środa, 30 października 2019

Dożynki, czyli kiedy 8 godzin rogainingu to jeszcze za mało.

Na "Dożynki" wcale się nie zapisywałam, ale na liście startowej przy moim nazwisku jak wół widniało słowo - TAK. Najwyraźniej nikt nie dopuszczał nawet myśli, że mogłabym nie pójść:-) Uznałam więc, że nic nie będę korygować i jak dam radę, to pójdę, a jak nie dam rady, to nie pójdę. Proste. O dziwo w niedzielny poranek obudziłam się rześka i wcale nie obolała. Co prawda wizja poleżenia do południa trochę kusiła, ale tam przecież wąwozy czekały!
Dożynki odbywały się na tej samej mapie co Smok, tylko dostaliśmy nowe wagi. Zdecydowaliśmy, że znowu pójdziemy na północ, a nawet drugi raz pójdziemy na te same punkty, tylko na niektóre mądrzej niż dzień wcześniej:-)
Na pierwszy punkt ruszyliśmy niespiesznie z ekipą wrocławskiego Orientopu. To miejsce znaliśmy z Hały, więc żadnej nawigacji nie musieliśmy stosować. Do kolejnego - 442 poszliśmy "na skróty", czyli po linii prostej, a że po drodze było góra-dół, no to co? Inni poszli naokoło drogami i zeszło im dłużej. A potem nie dogadaliśmy się, gdzie idziemy i ja prowadziłam na 438, a Tomek spodziewał się dojść na 408. W efekcie musieliśmy zawrócić, bo w sumie szkoda było by odpuścić tego 408, szczególnie, że znaliśmy go z sobotniej trasy.
Kolejny punkt - 438 - też znajomy i tak jak dzień wcześniej, zamiast górą, poszliśmy dnem wąwozu. Plan był inny, ale wyszło jak wyszło. Jedynie na zbocze wspięliśmy się w mniej stromym miejscu.

Tuż przed 438.

Żeby iść dalej bez nadkładania drogi, musieliśmy pokonać wąwóz w poprzek, czyli od punktu najpierw zejść, a potem wdrapać się na górę.  Chyba tylko my wybraliśmy taki karkołomny wariant. Z tym wdrapywaniem się to u mnie było już ciężko. Znowu przerzuciłam się na raczkowanie, bo dwie kończyny to było stanowczo za mało przy moim ograniczonym zasobie sił. Na szczęście potem było już mniej więcej płasko, a lampion wisiał na granicy kultur za linią wysokiego napięcia.
Dalsza część trasy była jeszcze fajniejsza, bo cały czas zbiegaliśmy w dół, aż do zabudowań i asfaltu. Nawet pobiegliśmy trochę tym asfaltem uznawszy, że należy nam się odrobina luksusu. Od asfaltu na PK 400 poszliśmy szlakiem. Było co prawda pod górę, ale przynajmniej nie pionowo, a widoki w zupełności rekompensowały wysiłek. Najpierw był wąwóz przecudnej urody, a potem panoramka spod trzech krzyży na szczycie. Przy tych krzyżach to też byliśmy na Hale. Fajnie tak wracać w znajome miejsca.
447 podbijałam już na siedząco, bo znowu było trochę wspinaczki, a do tego jakiś kryzys mi się przyplątał.

W drodze na 447 przysiadałam, gdzie się dało.

Powoli zaczynaliśmy się zbliżać do połowy limitu czasu i dalsze punkty trzeba było wybierać rozważnie, żeby nie przedobrzyć. Uznaliśmy, że damy radę zrobić szybki wypad na wschód po PK 426 i 393. Do 426 było dosyć daleko, ale większa część trasy wygodną drogą i dopiero końcówka wąwozem. Lampion wisiał na grzbiecie rozdzielającym dwa jary i oczywiście musieliśmy się do niego wspiąć. Wejście było mordercze, ale zejście było jeszcze bardziej abstrakcyjne i w końcu uznaliśmy, że jedyną metodą jest zjazd na tyłku. I tak też zrobiliśmy.
393 był stosunkowo blisko, ale złośliwie postawiony podobnie jak 426 - na wysokościach, ze stromym podejściem. Na pewno autor trasy nie chciałby wiedzieć, co wtedy sobie na jego temat myślałam.
Na powrót do bazy została nam godzina. Do kolejnego punktu (398) było daleko, ale drogami i po równym, więc poszło sprawnie. Wyjątkowo punkt nie był w wąwozie i jeszcze znaliśmy go z poprzedniego dnia. Same pozytywy! Do 413 w linii prostej był rzut beretem i postanowiliśmy pójść po prostej, nie przewidzieliśmy jednak dwóch spowalniaczy jakie napotkamy po drodze. Pierwszy z nich to plantacja malin. Boszsz,... jakie tam były cudowne maliny - wielkie jak pięść, dojrzałe, soczyste i makabrycznie brudne, co niestety skonstatowałam dopiero napchawszy się nimi po kokardę. Wtedy też dodatkowo uświadomiłam sobie, że te maliny były czyjąś własnością i żrąc je dokonałam czynu karalnego. Mam tylko nadzieję, że  zostałoby to uznane za drobne wykroczenie ze względu na znikomą szkodliwość społeczną czynu. Druga przeszkoda była już natury technicznej i nieprzekraczalnej - płoty. Musieliśmy wrócić do drogi i w sumie nic nie skróciliśmy.
Z 413 postanowiliśmy już lecieć drogami w kierunku bazy zbierając tylko to, co po drodze, czyli 449 i 444. Do 449 szliśmy chyba najdłuższym wąwozem, bo prawie kilometr. Sam punkt wisiał sobie na końcu jednej z odnóg głównego jaru w malowniczej dziurze.

Idealne miejsce na schowanie lampionu:-)

444, podobnie jak dzień wcześniej, był ostatnim punktem zebranym na trasie. Do bazy pobiegliśmy już rozsądniej niż w sobotę, bez nadkładania drogi, tyle że po większej stromiźnie, na szczęście w dół. Na mecie byliśmy osiem minut przed końcem limitu. Niby to były tylko 3 godziny, ale nie powiem - dostałam porządnie w kość.
W bazie kręciły się już tylko niedobitki dożynkowe czekające na podliczenie wyników. Większość pozostałych uczestników imprezy, szczególnie uczestnicy tras marszowych, rozjechała się już do domów. Po podliczeniu wyników obydwu rogainingów (sobotniego i niedzielnego) okazało się, że zostałam Wielką Smoczycą. W sumie to nie wiem, czy oprócz mnie i Małgosi jeszcze jakaś dziewczyna zaliczyła obydwie trasy, więc tak naprawdę rywalizowałyśmy ze sobą tylko we dwie. W nagrodę dostałam misia uszytego przez właścicielkę Muzeum Torebek i Misiów w Bochotnicy. Niestety - muzeum nie zdążyliśmy zwiedzić. Ponieważ jednak teren zawodów ma wielki potencjał, to myślę, że nie raz jeszcze tam pojedziemy i do misiów kiedyś zajrzymy.

Wielki Smok i Wielka Smoczyca oraz Organizatorzy.

Kto nie był na Przejściu Smoka niech żałuje i szykuje się na przyszłoroczną edycję - warto, naprawdę warto!

Nocny killer

Co robi orientalista po 8 godzinnym dziennym rogainigu? Oczywiście z niecierpliwością czeka na noc, by wystartować w kolejnych zawodach. Nie było w  planach nocnego rogainingu (a byłoby to ciekawe), więc zostają „zwyczajne” MnO .
Do wyboru były trasy od TP do TZ. TP – nudne i za łatwe. TT właściwie tak samo. Drogą eliminacji zostaje TU lub  TZ. Znając zawody rangi PP można podejrzewać, że TZ może uczestnika wpędzić we frustrację lub wręcz czarną rozpacz (o ile to etap nocny), a że nie przyjechaliśmy się tu stresować, zostaje TU.
Renata po powrocie z rogainingu, zassaniu prawie schabowego na obiadek wpełzła do śpiwora i stanowczo odmówiła jego opuszczania. Miałem iść sam, ale okazało się, że Ula po utracie połowy karty na rogainingu postanowiła się odegrać i wyruszyć także na nocne MnO. Wstępnie celowała niżej - w TT, ale wiadomo nocą w zespole jest raźniej i łatwo dała się przekonać na TU . Odgrażała się, że będzie tylko użyczać światła, a ja mam prowadzić. No, nie wiem – dawno już nie startowałem w MnO, więc mogło być różnie. Choć budowniczy – Paweł – zawsze robi fajne etapy nocne.
Dostaliśmy (losowo dobraną)  40 minutę startową – tak gdzieś w środku stawki. Nie będąc na etapach dziennych nie byliśmy żadną konkurencją dla reszty, ale wiadomo -  na zawodach w randze PP musza być zachowane jakieś tam zasady.
Na start oddalony jakiś kilometr od bazy poszliśmy z większą grupą uczestników. Trochę wcześnie – musieliśmy sporą chwilę poczekać na swój start. Przyszła nasza kolej. Mapa jak mapa – liniówka prowadząca główną drogą z kółkami do dopasowania. Żadnych luster i wyjątkowo mało obrotów. Coś tam próbowałem wyskalować mapę na pierwszym odcinku do końca zabudowań. Skala wyszła jakoś tak 1:9000, czy coś takiego. Pierwszy punkt miał być na zakręcie skarpy, czy właściwie jakiejś dziury w ziemi. Coś na kształt dziury w lesie było. I mrowie latarek  czeszących las. Nawet skarpa się znalazł i jej zakręt… ale lampionu żadnego nie widać. Przeszliśmy tu i tam, wróciliśmy na drogę, znaleźliśmy kilka innych dziur i skarp i zero lampionów. Trochę głupio, bo zwykle pierwszy PK jest łatwy prosty i przyjemny – tak by zachęcać uczestników, a tu kicha… Wreszcie mnie coś tknęło by przez krzaki wdrapać się na górę skarpy – i proszę lampion się znalazł!
Dobra, idziemy na drugie kółeczko. Gdy w nocy idzie się drogą w ponad metrowym zagłębieniu właściwie nic poza tą drogą nie widać. Snuliśmy się drogą w tą i w tamtą trochę bezładnie nie mając pomysłu co przypasować – to co pasowało „drogą dedukcji” jakoś nie zgadzało nam się z terenem. Aż z lasu wypadł tramwaj TZ-ów, którzy tyralierą przeczesywali las.  Zadaliśmy im pytanie  „co jest charakterystycznego po tej stronie drogi z której przyszli” – dostaliśmy odpowiedź, że jest kilka rówów. I wtedy wszystko stało się jasne - rowy były na jedynym wycinku. Trochę dziwnie te rowy były narysowane - kreskami nie kropkami, więc w pierwszej chwili nawet nie skojarzyłem co te kreski oznaczają. Ale tak – kompas w dłoń – w poprzek przez jeden rów, potem drogę, jeszcze kawałek i prosto na punkt. TZ-ty chodząc metodycznie tyralierą, w której co chwila przybywało uczestników, także znaleźli ten sam lampion.
Teraz przed nami prawdziwe wyzwanie: PK 3 – zaznaczony na mapie głównej „ w szczerym polu”. Założyliśmy, że dojdziemy do niego jakąś drogą. Kompas w dłoń i szukamy czegoś biegnącego we właściwym kierunku. Jest droga – idziemy. Droga się kończy dochodząc do dróżki poprzecznej, przed nami dołek z lampionem i znowu tyraliera TZ-ów. Akurat oni szukają dołka nie krzyża, ale ponoć ktoś widział jakąś mogiłkę z krzyżem, tyle że nikt nie potrafi pokazać w jakim kierunku.  Nic próbujemy. Idziemy w prawo, ale wyraźnie droga prowadzi w złym kierunku. Idziemy w lewo i nagle się odnajdujemy na wycinku. Tu widać na obrzeżu drogę która powinna doprowadzić do tego krzyża. Udało się. PK 3 zaliczony!
Jak na razie idzie nam fatalnie – 3 punkty kontrolne zajęły nam masę czasu, a przed nami jeszcze 11 lampionów!
Tramwaj TZ-ów idzie w inną stronę, my wracamy na główną drogę i idziemy na kolejny wycinek. Nie mamy pojęcia jaki. Po obu stronach drogi pojawiają się wysokie urwiska. Po obu stronach, wysoko słychać głosy i widać światła latarek. Nawet w pewnej chwili ktoś zjeżdża po prawie pionowej ścianie wąwozu. Mamy jeden wycinek z PK 8. ale nie pasują kierunki i zakręty drogi. Miotamy się bezradnie tam i z powrotem. W akcie desperacji nawet wycinam wycinek (Ula protestuje, bo chce zachować niepociętą mapę dla potomności), ale nijak nie idzie go wpasować w kółko na mapie gdzie jesteśmy.

Mapa i nożyczki
Spotykamy jakiś innych zagubionych uczestników z trasy TU – twierdzą, że także bezskutecznie szukają ósemki, ale wcześniej była 13 i 14.  Wycinek z 13 i 14 ma do siebie to, że… nie pasuje do niczego. Na orto widać gęsty las i dwie polanki. Nigdzie drogi, która tworzy mapę główną. A w terenie jest porządna i szeroka betonowa droga w wąwozie.  Ale cofamy się, idziemy sprawdzić na boki czy będą jakieś polanki. Z krzaków wypełza Tomek G. i mówi, że rzeczywiście – tam trochę dalej jest jakaś polanka. Idziemy tam – coś zaczyna się zgadzać. No, może nie do końca, bo lampion powinien być na  rogu granicy kultur. Wskazuje to miejsce, ale rogu jakoś nie widzę, a lampionu tym bardziej. Pojawiają się grupa zdezorientowanych TZ-ów i  nasi konkurenci z TU. Obchodzę jeszcze raz polankę, a Ula woła mnie z daleka. Lampion był tam gdzie pierwotnie wskazałem, ale tak zmyślnie ukryty, że mój wzrok przyzwyczajony do lampionów biegowych nie dostrzegł go! Idziemy szukać 14-tki. Nie napisałem, ale coś nam się przestała zgadzać skala mapy, którą wyznaczałem na początku – raz wydaje się tak jak obliczyłem, drugi raz zupełnie inna. Powinna być droga i druga polanka. Nie wiemy dokładnie w jakiej odległości. Jakaś droga jest, zaczynają się lampiony, a po pewnym czasie polanka. Tyle, że bez lampionu. Trochę zdezorientowani plączemy się wokoło. Las ciemny, żadnych innych latarek, chyba zostaliśmy sami w lesie. Po długich dyskusjach wbijamy lampion „niedaleko” polanki – nie pasuje idealnie, ale zawsze lepszy stowarzysz niż BePeK. Wracamy do głównej drogi i…. coś zaczyna się zgadzać. Ta 14-stka była tuż obok głównej drogi – widać lampion i jest coś na kształt polanki. Przebijamy wpis.
Zawsze twierdziłem, że kobiety są lepsze w dopasowywaniu fragmentów mapy. Szybciej wyłapują podobne szczegóły. Tak więc Ula głównie zajmowała się dopasowywaniem fragmentów, a ja doprowadzaniem na miejsce. Ósemkę mieliśmy wyciętą i spasowała się idealnie z następnym kółkiem. Na punkt trzeba było iść ścieżką nad drogą, tam gdzie wcześniej widzieliśmy światła na wysokiej skarpie. Czy to po rogainigu, czy z innego powodu, nie mierzymy dokładnie odległości. Wprawdzie liczę kroki, ale niestarannie i ciągle nie jesteśmy pewnie skali mapy.  Ósemka jest na końcu jakieś poprzecznej skarpy (uskoku?) . Po prawej pokazuje się uskok. Chyba trochę blisko – idę szukać czy jest lampion. Nie ma. Gdyby był, na pewno wbilibyśmy jako dobry. Dołącza do nas Maciek – także szuka ósemki i także w tym miejscu. Idziemy dalej i oczywiście pojawiają się właściwe uskoki i znajdujemy lampion. Ufff. Pozostałe wycinki mamy dopasowane – są oczywiste, PK 7, PK 6 (no, trochę krzaków tu było), PK 9 (tu krzaków było znacznie więcej niż trochę) i idziemy do PK 11. Po drodze zadanie – kolory szlaków. W nocy kolor niebieski wygląda jak zielony i na odwrót. Mamy wątpliwości jaki  to kolor. Wpisujemy zielony, skreślamy wpisujemy niebieski, aż znajdujemy drzewo gdzie są dwa szlaki na raz niebieski i zielony!
PK 11 powinien być na charakterystycznym drzewie „na środku ścieżki”. Na mapie drzewo jest jedno, w terenie za trzy. Nie widzimy lampionu. Dopadamy naszą konkurencję i pytamy czy znaleźli PK 11. TAK - wisi na spróchniałym pniu, który wcześniej dokładnie oglądaliśmy. Wracamy i rzeczywiście – coś nam ten rogaining negatywnie wpłynął na spostrzegawczość – to już drugi lampion którego nie zauważamy!
Grupowo idziemy na zamek. Prowadzi Wojtek – mi się mapa jakoś nie zgadza z terenem. Ale zamek ciężko przeoczyć. Na zamku jakaś impreza harcerska i  stowarzyszony lampion biegowy. Jeszcze szybko do mety i ostatni PK 12 – pytanie o numer domu. W nocy wszystkie domy są takie same, wpisuję to co inni. Jak się okazuje numerek niewłaściwy, ale jak widać z wyników większość także się pomyliła.
Mapa po przejściach (smoka)
Jak się później okazało…. wygraliśmy etap nocny! No cóż, tym razem Paweł zaszalał i zbudował prawdziwego killera zarówno dla TU i dla TZ, choć na papierze etap wydawał się dziecinnie prosty;-)

sobota, 26 października 2019

Smok w krainie lessowych wąwozów.

Przejście Smoka jest jedną z flagowych imprez naszego klubu i na ogół odbywa się w randze Pucharu Polski lub/i Pucharu Polski Młodzieży w turystycznych marszach na orientację, a przynajmniej jako impreza ogólnopolska. W tym roku jednak organizatorzy poszli po całości i oprócz wspomnianych pucharów dołączyli jeszcze Puchar Maratonów na Orientację.  Chociaż... w sumie to jeszcze się trochę ograniczyli bo mogli przecież dołączyć PP w wyciskaniu sztangi leżąc, czy PP w akrobacji samolotowej, że nie wspomnę o piłce.
Bardzo, bardzo chcieliśmy iść na rogaining 8 godzinny, ale wiadomo, że przy takim nagromadzeniu imprez to wszystkie ręce na pokład, więc z bólem serca zgłosiliśmy organizatorom naszą chęć pomocy. Nasz ból musiał być bardzo widoczny, bo Pani Prezes oddelegowała nas do.... robienia frekwencji  w PMnO. Nasza impreza w tym pucharze debiutowała, więc ważne było zebranie tych przepisowych dwudziestu kilku uczestników. A przy nowej, nisko punktowanej imprezie to nigdy nie wiadomo czy ludzie się zapiszą. Ostatecznie okazało się, że i bez nas by się obyło, ale przecież wiadomo, że my nie obylibyśmy się bez tego startu.
Do Bochotnicy ruszyliśmy w piątek po pracy. Tak gdzieś godzinę drogi od domu zorientowałam się, że zapomniałam wziąć swoich leków na nadciśnienie, więc od razu zdenerwowałam się co będzie jak mi w sobotę rano skoczy i nie będę w stanie iść na trasę? I tak już byłam w marnej kondycji po grypie, więc zaczęłam dopuszczać do siebie myśl, że mogę nie wystartować. W bazie nawet nie wyjmowałam z torby kawy i piwa, żeby sobie nie zaszkodzić i jako jedna z pierwszych położyłam się spać. Oczywiście uprzednio zaliczając Mini InO, no bo bez przesady. Mini InO wyglądało prześmiesznie, bo co chwilę grupy ludzi obmacywały okoliczną roślinność, co wyglądało jak by czule obejmowali tuje, cyprysy, czy co to tam rosło. Do dziś zastanawia mnie PK 23, który trzeba było potwierdzić na pandzie. Zastanawialiśmy się czy musimy potwierdzić punkt siedząc na pandzie (jedyna znaleziona panda to była huśtawka), czy wyryć nożem potwierdzenie na obiekcie? Na wszelki wypadek siedząc na pandzie wpisałam do karty słowo "potwierdzam" i dodatkowo na taśmie, którą huśtawka była poklejona dopisałam numer punktu :-)
W dniu przyjazdu otrzymaliśmy wszyscy mapy na sobotni rogaining. Mapa była wielką płachtą w formacie A-2 i skali 1:15000, czyli bardzo nietypowa jak na imprezę PMnO. Ale jaka to była piękna mapa! Wyraźna, czytelna, pełna szczegółów - istne arcydzieło sztuki kartograficznej. Mapę od podstaw wykonał Michał i chwalę nie dlatego, że Michał jest moim kolegą (duma, duma, duma), ale uroda mapy stanowi fakt obiektywny.
Otrzymanie mapy dzień przed startem niczego nikomu nie ułatwiło, bo wagi punktów mieliśmy poznać dopiero w sobotę na odprawie. Ale przynajmniej mogliśmy oczy nacieszyć:-)
Startowy poranek powitał nas dość chłodno, ale wiedzieliśmy, że za chwilę rozgrzejemy się aż nadto. Po otrzymaniu rozpiski z wagami poszliśmy popodpisywać sobie nimi punkty i ustalić jak idziemy. W zasadzie mieliśmy dwa pomysły - albo na północ, albo na południe. Na północ rozciągały się szersze perspektywy, bo więcej punktów było w tej części mapy, więc wybraliśmy północ. Oczywiście wiadomo było, że i tak nawet z połowy mapy nie zbierzemy wszystkiego. Moje samopoczucie na szczęście było całkiem dobre, więc żwawo ruszyliśmy. To znaczy żwawo do pierwszego podejścia, które zaczynało się niedaleko bazy.

To gdzie idziemy? (Fot. B. Szmyt)

Zaczęliśmy od 391, ale zamiast zaraz od startu wejść do wąwozu, polecieliśmy drogami, najpierw nabierając wysokości, potem gwałtownie ją tracąc schodząc na dno jaru. Bo wiecie - mieliśmy taki bezsensowny plan, że nie łazimy wąwozami, tylko drogami. Skąd nam się to wzięło - nie wiem, bo teren znaliśmy z ubiegłorocznej Hały i powinniśmy pamiętać jak chodziliśmy.
Przy drugim punkcie niedokładnie popatrzyliśmy na mapę i zamiast szukać charakterystycznego drzewa, uparliśmy się na granicę kultur. Doszliśmy niemal do samego punktu i zawróciliśmy na drogę. Odległość była nieduża, ale za to roślinność na tym odcinku - wyższa ode mnie.

Cztery razy przeszliśmy przez te chabazie w tle.

Wąwóz którym szliśmy do 438 był przecudnej urody, tyle tylko, że lampion nie wisiał na dnie wąwozu, a na grzbiecie rozdzieląjącym kilka jarów. Oczywiście na górę wdrapaliśmy się w najbardziej stromym miejscu, nie dość ze czterokończynowo, to jeszcze Tomek mnie wciągał kiedy zaczynałam się osuwać w dół. Do drogi wróciliśmy już górą - było szybciej i łatwiej.
413 uczciwie stało na dnie jaru, którego jedną odnogą weszliśmy, a drugą wyszliśmy. Punkt 398 był wyjątkowy, bo wyobraźcie sobie - nie w jarze, a w szczerym pole, na samotnym drzewie. Dziwne - prawda?:-)
Potem już były jary i jary i jary i w końcu przestałam je rozróżniać, bo w zasadzie jedyne co je różniło to mniej lub bardziej bujna roślinność.
 Punkt 421 okazał się najbardziej niebezpiecznym. Weszliśmy do jaru jak normalnie, Tomek leciał przodem, biegł, bo w dół i nagle stanął jak wryty - przejście się kończyło, a po prawej stronie ziała wielka, głęboka na co najmniej kilkanaście metrów dziura. Gdyby zrobił jeszcze ze dwa kroki, jak nic spadłby na dno. Aż mi ciarki przeszły po kręgosłupie kiedy to sobie uświadomiłam.  Ponieważ w żaden bezpieczny sposób nie dawało się ominąć dziury, nie pozostało nam nic innego jak wdrapać się po niemal pionowej ścianie na brzeg wąwozu i dalej iść górą. Tak po prawdzie to od razu powinniśmy iść górą i zejść dopiero do punktu, ale mądry Polak po szkodzie.

431 - po raz trzeci nie w wąwozie!

 Po PK 431 w polu, kolejne trzy PK - 404, 415 i 407 były znowu w jarach. Jedyne co pamiętam, to że było pięknie i ciężko. A jak już wyszliśmy z jarów, to udało nam się zabłądzić. Na serio - mimo tak dokładnej mapy i w sumie prostego terenu. Straciliśmy czujność przy obchodzeniu nieprzebieżnego jaru i zamiast po wyjściu na pole iść jeszcze 200 metrów na wschód, my uczepiliśmy się pierwszej napotkanej granicy kultur. Coś nam się wydawało, że za długo idziemy do jej końca, ale dopiero kiedy nie znaleźliśmy lampionu, a tego co widzieliśmy dookoła w ogóle nie było już na mapie, zaczęliśmy coś podejrzewać.



Przy PK 450 spotkaliśmy Mateusza i Tomka, którzy wspólnie biegli po zwycięstwo. My nadeszliśmy od północy, oni od południa i spotkaliśmy się przy płocie.To nawet nie był płot, tylko ogrodzenie z siatki z cienkiego drutu, z dużymi okami i jeszcze do tego mało stabilny. I my i oni byliśmy po złej stronie ogrodzenia i musieliśmy zamienić się miejscami. Usiłowałam jakoś wdrapać się na siatkę, ale cała konstrukcja kiwała się na boki i ciężko było złapać choćby ciut stabilności. Widząc, że marnie mi idzie, panowie postanowili mnie wspomóc - Tomek pchał z jednej strony, Mateusz ciągnął z drugiej. Jakoś dotarłam do krawędzi, po czym błyskawicznie znalazłam się po drugiej stronie ogrodzenia. Romantycznie byłoby powiedzieć, że wpadłam w ramiona Mateusza, ale prawda jest taka, że zwaliłam się na niego jak worek cementu. Jak przystało na dżentelmena, którym jest (niech was jego startowy wygląd i ksywka nie zmylą), udawał, że ale co tam, ale lekko to mu na pewno nie było. Tomka w każdym razie już nie chciał łapać:-)
Od jakiegoś czasu, to na punktach, to gdzieś w terenie, co chwilę spotykaliśmy patriotyczną, biało-czerwoną parkę (on biały, ona czerwona). Uśmiechaliśmy się do siebie, coś tam zagadywaliśmy i w końcu przy kolejnym punkcie postanowiliśmy dopełnić formalności i dokonać kurtuazyjnej prezentacji. Akurat było to spotkanie na szczycie, więc i okoliczności jakby oficjalne:-) Przedstawiliśmy się sobie wzajemnie, wymienili wizytówkami, wypili bruderszafta - wiecie, te rutynowe czynności zapoznawcze.

PK 410 - Dominika i Marek

Kolejne punkty niby były w jarach, ale autor trasy wykazał się wyjątkową złośliwością, bo co doszliśmy na miejsce, to okazywało się, że lampion wisi owszem - w jarze, czy na rozwidleniu jarów, ale w najwyższym możliwym punkcie, na który trzeba się wspiąć i z powrotem zleźć do wąwozu. Nie powiem - trasa była bardzo widowiskowa, oczy latały mi dookoła głowy, żeby nic z widoków nie przegapić, ale ciężko było cholernie.W pewnym momencie nawet niewielkie wzniesienia i niezbyt strome zbocza pokonywałam na czworaka, bo po prostu nie miałam siły robić tego w pozycji wyprostowanej. Czułam się mniej więcej tak:


Z każdego kolejnego punktu pamiętam coraz mniej. Po 424 weszliśmy na złą drogę, która co prawda doprowadziłaby nas do mety, ale ominęlibyśmy dwa punkty. Nadłożyliśmy jakieś 400 metrów w jedną stronę i drugie czterysta żeby wrócić na rozwidlenie. Całe szczęście, że w miarę po równym, a nie pod górę.
Przed 418 spotkaliśmy Ulę i tak już do mety szliśmy w bliskiej odległości. Przy PK 444 przejechaliśmy się jej po ambicji i wzięła ten punkt, chociaż twierdziła, że go pominie. Ale jak my bierzemy, to ona też:-) Punkt na szczęście był łatwy, ale tuż przed metą, to już z siłami krucho.  Jeszcze na ostatnim rozwidleniu zamiast polecieć prosto, my skręciliśmy w lewo i do bazy pobiegliśmy naokoło. Na szczęście było w dół i po porządnej utwardzonej drodze.

Meta w zasięgu wzroku (Fot.: M. Kamiński)

Kilka minut przed końcem limitu oddaliśmy karty startowe i już. Koniec. Tomek od razu co prawda zaczął namawiać mnie na TRInO i na marszowe etapy nocne, ale jedyne gdzie zgodziłam się pójść to do restauracji gdzie mieliśmy zamówione obiady. Po obiedzie szybka kąpiel i od razu zaszyłam się w śpiworze, a Tomek... zaczął przygotowywać się na nocne wyjście do lasu.

C.D.N.

poniedziałek, 21 października 2019

Finałowy Szybki Mózg

Całe szczęście, że ostatni bieg w Szybkim Mózgu jest już tylko o pietruszkę, więc nie musiałam się stresować, że osłabiona po grypie mogę raczej maszerować niż biegać. Postawiłam na rekreację, bo miejsce na podium w swojej kategorii miałam już zapewnione.
Tradycyjnie najtrudniej było znaleźć na mapie znaczek startu, bo meta jakoś sama właziła w oczy. Ale cofać się od mety do startu???  Udało się metodą ciut bliższych przybliżeń i ruszyłam. Start był masowy i oczywiście mnie poniosło - zamiast ruszyć statecznym krokiem, pobiegłam z tłumem.
Na trasie mieliśmy dwa motylki, co dla mnie zawsze jest trudne. No bo jak od punktu biegnie pięć linii, każda w innym kierunku, to wiadomo, że dopiero ostatnia sprawdzona prowadzi do kolejnego punktu. I tak człowiek stoi, gapi się w mapę, wodzi oczami po liniach, a czas leci. Ale tym razem mógł sobie lecieć, nie spieszyło mi się.
Wszystko szło dobrze do PK 15. Z piętnastki ruszyłam na szesnastkę, która ani nie była daleko, ani dobieg nie był skomplikowany, tyle tylko, że po drodze zapomniałam z jakiego punktu na jaki biegnę. Normalnie błyskawiczna amnezja. Wiedziałam, że jakiś -nasty punkt, ale który?? Jak się biegnie z kartą do perforowania, to człowiek sobie sprawdzi, gdzie już był, a z czipem to d..a blada. Dla takich sklerotyków jak ja to powinny być na czipach wyświetlacze informujące, który punkt był podbity ostatnio. Tak się zdenerwowałam tym, że nie wiem gdzie biec, że oczywiście od razu straciłam orientację gdzie jestem i stanęłam bezradnie między blokami. Nie pozostało nic innego jak wyleźć na brzeg większej ulicy, obejrzeć teren i dopasować go do mapy. Tak też zrobiłam, a jak już wiedziałam gdzie jestem, to przypomniało mi się gdzie i po co mam lecieć:-) Na szczęście byłam bardzo blisko szesnastki, którą miałam podbić, więc mogłam odetchnąć z ulgą. Reszta trasy była już bezproblemowa, ale na szesnastce straciłam prawie sześć minut!
Po biegu zostaliśmy na dekorację, no bo podium, dyplom, zaszczyty. Zawsze mnie bawi to moje podium, kiedy konkurujemy o miejsce w kilka osób i na ogół wygrywa ta, która ma lepszą frekwencję:-) Warto było przyjechać na większość rund, bo w nagrodę dostałam buffa przecudnej urody, więc jako buffowa fetyszystka byłam bardzo ukontentowana. Normalnie taką frajdę mi nim sprawili, że cieszyłam się jak głupi do sera:-) No, to jak by ktoś wiedział o zawodach gdzie dają buffy, to ślijcie informacje  - zapiszę się!

 Podium w kategorii K-50

piątek, 18 października 2019

Rodzinne - finisz!

Przygotowania do Rodzinnych MnO przebiegały z dreszczykiem emocji. To, że mamy nieustający remont i brak czasu na wszystko już nie robi na nas wrażenia. Mapy zawsze jakoś uda się nawet w ostatniej chwili wygenerować. W końcu lata doświadczeń:-) Tymczasem kilka dni przed imprezą powaliła mnie grypa i Tomek został sam z remontem, bieżącym funkcjonowaniem domu, no i mapami. Jedyne co zdążyłam zrobić to rekonesans i wybór punktów. Najbardziej bałam się, że zarażę Tomka, obydwoje polegniemy i imprezę szlag trafi. W czwartek dowlokłam się do komputera i stworzyłam zalążek trasy TF A. W piątek nadal z nią walczyłam, Tomek zaś powoli brał się za TF B. W międzyczasie telefonicznie postawiłam w stan alarmu kogo się tylko dało, żeby tylko nie musieć odwoływać imprezy. W sobotę mapy były gotowe, wydrukowane, a ja zaliczyłam wyjazd do sklepu po zakupy. Da się? Da się!
W niedzielny poranek czułam się już przyzwoicie, ale z obawy przed zarażeniem połowy miasta trzymałam się od wszystkich z daleka i tylko fotki cykałam z oddali. Na szczęście do pomocy przyjechał Darek (na niego to zawsze można liczyć), a i wśród uczestników znaleźli się chętni do pomocy.

 Pomagierzy w akcji.

Wszystko poszło tak sprawnie, że pierwsze osoby na trasę wyruszyły jeszcze przed planowanym czasem rozpoczęcia zawodów. Uczestnicy z mojej trasy brali mapy w garść i oddalali się w teren. A ci, którzy szli na TZ, to znaczy TF B, najpierw oddawali się kreatywnej sztuce rękodzieła, czyli wycinankom:-)

 TF B, więc mapę trzeba pociąć:-)

Tak prawdę mówiąc to ja się im nie dziwię, bo zawsze to łatwiej iść z pełną mapą, a nie co punkt kombinować gdzie dalej.
Po powrocie obowiązkowe uzupełnianie książeczek. Okazało się, że sporo osób ma już spełnione wymogi do odznak, więc Darek siedział i weryfikował, weryfikował, weryfikował. Chyba pobiliśmy rekord przyznanych odznak!

 Będą punkty do odznaki!

Podczas gdy Darek zajmował się książeczkami, my z Tomkiem sprawdzaliśmy karty startowe i usiłowaliśmy ogarnąć końcowe wyniki. Teoretycznie wszystko było proste, tylko co chwilę wychodziło nam inaczej. Na dokładkę długo czekaliśmy na zespół, który wystartował jako ostatni, a że mieli szanse na podium, to musieliśmy czekać z wynikami do ich powrotu. Co wypisałam jakiś dyplom, to Tomek wyskakiwał z informacją, że znowu przeliczył i trzeba zmienić miejsce, bo mają inne. Wrrr... W końcu jednak udało się wszystko zliczyć jak trzeba i mogliśmy przystąpić do najprzyjemniejszej części imprezy, czyli ogłoszenia wyników i rozdania nagród.

Oficjalne podsumowanie.

W przyszłym roku Zielonka świętuje jubileusz 60-lecia nadania praw miejskich, więc o wyjątkowej edycji Rodzinnych MnO chyba musimy już zacząć myśleć. Jakieś pomysły, oczekiwania, propozycje? Musi być przecież wyjątkowo!

czwartek, 17 października 2019

Jatka nie-jatka

Ubiegłoroczna Jatka była jatką nie tylko z nazwy, ale faktycznie mocno dała nam w kość, łącznie z odpuszczeniem kilku punktów, na które brakło czasu i sił. Tym razem przygotowałam się więc psychicznie na wszystko co najgorsze, bo wtedy rzeczywistość może okazać się jedynie lepsza niż się spodziewamy. Pierwszą oznaką tej lepszości była podana przez organizatora długość trasy po wariancie - 51 z hakiem. Bardzo ludzka odległość. I jeszcze się zarzekał, że na pewno nie będzie dłużej. No dobra.
Pogoda na pewno zapowiadała się gorsza niż rok wcześniej, bo nieprzyjemnie siąpiło i kropiło i było wrednie zimno. Oczywiście w ogóle nie wiedziałam jak się ubrać i co chwilę albo wpychałam coś do plecaka, albo wyjmowałam, wciągałam na siebie, zdejmowałam, aż w końcu udało mi się wypracować jakiś kompromis.
Na starcie dostaliśmy dwie mapy - normalną pięćdziesiątkową A4 i dwa razy większą płachtę do BnO w skali 1:12500. Trochę nieporęczna, ale przynajmniej wszystko było dobrze widać. No, może poza kółeczkami, którymi oznaczono punkty, bo nie dość, że totalnie zlewały się z tłem, to jeszcze były maleńkie i w ogóle nie trzymały standardów. Od razu wiedzieliśmy, że trzeba być czujnym, żeby któregoś PK nie przegapić. Do pilnowania tych PK mieliśmy tym razem trzy pary oczu, bo razem z nami szła Barbara.

Rozdanie map w sali gimnastycznej, bo na zewnątrz zimno i deszcz.

Zaczęliśmy od punktu na krawędzi (PK 10), a potem Tomek chcąc się utrzymać w konwencji przeczołgał nas dokładnie przez kolczastą zwartą ścianę roślinności, nie zwracając uwagi na nasze nieśmiałe propozycje, że może by jednak obejść, jak wszyscy inni to robili. W tych krzaczorach ustaliłyśmy z Basią, że decyzje o łażeniu po nieprzebieżnościach to jednak my będziemy podejmować i więcej nie damy się wmanewrować w żadne takie.
Po ósemce na szczycie (taki tam szczyt, nawet się za bardzo nie zasapałam) postanowiliśmy wziąć jedenastkę, żeby na powrocie nie trzeba było po nią zbaczać. Tak na pierwszy rzut oka to po ósemce pasowało 68 i przejście na drugą mapę, ale to tylko pozory. Ponieważ mapy różniły się znacząco skalami, musieliśmy czujnie pokombinować, gdzie najlepiej wstrzelić się po jedenastce. Pomogły nam w tym cycki utworzone z poziomnic, które wyhaczyliśmy na obydwu mapach. A przy cyckach mieliśmy PK 73.

Jurajskie cycki - bez sutków, bo cenzura:-)

Zrobiliśmy szybką burzę mózgów jak najsensowniej zaliczyć BnO, żeby za bardzo nie nadkładać drogi, zebrać wszystko i rezerwat brać od północy (bo tak). Jeden punkt mogliśmy odpuścić, bo był nadmiarowy i zaczęliśmy od eliminacji. Padło na 61 bo najdalej i najwyżej. Resztę wzięliśmy w kolejności: 73, 72, 69, 70, 71, 68, długi przelot na 65 i zachodnią część mapy biegowej mieliśmy z głowy. Na mapie biegowej leciało się luksusowo - punkty były stosunkowo gęsto, a odległości takie, jakie jestem w stanie przyswoić i oszacować. Bo na pięćdziesiątce to mam z tym problem - wciąż wydaje mi się, że to już. PK 69 szukaliśmy najdłużej. W opisie mieliśmy - "zagłębienie terenu", szukaliśmy więc dołka, dołu, niecki, niedużej dziury. W trzy osoby dokładnie czesaliśmy teren i dołków, owszem, było nawet sporo, ale lampionu ani jednego. Właściwą dziurę bylibyśmy pominęli, bo lampion z góry był niewidoczny, ale albo Tomka albo Basię tknęło wychylić się za krawędź i zajrzeć głębiej. Baardzo głębiej. Bo obniżenie terenu okazało się być w zasadzie małą studnią krasową - głęboką, ze skalnymi ścianami, a zejście do lampionu groziło skręceniem karku. Wyjście z niej było, nie wiem czy nie trudniejsze.

Pionowa, skalista ściana "obniżenia terenu". Niebieskie  (lewo-dół) to czyjaś głowa.

Oczywiście nie wychodziliśmy po tych skałach, tylko po ziemnym fragmencie dziury.
Dla odmiany PK 68, który w opisie miał "studnia krasowa" w ogóle nie wyglądał na żadną studnię, do momentu kiedy nie zadarło się głowy do góry. Bo dla urozmaicenia ta studnia nie szła w głąb, tylko w górę.
I tak się można naciąć na opisy punktów.

PK 68

Za rezerwatem mieliśmy jeszcze tylko 5 punktów z mapy biegowej - 62, 64, 66, 67 i 63. Punkty jak punkty - łatwo weszły, choć nie zawsze łatwo znaczyło - bez zmęczenia. Ot, nawigacyjnie łatwo. Po drodze spotykaliśmy stowarzyszone płaskie lampiony, ale żadnej ekipy, która by ich szukała. Może one tak wiszą całorocznie i są na każdą okazję?

Widok miły oku.

Po  wyjściu z dużej (rozmiarem) mapy zaliczyliśmy PK 7 i stanęliśmy przed dylematem - iść na dziewiątkę czy na dwunastkę? Mi przypadło w udziale podjęcie tej trudnej decyzji, ale ponieważ dwunastka była punktem żywieniowym, więc nie miałam praktycznie żadnego dylematu - idziemy na dwunastkę! Na dwunastce mieliśmy niewielką szansę spotkać Anię z Moniką z naszej ekipy, ale rozminęliśmy się gdzieś po drodze.

Ciastka, owoce, woda i piwo tylko dla rowerzystów. Jedyny moment, kiedy żałowałam , że nie mam roweru:-)

Bunkier na dziewiątce trochę mnie rozczarował, bo myślałam, że będzie można do niego wejść, a zobaczyłam tylko kawałeczek betonu wystający z ziemi.
 PK 15 i 16 były malowniczo usytuowane przy skałkach, ale dużo większe wrażenie robił PK 17 niepozornie nazwany przez autora mapy - "barierka". Ale to nie była taka zwykła barierka, tylko barierka odgradzająca Jaskinię Wielkanocną. Co prawda gdyby nie podpis na mapie to do dzisiaj myślałabym, że to taka duuuża i bardzo, bardzo głęboka dziura w ziemi, a nie jaskinia. Szkoda, że nie mam fotki, bo naprawdę robiła wrażenie. W drodze na dziewiętnastkę trochę machnęliśmy się na skrzyżowaniu i poszliśmy dłuższą drogą nadkładając jakieś pół kilometra, ale co to jest naprzeciwko nieskończoności.
Robiło się coraz zimniej i coraz bardziej zaczynało padać. Zaczęliśmy naciągać na siebie kolejne warstwy odzieży - kto oczywiście miał w plecaku. Na szczęście do bazy było już stosunkowo blisko i co ciekawe - wciąż jeszcze było jasno. Mieliśmy więc bardzo dobry czas, oczywiście jak na nasze możliwości. Rok temu, o takiej porze byliśmy jeszcze niewyobrażalnie daleko od Włodowic.
Między dziewiętnastką, a dwudziestką dopadł nas umowny 44-ty kilometr. Umowny - bo każdemu gps pokazywał inną odległość, więc wyciągnęliśmy średnią:-)

Fotka trochę nie wyszła, ale wiadomo przynajmniej gdzie byliśmy:-)

W okolicach PK 18 wyciągnęliśmy już latarki, bardziej żeby widzieć mapę niż teren, bo poruszaliśmy się praktycznie drogami. Czternastka była już tylko formalnością i kilka minut po dziewiętnastej zameldowaliśmy się na mecie.

Na mecie.

Tradycyjnie każdy dostawał medal i butelkę piwa marki "Zasłużone" o cudownych właściwościach: chłodzi, nawadnia, usuwa pęcherze.
W pierwszej kolejności, tuz po zdjęciu butów,  pognaliśmy na obiad, bo ile można żyć o samych batonikach? Jak ja nie cierpię kurczaka z ryżem! I jak bardzo mi smakował na mecie:-) Ostatnio ciągle co impreza to kurczak i ryż, a ja zawsze od połowy trasy marzę o schabowym z ziemniakami. Chyba zacznę wozić swoje żarcie.
Ta Jatka wyjątkowo była mało jatkowata.  Gdyby nie przecudne widoki po drodze, to powiedziałabym, że wręcz nudna - nie zgubiliśmy się, nie wdzieraliśmy się na niebotyczne szczyty, nie przeprawialiśmy się przez rzeki, zebraliśmy wszystkie punkty i spokojnie wyrobiliśmy się przed limitem czasu i to sporo. Nie wiem czy krzaki z pierwszego punktu i  "zagłębienie terenu" ratują sytuację, no, nie wiem... Chyba organizator za bardzo przejął się uwagami po ubiegłorocznej imprezie i przygotował taką mocno zachowawczą trasę. A ja to w gruncie rzeczy lubię być trochę przeczołgana na pięćdziesiątce. Bo wiecie, w razie jakichś wnuków w przyszłości, to będzie o czym opowiadać:-)
Ale jedną rzecz udało się Łukaszowi zrobić wbrew prawom fizyki. Skoro start i meta były w tym samym miejscu to ilość podejść i zejść chyba powinny być takie same, a jemu udało się tak zbudować trasę, że więcej było w dół i po płaskim niż pod górę. A pamiętam imprezy gdzie start i meta w tym samym miejscu, a kurde - cały czas pod górę.
I za to obalenie praw fizyki w słusznym kierunku - wielki szacun!

wtorek, 8 października 2019

Bieg Erazmusa

Na Bieg Erazmusa namówiła nas Barbara, bo wybierała się z Darkiem, ale brakowało im połowy zespołu do sztafety. No to w sumie czemu nie? Zapisaliśmy się niemal w ostatniej chwili, ale wypasionych pakietów starczyło dla wszystkich.
Z naszej interpretacji regulaminu wynikało, że każdy biegnie raz, tyle okrążeń stadionu ile uważa, że da radę, więc przeprowadziliśmy kilka symulacji i oto co uzyskaliśmy:

Symulacja wg dystansów propozycji Barbary:
Zawodnik Renata Barbara Tomasz DW Suma
D_5 2000 2400 2800 2800 10000
Rund_5 6 6 6 7 25
Czas 00:10:20 00:12:50 00:12:30 00:13:50 00:49:30

Tuż przed startem okazało się, że można się zmieniać nawet co okrążenie, więc szybko próbowaliśmy ustalić nowe zasady i zaplanowaliśmy: ja - 3 okrążenia, Barbara - 3, Tomek - 4, Darek 4 (albo 5), a potem to się zobaczy.
Biegłam jako pierwsza i mając w perspektywie marne 3x400m ruszyłam niczym wiatr, niczym rączy koń, niczym gazela....Po 200 metrach biegłam już jednak niczym zaspany ślimak, kulawy żółw czy leniwy leniwiec. Po dwóch okrążeniach stadionu chciałam błagać żeby mnie ktoś dobił, ale nie wbiegłam w strefę zmian, bo nie wiedziałam czy Basia będzie dostatecznie czujna, żeby przed czasem przejąć pałeczkę. Jakoś dobiegłam to ostatnie okrążenie i padłam bez sił. Przede mną była jeszcze jedna zmiana - tym razem dwa okrążenia. Już nie wyrywałam jak głupia, to znaczy wyrwałam, ale po kilku metrach się opanowałam, więc druga runda przeszła łatwiej. Reszta zespołu biegła jeszcze po dwa razy, przy czym Darkowi dostało się najwięcej okrążeń. Spokojnie dał radę w najładniejszym z naszej czwórki stylu. I wiecie co? Osiągnęliśmy czas lepszy od założonego o cztery i pół minuty! My to potrafimy! :-)

Przed startem


W oczekiwaniu na swoją zmianę.


Chwila odpoczynku


Przekazanie pałeczki.


Leć Tomek, leeeeć!


Darek finiszuje.


Runda honorowa wszystkich ekip.

Medale przecudnej urody.



Zasłużona nagroda.

niedziela, 6 października 2019

Street-O na Ursynowie

Gdyby nie remont, to po Niepoślipce bylibyśmy wolnymi ludźmi, ale i tak postanowiliśmy udawać, że nic nas nie ogranicza i możemy robić co chcemy. Uznaliśmy, że zamiast gipsować, szlifować, malować, kleić lepszą rozrywką będzie bieganie i wybraliśmy się na street-o i to na dłuższą trasę. Z tym street-o to mam dylemat - lubić je, czy nie lubić. Niby nie trzeba składać mapy, wszystkie ulice i ścieżki mam podane na tacy, ale ogarnąć tę plątaninę (zwłaszcza na Ursynowie) to wcale nie jest tak łatwo. Szczególnie wieczorem jak się ma słaby wzrok. Jak zawsze, zanim ja zdążyłam zorientować mapę, Tomek już ruszył, więc nie pozostało mi nic innego jak lecieć za nim, wierząc, że wie co robi.

Dużo ulic, dużo punktów i jak tu nie zginąć marnie?

Postanowiliśmy zacząć od lewego górnego fragmentu, potem prawy górny, a potem w zależności od okoliczności. Lewa góra nawet poszła nieźle, poza tym, że Tomkowi zepsuły się wszystkie długopisy i notowanie odpowiedzi na dwóch kartkach jednym piśmidłem zaczęło zajmować nam nagle dwa razy więcej czasu. Ale za to przynajmniej miałam czas na zerknięcie do mapy. Największym wyzwaniem okazała się dla mnie Kopa Cwila i bynajmniej nie ze względów nawigacyjnych:-)
Przejście z lewej strony na prawą udałoby się nam bezbłędnie gdyby nie pomyliły się nam kierunki i gdybyśmy nie ruszyli w stronę startu. Ale czy to po ciemku widać jakikolwiek kierunek? W miarę szybko zorientowaliśmy się, że źle idziemy i zawróciliśmy. Po zrobieniu całej góry nagle okazało się, że coś mamy mało czasu i pora zmierzać w stronę startu. Po prawym środkowym fragmencie tylko się prześlizgnęliśmy biorąc 4M i 1G. Byliśmy także przy 3E gdzie długo i bezskutecznie szukaliśmy zwierzęcia przy bezie. Jak się potem okazało w ciągu kilkunastu godzin od rekonesansu zniknął szyld cukierni. Jak to nic na tym świecie nie jest pewne...
Z fragmentu ze startem na nawrocie wzięliśmy nawet sporą część, ale cały dół nam pozostał nie ruszony. 90 minut okazało się bardzo krótkim czasem:-)
Byłam pewna, że znowu będziemy na szarym końcu wyników, a tymczasem zajęliśmy przyzwoite piąte miejsce na trzynaście zespołów. Ale najważniejsze, że mieliśmy pobiegane.