niedziela, 31 maja 2020

Warszawaska Mila - trening w Rejentówce

Przez cały tydzień obijaliśmy się biegowo, bo zbieraliśmy siłę na weekendowe imprezy. Zawsze to lepiej brzmi niż przyznanie się, że nam się nie chciało:-)
Sobota - Warszawska Mila Tour, czyli trening w Rejentówce. Tym razem trochę spuściłam z tonu i nie zapisywałam się na najdłuższą trasę, bo w końcu są jakieś granice i ja właśnie do nich się zbliżyłam. Chyba się przetrenowałam i nie daję rady. Wybrałam więc skromne 5,1 km i jak o poranku wyjrzałam za okno, to stwierdziłam, że na taką pogodę to i tak za dużo. Było pochmurno, wietrznie, a deszcz był tylko kwestią czasu. I faktycznie dopadł nas w drodze i straszył już na miejscu. Ale skoro już przyjechaliśmy, to trzeba było iść na trasę. Pobraliśmy mapy i pomaszerowali na start. Deszcz się  jednak nad nami zlitował i dał sobie na wstrzymanie.

Start (jak widać). Fot. A. Krochmal

Jedynka była dość daleko od startu, bez żadnych dróg, które można by wykorzystać i trzeba było lecieć na azymut. Zaczęłam dobrze, a obok mnie pomykał Tomek, który miał punkt nieco bliżej, ale na zbliżonym azymucie. W pewnym momencie Tomek skręcił w prawo, choć punkt miał z lewej, a mnie aż przystopowało ze zdziwienia. Po chwili zawrócił, a ja zamiast na mapę i kompas, patrzyłam na te jego dziwne poczynania. W efekcie zamiast biec po prostej, coraz bardziej zbaczałam w prawo oddalając się od punktu. Kiedy dobiegłam do ścieżki, której nie powinno być, wiedziałam, że coś nie gra. Zawróciłam i czesząc krzaki wróciłam do drogi, którą wcześniej przecinałam. Jedyny problem, że nie wiedziałam w którym miejscu tej drogi się znajduję. Nie pozostało mi nic innego jak udać się na skrzyżowanie i stamtąd się porządnie namierzyć. Metoda okazała się zarówno bardzo skuteczna, jak i czasochłonna. Od startu do PK 1 wędrowałam ciut ponad 11 minut.

W poszukiwaniu PK 1

Do dwójki poszłam jak po sznurku, ale na trójkę znowu mnie zniosło w prawo. Solidnie zniosło. Na szczęście teren był z rzeźbą, a nie plaskaty, więc po rozejrzeniu się dookoła, udało się skorygować i trafić między górki, gdzie wisiał lampion. Lampionów to nam organizator trochę pożałował i rozwiesił takie małe, a przecież wiadomo, że po tygodniach posuchy każdy spragniony jest widoku lampionu i najlepiej jak największego.
Do czwórki ile się dało biegłam drogą, a kawałek przed punktem spotkałam Sylwię. O matko! Ile czasu się nie widziałyśmy przez tę zarazę. Ale jeszcze rozpoznałyśmy się:-)
Bezpośrednio z czwórki trafiłam na szóstkę, bo była na prawo od piątki, a ja znowu miałam dzień ściągania w prawo. A już myślałam, że mi to ściąganie przeszło, bo w kilku poprzednich biegach nie miałam z tym już żadnego problemu. A może po prostu lasy dzielą się na proste i prawe? Albo lewe - to dla Tomka:-)
Po ogarnięciu tej piątki przez kilka punktów miałam dobrą passę. Dopiero dziewiątki chwilę szukałam, ale mam wrażenie, że lampion trochę źle stał i to dlatego. Przynajmniej moje odczucia i mój ślad tak wskazują.
Dziesiątka i jedenastka przeszły ulgowo, a zamiast dwunastki znalazłam ósemkę. Oczywiście, że zniosło mnie w prawo! Dobrze, że mam nawyk sprawdzania numerków i nie podbijam wszystkiego, co napotkam po drodze. Trochę się zdziwiłam tą ósemką, ale przynajmniej wiedziałam gdzie jestem i w którą stronę biec na dwunastkę.

Gdzie jest dwunastka???

Trzynaście i czternaście wyjątkowo bez żadnych atrakcji, a potem znowu w prawo. Jak zaczęłam kombinować z dojściem na piętnastkę, to w pewnym momencie zgłupiałam i nie wiedziałam, w którą stronę się ruszyć. Akurat na ten moment nadbiegł starszy Paproch, który też miał zawahania gdzie szukać, ale był bardziej przytomny i wykoncypował, że jesteśmy górkę za wcześnie. Udało się.
Ostatnie dwa punkty przeszły ulgowo, a na końcówce tradycyjnie Tomek uwieczniał. O tak:

 Odbieg od PK 17...

... i dobieg do mety.

Chwalić się za bardzo nie mam czym - zrobiłam dodatkowe dwa kilometry, a całość zajęła mi aż 81 minut. W zasadzie to nawet trochę wstyd, ale co zrobisz, jak nic nie zrobisz....

sobota, 30 maja 2020

Ludzie – lampiony rzucili do lasu!

To już mija tydzień odkąd w lesie pojawiły się lampiony. Bo co to za przyjemność bieganie bez lampionów? Kolejne „lampionowe” podejście to Letnie Zawody Kontrolne (nie mylić z ZZK). Legionowo-Bukowiec – miejsce znane z jakiś tam mistrzostw, gdzie nawet medal wywalczyłem. Po Aleksandrowie czuliśmy jeszcze lekko nogi, mi udało się doprać i ekspresowo wysuszyć buty po kąpieli w bagnie, ale twardo dotarliśmy w okolice Legionowa. Z daleka widać lampion i „tłum” samochodów. Chętnych było zapisanych tak dużo, że obowiązywały godziny startu i przyjazd grupami po ok. 40 osób. Jako że byliśmy w drugiej grupie – „parking” zastawiony był już dość dokładnie. Pojechaliśmy gdzieś na koniec, na ostatnie wolne miejsca, a tu piach. Auto nie lubi piachu, więc w ramach rozgrzewki Renata musiała mnie wypychać z piaskowej zaspy;-) Dała radę!

Udało się zaparkować - idziemy po mapy
Udało się zaparkować auto (ciekawe, czy uda się wyjechać w drogę powrotną bez pchania?), poszliśmy odebrać mapy.

W kolejce po mapę
 Mapa nieduża, punktów 26 (u mnie) lub 17 u Renaty. Start kilkaset metrów dalej. Poszliśmy i wystartowaliśmy. Ja na wschód, Renata na zachód. PK 1 gdzieś w dołku – o dziwo udało się trafić na azymut bez problemu. Podobnie jak do PK 2. Czyżbym czynił postępy? Bo na PK 3, PK 4 także w miarę bezproblemowo! Może dlatego, że w okolicy wisiały faworki dla najmłodszych? Pierwsze ostrzeżenie przyszło przy powrocie na PK 2/5. Niby tu byłem wcześniej, ale z drugiej strony jak się biegnie i nie liczy uważnie dróg, to człowiek troszkę się błąka;-) PK 6 i 7 jak po sznurku. Uskrzydlony sukcesami biegnę na PK 8. Kontroluję mikrorzeźbę, wszystko się zgadza, jest dołek, ale bez lampionu. Co jest??? Na mapie jest jeden dołek! Jako że zwykle znosiło mnie w lewo, patrzę najpierw w prawo, ale nie, za blisko górki – na mapie dostrzegam coś pod okręgiem – może tam postawili? Rzeczywiście jest lampion – w złym dołku;-( Tak to już jest, gdy za dobrze idzie;-)

PK 8 stał w dołku na górce - bardziej na południe

Trzeba być twardym niczym żelka (zasłyszane w sklepie) – lecę dalej PK 9, PK 10 znowu dobrze. Do PK 11 dużo zielonego, a zaczynam mieć już dość podłoża, które daje się we znaki – krzaczki jagód –wprawdzie nie tak duże jak w Aleksandrowie, ale zawsze męczą. PK 11 w gęstwinie nie do biegania (ta część powinna się nazywać PnO czyli Pełzanie na Orientację). Do PK 12 na mapie taka sama zielenina, więc lecę naokoło ścieżkami. Wreszcie wychodzę z tego zakrzaczonego terenu i mogę ruszyć na azymut do PK 13. Znowu idzie dobrze, PK13, PK14. Aż za dobrze. Do PK 15 ścieżką na wydmie. I nagle tracę czujność. Namierzam się, znajduję lampion… jakiś taki znajomy ten punkt. I Kod jakiś znajomy… Sprawdzam. Coś nie tak, to nie ten punkt! Przesunął mi się paluszek na mapie i wróciłem na PK9. Na szczęście nie tak daleko od właściwej trasy, ale zawsze…

I tu zaczyna się tragedia. PK 16. Dołek. Nie było go. Tzn. były inne dołki i namierzałem się od nich na ten właściwy. Lampion wisiał sobie na wysokości twarzy, na drzewie, a ja szukałem lampionu w dołku. Przeszedłem koło niego ze dwa razy zanim znalazłem;-( Ktoś, kto nie szukał punktu, wyprzedził mnie i pobiegł na 17-stkę. Widziałem tylko jego plecy, więc próbowałem nadążyć. Miło jest tak biec chwilę bez nawigowania. Po przekroczeniu drogi z wałem natknąłem się na Renatę. Krzyknąłem do niej „berek” i poleciałem dalej. Do PK 17 daleko, choć droga prosta. I po drodze jakaś wydma, a potem dużo zielonego. Twardo na azymut. Z młodnika wybiegamy na teren płaski, gdzie szukamy na azymut karpy lub dołka. Długie przebiegi, poszycie mało przebieżne – jagody i bruzdy. Staram się kawałek drogami – może nadkładam, ale za to mniej się męczę. Pętelka PK 18,19,10,21 i powrót do PK 17. Po drodze wyprzedzam ludzi, którzy wyraźnie nie mają siły biec po takim terenie. I o dziwo, wszystko jak po sznurku. Chyba mi się ten azymut wreszcie nareperował! PK 22 niedaleko na górce. Ustawiam azymut na PK 23. Widomo - mój azymut jest lepszy niż twój - więc się go trzymam i trafiam w maliny. No może nie maliny, ale szukam PK nie tam gdzie trzeba;-( Zniechęcony wlokę się na PK 24. Zostały jeszcze 2 PK. Przy tym terenie nogi jakoś nie chcą za bardzo biec. Do mety obiegam drogą – to chyba dobry wybór. Uff, koniec męczarni. Powiem, że to 10 km dało mi bardziej w kość niż te 48 na Mazowieckim Tracku;-)

W drodze  do biura

W drodze do biura czeka Renata i robi za paparazziego. Wydruk wyników, łyk wody i do domu.

Analiza wyników
 Na szczęście sporo aut już odjechało i bez pchania udaje się wyjechać z parkingu.
Renata gotowa do pchania, ale na szczęście jest jak ominąć piasek

czwartek, 28 maja 2020

Powrót do Aleksandrowa

Po tym moim półmaratonie to tak piałam z zachwytu nad urokiem trasy, że Tomek, chcąc mi dogodzić, wyszukał TnCZ dokładnie w tym samym miejscu i w sobotę wybraliśmy się na trasę fioletowo-czerwoną, czyli 7, 3 km.
Tomek gdzieś wyczytał, że dobieg do pierwszego punktu niebezpiecznie zahacza o teren prywatny, strzeżony przez chłopa z widłami, więc umówiliśmy się, że na jedynkę lecimy razem, żeby w razie czego mieć przewagę liczebną. Tym razem chłopa nie było i po minięciu posesji Tomek ruszył swoim tempem, a ja tradycyjnie zostałam w tyle. Od razu zniosło mnie w prawo, ale na punkt trafiłam bez większych problemów. Na dwójkę jak po sznurku, a trójka mi się zacięła. Co gorsza dopadło mnie zaćmienie umysłowe i zamiast od razu namierzać się od granicy kultur, to ja krążyłam po lesie oglądając wszystkie istniejące w okolicy dołki. Dodatkowo tak jakby zaczęłam z lekka zniechęcać się do tych pięknych lasów, bo aczkolwiek ze ścieżek wciąż wyglądały jak z obrazka, to przy chodzeniu na azymut już nie było tak wesoło. A to rośliny łapały na nogi, a to korzenie, patyki, gałęzie, a wszystkie ukryte pod warstwą bujnych jagodzisk. Kolejne punkty tylko potwierdzały, że wersja demo lasu znacznie różni się od rzeczywistej.
Z szóstki na siódemkę już nawet nie próbowałam lecieć na wskroś, tylko wolałam pobiec naokoło, ale drogą. Podobny manewr zrobiłam między jedenastką i dwunastką. Dwunastka dostarczyła mi trochę emocji - na mapie środek kółeczka wypadał na bagienku, więc kiedy skończył mi się rowek doprowadzający pod punkt, uparcie pchałam się na środek podmokłości. O ile wszystkie dotychczasowe podmokłości były mokre tylko na mapie, to ta okazała się bardzo realistyczna i przy każdym kroku grunt uginał mi się pod stopami coraz bardziej i zaczynała ukazywać się woda. Pomyślałam sobie brzydkie rzeczy o autorze mapy i wycofałam się na z góry upatrzone pozycje. Tak się szczęśliwie złożyło, że pozycje te, aczkolwiek nie leżące w środku kółeczka oznaczającego punkt, były jednak owstążkowane, a dodatkowo zapipał mi BPK. I po co lazłam w te mokradła?
Po czternastce miałam ochotę odpuścić resztę trasy i wrócić na metę, ale pomyślałam sobie, że jak raz odpuszczę, to może mi to wejść w nawyk. Poza tym twardym trzeba być, nie miętkim...
Między 32 a 33 władowałam się w młodnik i przy pierwszej napotkanej ścieżce umykałam z niego, preferując jednak trasę naokoło. 34 i 35 to jedna wielka abstrakcja. Ponieważ leciutko zaczynało się zmierzchać, przestałam cokolwiek widzieć na mapie, a już plątanina poziomnic była dla mnie zupełnie nieczytelna. Przy obu punktach zrobiłam małe oszustwo - podeszłam na azymut i odległość gdzieś w okolice punktu i nie widząc wstążki wymusiłam pipanie BPK-a. Gdybym była za daleko, BPK by protestował, więc musiałam być w akceptowalnej odległości. Przy ostatnim punkcie tradycyjnie czekał Tomek i uwieczniał.

 PK 36

Tego, że już od dłuższego czasu nie biegłam, tylko szłam chyba nie muszę nikomu mówić. Gdzieś tam na trasie kilka razy wpadłam nogą w niewidoczne pod runem dziury i trochę czułam dyskomfort w kolanie - raz w jednym, raz w drugim. Dodatkowo żałowałam, że nie wybrałam krótszej trasy i byłam totalnie rozczarowana lasem.
A miało być tak pięknie....

 
 Wreszcie na mecie!

sobota, 23 maja 2020

Prawie 6h

Odkąd nastała Zaraza, tak na poważniej zacząłem biegać. Nie ma dojazdu do pracy, więc nagle okazuje się, że po godzinie 16-tej jestem wolny. Mogę się przebiec. Nie żebym biegał gdy leje, ale gdy jest pogoda szukam czegoś TNCZ lub po prostu wskakuję do lasu tuż za furtką. W poniedziałek lało, więc nie chciało się ruszyć z domu. We wtorek coś kropiło, więc ruszyliśmy się na spacer MnO. Ale w środę miała być już ładna pogoda – nie za ciepło, podłoże jeszcze mokre, a nie sypkie jak w czasie upałów. A że Mateusz przebiegł coś, co nazywało się Mazowiecki Track – takie wirtualne prawie zawody PMnO – dostajesz mapę, tracker z GPS-em i hulaj dusza – masz 6 godzin, punktów z lampionami na dobre 100km. I to tuż pod nosem. Zapisaliśmy się. Tzn. ja na Rajd na Orięntację, a Renata tylko na półmaraton;-) Trochę tak zastępczo się zapisaliśmy, bo mieliśmy jechać w Beskid Niski na Jagę-Korę – którą na razie przenieśli na sierpień.

Jak złożyć wielkąmapę by zmieściła się do małej torebki?

W środę zjawiliśmy się rano w Aleksandrowie. Pamiętam to miejsce z dzieciństwa: czerwona droga, bezkresne pola, gdzie niegdzie krowa, kilka chałup na krzyż. Ostatnia to była mleczarka, co mleko „prosto od krowy” rozwoziła po Falenicy, a teraz nowoczesna zabudowa, domki, wille, coraz gęściej. O wyznaczonej godzinie (a nawet kilka minut wcześniej) z domu przy skrzyżowaniu wyszedł organizator. Poznaliśmy go po płachtach mapy, które niósł. Dostaliśmy pakiety startowe: numer startowy, tracker i w moim przypadku mapę. Całkiem porządną mapę, taką prawie nie do podarcia, a wielkością nadającą się na całkiem spory żagiel;-) Mieliśmy z 10 minut na przygotowanie się i start. Pierwsza ruszyła Renata. Ja popatrzyłem na mapę (a właściwie dwie mapy) i nie znalazłem dobrego rozwiązania jak biec. Punkty koło startu/mety oczywiste i nawet niezbyt od siebie oddalone, ale te dalsze – rozrzucone coraz dalej. Mój plan przedstartowy (na podstawie tego co potrafi przebiec Mateusz, a co ja) był: zaliczyć 14 PK. Patrząc na mapę – wyszło i podobnie – 15 PK był gdzieś na granicy zasięgu. Po ostatnich doświadczeniach biegowych stwierdziłem: drogą biegnę jakie 6 -7 minut na kilometr, idę (przez bezdroża) jeden kilometr jakieś 10-15 minut. Przy odległości pomiędzy PK rzędu 3-4 km opłaca się nadłożyć 500m biegiem po dobrej drodze, niż kilometr przedzierać się przez zarośla w tempie ślimaka. Czyli mam plan - czas na start. Ruszyłem w las za Renatą. Pierwszy PK znaleziony gdzieś po 10 minutach. Przy ścieżce, stoi w miejscu, w którym go szukałem. Nieźle. Lecę dalej. I skucha nie ta dróżka;-) Tak to jest z mapami: dróżki w okolicach zurbanizowanych bywają nieprzewidywalnie zmienne i mapy nigdy za tymi zmianami nie nadążają -)

Biegnę sobie wesoło dalej starając się nie biec szybciej niż 6min/km. Jednak przede mną 6 godzin biegania, a w tym roku byłem tylko na jednej imprezie długodystansowej (normalnie tu już powinna być 6 czy 7-ma) i nie wiem na ile godzin starczy mi sił, by biec.

Biegnę po lasach mojego dzieciństwa – ot, bunkier który kiedyś z chłopakami znaleźliśmy w lesie, kilka znanych dróg i rzeka Mienia. Wreszcie kończą się lasy i czas wejść w miasto. Wyjmuję kaganiec – znaczy maskę na twarz. Na ulicy widzę kilkoro mieszkańców, nie żeby chodzili jakoś zamaskowani, więc gdy moja maska opada na brodę, to jej nie poprawiłem. Zresztą można nie nosić maski gdy utrudnia ona oddychanie, a w biegu jak najbardziej utrudnia;-) Przede mną PK zaznaczony na środku rzeczki. Zastanawiam się po której stronie będzie lampion. Okazuje się, że w terenie jest kładka i miejsce usytuowania lampionu nie gra roli. Dopiero odbiegając od lampionu zauważam na mapie opisy- gdzie jak wół napisano „mostek”. Tak to jest gdy się nie chce na początku uważnie obejrzeć mapy;-)

Zaczynają się jakieś lasy i bezludzie. Nie znajduję drogi, którą chciałem biec, a że teren nie wygląda na przyjazny, biegnę naokoło. Jak się okazuje, pewno z pół kilometra nadrobiłem, ale za to nie zwalniając;-) Przy pierwszej okazji postanawiam skrócić przebieg, bo jest jakaś mała droga biegnąca we właściwą stronę i wpadam na jakąś zarośniętą łąkę, potem zaorane pole, pastuchy, słowem to, co tygrysy lubią najbardziej. Późniejsza analiza wykazuje, że dystansu nie skróciłem, tylko się zmęczyłem próbując biec po nieprzyjaznym terenie.

Dobra, mam już 5 PK, 14,5 km w nogach i 1:40 na zegarku. Może nie jest to rekord świata, ale nie jest źle;-) Znowu ładny las. Jakiś taki znajomy. Gdy z niego wybiegam - już wiem – Podkurek, a przede wszystkim Nocne Manewry Stowarzyszy które tu organizowałem! Przy 7 PK zegarek wskazuje 21,1km. Półmaraton;-) Wysyłam SMSa do Renaty i lecę dalej. Znajoma szkoła gdzie była baza manewrów i kolejny znajomy las. Tym razem z Orientiady i Podkurka. Kolejny PK jest w rowie tuż obok tego, co szukaliśmy na Orientiadzie! I dalej taki sam przebieg, tyle że na Orentiadzie PK był po kilometrze, przy płocie leśniczówki, a tu jest znacznie dalej. Nie ma dróg, przedzieram się przez las, zarośnięte nieużytki. Wreszcie droga. Patrzę na zegarek: 3:25, 28 km. Cienko. Do kolejnego planowanego PK mam coś ponad kilometr, ale dalej droga do następnego PK znacznie gorsza i rzeka do pokonania wpław. Przeliczam i odpuszczam. Na pewno pod koniec zwolnię i raczej spóźniłbym się z 10-15 minut. A nie widomo co człowieka czeka dalej – do tej pory raczej nie było szukania lampionów, ale kto wie…

Ruszam asfaltem prawie 4 km. Po drodze sklep ratujący życie zimnym napojem;-) Zaczynam żałować że nie ubrałem butów na asfalt. Gdy zaczyna się las, z ulgą wbiegam między drzewa - nic tak nie raduje jak swojski mazowiecki piach w butach;-)

PK 16 - kapliczka w środku lasu

Kolejny malowniczy PK przy kapliczce w lesie. Teraz obieg do dozwolonego miejsca przekroczenia ekspresówki i znowu 4 kilometrowy przebieg prostą drogą. Nigdy nie byłem na Harpaganie, ale relacje które stamtąd do mnie docierały, mówiły o prostych długich przebiegach bez wariantowości. To dokładnie taki przebieg;-( Właściwie to przebiegi miedzy PK są bardzo oczywiste. I wszystko zależy od siły (czytaj: wybierz trudniejszą drogę jeśli masz więcej siły - mniej przebiegniesz, ale ciężej jest utrzymać dobre tempo) lub szybkości (przebiegnij więcej lepszą drogą) , a zaliczysz więcej PK. Zresztą co to za rogaining gdzie wszystkie PK mają tę samą wagę?

Zostaje mi 5 PK do mety – ułożonych jak łańcuszek , wreszcie z małymi odległościami. Zostało ok 1:15 czasu i jakieś 8 kilometrów. Powinienem zdążyć, choć każdy lampion to zawsze jakieś zwolnienie – przysłowiowa minuta na jego znalezienie. Świder – plaża gdzie jako dziecko się kąpałem. Od strony z której nadchodzę – głębina, którą pamiętam z tego okresu. Ostrożnie wchodzę do wody – sięga ciut za kolana. No tak dziecko inaczej wszystko widzi;-) Ale plaża się zmieniła – zarosła. Szukam chwilę lampionu – dobrze, że mam kilka minut zapasu. Dalej w kierunku wydm. Tu z naprzeciwka widzę znajomą twarz na rowerze. Mistrz Marcin!! A wcale nie był zapisany. Ale on tak zawsze ma, że pojawia się znienacka i nigdy nie zostaje odbierać zasłużonych medali;-)

Kolejny PK na górze. Jest szczyt, nie ma lampionu. Drogi się zgadzają, wierzchołek jakoby najwyższy… Obchodzę wszystko w okolicy – lampionu brak. Mam nadzieję, że GPS w plecaku pokaże, że byłem gdzie trzeba, bo nie ma czasu i muszę lecieć dalej. Biegnę wydmą – od czasów gdy byłem tu ostatni raz,zarosła. Wiem, że gdzieś tam na dole jest pomnik, ale go z góry nie widzę. Zbiegam z wydmy znajduję przecinkę. Mam nadzieję, że właściwą. Skrzyżowanie… czy tu ma być lampion?? Nie, nie tu bo to podwójna droga – ma być na następnym. Biegnę – jest skrzyżowanie. Lampionu nie widzę, ale jestem pewny, że to to właściwe. Ot, jak to wygoda z tym GPSem. Mam jeszcze 25 minut czasu , jeden PK do zaliczenia i coś ponad 3 km do mety. Powinno się udać, choć nogi zaczynają ustawać. W rogainingach pasjonująca jest końcówka – gdy brakuje sił, czas jest na styk. A gdy jeszcze są jakieś punkciki do zaliczenia koło mety… (tu niestety nie ma wag punktowych - a szkoda, to dodaje smaczku dobrej kalkulacji sił czas i dystansu;-)

Ostatni PK – coś się tu nie zgadzają drogi. Nie zgadzają z mapą. Wreszcie dostrzegam lampion, ale nie tam, gdzie się go spodziewałem. Zostało jakieś 12 minut i niewiele ponad kilometr. Wprawdzie trochę po krzakach, ale jest dobrze. Wybiegam wreszcie na ulicę Podkowy. Z daleka widzę Renatę, która dla potomności uwiecznia aparatem mój dobieg. Zegarek zatrzymuję po 47,98 km czasem 5:55:09. Oddaję GPS, dyskutuję z organizatorem na temat lampionu, którego nie znalazłem (ale podobno nie tylko ja), chwila rozciągania i do domu. Na odjezdne widzę jeszcze Igora wracającego z trasy rowerowej – jakoś szybko, bo miał startować koło południa.

Dobieg na metę (ruchomy!)

Analiza w domu pokazała, że zabrakło poniżej 1,5 km, by zaliczyć 15 PK. Było to w zasięgu. Może trzeba było zaryzykować? Te 10 minut dawało się gdzieś zaoszczędzić. Pewnie mogłem wybrać bardziej optymalny wariant, krótszy o ten brakujący kilometr. Na razie musze jeszcze zaliczyć ten półmaraton nad Mienią, co Renata zachwala;-)

piątek, 22 maja 2020

Półmaraton - Mazowiecki Track

Półmaraton sobie pyknęłam. A co sobie będę żałować? Tomek wynalazł fajną imprezkę Mazowiecki Track i mieliśmy straszny dylemat co wybrać – leśny półmaraton czy rajd 6h na orientację. Jedno kusiło, drugie nęciło. Na szczęście z trasami rowerowymi nie mieliśmy problemu, bo oboje mało rowerowi jesteśmy.

 Gotowi na wszystko!

W końcu stanęło na tym, że ja wybrałam półmaraton, a Tomek orientację. Wzięliśmy sobie na środę urlop i o dziewiątej rano zameldowaliśmy się na starcie w Aleksandrowie. Pobraliśmy od organizatora urządzenie GPS i każde ruszyło w swoja stronę.

 Przy okazji przeprowadziłam test nowego plecaczka.
Pogoda idealna – ani za zimno, ani za ciepło, okolica piękna – aż się chciało biec. Pierwsze kilka kilometrów to las, najpierw w miarę płasko, potem wydma, do Pomnika Lotników. Na wydmie miałam pierwsze przystopowanie, bo zgubiłam ustnik od camelbaka i musiałam go chwilkę szukać. Ale nic to, przynajmniej odpoczęłam i złapałam oddech. Po niedługim czasie krajobraz się diametralnie zmienił, bo dobiegłam do rzeki Mieni. To był chyba najpiękniejszy odcinek trasy. Aż miałam ochotę siąść nad rzeką i podelektować się widokami. A tu biec trzeba… Tak sobie pomyślałam, że tym, którzy biegają szybko, to ta trasa się zupełnie marnuje, bo co można zobaczyć pędząc. Ja z moim żółwim tempem to jeszcze mogłam podziwiać krajobraz i od razu doceniłam swoje marne możliwości. Jednak jest ciut prawdy w powiedzeniu: nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło:-) 
Mienię przekraczałam dwa razy – na początku mostem, na końcu po zwalonym pniu drzewa. Od razu pomyślałam sobie o Tomku, że on to by pewnie wpław się przeprawiał:-)
Potem czekał mnie najtrudniejszy fragment trasy – prawie pionowe podejście pod ogromną górę. No dobra, może trochę przesadzam, tym niemniej łatwo nie było. Lazłam tak powoli, że zegarek (z wgraną trasą) upominał mnie żebym się ruszyła, bo nie może wyznaczyć kierunku marszu. A ja cały czas byłam w ruchu! W końcu wylazłam na wierzchołek i dalej poszło łatwiej.
Znów zaczęły się lasy podobne do tych z pierwszej części trasy, więc już nie robiły na mnie takiego wrażenia. Poza tym zaczęłam odczuwać zmęczenie. Nigdy nie biegałam tak długich tras, bo na pięćdziesiątkach na orientację to jednak część się biegnie, część idzie, trochę stoi (jak się człowiek zgubi i duma nad mapą) a tu tylko biec i biec. W sumie to nikt mi nie zabronił iść, czy nawet usiąść na chwilę – pomyślałam i… pobiegłam dalej. Gdzieś koło siedemnastego kilometra postanowiłam się ciut posilić i wsunęłam malutkiego batonika. Oj, od razu mnie pokarało – nie chciał się przyjąć w żołądku na dłużej i musiałam najpierw zwolnić do tempa spacerowego, potem zatrzymać się w krzakach, spróbować iść, postać, znowu ruszyć. W końcu złe zostało za mną i mogłam dalej biec. Cieszyłam się, że do mety już blisko, ale moja radość okazała się przedwczesna. Ponieważ trasę miałam wgraną do zegarka, to co chwilę zerkałam, czy dobrze biegnę. Kiedy mój ślad zaczął się oddalać od trasy, zbytnio się nie przejęłam, bo przez cały czas wyglądało jakbym biegła gdzieś obok, do tego ścinając wszystkie zakręty. Ale kiedy zegarek zaczął piszczeć i wyświetlać komunikat, że zeszłam z trasy, to już zaczęło mnie zastanawiać trochę. Strzałki wskazującej kierunek od dawna nie widziałam, ale mogłam przecież przegapić. Dwa razy wracałam się do skrzyżowania, gdzie według zegarka powinnam skręcić, ale strzałki wciąż nie było. Cóż, postanowiłam zaufać nawigacji. Na kolejnych skrzyżowaniach też nie zauważyłam ani pół strzałki, kurczowo trzymałam się więc śladu. Mój entuzjazm nieco osłabł, bo straciłam masę czasu na to bieganie tam i z powrotem, no i nabiłam nadprogramowe kilometry.
Na metę udało się trafić, a mój półmaraton miał w sumie 22,63 km. Mimo tej niewydarzonej końcówki i tak jestem zadowolona, że dałam radę, a bezgranicznie jestem oczarowana trasą. Tak sobie nawet po cichu kombinuję, czy by nie przelecieć się jeszcze raz…

TNCZ w Zielonce!

Zrobili nam InO koło domu! Wyjątkowe, takie TNCZ, ale w odmianie turystycznej.

Akurat we wtorek przestało padać, więc postanowiliśmy to turystyczne InO odwiedzić. Tym bardziej, że spontanicznie na środę zapisaliśmy się na coś dłuższego – taki mały 6-cio godzinny rogaining lub odpowiednio półmaraton – nie należało się więc przemęczać.

Na start – prawie kilometr – pod budynkiem, w którym to dwadzieścia kilka lat temu pracowałem;-) Dalej w las po ściętych gałęziach w poszukiwaniu jedynego w okolicy ubytku w skorupie ziemskiej czyli dołka. Udało się – znaleźliśmy dołek i kolorowe oznaczenie na drzewie – bo ta trasa nietypowa – zmywalnym sprayem pomalowane różne literki na drzewach;-)

Tu jest dołek i literki na drzewie!
Renata zadecydowała, że do drugiego PK idziemy „na azymut”. Azymut - wiadomo rzecz święta – więc brnęliśmy przez te ścięte gałęzie, jakieś czepliwe jeżyny i inne takie. Znowu się udało;-) Po tym doświadczeniu – już drogami pomaszerowaliśmy dalej. Dalej w kierunku odgłosów warczenia. Po chwili odgłosy się nasiliły, jakieś metalowe potwory buszowały wokoło i pojawiła się tabliczka –taka żółta z ludzikiem, drzewka i tekstem o ścince i jakimś zakazie. Popatrzyliśmy po sobie – kto nam będzie zakazywał w naszym lesie??? Szczególnie, że z naprzeciwka pomimo zakazu jakaś rodzina wesoło zasuwała. Poszliśmy więc omijając warczące maszyny bokiem. Kolejny dołek – oszczędzili specjalnie drzewo z wymalowaną kolorowym sprayem literką! Wiadomo: leśnicy – nasi ludzie;-)

Oryginalny widmowy lampion;-)

Dalej poszliśmy już w spokojniejsze rejony szukać niewielkich dołków występujących w sporej ilości. Dołki nam znane, sami stawialiśmy tu lampiony;-)

Przez teren dotknięty wycinką, przez doły, w których wygrywaliśmy kiedyś po raz pierwszy trasę na WiMnO dotarliśmy do umownej granicy Zielonki i Rembertowa – linii energetycznej.

Przy szukaniu punktów w rowach spotkaliśmy dwa łosie. Najpierw zwierzęta wycofały się w gęstwinę, a potem ciekawe zerkały na nas zza drzewa, patrząc po co włóczymy się po ich lesie;-)

Pomachaliśmy sympatycznym łośkom i poszliśmy dalej, do kolejnych rowów i dołków. Miejsc gdzie tradycyjnie wszyscy (łącznie z nami) stawiają lampiony;-) Prawie „na pamięć” odwiedziliśmy kolejne znane miejsce.
Na sam koniec zostawiliśmy sobie punkt G. Kiedyś Renata miała zebrać postawiony na tym rowie lampion – wtedy szło jej jakoś długo, bo nie mogła go znaleźć. Tym razem trafiliśmy bezbłędnie:-)

Punkt G?
Jeszcze tylko przedarcie się przez krzaki i dotarliśmy na metę. W czasie i z kompletem punktów. Kilometr dreptania do domu i z przepisowych 4,2km wyszło nam prawie 8. Nie ma to jak odpoczynek przed zawodami;-)

Selfie sponsoruje literka "M"

Jak to w polityce - jedna wielka Niewiadoma II

Tak się wszyscy rozpolitykowali, że niemal natychmiast trzeba było zorganizować kolejne spotkanie przedwyborcze i już następnego dnia pojechaliśmy do Olszewicy, żeby przeanalizować programy wyborcze innych kandydatów. Znowu tak się dziwnie złożyło, że miejsce obrad było na skraju lasu, a w lesie wisiały urny. Taka polityka to nam się bardzo podoba.
Tym razem do przeanalizowania mieliśmy 23 punkty, z czego część była dość wzniosła i wręcz przypominała mi pagórkowato-wydmowy krajobraz. Przestawienie się z punktu drugiego na trzeci wręcz powaliło mnie na ziemię, szczególnie kiedy zobaczyłam w jakim stylu mistrzowie rozprawiają się z tym dylematem i zachciało mi się dorównać im szybkością. A trzeba było więcej patrzeć pod nogi, a mniej w program wyborczy. Jakoś pozbierałam się z upadku bez większego uszczerbku na zdrowiu, bo już na honorze to i owszem.
Podobnie jak poprzedniego dnia wciąż na prowadzenie wychodził mi kandydat centrum, bez żadnych znaczących odchyłek w lewo czy w prawo. Nawet między punktem piątym a szóstym, znacznie od siebie oddalonymi światopoglądowo, zachowałam wzorcową równowagę. Podobnie między punktem dziewiętnastym, a dwudziestym trzymałam się twardo swojej linii ideologicznej.
Nie jestem dość silna w podążaniu za myślą polityczną, dlatego cały program był dla mnie nie lada wyzwaniem, aż się spociłam jak mysz w połogu. Długo trwało zanim dotarłam do ostatniego punktu programu i niewiele brakowało, a organizatorzy wykasowaliby mi go, bo spotkanie przedwyborcze już się zaczynało kończyć. Tomek, który znacznie wcześniej dotarł do celu, własną piersią bronił dla mnie tego ostatniego punktu. Taaak, chyba koniecznie muszę potrenować szybkie czytanie...

Zbliżam się do ostatniego punktu programu wyborczego.


Uff, dotarłam do mety.

Pamiątkowe pod urną:-)

czwartek, 21 maja 2020

Sobotni wiec wyborczy w Wesołej.


Ostatnio trochę zaangażowaliśmy się w politykę. Tak na okoliczność niedoszłych przyszłych wyborów. W sobotę w Wesołej odbyło się spotkanie wyborcze i tak się dziwnie złożyło, że wielu znajomych orientalistów też się tam wybierało. Ale to chyba zupełny przypadek. Nawet nasza córka wykazała zainteresowanie polityką, ale skusiła się tylko na krótki program wyborczy. Młodzi to nie mają cierpliwości tyle czytać…
My zapisaliśmy się na debatę o najwyższej liczbie punktów do przedyskutowania, dlatego na miejsce przyjechaliśmy dość wcześnie i nawet nie mieliśmy okazji spotkać dawno nie widzianych znajomych. Ale izolacja, to izolacja. Szybko pobraliśmy przynależne nam programy wyborcze i postanowiliśmy zapoznać się z nimi podczas spaceru po lesie, żeby uniknąć tłoku i mieć więcej przestrzeni. Ot, takie dwa w jednym. Organizator dla zrobienia na nas wrażenia zaszalał do tego stopnia, że w lesie porozwieszał takie małe urny. Ma człowiek gest!
Od razu mieliśmy pod górkę, bo aczkolwiek pierwszy punkt łatwy do zrealizowania, to pewne przeszkody trzeba było pokonać. Zaczęłam powoli, ale potem poszło szybciej. Muszę przyznać, że otrzymany program trochę mnie zdołował – dołki, doły, obniżenia – czy kandydat nie cierpi czasem na depresję? Może lepiej na niego nie głosować? Chociaż z drugiej strony każdy kolejny punkt programu okazywał się łatwy do realizacji. W przenośni można rzec – szłam od punktu do punktu jak po sznurku. Punkt szesnasty musiałam chwilkę dłużej przeanalizować, ale stosunkowo szybko się z nim uporałam. Co ciekawe, okazało się, że pojawiające się wcześniej u mnie odchyłki prawicowe całkowicie zanikły, lewicowe się nie objawiły (to domena Tomka) i tym sposobem okazało się, że powinnam zagłosować na kandydata centrum. Ot i jaka owocna ta debata się okazała!
Ponieważ wszystkie punkty analizowałam powoli i dogłębnie, to oczywiście zajęło mi to sporo czasu. Kiedy wróciłam do miejsca wydawania programów wyborczych  Agata z Tomkiem już na mnie czekali. Analiza dziewiętnastu punktów programu zajęła mi ciut ponad półtorej godziny, ale były osoby, którym zajęło to jeszcze więcej czasu.
No i patrz pan - wcale ta polityka nie jest taka nudna!

 Przy urnie, z programem wyborczym w garści:-)

piątek, 15 maja 2020

Długie Dęby Gajowego

W niedzielę postanowiliśmy zaliczyć normalną trasę, do której dodatek zrobiliśmy w sobotę, czyli pojechaliśmy w to samo miejsce.  Po krótkich perturbacjach żołądkowych trwających miedzy parkingiem, a startem (stres???) ruszyliśmy. Już na pierwszy punkt każde z nas wybrało inny wariant dobiegu - ja naokoło drogami, Tomek na azymut przez las. Widziałam go jak pomykał między drzewami i nie mogłam wyjść ze zdziwienia po co najpierw leci na dziesiątkę. On też nie mógł podobno, jak już się zorientował gdzie jest. Dogonił mnie przy dwójce, więc zrobiliśmy sobie wzajemnie fotki na pamiątkę pobytu na PK 2:-)

 Dobieg do punktu.
 
 Tomek "podbija" punkt.

Ponieważ do dwójki szło się przez okropne bruzdy, to już na kolejny punkt postanowiłam lecieć przecinkami, trochę naokoło, ale na pewno szybciej. Tomek wolał męczyć się wśród bagiennej roślinności, którą miał na azymucie. Co kto lubi.
Do piątki każdy kolejny punkt był w coraz większej odległości i trochę się bałam, czy się nie pogubię, ale na szczęście dużo dało się biec drogami. Fakt - naokoło, ale biorąc pod uwagę podłoże (a to bruzdy, a to pościnane gałęzie) i górki na azymucie, to chyba nie najgorzej wyszłam na tym obieganiu. Szczególnie, że trafiałam bezproblemowo.
Szóstka była już po drugiej stronie drogi przy której parkowaliśmy, za to nie było nawet najmarniejszej ścieżki i trzeba się było przedzierać przez zielone. Siódemka znowu daleko i gdzie się dało korzystałam z przecinek. To najwyraźniej nie był dzień na azymuty:-) Do ósemki zniosło mnie - o dziwo! - w lewo i aż musiałam wyjść na drogę za punktem, żeby zorientować się gdzie jestem. Tomek też miał problemy z ósemką, ale jego - dla odmiany - zniosło w prawo. Dziewiątka była bliziutko i bez problemu, a na dziesiątkę autor trasy zrobił rekordowy przebieg - przez 3/4 mapy. Aż mnie nicość ogarnęła jak to zobaczyłam. Oczywiście znowu skorzystałam z przecinek, a dobiegając do drogi, przy której parkowaliśmy tak się łudziłam, że może Tomek już jest przy samochodzie i da mi łyk wody. Niestety, autko było zamknięte, więc z bólem serca poleciałam dalej. Od drogi na dziesiątkę można było skrótem przez górkę, ale nie chciało mi się i wybrałam wariant naokolny, za to skuteczny. PK 11, 12 i 13 weszły bezproblemowo, wreszcie na azymut, niemal po kresce. Ale już bez biegania.
Ponieważ meta była w miejscu sobotniego startu, więc byłam pewna, że trafię bezproblemowo i nawet nie ustawiałam azymutu, tylko poleciałam przed siebie. Wszystko było tak jak w sobotę, tylko mety nie było. W końcu przypomniało mi się, że i w sobotę mieliśmy problem z jej znalezieniem i najlepiej to przeczesać okoliczne zagłębienia, aż do skutku. Pomogło. Odhaczyłam metę i teraz już całkiem na spokojnie mogłam wrócić do samochodu. Ufff. Znowu się udało:-)

 Powrót z mety. Biegiem - dla fasonu.

Na koniec obowiązkowe rozciąganie!

 A tak nam to wyszło na trasie - moje czerwone, Tomka niebieskie:

 

sobota, 9 maja 2020

Mikro czy jak to zwał

Czas zarazy, to czas biegania. Ostatnio zrobiła się mała przerwa, bo jak to biegać w deszczu? My biegamy dla przyjemności! Gdyby to były jakieś zawody….

W każdym razie od czwartku zaczęliśmy znowu biegać. Na rozgrzewkę jakieś marne 10 km, potem w piątek miało być ciut więcej. Postanowiliśmy zobaczyć sławetne Mosty Kalińskie. Całkiem znośnym tempem dobiegliśmy do Ossowa i ruszyliśmy na wschód w stronę rezerwatu. Wkrótce pojawiły się czerwone tablice informacyjne, tyle, że nie mając mapy na czuja biegliśmy szukając drogi w prawo, by zawrócić do Zielonki. Dla ścisłości do Ossowa było 6 km, a tu biegniemy dwa kilometry oddalając się od domu i nic. Na szczęście gdy już gotowi byliśmy zawrócić, pojawiła się droga w prawo. Co tu dużo mówić – bez mapy, trochę na około zrobiliśmy dobrze ponad 16 km. Po kilkudniowej przerwie od biegania! W następstwie tego mając w sobotę do wyboru kilka tras TNCZ wybraliśmy taki krótki mikro sprint po Dębach Gajowego. Okolice owych Dębów Gajowego swego czasu zwiedzaliśmy nocą na Nocnych Manewrach SKPB, więc można powiedzieć, teren dosyć dziewiczy dla nas.

Popołudniem pojechaliśmy w stronę Nieporętu. Miejsce startu znane, obok baru na górce. Właściwie to miejsce mety, bo start był kilometr od mety. Wyszliśmy z auta i powlekliśmy się na start. Po drodze wielkie piaszczyste góry, lasy w odróżnieniu od Górek Radzymińskich suche, piaszczyste, pełne uschłych gałęzi po przecinkach. Po chwili poszukiwania znaleźliśmy wielki dół ze startem. Renacie pierwszej odpikał telefon, więc ruszyła na trasę. Ja jeszcze chwilę powalczyłem ze swoim telefonem i ruszyłem za nią. Dopadłem ją przy PK 1 i wyprzedziłem biegnąc do PK 2. Teraz zwrot w lewo ku kolejnemu wyschniętemu mokradłu. Droga, a za nią powinno być to mokradło. Niby coś jest, ale takie mało mokre. Dopiero po chwili załapałem, że zniosło mnie w lewo. W efekcie Renata na PK 3 była pierwsza. Na PK 4 ja byłem pierwszy. Przy PK 5 nie widziałem jej za sobą – dobra nasza! PK 6 na kopczyku, ale w terenie tych kopczyków było znacząco więcej. Grunt że telefon odpikał! Do PK 7 znowu zniosło mnie w lewo, ale skorygowałem, bo wpadłem na drogę, od której mogłem się namierzyć. PK 8 zaraz niedaleko, za gęstwinką, w dołku. Jest gęstwinka, jest dołek. Wprawdzie w gęstwince, ale wiadomo - gęstwinki po deszczu się rozrastają. Jeden dołek, drugi, rów i nic nie pika, ani nie ma wstążeczki. Patrzę na mapę i wyraźnie chodzi o dołek poza gęstwinką. W oddali na górce miga mi biała koszulka Renaty. Ona już jest na PK 8? Biegnę tam - jest dołek ze wstążką i telefon pika. Jak pokazał później ślad – niecałe 100m biegłem ponad 4 minuty. Nieźle!

Zniechęcony biegnę dalej. Przy PK 9 znowu doganiam Renatę. Do PK 10 pod górkę, więc znowu zdobywam przewagę. Teraz do PK 11 - najdłuższy przebieg. Zamiast grzbietem biegną na azymut i znowu ląduję na lewo od PK. Chwilę szukam go nie na tej górce co trzeba. Coś mi dzisiaj nie idzie;-(

PK 12 i PK 13 w obniżeniu, gdzie biegać się nie da. Teraz pod największą górę. Tu już nie da się biec, trzeba mozolnie piąć się w górę zakładając obozy pośrednie;-) PK 14 zdobywam idealnie. Ostatni PK 15 – decyduję się zbiec lepszą drogą i ciut nadłożyć kosztem przedzierania się przez kolejne wzniesienie. I jeszcze dobieg do mety, który brutalnie przerywa wał ułożony ze ściętych gałęzi. Oj, w takim terenie to żadne bieganie;-( 

W efekcie z nominalnych 2,7 km zrobiłem 4 km. Jak pokazują wynik + 52% dystansu. Ciekawe ile mi wyjdzie jutro jak pobiegniemy na trasę długą…. Może od razu ustawić sobie za wyzwanie "półmaraton" w Stravie?
Meta!!!!