nie stracić oddechu potakuję. Wreszcie zakręt i skręt do lasu. Ciągle tempo „sprinterskie” (tzn. dobrze poniżej 10min/km:-).  Większość punktów już znana więc z nawigacją bez większych problemów. No cóż, dzięki nadprogramowej przebieżce na początku, siły opuszczają mnie gdzieś miedzy pagórkami i tu kawałek przechodzę. Na szczęście dalej daje się wrócić do truchtania -  najpierw powoli, ale wkrótce wracam do zaprogramowanego tempa i na metę wpadam w dość sprawnym rytmie. GPS pokazał  5,15 km, do tego trzeba doliczyć ok 750m zanim go włączyłem. „Naddatek startowy” szacuję na ok. 1.1km. Jak to się przekalkuluje wszystko – cała trasę przebiegłbym bez zatrzymania, a czas 5-10 minut lepszy by był. Jeszcze trochę potrenuję i odkuję się na następnym biegu (o ile znowu kierunki świata mi się nie pomylą;-)

c. d. n.

Dziadowe etapy.

Po zaliczeniu etapów TMWiM wreszcie nadszedł czas na odpoczynek i konkretny posiłek. Uskuteczniłam dalszy ciąg orgii żywieniowej i zgrillowałam schab, cukinię i pieczarki.Na samo wspomnienie aż dostaję ślinotoku... T. dołożył do tego jeszcze przydziałową kiełbasę wydawaną w stołówce i tym sposobem zaprzepaściliśmy odchudzające skutki dwóch etapów. W tej sytuacji nie pozostało nam nic innego jak zawinąć kiecę i znowu lecieć do lasu. Ponieważ pora zrobiła się lekko przedwieczorna pozostał nam do wyboru tylko etap pojedynczy. Namówiliśmy Leśne Dziady na wspólny spacer, żeby było i pożytecznie i towarzysko.
"Cień greckiej Ośmiorniczki" dał się łatwo naprowadzić na właściwe miejsce i ku mojej uciesze znów mieliśmy punkty podwójne. Dużo radości, już wszystkim, dostarczała też głowa ośmiorniczki, nieodparcie kojarząca się z deską klozetową:-)
Trasa okazała się łatwa i nie wymagająca jakiegoś wielkiego skupienia, dzięki czemu można było nagadać się do woli. No, może nie tak do woli, bo już przy pierwszym PK okazało się, że jedynie T. jest czujny i pilnuje lampionów. PK 22, 23 (ze swoimi odpowiednikami 32 i 33) oraz 34, 35 stały w miłych oku okolicznościach przyrody, śmiało można więc powiedzieć, że etap dostarczył nam także przeżyć estetycznych:-)
Wszystko szło jak po maśle aż do PK 25, gdy droga do niego skończyła się niespodziewanie łanem zboża. Obeszliśmy je dookoła zatracając przy okazji miarę odległości i wydawało nam się, że punkt już powinien być. Przeczesaliśmy las tam i z powrotem parę razy, zanim dotarło do nas, że to jeszcze kawałek dalej. Kolejny lampion wisiał dla odmiany zdecydowanie za blisko drogi i po długich rozterkach uznaliśmy za słuszne wpisać BPK-a. Kolejne punkty były już dziecinnie proste i w mig się z nimi uwinęliśmy. Wyjątkowo udało nam się zmieścić w limicie czasu bez podbiegania, pominąwszy samą końcówkę, ale to tylko tak dla widowiskowego efektu.
Ponieważ dobrze nam się szło z Dziadami, umówiliśmy się od razu na wspólny nocny etap. Dołączyli do nas także D. M., A. M. i Ł. L. Tym sposobem stanowiliśmy jednostkę o potężnej sile tysięcy lumenów. Przy takiej ilości światła i pełnej mapie, wieloryb ze swoim uśmiechem nie miał nic do gadania.
Postanowiliśmy połączyć przyjemne z pożytecznym i każdemu przeprowadzić egzamin z prowadzenia grupy. Zaliczyłam bezbłędnie jako pierwsza prowadząca i przekazałam pałeczkę A. M. i Ł. L. Na skrzyżowaniu gdzie należało skręcić, cała grupa stanęła, a prowadzący poszli prosto. Nastąpiła lekka konsternacja, a ciut większa kiedy okazało się, że Ł. mierzy odległość czasem przejścia, a A. na oko. Każdy ochoczo zaczął dawać im dobre rady jak mierzyć odległość, aż powstało totalne zamieszanie, w którym wbiliśmy stowarzysza zamiast właściwy punkt. Na szczęście od razu się zorientowaliśmy, ale przebitka została.
Dalej prowadziły Dziady. Kierunek i zwrot obrali dobry, ale jakaś wewnętrzna niecierpliwość kazała im szukać górki ciut za wcześnie. Wspólnym wysiłkiem znaleźliśmy właściwą, a kompas przekonał Dziada, w którą stronę iść dalej.
PK 166 teoretycznie był prosty, ale rozstawiacz PK powiesił lampion na górce, a z mapy wynikało, że powinien być w dołku. Namierzaliśmy go z każdej strony, wielokrotnie i z użyciem wszystkich członków zespołu. Ponieważ w okolicy i tak nie wisiało nic innego, wzięliśmy co było, plując sobie w brodę, że tyle czasu zmarnowaliśmy na jeden punkt.
Do kolejnych punktów T. ambitnie namierzał się na azymut, D. i Dziad chyba podążali za nim, a żeński odłam statecznie szedł drogami. Z ostatniego punktu już na przełaj przedarliśmy się do asfaltu i pozostały dłuuuugi odcinek pokonaliśmy mocno szybkim marszem. Długość trasy budowniczy chyba znowu podał w milach, bo nominalnie powinno być 4,8 km, a my przeszliśmy 5,2 mili.
Ponieważ godzina wydawała nam się wciąż młoda i nie bardzo chciało nam się spać, postanowiliśmy się jeszcze trochę pointegrować z Dziadami przy napitku i przekąskach. Dołączył do nas P. W.i na moment przystanął K. M. Wreszcie kiedy przegadaliśmy wszystkie tematy i atmosfera zaczęła robić się senna, poddaliśmy się i wzięliśmy azymut na łóżka.

c. d. n.

Kosmate Inoki to mi jadły z ręki!

W sobotę przyszaleliśmy i pospaliśmy aż do ósmej. Pewnie pospalibyśmy dłużej, ale OWRP, które nocowało w naszym pawilonie i namiotach koło niego, już od szóstej hałasowało na korytarzach. No, ale oni śpią w nocy, a chodzą w dzień, nie jak my, co to chodzimy na okrągły zegar.
Wstałam więc i wyjęłam opiekacz do kanapek, czym wzbudziłam ogólny entuzjazm. Jako, że tym razem wzięłam żarcia jak dla pułku wojska, niczym Matka-Polka nakarmiłam wszystkich chętnych i mniej chętnych, dzięki czemu teraz na pytanie:
- A Kosmate Inoki widziałaś? - będę mogła odpowiadać:
- Kosmate Inoki? Kosmate Inoki to mi jadły z ręki!

Kiedy przyszliśmy na start, okazało się, że wszyscy chcą iść z nami. Oczywiście nie łudzę się, że komuś z nich chodziło o mnie, zdecydowanie mieli na myśli T. Założyliśmy więc Leśne Przedsiębiorstwo Komunikacyjne, kto chciał, to doczepił swój wagonik i pojechaliśmy do cyrku. Tak dokładnie to był "Istny cyrk morski". Tym razem autor się sprężył i podniósł poziom trudności uszczęśliwiając nas lidarem, który u wielu osób wywołuje odczyn alergiczny. Też nie przepadam, ale pomału (bardzo pomału) łapię o co biega.
Kiedy tylko zeszliśmy z pola widzenia inoków czekających na swój start, przycupnęliśmy na ławce i za pomocą kalki, ołówka i mózgu, wspólnym wysiłkiem, mniej więcej złożyliśmy mapę do kupy, żeby mieć ogólny ogląd sytuacji. Znaleźliśmy jeden punkt podwójny, co mnie osobiście bardzo ucieszyło, bo lubię punkty podwójne, potrójne i powielokrotne.

Cyrk postanowiliśmy obejść od lewej, zaczęliśmy więc od PK 41. Mieliśmy chwilę zawahania czy aby na pewną idziemy dobrą drogą, ale tak, dobrą. Na kolejnym punkcie byliśmy świadkami dewastacji lampionu, bo M. S. z takim impetem rzucił się go spisywać, że lampion został mu w ręku:-)Ten to dopiero pazerny na tę orientację! :-)
Na lidarowych PK 53 i 54 mieliśmy trochę problemów, bo lampion zamiast na szczycie wisiał trochę pobocznie i powstał dylemat - brać go, czy bić bepeka? Kręciliśmy się tłumnie koło szczytu, każdy czesał, namierzał i miał inny pomysł. Tramwaj zaczął się rozpadać, bo przecież nikt oprócz mnie nie ma tyle cierpliwości, żeby przeczekać wielokrotne namierzanie się T. Grupę dogoniliśmy przy okopach, a tam T. nieopatrznie zerknął na zegarek i zaordynował:
- Biegniemy!
Pobiegłam za nim (jako jedyna), bo jestem przykładną żoną, aczkolwiek w końcówce nieśmiało sugerowałam, że może by jednak w przeciwnym kierunku. Oczywiście miałam rację, moją rację poparła grupa wyłaniająca się z lasu, która nasz przebiegnięty dystans pokonała spokojnym marszem:-)
Ostatniego PK nie mogłam znaleźć w myśl zasady - najciemniej pod latarnią. T. spisywał przedostatniego, a ja sierota jedna stałam pod drzewem z lampionem i lamentowałam, że nigdzie go nie ma.
Z kompletem punktów uskuteczniliśmy długodystansowy bieg na metę, tym razem już w słusznym kierunku i słusznym zwrocie.
Na mecie nie rozsiadywaliśmy się za bardzo, w myśl zasady: załatw sprawę i żegnaj. Na "Rekiny na Rafie" wybraliśmy się już sami, bo grupa, która wróciła później niż my (szczęśliwi ludzie - nie musieli biegać), także później wychodziła na swój drugi etap.
Mapę rozgryźliśmy szybko i ku mojej uciesze aż dwa punkty były podwójne. Zaczęliśmy od  mapy topo, foto miała dołączyć później. Oczywiście, co chwilę zapominałam, że idziemy na lustro i wykłócałam się z T., że idziemy nie w tę stronę, w którą powinniśmy:-)
Trasa wiodła prostymi drogami, więc bezproblemowo zgarnialiśmy punkt za punktem, aż do PK 73, który przeszliśmy i musieliśmy się wracać. Na szczęście nie dużo.
Na fotomapie rządził już niepodzielnie T., a ja powoli zaczynałam wymiękać. I fizycznie i intelektualnie. W pewnym momencie T. porzucił mnie w szczerym polu i zniknął mi z oczu. Zmęczona przysiadłam, ale jakoś nierozważnie w samym środku mrowiska. Nagły przypływ sił wystrzelił mnie z niego, niczym katapulta. Następne miejsce relaksu wybrałam już zdecydowanie staranniej.
T. coś długo nie wracał i już zaczynałam się niepokoić, czy aby mnie na zawsze nie porzucił, ale w końcu się pojawił. Z łupem w postaci jednego PK i jednego PS. W drodze na kolejny punkt jeszcze zmienił tego PS-a na innego. Teren był mocno niejednoznaczny i trudno się było zdecydować, co lepsze.
Ponieważ lekkie minuty już nam od jakiegoś czasu zaglądały w oczy, T. znowu zaordynował trening biegowy i okazało się, że wcale nie jestem aż tak bardzo zmęczona i spokojnie mogę przebiec te kilometry do mety:-)
Kartę startową oddałam z wielką, wielką ulgą, bo pozbycie się jej oznaczało odpoczynek i obiad.

c. d. n.

wtorek, 14 lipca 2015

Zaginął kotek ...

Ponieważ jednym dziennym etapem zbytnio się nie zmęczyliśmy, postanowiliśmy iść na całość i większość nocy spędzić w lesie - jednym słowem (a nawet dwoma) - etap podwójny: "Zakręcone stoworzonka" i "Hajda na konika morskiego".
Tym razem poszedł z nami tylko Ł. L. (ewentualnie mam sklerozę i pozostałych osób nie pamiętam:-).
Start do pierwszego etapu organizatorzy złośliwie zrobili strasznie daleko od bazy i zanim zaczęliśmy szukać pierwszego punktu, już byliśmy zmęczeni. Na dodatek lampion wisiał niejednoznacznie i musieliśmy trochę pobiegać w te i nazad, zanim podjęliśmy decyzję, co spisywać. Na szczęście pozostałe wisiały już na swoich miejscach. Mało tego - do większości z nich dawało się dojść przyzwoitymi drogami. Pełen luksus! Tylko raz droga zaginęła nam w trawach łąki, ale co to dla nas. Że niby bez drogi sobie nie poradzimy?
Lekki zgrzyt nastąpił dopiero na ostatnim punkcie. Niby porządne skrzyżowanie asfaltowych dróg, cywilizacja, a lampionu nigdzie nie było widać. Obeszliśmy wszystkie okoliczne krzaki, przeczesaliśmy trawy, wpełzliśmy do przepustu i ... nic. Jedyne co znaleźliśmy, to ogłoszenie o zagubionym kotku. Chyba nie o to budowniczemu chodziło. Wbiliśmy więc BPK-a i pomaszerowali na metę samoobsługową.

Na mecie obszczekały nas wszystkie okoliczne psy, aż cieć z ogródków działkowych wystawił głowę, sprawdzić co się dzieje. Nie chcąc żeby i on nas obsobaczył, ruszyliśmy dalej.

Drugi etap nocny, podobnie jak pierwszy, był zadziwiająco łatwy. Chyba D. (autor trasy) rozstał się ze swoim dilerem i nic już nie bierze. A takie fajne trasy kiedyś robił ... :-) Koniki złożyły się nam od ręki i dawanie do nich schematu złożenia uważam za duże nadużycie kompetencji autorskich. Punkty podwójne z daleka biły po oczach, zamiast zdradliwie zaskakiwać nas w najmniej oczekiwanym momencie. Sytuację trochę ratowała noc, bo wiadomo, że po ciemku to jakby troszkę trudniej jest. W sumie najwięcej problemów przysporzyło nam zadanie z etapu pierwszego, bo nijak nie wiedzieliśmy, co autor miał na myśli. Chyba jednak jeszcze jakieś resztki prochów krążyły we krwi budowniczego:-)
Mimo, że nigdzie nie błądziliśmy, nie zgubiliśmy się, jakoś specjalnie nie czesaliśmy terenu, znowu okazało się, że przeszliśmy dwa razy więcej niż nominalnie wynosiły etapy. Tak sobie myślę, że odległości, to autor losował z kapelusza i co wyciągnął, to wpisał.

Na metę wróciliśmy stosunkowo wcześnie jak na dwa etapy i wszyscy nasi współspacze jeszcze błąkali się po lesie. Korzystając z okazji, że nikt nie chrapie, nie świeci, nie łazi, nie rzuca się po łóżku gdy śnią mu się uciekające lampiony, szybko poszliśmy spać żeby zregenerować się przed sobotnim TWMiM, co to planowaliśmy je wygrać:-)

c. d. n.


Grillowane muszelki.

Po OWRP przezornie wzięłam sobie dzień urlopu, żeby na Griloki dotrzeć w przyzwoitym stanie. Poza tym emocje związane z moją ulubioną imprezą przecież i tak nie pozwoliłyby mi pracować.
Ponieważ byliśmy odpowiedzialni za dowiezienie zegara na start, wyruszyliśmy wczesnym popołudniem, pozostawiając w domu nieutulone w szczęściu (wolna chata) potomstwo.
Po drodze zgarnęliśmy Ł. L., który się nam najął na pasażera i udaliśmy się na podbój Kamieńczyka. Pewnie pobilibyśmy rekord świata w robieniu trino na czas, ale Ł. chciał obfotografować każdy obiekt, więc i my oderwaliśmy tyłki od foteli samochodowych. I dobrze, bo lekki rozruch przed maratonem podobno jest wskazany:-)
Kiedy w końcu dojechaliśmy do bazy, okazało się, że organizatorzy są jeszcze w lesie. Zresztą niczego innego się nie spodziewaliśmy. Po chwili dotarli D. M., A. N. i M. S., a chwilę po nich A. M.
Szybka konsultacja telefoniczna z szefostwem ukierunkowała nas na dalsze działania i po chwili byliśmy zakwaterowani. W końcu i samo szefostwo wróciło z lasu i wspólnymi siłami zorganizowaliśmy sekretariat, rozwiesili banery i zaczęło się przyjmowanie przybywających masowo amatorów grillowania.
Wreszcie "nadejszła wiekopomna chwila" i ruszyliśmy na pierwszy etap. Ł. L. i A. M. poszli z nami, zakładając, że w grupie raźniej.
"Muszelki znad Liwca" na pierwszy rzut oka nie wyglądały jakoś groźnie, a przynajmniej muszelka topograficzna, bo z ortofoto to w sumie nigdy nie wiadomo. Pi razy drzwi dopasowaliśmy położenie tych orto, a fotkę mieliśmy nadzieję zlokalizować gdzieś na trasie.
Początek poszedł łatwo, co napełniło nas optymizmem, ale tylko na chwilę. Zdechło, kiedy weszliśmy na teren ortofoto i nic już nie chciało się zgadzać. To znaczy, tak ogólnie to się i nawet zgadzało, ale jak wiadomo - diabeł tkwi w szczegółach. Trafialiśmy na takie kwiatki, jak dwa lampiony obok siebie, przy czym z mapy wynikało, że właściwy powinien być i tak pomiędzy nimi, czy brak lampionu na zaznaczonym na mapie drzewie, bo w terenie po drzewie został tylko pniak. Przy początkujących budowniczych i rozstawiaczach trasy, to wiadomo - ewidentna ich pomyłka i bez namysłu można wpisać bepeka, ale przy starych wyjadaczach, to już człowiek raczej szuka błędu po swojej stronie. Szukając więc tego błędu miotaliśmy się po łące tam i z powrotem, w różnych konstelacjach osobowych (bo szukaczy z czasem przybywało), w końcu wymiękliśmy. Uznaliśmy, że jak ktoś stawia 300 lampionów, to nie ma zmiłuj - w końcu gdzieś się pomyli. No bo przecież racja musi być po naszej stronie, nie? :-)
Trasa powoli nam się kończyła, a aeromuszla wciąż była nieprzypasowana do żadnego miejsca. Założyliśmy, że będzie to widok z mostu. Jakież było nasze rozczarowanie, gdy po wdrapaniu się na most zobaczyliśmy coś całkiem innego! Im bardziej staraliśmy się zobaczyć coś podobnego do obrazka, tym bardziej tego nie było:-( W końcu jednak, przy ogromnym wysiłku umysłowym, udało nam się wmówić sobie, że przecież widzimy obydwa PK, tylko fotka jest trochę zniekształcona, bo fotograf miał jakiś dziadowy obiektyw. Spisaliśmy kod z jednego lampionu (bo drugi był daleko i nie chciało nam się lecieć) i w duchu liczyliśmy, że jako PS powinien się sprawdzić:-).
Z trzech (przewidzianych przez budowniczego) kilometrów zrobiło nam się prawie sześć, ale może długość trasy była podawana w milach, bo wtedy wychodzi jakieś trzy i pół.
Mimo wszystko, po powrocie, wciąż byliśmy pełni entuzjazmu i z niecierpliwością czekaliśmy na etapy nocne.

c. d. n.

niedziela, 12 lipca 2015

Dlaczego kobieta ma w domu tak dużo do roboty? Śpi w nocy, to i się jej nazbiera...

Mi się nazbierało, bo nie spałam cztery noce:-)
We środę T. już w południe pojechał do Pilawy na OWRP (a raczej jego inowskie etapy), ja dołączyłam na etap nocny. Najpierw wszyscy chcieli iść na TZ. Słyszałam taką argumentację:
- Trzy razy już byłem na InO, to pójdę na TZ.
Organizatorzy jednak tak przekonywali do etapu TP i TU, że w efekcie na TZ tylko my poszliśmy.
 Dostaliśmy personalizowane mapy, tzn. budowniczy na kolanie każdemu nanosił punkty na gotowy podkład:-) Informacje o limicie czasu dostaliśmy "na gębę", długością trasy nikt sobie nie zawracał głowy. Co jest lustrem, a co nie, nie pamiętał nawet sam budowniczy i przez dłuższą chwilę nic nie chciało nam się zgodzić w terenie. Ortofotomapa na etapie nocnym, jak zawsze bardzo nas wzruszyła:-)
Kiedy już ogarnęliśmy, że boisko jednak jest zlustrowane i zebraliśmy z niego wszystkie PK, przez dziurę w ogrodzeniu wyszliśmy w las. Nie było to zbyt przyjemne, bo po deszczach poszycie było mokre i już po chwili chlupotało nam w butach. PK 6, 5, 4 i 3 znaleźliśmy bez problemu, chociaż na PK 3, w terenie było więcej dołków niż na mapie. Na PK 2 miała nas zawieść jedna  z wyraźnych na mapie dróg, ale jak byśmy nie szli, wciąż wracaliśmy w to samo miejsce. Normalnie Trójkąt Bermudzki! Miotając się po okolicy, przypadkiem natknęliśmy się na jeden z ortowycinków, co to wydawało nam się, że w życiu ich nie znajdziemy. Natknęliśmy się też na D. M., który podobnie jak my utknął w tym rejonie. Postanowiliśmy razem pójść na jedynkę, bo jakoś "przypadkiem" mieliśmy te same punkty do zebrania. Znaleziony po drodze lampion, nie pasujący do podstawowej mapy, udało nam się zidentyfikować jako kolejny ortowycinek. Droga na ostatni PK, przez pole wysokich i bardzo, bardzo mokrych traw, pozostawiła w nas niezatarte wspomnienia.
Pewni wygranej w swojej kategorii, nie omawialiśmy szczegółowo trasy z budowniczym, ale czym prędzej ewakuowaliśmy się do domu, żeby przed wyjściem do pracy złapać chociaż ze trzy godziny snu. A po pracy godzinka drzemki i wyjazd na kolejny nocny etap, tym razem do Gocławia.

W Gocławiu niespodzianka - zjawiły się niezapowiedziane Leśne Dziady. Jakoś jednak nie chciały iść na TZ, jak się okazało po fakcie, całkiem słusznie!
Trasa byłaby całkiem miła, gdyby mapa zawierała jakieś informacje.Tymczasem były tylko fioletowe kółeczka połączone ze sobą fioletową linię i razem tworzyły zamknięty wielokąt bardzo nieforemny. Wewnątrz autor zamieścił (cytuję) "wycinki A-R gdzie popadnie" (koniec cytatu).
Poza tym było mokro i podobnie jak poprzedniej nocy, już po kilku krokach buty mieliśmy przemoczone na wskroś.
Pierwsze cztery kółeczka udało nam się wypełnić wycinkami i ... to by było na tyle. Między czwartym wycinkiem, a miejscem gdzie z wyliczeń odległości powinien być piąty, przeszliśmy kilka razy tam i z powrotem. Bez efektu. Próbowaliśmy namierzać więc kolejne, bo może BPK się trafił, ale kolejnych też nie było.
Czas płynął.
Postanowiliśmy zejść do asfaltu i zebrać punkty leżące przy nim. Zniosło nas aż do kółeczka nr 2 i ja byłam skłonna wrócić na metę, ale T. uparł się iść dalej.
- To tylko jakieś trzysta metrów - zareklamował mi prawie siedmiusetmetrowy odcinek.
Poszłam, ale z najwyższą niechęcią.
Czas płynął nieubłaganie.
Wycinka H nie znaleźliśmy, bo go (jak się okazało potem) nie było, ruszyliśmy więc dalej.  Przy kółeczku numer osiem doszło do zgrzytu, bo ja byłam pewna, że bierzemy go i wracamy, T. zaś był pewien, że bierzemy go i idziemy dalej, łącznie z namierzaniem wstecznym do nieznalezionych wcześniej punktów. Krakowskim targiem ustaliliśmy, że nie cofamy się, ale idziemy po kolejne PK.
Ja to już tylko szłam, mapa przestała mnie interesować. Robiłam za licznik, świecący punkt orientacyjny i grzebyk do czesania, ale nie udzielałam się intelektualnie.
Kiedy nie znaleźliśmy kolejnego PK i kolejnego i jeszcze kolejnego, nawet T. zmiękł i sam zaproponował powrót na metę. Decyzja została przyjęta owacyjnie.
Już blisko celu spotkaliśmy Leśne Dziady wracające ze swojego etapu i ja poszłam z nimi, a T. pobiegł skubnąć jeszcze chociaż jeden punkcik. Zupełnie nie wiem po co, bo zwycięstwo (jako jedyni tezetowcy) i tak mieliśmy zapewnione:-)
Na mecie T. tradycyjnie "bił autora", ale niezbyt długo, bo byliśmy zmęczeni, przemoczeni i śpiący. Podobno odległości na mapie nie odzwierciedlały tych w terenie, ale prawdę mówiąc było i jest mi to obojętne. Ostatecznie i tak wygraliśmy! :-)

wtorek, 7 lipca 2015

Inna forma orientacji.

Ponieważ w najbliższym czasie czekają nas cztery nocki w lesie (OWRP i Grillowanie) postanowiliśmy się do nich specjalnie przygotować. Wybraliśmy się na Niewidzialną Wystawę.
Do łażenia po ciemku jesteśmy przyzwyczajeni, więc wydawało się, że spoko i luzik:-) Tym razem ciemność była jakby ciemniejsza i wyobraźcie sobie, nie pozwolili nam wziąć czołówek!
Przewodnik wprowadził naszą sześcioosobowa grupę w czarną dziurę i poradził trzymać się ścian. Dla pewności wbiłam w nią pazury i zęby. Ciekawość jednak zwyciężyła i rękami zaczęłam macać przed sobą, za sobą, obok siebie. Co prawda najczęściej obmacywałam współuczestników lub przewodnika, ale trafiały się też inne przedmioty. Cebulę rozpoznałam od razu i to nie po zapachu, z innymi rzeczami było gorzej.
Od razu zaczęłam kombinować - a jakby tak na nocne etapy dać mapę trójwymiarową, a zabrać latarki? Okoliczni ortopedzi pewnie mieliby pełne ręce roboty:-)
Życie w ciemności jednak nie jest łatwe. Jeszcze w zamkniętym, oswojonym pomieszczeniu jakoś człowiek pewnie dałby rade, ale nie wyobrażam sobie wyjścia na ulicę, czy wyjazdu w nieznany teren. No i jest podstawowa rzecz, na której ja bym poległa - niewidomi nie mogą być bałaganiarzami. Rzecz nie odłożona na miejsce - przepada! Ja najprawdopodobniej od razu zgubiłabym samą siebie:-)
Teraz zastanawiamy się, czy na te najbliższe imprezy brać latarki, czy nie brać?



niedziela, 5 lipca 2015

Szwendobylscy

W sobotę mieliśmy sobie zrobić wolne od InO i spłynąć kajakami, ale towarzystwo od kajaków się nam wściekło, to znaczy wykruszyło. No to co było robić? Postanowiliśmy się trochę poszwendać. Dawali tylko biegi w Wyszkowie, to wzięliśmy je z dobrodziejstwem inwentarza. Zapisaliśmy się niemal w ostatniej chwili, a kolega M. S. wykazał się niezwykłą czujnością i już chwilę po zapisie przysłał sms-a z prośbą o podwiezienie:-)
Myślicie, że zarejestrować się na Szwendę to jest tak prosto? A guzik! W CV nie pisze się nawet połowy informacji, o jakie organizatorzy pytali w formularzu zgłoszeniowym. Wypełnialiśmy te kolejne strony i końca nie było widać. Wreszcie, kiedy wyciągnięto z nas wszystkie rodzinne tajemnice, dostaliśmy kartę startową i po butelce wody. Ze względu na panującą temperaturę powinni raczej dawać po kuble lodu, ale dobra i woda.
Kilka minut przed startem dostaliśmy mapy i mogliśmy sobie opracować strategię.Mapa, jak to biegowa, była prosta, więc strategia wyglądała tak: jak damy radę, to biegniemy, a jak nie damy rady, to idziemy.
Jako, że kolejność potwierdzeń była nieobowiązkowa, po starcie rowerzyści i biegacze oddalili się każde w inną stronę.
Ruszyliśmy biegiem. Takim niezbyt nachalnym, ale nogi od razu zaprotestowaly:
- Hola, hola! My jesteśmy od marszów, a nie biegów!
Co było robić? Trochę przystopowaliśmy. Zresztą aura nie zachęcała do większego wysiłku.
Trochę byliśmy zawiedzeni, że trasa prowadzi ulicami i drogami, a nie po lesie i w końcu zdesperowani, do PK 1 zaczęliśmy przedzierać się na przełaj, przez chaszcze i jeżyny.Co prawda na psychikę zrobiło nam to dobrze, ale siłowo mnie wykończyło. Zaczęłam wymiękać. Ustaliliśmy więc, że T. pójdzie podbić siedemnastkę, a ja od razu powlokę się na piątkę. Ścieżka, która miała mnie zaprowadzić na umówiony punkt, nagle skończył się jak nożem uciął i stanęłam przed dylematem - co dalej? Gdybym miała kompas, poszłabym na azymut, bo las przebieżny do bólu (całe poszycie wyschło), no ale z braku kompasu wolałam trzymać się widocznych dróg. Jako, że ich zgodność z rzeczywistością była taka sobie, mniej kilometrów zrobiłabym idąc z T. na tę siedemnastkę, niż na skróty.
Po czwórce tak się rozpędziliśmy, że drugi raz ruszyliśmy na osiemnastkę, co to ją jako pierwszą wzięliśmy. Niewiele brakowało, a dwa razy zaliczylibyśmy trasę:-) W połowie drogi po nadprogramowy punkt zorientowaliśmy się, że trochę przesadzamy i zawróciliśmy w stronę mety. Oczywiście, dla efektu, na metę wpadliśmy pędem (takim spokojnym pędem), a tam każdy wracający z trasy był entuzjastycznie witany gromkimi brawami. W sumie, przy panującym upale, powrót każdej żywej osoby był wydarzeniem.
Uznawszy, że wysiłek w takich warunkach atmosferycznych zupełnie mnie rozgrzesza, zassałam kawał gotowanej kiełbachy z chlebem i ogórem, co to organizatorzy zaserwowali wszystkim uczestnikom. Potem odebraliśmy pamiątkowy dyplom, zrobili sobie indywidualne fotki na ściance (pełna profeska z tą ścianką!), wylosowali nagrodę (rowerową, a jakże, ale przydatną) , wzięli udział w fotce zbiorowej, po czym udali się do ...
... A nie! Wcale nie do domu. Do Serocka zrobić trino! Trinem zaskoczyliśmy M., który z nami też wracał, bo informacją o naszych planach uraczyliśmy go już w samochodzie. Co miał biedny zrobić? Musiał zaliczyć Serock :-)
Najpierw planowaliśmy trino zrobić samochodowo, bo już trochę mieliśmy dość łażenia w upale, ale okazało się, że odległości między punktami są tak mizerne, że nie warto. Pomalutku, z przerwą na lody jakoś udało nam się przejść całą trasę, wyłapać wszystkie błędy, wplątać się między gości weselnych przy kościele, wzbudzić zainteresowanie tubylców, czego tak szukamy i czy pomóc:-)
M., mimo naszych obaw, był zadowolony z niespodziewanej wycieczki, co i nie dziwne, bo zawsze to jeden punkcik do książeczki.

A to my na ściance:

piątek, 3 lipca 2015

Oswajanie OO Mapper-a

Zawzięłam się i postanowiłam oswoić. To znaczy przyswoić. Sobie. Coś tam jeszcze pamiętałam z przygotowań do Niepoślipki, zresztą od czego jest metoda prób i błędów?

Po dwóch tygodniach, milionie prób i dwóch milionach błędów spreparowałam:
- mapę TRInO po Łobzowie i okolicach,
- większość mapy TRInO po Plantach,
- szablon poziomy etapu InO,
- szablon pionowy etapu InO.

Że tak sparafrazuję Wyspiańskiego: TRInO-a swe widzę ogromne!
Ogromne ilościowo, bo czepiłam się dziewiczego Krakowa, a tam można w nieskończoność.
Chyba z rozpędu wezmę się teraz za następną Niepoślipkę. Jeśli uda mi się wydrzeć T. jakieś etapy oczywiście, bo może sam będzie chciał wszystko robić.