czwartek, 31 maja 2018

Tortecavolini

Ostatnia impreza OTTInO była jednocześnie imprezą urodzinową Darka. Nie mogło więc na mapie zabraknąć ciastka i filiżanki kawy - jak przyjęcie, to przyjęcie:-) Oczywiście wszystko było przesunięte, zmniejszone, przekształcone, ale tak groźnie było tylko w opisie, bo w rzeczywistości dawało się to nawet ogarnąć. Mnie ciągle myliły te dorysowane elementy, czyli na przykład fragment rysunku ciastka brałam za ścieżkę, bo tak to wyglądało. Nie powiem, takie dorysowywanki zawsze mnie wkurzają, bo zasłaniają istotną treść, a jak ktoś do tego jest ślepy, to ma mocno pod górkę.
Zaczęliśmy od PK A, który był na granicy lidaru i mapy BnO, w związku z czym nic nie widziałam i byłam skłonna brać pierwszy widoczny lampion, ale Tomek był czujny i mam nadzieję, że wzięliśmy co trzeba.

 Nasz pierwszy punkt - taki jakiś malutki ten lampionik.

PK B mieliśmy już namierzony, bo natknęliśmy się na niego idąc na start. Kilka kolejnych punktów było w miłej płaskiej okolicy, a potem zaczęła się "mordercza skarpa" znana nam już z innych imprez. W międzyczasie utworzył się nam piękny tramwaj, w porywach składający się z sześciu   osób i czasem do punktu trzeba było stać w kolejce.

Ale oblężenie!

Wspinaczka na skarpę chwilami sprawiała wrażenie udziału w rajdzie przygodowym, czy jakimś runmageddonie, bo po drodze trzeba było pokonywać różne przeszkody. Podobnie było z punktami na starym stadionie.

Jedna z przeszkód.

Duch rywalizacji bynajmniej nie unosił się nad uczestnikami, szliśmy kupą, czasem tylko zmieniając się na prowadzeniu wycieczki.

Praca zespołowa.

Natknęliśmy się też na lampion o kodzie 44 i stowarzyszona część grupy zaliczyła obowiązkowego selfika.

Nie widać, ale tam naprawdę jest 44.

Pod koniec wycieczki spotkaliśmy silną grupę Pięciu Paprochów, a potem z PK F to już szybciutko na metę, bo przecież mieliśmy cały tydzień niedoczasu.

Meta! Meta! Czaas!

poniedziałek, 28 maja 2018

Czarne Stopy

Ogólnopolski Tydzień Turystycznych InO, to trudny czas, bo trzeba ganiać z imprezy na imprezę i człowiek nie wyrabia na zakrętach. W piątek Ania zaserwowała nam spacer po Czerniakowie i czuliśmy się niemal jak harcerze z zastępu Czarnych Stóp. Czarna Stopka (pies harcerski - jak głosił opis) trochę poszarpała nam mapę, ale tylko trochę. Szybko udało się poskładać ją w całość i praktycznie od razu po rzucie okiem na mapę mogliśmy ruszać. Ułatwieniem było także to, że Tomek kiedyś pracował parę ulic dalej i trochę znał teren.

 Większa kolejka do kasy, mniejsza po mapy.

Zaczęliśmy od PK B tuż przy starcie, potem jedynka i dwójka. Dwójka okazała się punktem potrójnym i tym sposobem nie oddalając się zbytnio od startu mieliśmy już pięć punktów zaliczonych.


Trójka z kolei okazała się być punktem podwójnym, za to dziewiątki nie mogliśmy znaleźć. Obejrzeliśmy każde drzewko w okolicy i końcu zdecydowaliśmy się wpisać BPK-a.

 Nie ma!

Potem zaczęły się trochę dłuższe przebiegi, bo poszliśmy w stronę ogródków działkowych. Najpierw zgarnęliśmy PK 5 przy tych śmiesznych pokręconych blokach przy Bernardyńskiej, a potem kolejno 8, 7 i 6.

PK 5

Po drodze spotykaliśmy innych uczestników i wszyscy szli w przeciwnym kierunku:




Najwięcej zabawy było z LOP-ką, bo trzeba było policzyć latarnie gazowe i elektryczne, a że było ich bardzo dużo, to i o pomyłkę nietrudno. My przeliczyliśmy je tylko raz, ale byli tacy co musieli powtarzać spacer:-) Oczywiście wcale nie mamy pewności, że policzyliśmy dobrze. 
Na mecie czekało na nas pyszne ciasto:

Po wysiłku trzeba się posilić.

A wszyscy dzielili się wrażeniami z trasy:

O, tam byłem!

Wyczynowy Czwartek Biegowy

Ponieważ OrtInO zaplanowano w miejscu mało skomunikowanym z moją wsią i dojazd zająłby mi masę czasu, postanowiłam olać OrtInO i wybrać się na trening z Aktywną Warszawą. Raz byliśmy na takim treningu z Tomkiem i było to bardzo pouczające doświadczenie. To pomyślałam sobie - znowu dowiem się nowych rzeczy jak powinien porządny trening wyglądać.
Przyjechałam, załatwiłam sobie przechowanie plecaka i siadłam na ławce w miejscu zbiórki. Zaczęli przychodzić uczestnicy, sami faceci - długonodzy, umięśnieni, emanujący siłą i rozprawiający o tym, w jakim maratonie ostatnio biegli i jaki mieli czas. Trochę niewyraźnie mi się zrobiło i poczułam się trochę jak nie z tej bajki. Ale nic to, twardo czekałam na trening. Przyszły w końcu i kobitki - dwie młode dziewczyny, też kurcze umięśnione i widać, że silne.
Ruszyliśmy na roztruchtanie. Początek był niezły: bramka, pierwsze światła (czerwone), drugie światła (czerwone), kawałek zatłoczonym chodnikiem, trzecie światła (niech będą czerwone, ufff - są czerwone), bramka, wąski chodnik. Dałam radę i wciąż trzymałam się czołówki.
Tak jak poprzednio ruszyliśmy do Parku Łazienkowskiego. Tempo jakby z lekka wzrosło, im szersza i mniej zaludniona alejka, tym szybciej.
- Dam radę! - powtarzałam sobie, ale powoli kolejne osoby zaczęły mnie wyprzedzać.
- Trudno, dobiegnę jako ostatnia, jakoś to będzie - pocieszałam samą siebie.
Kiedy minęliśmy miejsce, w którym poprzednio już zawracaliśmy, poczułam lekki niepokój. Lekki, bo może tylko wrócimy inną drogą, przecież w nieskończoność nie będziemy biec. Niestety - biegliśmy. Roztruchtanie powoli zaczęło zamieniać się w walkę o przetrwanie.
- Jeszcze do tamtego drzewa.
- Oddychaj, dasz radę.
- Kurde, na żadnych zawodach tak szybko nie biegłam.
- Chyba ustanowiłam życiówkę w truchtaniu.
- Pitolę, nie lecę.
- Czy wszyscy mnie już wyprzedzili? Ufff, nie - z tyłu biegnie niebieska koszulka.
- Nie stracić z oczu czerwonej koszulki!!
- Po cholerę oni tak gnają?
- Czy to czerwone w oddali to "nasz" człowiek?
- Kurde! Gdzie oni się podziali???
- GDZIE JA JESTEM??!!
Straciwszy kontakt wzrokowy z grupą zorientowałam się, że nie wiem gdzie jestem i gdzie dalej lecieć. No i słusznie zawsze uważałam, że bieganie bez mapy jest skrają głupotą! Stanęłam bezradnie i postanowiłam poczekać na niebieską koszulkę, która została jeszcze bardziej w tyle niż ja. Zawartość koszulki okazała się płci męskiej, ale z peselem jeszcze trudniejszym niż mój - tak przynajmniej o 10 lat.
- Co robimy? - spytałam z nadzieją, że kolega ma jakiś plan awaryjny.
Niestety, nowy znajomy, podobnie jak ja, nie przewidział takiego rozwoju sytuacji.
- Ale na Agrykolę trafisz? - spytałam z nadzieją.
Mniej więcej wiedział w którym kierunku i klucząc między alejkami, to truchtając (w normalnym, nie wyczynowym, rozumieniu tego słowa), to maszerując dotarliśmy na stadion. Ja już doszłam do etapu, kiedy mogłam biec jak automat, ale kolega miał najwyraźniej dość i preferował wolne tempo. Dopiero wbiegając na bieżnię ruszyliśmy ostro, żeby nie było, że już tak całkiem padliśmy i wypatrywaliśmy gdzie to ćwiczy nasza grupa.
Obiegliśmy stadion dookoła, ale ani trenerki, ani czerwonej koszulki, ani nikogo grupopodobnego nie zauważyłam. Czy oni wciąż biegają po Łazienkach? Przecież trenerka mówiła, że weźmie nas na bieżnię. Czy w okolicy jest jakaś inna bieżnia???
- Co robimy? - spytałam "niebieską koszulkę", a "koszulka" o to samo spytała mnie.
Postanowiliśmy przelecieć się po okolicy, bo może gdzieś się natkniemy na grupę. No to polecieliśmy trochę tu, trochę tam, tak w sumie bez pomysłu. Naszych ani śladu. Wróciliśmy na Agrykolę i z braku sensownego pomysłu na dalsze życie postanowiliśmy sobie pobiegać, bo podobno bieganie jest dobre na wszystko. No to przeleciałam się jedno kółeczko w tempie truchtu, drugie w tempie sinusoidalnym, trzecie ze sprintami, a potem to już miałam dość. Kolega biegał swoją metodą i tylko obserwowaliśmy się z daleka. W końcu porozciągałam się podpatrując jak robią to inni, ale mniej wyczynowo niż na przykład grupka ćwicząca obok mnie. Jak ja bym się tak rozciągała jak oni, to by mi się chyba wszystko w człowieku pourywało!
Kiedy już zmierzałam do bramki wyjściowej moja zagubiona grupa wbiegła na bieżnię. No i gdzie oni tyle czasu latali???? Nie, nie wracałam już do nich. Skoro oni wcześniej olali mnie, to teraz ja olałam ich. I jesteśmy kwita:-)

Zmłynowane OrtInO

Kolejny dzień Tygodnia InO. Zaczyna brakować czasu na wszystko. Renata się zbuntowała, stwierdziła „na Młynów nie dojadę” (musi mieć jakąś awersję do Młynowa, bo już drugi raz w tym tygodniu odmówiła wyjazdu na imprezę w tych okolicach) i pojechała poudzielać się biegowo.
Ja z pracy, omijając rozkopane przez budowę metra ulice, dotarłem gdzie trzeba i nawet znalazłem miejsce do parkowania. Start znalazłem w rozkrzyczanym parku, czy raczej placu zabaw dla dzieci i rodziców okolicznych osiedli. Szybko załatwiłem mapę i poszedłem „w siną dal”. Jak zwykle coś tam złączyłem, ale żeby to była całość? Tradycyjnie postanowiłem skakać z wycinka na wycinek. Najpierw skoczyłem na budowę metra, potem ją przeskoczyłem prosto na BePeKa (tak, nie było lampionu tylko domek dla kotów – a wiadomo - koty zjadają lampiony). Chwilę zeszło by jednak upewnić się, że żaden ślad po lampionie nie został. Ruszyłem na kolejny PK na tym wycinku (PK A), dotarłem do jakiegoś szpitala, czy innej placówki zdrowotnej i zastopował mnie płot. Może dobrze, że zastopował, bo przypasowałem kolejny wycinek i jak nic pasowało mi wrócić do PK W, gdzie w okolicy były kolejne punkty. Wróciłem (miejscowi dziwnie się na mnie patrzyli, co tak chodzę w tę i w tamtą). Znowu przeskoczyłem przez metrowykopki, znalazłem PK F i okrążając plac budowy, przez boisko z nagromadzeniem PK ,podążałem do PK A, przy którym było zadanie. Przy boisku spotkałem Pawła z Anią – zastanawialiśmy się razem czy do PK R i Y daje się dotrzeć przy płocie boiska – mi się nie podobało skakanie przez płoty, więc poszedłem naokoło, a Ania z Pawłem gdzieś się zawieruszyli.
Teraz spokojnie doszedłem do PK A i przez PK P wszedłem na wycinek z punktami S i Q (bo wtedy już wszystkie wycinki mi się ułożyły w całość). Wszedłem jakoś tak „na czuja” , ale że byłem na dobrym tropie, upewniły mnie zespoły TP idące mi naprzeciw. Wkrótce z krzaków wypadła Ewa wyraźnie szukająca lampionu. Wydawało mi się, że jeszcze to nie tu i zupełnie w innym kierunku, ale Ewa ma siłę przekonywania i przekonała mnie do lampionu PK S. Skoro przekonała to poszedłem na PK Q – wszystko się zgadzało, więc jednak miała rację.
Wycinek z PK T, N i resztą miałem połączony z wycinkiem startowym. Ogólny kierunek znałem, więc znowu poszedłem „gdzieś tam”. Przy PK T – telefon. Renata dopytuje się czy ją odbiorę z biegów już i teraz. Jak ją odebrać skoro jeszcze ostatni wycinek? W każdym razie rozproszyła mnie na tyle tym telefonem, że podbiłem stowarzysza. Wrrr. Teraz wiem czemu w MnO nie można używać telefonów!;-)
Przy ostatnich punktach spotkałem Krzysztofa – trasa TU wydawała się trudniejsza niż TZ i wyglądał na lekko zdezorientowanego. Dobieg do mety i dyskusje o BePeKu. I oczywiście ciasto (ech, ten Tydzień InO znacząco zwiększa wagę uczestników). W drodze do auta pomogłem jeszcze Zawsze Ostatnim zorientować się w terenie i pojechałem do domu, szukać rozbieganej Renaty.

niedziela, 27 maja 2018

Na Bulwarach

Po Bulwarach to jeszcze nie biegaliśmy. Trochę się bałam, bo tam jeżdżą szaleni rowerzyści, a jak człowiek biegnie z nosem w mapie, to może takiego przeoczyć i nieszczęście gotowe:-)
Przed samym biegiem jeszcze wzięliśmy udział w krótkiej trasie popularyzacyjnej, tak zamiast rozgrzewki.
Mapa dla zuchwałych i profesjonalistów była tym razem dwustronna i w połowie trasy trzeba było przerzucić się na drugą stronę. Przerabialiśmy to już na jakimś spacerze z mapą, więc nie obawiałam się tych kombinacji. Ponieważ Tomek startował przede mną, to od razu popatrzyłam sobie, w którą stronę trzeba biec do punktu pierwszego i tym samym zyskałam chwilkę czasu na zlokalizowanie na mapie trójkącika ze startem. Najbardziej bałam się tych wszystkich zakamarków i schodków, co to można tam wejść tylko od jednej strony, a decyzje trzeba podejmować szybko i nie ma czasu na studiowanie mapy.
Do ósmego punktu szło dobrze. Mogłoby ciut lepiej, ale hamowały mnie te wszystkie schodki, bo raz - trzeba było się dobrze w nie wstrzelić, dwa - jak się zbiegło na dół, to nie ma zmiłuj - trzeba było wyleźć na górę. Punkt dziewiąty był po drugiej stronie ulicy, na Skwerze Matysiaków i nawet na mapie zaznaczono przejście przez ulicę, ale ja oczywiście chciałam po swojemu, bo co mi ktoś będzie narzucał, jak mam biec. Przejście było pod ulicą (i może dlatego nie zauważyłam go w terenie), ja oczywiście pobiegłam górą, wypatrując pasów dla pieszych. Niestety, drogowcy nie przewidzieli takiej opcji i gdyby w końcu nie spłynęło na mnie opamiętanie, to leciałabym tak ponad dwa kilometry, bo bliżej pasów nie ma. Na wysokości Nowego Zjazdu zawróciłam do tej dziury w ziemi, ale co się nabiegałam, to moje.
Drugą wpadkę (ale już mniejszego kalibru) zaliczyłam biegnąc na PK 12. Poleciałam kawałek Bednarską (o, jak było ciężko!) i zamiast skręcić w prawo i do skutku na Rynek, to ja oczywiście naokoło, do Bocznej i dopiero na Rynek. Zupełne zaćmienie, tym bardziej, że to jedno z niewielu miejsc w Warszawie, które dość dobrze znam.
Potem nawigacyjnie było już łatwo, za to kondycyjnie wymiękłam. Szczególnie przelot z PK 13 do PK 14 wykończył mnie zupełnie i musiałam zmienić krok z biegowego na spacerowy. W drodze na siedemnastkę jakiś przechodzień był tak zainteresowany naszymi zawodami, że przyłączył się do mnie, żebym w biegu mogła mu opowiedzieć o co w tym wszystkim chodzi.
Do osiemnastki przebiegłam już pod ulicą, nie kłócąc się z mapą:-) Reszta punktów leżała prawie w linii prostej, trzeba było tylko uważać żeby z dobrej strony się do nich dobrać. No i było trochę ganiania po schodach. To znaczy ganianie to sobie na nich odpuszczałam i normalnie szłam, ale po równym to już się starałam robić dobre wrażenie.
Przy mecie czekał Tomek z wycelowanym w stojak obiektywem i uwieczniał mój finisz.

Meto - nadciągam!
 
 Mam cię!

Łyk wody dla ochłody.


 I na koniec kolejka do sczytania wyników.

Hal u Cynki

W tym roku Darek nie mógł poszaleć na mapie Hal u Cynkowej, bo postawił na formułę Street-O, gdzie nie są przewidziane żadne odjechane przekształcenia. Trochę się zawiodłam, tym bardziej, że Street-O jak dla mnie jest to najbardziej nudna mapa na świecie - same drogi, ścieżki i alejki. Jak się człowiek pomyli w ich liczeniu, to już nie ma po czym się odnaleźć, bo nie ma żadnych budynków czy innych ułatwień.
Zaczęliśmy od 1D, a już przy kolejnym - 5C nas zacięło. Zaczęliśmy szukać daty przy furtce, ale przy samej furtce naprawdę żadnych dat nie było. Do poszukiwań dołączył Andrzej K. i w końcu uznaliśmy, że coś jest nie tak z tym punktem, szczególnie, że pytanie do niego było oznaczone gwiazdką, a nigdzie na mapie nie było wytłumaczenia, co oznacza gwiazdka.
Polecieliśmy dalej na 3G i 2E. Potem postanowiliśmy zrobić środek "kółeczka" ograniczonego ulicami: Umińskiego, Jugosłowiańska, Fieldorfa. Zgarnęliśmy tam wszystko, ponownie natrafiając na punkt o nazwie 5C. Ponieważ na pytanie o szkolenie psów nie znaleźliśmy odpowiedzi, znowu pomyśleliśmy, że Darek walnął jakiegoś babola. Dopiero odbiegłszy kawałek stamtąd, dotarło do nas, że są dwa punkty 5C i dwa pytania, a my dopasowaliśmy je na odwrót. Nie pozostało nic innego jak wrócić po właściwe odpowiedzi. Podobna sytuacja była z punktem 2G, który też występował dwa razy, ale my akurat żadnego z nich nie braliśmy.
Bieganie za tymi poprawkami zajęło nam trochę czasu i w efekcie na metę wpadliśmy ciut po czasie, ale i tak opłaciło się wracać na obie piątki.
Taką traskę zrobiliśmy:



sobota, 26 maja 2018

Skołowany Oswój Smoka

Oswój Smoka na Kole. Wiadomo, że autor wymyśli coś, co zmusi nas do krążenia w koło.
Renata tym razem nie dała się skołować i wolała pogrzać się przy żelazku i inne takie domowe zabawy.


Na start dojechałem z kwadrans przed startem. Spotkałem tu Darka M., który przysypiał przy zegarze. Organizatora ani śladu. Podejrzewaliśmy, że kręci się gdzieś w koło i rozwiesza lampiony. Tłum znajomych powoli gęstniał, a Pawła ani śladu. Wreszcie podjechał na rowerku, ale poprosił tylko by poczekać i pojechał dalej. Przynajmniej wiedzieliśmy, że nie zapomniał o imprezie. Rzeczywiście wrócił po kilku minutach i zaczął się organizacyjny harmider. Agnieszka zdecydowanie przejęła sekretariat, zaraz ustawiła się kolejka chętnych do startu, dostaliśmy mapy i w drogę.
Słusznie przewidywałem temat przewodni Oswoja – trasa nazywała się „Na Kołach”. Nowością były punkty cyfrowo-literowe, gdzie zamiast lampionu trzeba było dopasować pytanie z drugiej kartki. Co niektórzy siedzieli na starcie nad mapą i dopasowywali co się dawało dopasowywać. Ja szybko zlokalizowałem trzy kawałki wokółstartowe, a resztą, po nazwie i przebiegu ulic zlokalizowałem gdzieś po drugiej stronie startu. Ruszyłem więc na najbliższe PK zakładając, że dalej się zobaczy. Najpierw PK pomiędzy stawami, potem PK cyfrowo-literowy 9A. Tu widzę już tłum kłębiący się pod… plenerową biblioteką. Taki pień z szafkami gdzie są książki, które można „wypożyczyć”. Wszyscy oglądają obiekt z każdej strony, zaglądają do szafek. Na logikę pasowały dwa pytania zwierzęce: „zwierzę patrzące na północ” oraz „zamknięte zwierzę na półce”. Szczególnie byłoby zwierzę zamknięte na półce i patrzące na północ;-) Szybko wywnioskowałem, że chodzi o jakieś zwierzę na książce. Znalazłem dwa: konia i smoka. Oczywiste było ze chodzi o smoka! I w dodatku ten smok był po północnej stronie biblioteki i patrzył na północ!


Okrążając stadion (niepotrzebnie, szybciej byłoby wrócić po śladach) zebrałem kolejne punkty. Przy PK 43 spotkałem znowu tłum – silną grupę pod przywództwem Andrzeja K. Dalej chcąc nie chcąc szedłem z nimi, robiąc za fotoserwis.
Przeszliśmy przez najwyższą w okolicy górę (kiedyś tu był Szybki Mózg z pamiętnym PK na śliskim zboczu, nieosiągalny bez kolców i czekanów).


Zaliczyliśmy w ten sposób wschodnie fragmenty mapy. Potem przeszliśmy na części zachodnie – tu było zagęszczenie stosunkowo wysoko punktowanych punktów. Zacząłem liczyć co zebrać. Czy lepiej iść na 58 i jakąś 4x i dwa 3x czy może… Andrzej z ekipą poszli na PK 58, ja skręciłem na podwójny PK 12/35, potem PK 9D.

Do mety zrobiłem dobieg, by dobrze wyjść w obiektywie. Słowem trasa łatwa, miła i przyjemna

Track do trasy http://3drerun.worldofo.com/

Oraz film:

Hała na małym ekranie

czwartek, 24 maja 2018

Ujarani.

Z Rymanowa pojechaliśmy prosto do Bochotnicy na następną imprezę, tym razem już normalną, czyli z punktami kontrolnymi:-) Po drodze grzmiało, lało, praskało żabami i chwilami w ogóle nie było widać drogi przed nami. Od razu wyobraziłam sobie jak będzie następnego dnia wyglądała nasza trasa i aż mną wstrząsnęło z grozy.
Dojechaliśmy dość późno i praktycznie nie pozostało nic innego, jak od razu kłaść się spać.  Tomek aczkolwiek psychicznie czuł się jak zwycięzca i bohater, to fizycznie zaczął odczuwać skutki przebieżki po górach i coraz to nowe fragmenty człowieka zaczynały go boleć. Zrobiłam mu więc masaż bohaterskich części ciała i poszliśmy spać.
Rano zadeklarowaliśmy organizatorowi wczesne wyjście i po tradycyjnych przygotowaniach plecaków i nóg ruszyliśmy jako drugi zespół.

 Ruszamy na trasę.

Od razu pojawił się dylemat - od czego zacząć? PK W był tak trochę od czapy i po obejrzeniu go na mapie postanowiliśmy zostawić go na koniec. PK N był daleko od bazy, a my chcieliśmy już, natychmiast coś znaleźć. Nie pozostało więc nic innego jak iść na PK 55. Doszliśmy bezproblemowo na miejsce i zaczęliśmy czesać w poszukiwaniu lampionu. Po pół godzinie bezowocnych poszukiwań byliśmy gotowi wpisać BPK-a i wtedy Tomek przypomniał sobie, że część punktów jest bezlampionowa i trzeba tylko odpowiedzieć na pytanie. Z tego wszystkiego nie doczytaliśmy dokładnie ile gatunków nietoperzy zimuje, ale też i pytanie było nieprecyzyjne, bo przecież nietoperze nie odlatują na zimę do ciepłych krajów. A może odlatują? W każdym razie już na pierwszym punkcie zaliczyliśmy stowarzysza, ale ostatecznie nazwa klubu do czegoś zobowiązuje, nieprawdaż?

 Tak się bierze stowarzysza.

Trasa wiodła głównie jarami, wąwozami, a punkty były umieszczone albo na początku, albo na końcu jaru i albo na górze, albo na dole - tak dla urozmaicenia. Ale jakie te wąwozy są piękne! Przez pierwsze jakieś dwadzieścia punktów aż pojękiwałam z zachwytu i cieszyłam się na każdy kolejny  (no dobra, trochę koloryzuję), potem zaczęło mnie to z lekka nudzić i "jaki cudowny wąwóz" zastąpiłam "znowu wąwóz??" To trochę tak jak z oglądaniem zdjęć - kilkanaście można obejrzeć z zainteresowaniem, ale już przy setnym człowiek ma ochotę zamordować pokazującego.
Po drodze liczyliśmy też krzyże, ilość nóg jakie posiadają krzyże (kto by przypuszczał?), były pytania o napisy i kolory.

 Kolor drabiny.

Dużo czasu straciliśmy na PK 77 - trochę nas zniosło z azymutu, a ponieważ aktualność mapy sięgała lat 80-tych ubiegłego wieku, więc drogi kompletnie się nie zgadzały z tymi na mapie. Nawet dwie górki były jakieś takie rozmyte i niewyraźne, że nijak nie mogliśmy się zlokalizować. Ja widziałam już tylko dwa rozwiązania - olać punkt, albo zostać tam na wieki i czesać, czesać, czesać... A tymczasem rozwiązanie nadeszło samo - natrafiliśmy na przypiętą do drzewa kartkę kierującą do grobu partyzanta. Założyliśmy, że chodzi o tego "naszego", bo w końcu ile tych mogiłek  może być w lesie (choć jak mówi doświadczenie z innych imprez, czasem może być dużo).

 Józef Jeżewski "Szczyt"

Kolejnym punktem, który nas zatrzymał na dłużej był "lampion na szafie". Na mapie wyglądało, że szafy mamy szukać kawałek za ruinami domu. Minęliśmy więc jedną ruinkę, drugą i zaczęliśmy przeszukiwać krzaki, dziury, jary - czyli wszystkie miejsca, gdzie można ukryć szafę. Tymczasem na mapie była jeszcze jedna ruinka, ale autor zakrył ją czerwoną kropką środka kółeczka z punktem i choć na odległość się wszystko zgadzało, to wizualnie nic. Mi nawet do głowy nie przyszło żeby włazić do walącego się domu, bo to jest po prostu niebezpieczne, a zakładałam rozsądek u autora trasy. Tymczasem szafa stała w jednym z pomieszczeń i znalazł ją Tomek, bo jak wiadomo faceci mają mniejszą wyobraźnię i nie widzą od razu przed oczami trupa przywalonego osuniętym sufitem.

 Szafa  znaleziona - można iść dalej.

Z ciekawostek przyrodniczych - w życiu nie widziałam tak wielkich i w takiej ilości skrzypów jak w niektórych wąwozach. I w życiu tak długo nie przedzierałam się przez niekończące się pola dorodnych pokrzyw. Tłumaczyłam sobie (i Tomkowi), że to dla zdrowotności, ale jeszcze dwa dni po imprezie drapaliśmy nogi.
Wariant, który wybraliśmy na pokonanie trasy chyba był mało popularny, bo ani my nie dogoniliśmy wychodzącego przed nami zespołu, ani nas nikt nie dogonił. Dopiero w drugiej części trasy zaczęliśmy spotykać innych uczestników, ale wszyscy szli w przeciwnym kierunku. Znaczy się - wyindywidualizowaliśmy się z rozentuzjazmowanego tłumu:-)
Na sam koniec został nam PK W i oczywiście poszliśmy do niego całkiem naokoło, mijając po drodze metę. Pewnie, że można było dostać się tam krótszą trasą, ale my przecież nie idziemy na łatwiznę. Punkt umiejscowiony był w ruinach Zamku Esterki i nie dziwię się, że autor koniecznie chciał nas tam doprowadzić, mimo że całkiem nie po drodze, bo miejsce piękne i klimatyczne.

 "Okienko" w zamku.

Na metę dotarliśmy prawie godzinę po pierwszym limicie czasu, ale na trasie Tomek jakoś mnie specjalnie nie poganiał i w ogóle nie wyrywał się z bieganiem. Jakiś zmęczony po tej Jadze-Korze był, czy co?
Po tych ośmiu godzinach na trasie byliśmy kompletnie ujarani, brudni i głodni. Na szczęście w szkole działały prysznice z ciepłą wodą, a już w trzeciej odwiedzonej restauracji załapaliśmy się na obiad.
A tak w ogóle, to impreza wcale nie była taka (c)hałowa, jak to autor w nazwie insynuuje:-)
Polecam gorąco kolejne edycje!

 Ujarany Tomek.

Film wkrótce!
 

środa, 23 maja 2018

Jaga-Kora na dwa głosy

Krzysztof namówił mnie na ultramaraton Jaga-Kora i oczywiście sam nie wystartował. No cóż, skoro się zapisałem to musiałem pobiec. Przygotowywałem się intensywnie, co tydzień startując na 50-tce na orientację. Może nie jakoś rekordowe przebiegi, ale zawsze -  szczególnie, że jedna 50-tka była górska i wyrypiasta.
Do Rymanowa pojechaliśmy w piątek. Daleko, korki wyjazdowe, dotarliśmy na późny wieczór. Na tyle późny, że kolacja i do łóżek. Spaliśmy w jakiejś agroturystyce na poddaszu, a na dole jakaś taka ekipa z wyglądu pasująca do ultramaratonu. Dobrze ich oceniliśmy, bo wybyli skoro świt na start trasy 70 km.
My się wyspaliśmy i po śniadanku udaliśmy się po odbiór mojego pakietu startowego, a przy okazji zaliczyć kawałek TRInO. Przy biurze zawodów ciężko było znaleźć miejsce do parkowania. Z samochodów wysypywał się tłum biegaczy i coraz więcej osób kręciło się z charakterystycznymi torbami z logiem Jagi-Kory. Z listy startowej wynikało, że większość to miejscowi biegacze, zaprawieni w podbiegach i zbiegach. Nic to – ważne by się wyrobić w limicie – ściganie się zostawmy innym;-)

Tomek sobie pobiegnie, wszyscy sobie pobiegną, a ja nieL Niby jest ta atmosfera zawodów, ale jako widza mnie nie dotyczy. Żeby dało się tak zrobić, żeby brać udział, ale nie męczyć się na trasie… Wtedy byłabym pierwsza na liście startowej. A tak… po trzech pięćdziesiątkach pod rząd ledwo powłóczę nogami i gdzie mi tam do biegania po górach. Żal.

Na start do Moszczańca pojechaliśmy samochodem. Ja miałem pobiec, Renata robić za obsługę medialną: filmować start, metę, a w międzyczasie przespacerować się do Chałupy Elektryków i zrobić materiał multimedialny ze środka trasy.
W Moszczańcu najpierw natknęliśmy się na zawodników trasy 70 km, którzy właśnie przebiegali przez punkt kontrolny z limitem czasu. Każdego przebiegającego staraliśmy się oklaskiwać i dopingować. Wkrótce dojechały autokary z uczestnikami trasy 40 km i dopingujących było coraz więcej.
Czekając na start marzliśmy – z zapowiadanych 18-20 stopni było chwilami o wiele mniej. W bieganiu to nie przeszkadza, ale w czekaniu jak najbardziej.

Większość biegaczy przyjechała na start porozbierana do rosołu i teraz mieli dwa wyjścia – marznąć, albo intensywnie się ruszać. Tomkowi proponowałam, żeby zrobił tradycyjną rozgrzewkę, czyli posiedział w ciepłym samochodzie. W przypadku Marcina zawsze się sprawdza, więc myślę, że to nie jest głupie rozwiązanie. Ale nic z tego – emocje tak Tomka nosiły, że o siedzeniu nie było mowy.

Wreszcie wybiła godzina 10:00 – odliczanie od 10 w dół i poszli w błysku fleszy i szumie kamer filmowych;-) Do startu ustawiłem się zgodnie z zaleceniami operatora kamery, czyli Renaty – po lewej stronie. Po chwili start zniknął z oczu i została moja walka z górami.

No dobra, obejrzałam frontowe i zadnie strony startujących, poczekałam aż kurz po nich opadnie i pojechałam na parking do Woli Niżnej. Na parkingu, obok mnie rozłożyła się ekipa supportująca któregoś z zawodników – szykowali żele, odżywki i nie wiem co tam jeszcze, bo głupio mi było zaglądać im przez ramię. A ja kurczę co? Mogłam Tomka wspierać najwyżej dobrym słowem, jak go na Polanach spotkam, bo żadnych wspomagaczy nie miałam. Kompletny brak profesjonalizmu! A mogliśmy wziąć chociażby drugi komplet kluczyków od samochodu i mógłby sobie coś zostawić, wziąć, wymienić, czy posiedzieć w autku po drodze, bo za parę godzin miał przebiegać przez ten parking.
fot. https://fotokreation.pl/
fot. https://fotokreation.pl/

Początek drogą asfaltową lekko pod górę – peleton się rozciągał. Starałem się znaleźć swoje tempo. Co chwila jakieś przetasowania. Także szybko doganiamy tych z czerwonymi numerkami startowymi z trasy 70 km i ich przeganiamy. Bądź co bądź, oni mają już w nogach ponad 30 km. Zejście w las – stromiej pod górę. Stromiej i zaczyna się SBB (Słynne Beskidzkie Błoto). Trzy kroki do przodu, zjazd jeden krok w dół;-) No, może nie aż tak strasznie, ale wokół słychać „mlask, mlask”, glina próbuje mi zerwać buty z nóg, a chwilami nawet nie pomaga całkiem dobry bieżnik i nogi rozjeżdżają się na boki. Niezbyt szeroka ścieżka, stromo, raczej wszyscy maszerują niż biegną. Podklejam się pod jakąś grupkę wyraźnie się wspierającą. Tempo takie ciut szybsze niżbym sam sobie narzucił, ale da się wytrzymać. Postanawiam się ich trzymać. Podejście staje się mniej strome, zaczynamy podbiegać. Jest fajnie – szybciej niż myślałem. Przede mną śmigają jakieś zgrabne damskie łydki z numerem 21 – wpadam „w trans”, nie kombinuję, tylko staram się jak najmniejszym kosztem energetycznym trzymać się tych łydek. Tramwaj wyprzedza tych co zwalniają. Wreszcie dobiegamy do pasa granicznego i najwyższego wzniesienia. Szybciej niż myślałem! Tu niestety te damskie łydki włączają wyższy bieg i znikają w oddali. Ja się nie odważam zbiegać na łeb na szyję z góry.  Doczepiam się tym razem do męskich łydek w czerwonych skarpetkach i staram się ich trzymać. Niestety, po chwili właściciel tych łydek zaczyna zwalniać. Nawiązujemy rozmowę, okazuje się, że zwalnia bo tydzień temu był na jakimś ciężkim maratonie. No cóż, ja także byłem i tydzień temu i dwa i trzy… Jak to piszą ultrasi „czuję moc” i postanawiam pobiec szybciej – szczególnie, że jest lekko w dół. Udaje mi się kogoś wyprzedzić i wkrótce samotnie docieram do pierwszego puntu żywieniowego. Tu normalnie piknik. Ludzie zajadają się żurkiem (jak tu biec z chlupoczącą zupą w brzuchu?). Od różnorodności jedzenia i napojów (także wyskokowych) oczopląs. Szybki banan, garść żelek, kilka kubeczków picia i ruszam dalej. Teraz prawie 10 km w dół po drodze szutrowo-asfaltowej. Tu szybkobiegacze będą pewnie mnie wyprzedzali niczym rakiety. Przed sobą na horyzoncie widzę jakiegoś biegacza, za mną pustka. Biegnę i wkrótce doganiam poprzednika. Potem drugiego. Gdzieś w połowie drogi do Woli Niżnej „pod prąd” biegnie para, którą już widziałem na starcie, dzwoni dzwoneczkami i dopinguje. Ci to mają zdrowie biegać w tę i z powrotem;-)
Już niedaleko Woli Niżnej dopada mnie kryzys- skurcz w lewej łydce. Widać tempo pod górkę było ciut „za szybkie” – teraz nieostrożny ruch – wybicie z palców i łydka sztywnieje z pięknymi efektami bólowymi. Testuję – niestety o podbieganiu nawet pod minimalne wzniesieni muszę zapomnieć. Na płaskim także idzie ciężko. Na minimalnych podejściach musze przechodzić do marszu:-( W takiej sytuacji dopada mnie konkurencja z mojej kategorii wiekowej i wyprzedza:-(
Z problemami przebijam się przez grzbiet do parkingu i punktu pomiaru czasu. Nie jest źle – do dozwolonych 4 godzin mam  zapas co najmniej półtorej godziny! Mijam nasza Skodę i przebiegam przez drogę. Dyżurni zatrzymują ruch, by przepuścić biegaczy (znaczy mnie) – próbuję przyspieszyć i znowu skurcz. Wstyd. Przechodzę do marszu:-(

Z Woli Niżnej na Polany Surowiczne nie jest daleko, a czasu miałam dużo. Siłą woli opanowałam więc  chęć biegu i starałam się jak najwolniej stawiać jedną nogę przed drugą. Początkowo na trasie było pusto po horyzont. Z przodu i z tyłu. Co prawda akurat było sporo zakrętów, to i horyzontów nie miałam szerokich. Dużym zaskoczeniem było więc dla mnie nagłe i niezapowiedziane wyłonienie się zza zakrętu dwóch siedemdziesiątkowych napieraczy. Dobrze dawali, a było pod górę. Nie dałam się jednak porwać ich przykładowi i nadal kroczyłam dostojnie. 
Wyprzedzało mnie wszystko co się ruszało, ale w końcu dotarłam na Polany. Dla mnie i Tomka to wyjątkowe miejsce, bo tu się poznaliśmy. W sumie to niewiele się zmieniło przez te lata, tylko chałupa po remoncie. Siadłam, zjadłam, pogadałam, sfilmowałam , a w międzyczasie zaczęli pojawiać się pierwsi zawodnicy z trasy 40 km. Nie liczyłam na szybkie dotarcie Tomka, bo w czołówkę raczej nie mierzył, ale w końcu już nie mogłam wysiedzieć i pomyślałam, że wyjdę mu kawałek naprzeciw. Wyszłam jeden kawałek, potem drugi, trzeci i czwarty. Po drodze zagrzewałam do boju wszystkich napotkanych biegaczy. Już myślałam, że jak będą następne kawałki to w końcu dojdę z powrotem do samochodu, ale gdzieś w połowie drogi wreszcie dojrzałam Tomka. Żeby jakoś kwitnąco wyglądał, to nie powiem. I biec jakoś za bardzo nie chciał. Za to ja się w końcu wybiegałam filmując go z przodu, z tyłu, z prawej strony, z lewej strony, od góry i od dołu. Przy chałupie siadł tylko wytrzepać śmieci z buta, chwycił kawałek banana, garść żelków, zapił i… tyle go widziałam.

fot. Katarzyna Lalek

Na drodze przez Biskupi Łan wyprzedzają mnie ci, których wyprzedziłem na drodze do Woli Niżnej. Przy wierzchołu spotykam Renatę, która łapie za kamerę i mnie filmuje. Obiega mnie niczym satelita, wyprzedza by zrobić lepsze ujęcia;-) Dobiegamy do mostku na Potoku Surowicznym (za „moich czasów” to był pień przerzucony nad potokiem) i idziemy/podbiegamy w kierunku Chałupy. Tu znowu full wypas wyżywieniowy! Znowu błysk fleszy, wokół latają drony z kamerami. Szybko wysypuję jakiś kamień z buta i ruszam na Polańską. Prawie 300 m do podejścia. Biegu tu nie będzie. Widać kolorowe kropki, które mozolnie podchodzą pod górę. Dobrze, że tu nie ma SBB. Nade mną lata dron – macham i staram się udawać bieg.
Doganiam różową kropkę przede mną. Dziewczyna, która wyprzedziła mnie na Biskupim.  Pod górę mam lepsze tempo. Na szczyt Polańskiej dochodzimy razem. Tu zaczynają się karteczki typu „Uwaga, za 30 m Miś”. I rzeczywiście jest Miś. Pluszowy;-) Podobna karteczka o piwie i bananach. Wszystko się zgadza. Miejsca te można rozpoznać, bo słychać śmiechy poprzedników;-)
Dalej wąska ścieżka, lekko w dół. W dół daję radę biec i nie daję się wziąć „różowej” koleżance. Także podejście pod Jawornik lepiej mi idzie. Niestety,  dalej staje się mniej stromo i różowy kolor znika mi z oczu.
Tu muszę wspomnieć o kolarzu. Jest taki kolarz, który co chwilę pojawia się na trasie. Albo przemyka obok nas z piskiem opon na wirażach, albo podjeżdża pod górki, pod które ledwo się wdrapuję. Normalnie nas śledzi! Pewnie lotna kontrola uczestników, ale musiał się człowiek z tymi podjazdami namęczyć bardziej niż my,  bo rower jednak zawsze trochę waży!
Wreszcie szczyt Jawornika. Teraz z górki na pazurki. Patrzę pod nogi, by nie połamać nóg. Jakoś zaczyna mi brakować faworek, które znaczą trasę. Ale na drodze masa śladów „naszych”, więc pewno tu nie wieszali faworków, bo po co. Droga się kończy – mam wybór w lewo lub w prawo, a faworków nie ma. Coś nie tak. Staję, wyjmuję mapę i kompas. Sęk w tym, że nie patrzyłem uważnie i nie wiem czy właściwa trasa jest na lewo za grzbiecikiem czy na prawo. Tu na drodze szutrowej śladów nie widać;-( Wydaje mi się, że na lewo, troszkę tam idę, ale nie podoba mi się. Wyciągam telefon – nie mam wgranej trasy, ale mapa pozwoli określić w którą stronę iść. Tyle, że nie ma zasięgu internetu. Postanawiam wrócić do góry aż znajdę faworki. W najgorszym razie 200 m w pionie. Podszedłem może z 50 m w pionie, gdy spotykam kolejną grupę zbiegającą w dół. Pytam ich kiedy widzieli faworki. Potwierdzają, że jakoś zanikły i nie wiedzą kiedy. Konsternacja. Jeden z zawodników nagle zaczyna myśleć i przypomina sobie, że ma track w zegarku. Okazuje się, że jesteśmy o jakieś 100 m od trasy właściwej, która jest gdzieś w prawo. Jesteśmy uratowani – przebijamy się przez krzaki i mały jar do właściwej drogi!
Ostatni trawiasty grzbiet, malutki podbieg i będzie do mety. Po drodze jeszcze jeden punkt żywieniowy, o którym zapomniałem. Tu co chwila mijam się z kolegą z trasy 70 km, którego wyprzedzałem przed Wolą Niżną. On biega zrywami – idzie wolniutko, a potem dostaje nagłego przyspieszenia. Ja staram się utrzymać w miarę równe tempo (oczywiście pod górę podchodzę, a nie podbiegam). Wreszcie ostatni zbieg. Znowu spotykam kolarza, który tym razem chyba nie da rady podjechać pod górę. Z dołu słychać nagłośnienie z mety i doping dla dobiegających. Tyle, że droga prowadzi… w odwrotnym kierunku;-( Wreszcie jestem na dole. Asfalt – czyli zaraz będzie meta. Wyszło mi, że ostatnie 6 czy 7 km od punktu żywieniowego pokonałem gdzieś tak w 30 minut, a może mniej. Całkiem nieźle. Na końcówce wyprzedza mnie znajomy 70-stkowicz, ten co biega zrywami.

Do Rymanowa dotarłam szybko, bo z Polan do Woli Niżnej prawie cały czas biegłam (no, poza największymi podbiegami, na których oszczędzałam na nogi na niedzielną imprezę), potem raz, dwa samochodem, zaparkować udało się bez problemu (co prawda na nielegalu) i już mogłam wypatrywać seledynowej koszulki zbliżającej się do mety. A koszulka zbliżała się i zbliżała i zbliżała, tylko wciąż była bardzo daleko, tak że jej nie było widać. Głodna byłam nieziemsko, ale bałam się zejść z posterunku, no bo nuż akurat wtedy przybiegnie i co? Wreszcie po prawie dwóch godzinach wypatrywania – jest! Nooo, wprawy we wpadaniu na metę to on jeszcze nie ma. Ludzie wycinali hołubce, skakali, fikali, tańczyli, krzyczeli, a ten ledwie ręce trochę podniósł i już – koniec entuzjazmu. Zdecydowanie musimy nad tym popracować.
fot. Piotr Cisek

fot. Piotr Cisek
Na mecie już z daleka spiker wita zawodnika w seledynowej koszulce. Niczym helikopter telewizyjny krąży wokół mnie Renata. Oklaski, medal i uff koniec biegu Nie mam jeszcze odruchu jak rasowy biegacz, by na mecie sięgać do zegarka i zatrzymać stoper.  Bo cóż znaczy te kilka minut wobec tych 40 km? I tak zostałem Ultarsem zdobywając 2 punkciki do rankingu ITRA.
Teraz jeść (normalnie obcięli mi kawałek numeru startowego, który okazał się jednocześnie talonami na jedzenie i picie), przybicie piątki koledze, co mnie wyprzedził na ostatnich metrach, prysznic, dokończenie TRInA i czas ruszyć na kolejną imprezę, która zacznie się w niedzielę rano w Bochotnicy. Tym razem tylko 25-30km i dłuższy limit;-)

Poniżej - efekt latania z kamerką Renaty ;-)


poniedziałek, 21 maja 2018

Quś-Ident

Ostatnio Stowarzysze coraz częściej robią imprezy biegowe, chcieliśmy więc żeby było jak najbardziej profesjonalnie i światowo. Tak dokładniej to chodziło o elektroniczny pomiar czasu. Ale jak to w życiu bywa, temat utykał na finansach, bo sportident drogi, a klub niezbyt zamożny.  I jak to w życiu bywa, okazało się, że hasło "Polak potrafi" wciąż jest aktualne. Nasz klubowy "Pomysłowy Dobromir" dla niepoznaki nazywany Michałem myślał, myślał i wymyślił. A jak już wymyślił, to przystąpił do działania - wynalazł w czeluściach Internetu odpowiednie oprogramowanie, dobrał do niego sprzęt, a na koniec pościągał ten sprzęt z całego świata - ruszyły karawany wielbłądów, statki wypłynęły na oceany, szlaki handlowe zaroiły się od kupców i w końcu góra elektroniki leżała na biurku Michała.
Kilka dni później wybrańcy otrzymali maile o treści: " Kolejny etap to próba generalna i do udziału w niej chciałbym zaprosić chętnych ..." Poczuliśmy się i chętni i zaproszeni i w czwartek przed osiemnastą karnie stawiliśmy się na Polu Mokotowskim, gdzie miał nastąpić przełomowy i historyczny moment - pierwsze terenowe zawody z zastosowaniem systemu Quś-Ident, nie wiedzieć dlaczego nazywanego przez Autora Open Timing Control, ale myślę, że to tak przez skromność:-)
Dostaliśmy mapy i malutkie niebieskie breloczki jak do kluczy i ruszyliśmy. Mapa jak mapa, trasa też typowa, więc nie ma o czym mówić, ale te breloczki ... na każdym PK radośnie pipały i rozświetlały stacje bazowe na niebiesko i widać było, że całość działa. My z Tomkiem jak wariaci przebiegliśmy cała trasę, żeby szybciej sprawdzić działanie systemu, reszta szła powoli rozkoszując się każdym punktem kontrolnym.

Meta - ostatnie pipnięcie.

Autor systemu w akcji.

Ludzie!!!!! To działa!!!!
Wkrótce nastąpi prezentacja systemu dla całego świata, bądźcie więc czujni!

wtorek, 15 maja 2018

DYMnO 2018

Pierwszą imprezą długodystansową, o jakiej w ogóle w moim inockim życiu usłyszałam było DYMnO. Kiedy ktoś w klubie opowiadał jak było na zawodach, wydawało mi się, że to jedna z najważniejszych imprez na świecie, a uczestnicy to nadludzcy herosi i bohaterowie. W miarę czasu ten heroizm mocno przybladł (szczególnie odkąd sama zaczęłam chodzić na pięćdziesiątki), ale poczucie kultowości Dymna jakoś pozostało.
W ubiegłym roku przetestowałam trasę 25-ciokilometrową, w tym zadebiutowałam na pięćdziesiątce.
Ponieważ zawody miały odbyć się dość blisko Zielonki, ale jednak godzinę jazdy od domu, powstał dylemat - jechać w piątek wieczorem, czy w sobotę rano. Rano oznaczało wstawanie między czwartą a piątą, co na ogół skutkuje bólem głowy i totalnym rozbiciem przez resztę dnia, zdecydowanie optowałam więc za wyjazdem w piątek. Tak też zrobiliśmy. Tym sposobem załapaliśmy się na odprawę, która odbyła się wieczorem i choć była nieobowiązkowa, to zawsze lepiej wiedzieć więcej niż mniej.

Pilnie słuchamy co też nas czeka na trasie.

W bazie okazało się, że choć pakowaliśmy się jak zwykle, to jednak połowy ważnych rzeczy nie zabraliśmy. Z moim materacem do spania na czele. Już myślałam, że będę musiała spać na gołej glebie (no dobra, na kocyku i ewentualnie śpiworze), ale poratował mnie Andrzej K., który uznał, że jako organizator i tak nie będzie miał czasu na spanie i oddał swój materac. Dzięki!!!
Potem okazało się jeszcze, że nie wzięliśmy ustników od rurek camelbaka, na szczęście da się przeżyć bez nich i jeszcze czegoś mi tam brakowało, pewnie jakichś drobiazgów, bo nawet nie pamiętam czego.
W sobotę start był o siódmej, ale nie z bazy, tylko z Placu Kościelnego, jakieś 700 metrów od szkoły. Trafiliśmy na miejsce, co mogło być dobrą wróżbą na dalszą drogę:-) Dostaliśmy trzy mapy formatu A-3, a koszulki na mapy okazało się były do pobrania w szkole. Trochę bez sensu, ale na szczęście pogoda nie zapowiadała się deszczowa, a i bagna podobno nawet wyschły, więc miało być sucho. Ale zaraz! Sucho na Dymnie? To dopiero precedens!

Czekamy na rozdanie map.

Postanowiliśmy zacząć od mapy BnO, bo zadanie specjalne - najbliżej startu - miało być czynne dopiero od ósmej. Spora grupa pobiegła do PK 1, wśród nich - my. Nie powiem żeby mi się lekko biegło. Po Jaszczurze i Rudawskiej mój organizm nie zdążył się jeszcze zregenerować, chociaż i tak cieszyłam się, że nie ma gór, bo one mnie najbardziej wykańczają. Niby w wyniku porównań do Rudawskiej wychodziło, że idziemy na lekki, łatwy i przyjemny spacerek, ale moje nogi swoje wiedziały. Do tego zapowiadał się gorący dzień, a z upałem to jeszcze nikt nie wygrał. To znaczy podobno byli tacy, ale ja osobiście nie znam.

 PK 3 - nasz drugi zaliczony punkt.

 W czasie drogi miałam tylko jeden dylemat - iść przodem, czy za Tomkiem?  Przodem - oznaczało zbieranie własnym ciałem wszystkich licznych pajęczyn, z tyłu - oznaczało wdychanie ton pyłu unoszącego się spod nóg osoby idącej przodem. Ponieważ jednak pajęczyna zabija natychmiast, a kurz powoli, zdecydowałam się na śmierć odroczoną, czyli wdychanie.

 PK 6 - rozwidlenie rowu.

Wszystko szło dobrze do dziewiątki, punkty wchodziły bez większych problemów nawigacyjnych, a po przecinkach biegaliśmy żeby było szybciej. Na dziewiątce coś mnie tknęło żeby obejrzeć kartę startową i policzyć punkty. I co się okazało? Nie mieliśmy dwójki!  No to gdzie ona jest? Obejrzeliśmy mapę BnO - nie ma, obejrzeliśmy jedną dużą mapę - nie ma, drugą dużą - też nie ma! No co do licha? Dopiero przy powtórnym przeglądzie na mapie BnO wypatrzyliśmy ją - wciśniętą w kącik, a numerek całkiem zlał się z pomarańczowym kolorem tego fragmentu. I oczywiście byliśmy już spory kawałek od tej nieszczęsnej dwójki. Chwilę kombinowaliśmy czy nie wziąć jej w drodze powrotnej, ale większego sensu to miało. Nie pozostało nic innego jak wrócić.
Dobrze, że chociaż na dwunastkę udało nam się przejść na skróty przez wyschnięte mokradła i nie musieliśmy nadkładać drogi.
W końcu po dwóch i pół godzinach wyszliśmy z mapy BnO. Sądziliśmy, że szybciej nam to pójdzie, ale i terenu i punktów trochę było.
W Starym Kaczkowie zrobiliśmy krótki postój w gospodarstwie, gdzie na prośbę o kubek wody, gospodyni przyniosła dzbanek napoju miętowo-cytrynowego. Miła odmiana po słodkim izotoniku, który już nam bokiem wychodził.
Coraz bardziej zaczynały dokuczać mi plecy. To ja się cały czas martwiłam o kolano, a tu zdrada nadeszła z innej strony.  Już gdzieś od PK 16 każdemu lampionowi oddawałam hołd na kolanach, robiąc przy okazji kocie grzbiety i inne ćwiczenia mające pomóc na ból istnienia. Pomagało na kilka minut.
Między PK 17, a PK 18 musieliśmy przeprawić się przez rzekę Brok.  Wiedzieliśmy, że są tam jakieś mostki, bo i na odprawie (a może na starcie) była o tym mowa, a i na mapie były zaznaczone. Mostek był całkiem porządny, tylko zaczynał się dwoma wąskimi deskami, po których trzeba było przejść parę kroków. Przeszłam, czekam, a Tomek nic, ani drgnie. W końcu stanowczo oświadczył:
- Ja nie przejdę!
W tym momencie zwiędłam, bo do porządnego mostu było kilka kilometrów. Z drugiej strony rozumiem jego lęk wysokości, bo ja z kolei za nic nie wlezę do ciasnej dziury i gdyby punkt był głęboko w jaskimi, to ja wołałabym:
 - Nie wejdę!
W końcu po krótkich pertraktacjach udało się namówić Tomka na przeczołganie się po desce i mogliśmy ruszyć dalej.

Każda metoda jest dobra jeśli przybliża do celu.

Po punkcie dziewiętnastym znowu zaczęło męczyć nas pragnienie, zresztą nawet ten ohydny izotonik już się kończył powoli. W Kacpurach postanowiliśmy zajść do któregoś z domów i poprosić o wodę. Patrzyliśmy czy gdzieś nie kręcą się ludzie i wreszcie przed jednym z domów wypatrzyliśmy staruszkę siedzącą na krześle. Co prawda nie przejawiała żadnego kontaktu ze światem, ale postanowiłam spróbować.
- Dzień dobry, czy mogłaby nas pani poczęstować wodą? - zagaiłam
Staruszka popatrzyła na nas jak na kosmitów i odpowiedziała:
- Ja ne trzeszczam.
- Słucham? - zdziwiłam się nie rozumiejąc.
- Ja ne trzeszczam - powtórzyła.
Zmieniłam się w jeden wielki znak zapytania i tkwiłam tak przed nią niezdolna do żadnego ruchu.
- Ja ne trzeszczam - powtórzyła, a mnie w końcu odblokowało. Wycofaliśmy się patrząc z zachłannością na leżący na podwórku szlauf. Nie mieliśmy śmiałości obsłużyć się samodzielnie, no bo skoro pani ne trzeszcza...
Postanowiliśmy spróbować w innym gospodarstwie. Omijaliśmy te, gdzie wszystko było pozamykane, aż w końcu zauważyliśmy otwartą bramę, otwarty garaż i samochód z otwartym bagażnikiem. Tak jakoś wszystko zapraszało wręcz do wejścia. Nacisnęłam dzwonek i po chwili w drzwiach pojawił się półnagi facet.
- Dzień dobry! Chcieliśmy poprosić o trochę wody - wygłosiłam rutynową formułkę.
Człowiek popatrzył na nas z bezradnością i powiedział:
- Ich verstehe es nicht - czy jakoś tak.
- English? - dodał.
- Drink, water - usiłowaliśmy tłumaczyć, ale w odpowiedzi usłyszeliśmy tylko:
- Ne roszumem.
Odeszliśmy od drzwi zastanawiając się jak bardzo musieliśmy pobłądzić, że nas aż poza granicę wyrzuciło. Nic dziwnego, że mnie tak plecy bolały. Po tylu kilometrach... Mapa jednak twierdziła, że wciąż jesteśmy na terenie zawodów. Ostatnią szansą na wodę była miejscowość Dudy, bo potem wchodziliśmy w las, a ponieważ było przeraźliwie sucho, więc nawet na kałuże nie było co liczyć. W Dudach przyuważyliśmy rodzinę biesiadująca w altanie i stwierdziliśmy - teraz, albo nigdy. Uff, udało się. Nie dość, że nikt nie trzeszczał ani versztejał, to napoili i jeszcze chcieli karmić żurem. Z żalem odmówiliśmy, bo jak tu biec potem z pełnym żołądkiem, a poza tym przecież gdybym już siadła za stołem, to nie ma siły, która by mnie stamtąd wygoniła.
Przy punkcie dwudziestym trzecim zastał nas czterdziesty czwarty kilometr, czyli kilometr klubowy, więc trzasnęliśmy sobie tradycyjnego selfika.

Czterdziesty czwarty kilometr.

 Tempo spadało nam coraz bardziej, bo mój kręgosłup już całkiem odmówił jakiejkolwiek współpracy, szłam więc tylko siłą woli. Siłę woli mam na szczęście dość konkretną i w końcu udało się dotrzeć do zadania specjalnego w ośrodku "Binduga". Trzeba było rozpoznać na zdjęciach trzy obiekty, podejść do nich , znaleźć lampion i podbić punkt. Łatwizna. 


 Wiatrak z zadania specjalnego.

Z "Bindugi" na metę było już blisko. Usiłowałam coś tam podbiegać, ale ile można. Dopiero ostatnie metry pokonałam jak należy biegiem, bo nie uchodzi na metę wkraczać jak ostatnia łazęga. Wynik - taki sobie, szału nie ma. Można sobie gdybać (jak to wszyscy mają po zawodach w zwyczaju) co by było gdyby...  Po prostu cienka wciąż jestem z tym bieganiem. Na szczęście w kategorii weteranek było nas tylko trzy kobitki, więc każda, jeśli tylko dotarła na metę, miała zapewnione miejsce na pudle. I taką klasyfikację to ja lubię:-) Szczególnie u Andrzeja, gdzie zawsze w ramach nagrody można spodziewać się góry słodyczy:-)

Tak, w tych torbach są wyroby Wedla.

Ostatecznie z wynikiem zmieściliśmy się w połowie stawki, a za rok będzie lepiej!

poniedziałek, 14 maja 2018

Niedokończony spacer z mapą

Jeszcze nie zdążyłam złapać oddechu po Rudawskiej Wyrypie, a tu już nadeszło "Z Mapą na Spacer". Nawet przemknęła mi przez głowę nieśmiała myśl, żeby odpuścić, no ale jak to tak odpuścić?? Nie uchodzi! Ostatecznie zawsze można nazwę imprezy potraktować z całą powagą i tylko pospacerować. Już na starcie zorientowałam się, że ze spacerowania nici i trzeba będzie biec jak najszybciej się da, w przeciwnym wypadku grozi pożarcie żywcem przez muszki i komary.
Oboje z Tomkiem startowaliśmy pod koniec stawki, groziło nam więc dodatkowo bieganie po ciemku. Oczywiście zaopatrzyliśmy się w czołówki.
Wystartowałam. Pierwszym problemem było znalezienie na mapie znaczka startu. Nawet cofanie się od PK 5 nic nie dało, bo po PK 1 za nic nie mogłam znaleźć linii doprowadzającej do trójkącika. Dopiero biegaczka z innej trasy pokazała mi palcem na mapie gdzie jesteśmy. Ale obciach!
Biegnąc do jedynki nagle znalazłam się przy dwójce. Noo, w sumie blisko, ale jednak nie w to celowałam. Potem okazało się, że Tomek zrobił ten sam manewr. Nic to, za to do dwójki było po jedynce już łatwiej. Punkty były blisko siebie, ale tak zakręcone i zamotane w motylki, że trzeba było zachować najwyższą czujność.  Na siódemce trochę się pogubiłam, bo pobiegłam za daleko i nawet jak już się zorientowałam, to z rozpędu i tak leciałam przed siebie.  Z siódemki na ósemkę był dłuższy przelot i był to dobry czas na ogarnięcie się intelektualne. Dało to efekt w bezproblemowym dotarciu do kolejnych punktów. A na czternastce zepsuła mi się noga. Nie jakoś strasznie, zwykłe kłucie w kolanie przy każdym kroku, ale w perspektywie Dymna za trzy dni, to jednak trochę niefajnie. Starałam się nie stawać na prawej nodze i iść tylko lewą, ale sami spróbujcie, czy to się da. Ponieważ na metę i tak musiałam wrócić, postanowiłam zbierać resztę punktów już bez biegania i zrobić prawdziwy spacer z mapą. Powolutku jakoś szło. Nawet z jedną nóżką bardziej.
Przy PK 18 zdechło. Nie, nie noga, zdechło z lampionem. Przeczesałam wytypowane miejsce dość dokładnie, namierzyłam się z dwóch sąsiednich punktów i z ogrodzenia, a lampionu jak nie było, tak nie było. W tym momencie opuścił mnie hart ducha i wola walki i postanowiłam najkrótszą drogą wrócić na metę. Lazłam jak ofiara losu, bo choć noga jakoś dramatycznie nie bolała, to zwyczajnie bałam się na nią stawać. No bo Dymno...
Tuż przed metą dowiedziałam się, że organizatorzy właśnie wyszli zbierać lampiony, ale mnie to w sumie nie dotyczyło, bo i tak miałam NKL-kę. W bazie zaś okazało się, że lampion z PK 18 ktoś najzwyczajniej w świecie ukradł i nie było czego szukać. Trochę to pewnie wypaczyło wyniki bo niektórzy stracili na szukanie dużo czasu, ale w sumie biegamy tam dla przyjemności a nie na wynik. Prawda?
W bazie jeszcze Tomek udekorował medalem Marcina i przekazał trofeum z Rudawskiej Wyrypy. Marcin udawał, że jest wzruszony:-)


niedziela, 13 maja 2018

Pełnometrażowa Rudawska Wyrypa



Zgodnie z obietnicą troszkę przydługa produkcja filmowa.
Dla dociekliwych - track nasz i Pawła Wolniewicza do obejrzenia w www.3drereun.worldfoto.com

Przebieg dokładniej wrysowany w mapę

piątek, 11 maja 2018

Wór medali dla Stowarzyszy

Na mecie moimi jedynymi pragnieniami było: jeść, wykąpać się i spać. Ciepły posiłek wydawany był w sąsiednim budynku, a ponieważ przeszłam już w tryb "padłam, nie podniosę się", więc dojście tam okazało się niemałym wyzwaniem. Szczególnie schody broniły dostępu do ciepłej michy, ale na szczęście ręce miałam jeszcze sprawne i jakoś wciągnęłam się po barierce ku uciesze obserwujących ten wyczyn osób.

 Smacznego!

Pod prysznicem, gdzie wcale nie chciałam iść, ale zostałam namówiona przez Tomka, spotkało mnie ogromne rozczarowanie - ze ściany leciała wyłącznie lodowata woda. Tak, wiem że krioterapia ma swoje zalety, a sportowcom po wysiłku zaleca się nawet kąpiele w lodzie, ale ja ani sportowiec, ani w trakcie rehabilitacji, a moim marzeniem było porządnie się rozgrzać i rozluźnić napięte mięśnie. Umyłam więc tylko stopy i czubek nosa i powlokłam się do śpiwora. Przynajmniej tutaj nie czekała na mnie żadna przykra niespodzianka, padłam i obudziłam się dopiero rano.
W niedzielę pewnie odmówiłabym w ogóle wstania, ale Tomek zaczął coś mówić o podium, zwlekłam się więc obejrzeć wyniki. Nooo, jakieś tam kobiece podium faktycznie się szykowało. Co prawda bardziej należało mi się w kategorii weteranek, ale organizatorzy byli tak uprzejmi, że odmłodzili mnie troszkę i nawet moje maile ze sprostowaniem słane jeszcze przed imprezą nie zmieniły tego. Tak ostatecznie to do dzisiaj nie wiem jakie są prawidłowe wyniki, ale w końcu nie o wyniki chodzi, tylko o przygodę, a ta była przednia i niezapomniana.
Dużym zaskoczeniem w wynikach było NKL przy Kasi K. Już podejrzewałam Łyska o jakąś dywersję typu: położyłem się, nie wstanę, ale jak doczytałam później w relacji to tylko źle oszacowany czas przejścia. 4 minuty im zabrakło, normalnie szok.
Dla naszego Klubu Stowarzysze to był dobry dzień - Marcin został mistrzem Polski na 100 km, Przemek drugim wicemistrzem na 100, ja, Tomek i Krzysztof też załapaliśmy się na medale w pięćdziesiątce weterańskiej.

 Marcin jeszcze w nocy wyjechał na następne zawody.

 Weterańska trójka.

Po dekoracji upchaliśmy wszystkie medale do autka, i we czwórkę (bo dołączył do nas Przemek) ruszyliśmy... nie wcale nie do domu! Ruszyliśmy do Lubawki na trino. Lekko nie było, bo zmęczenie wciąż z nas wychodziło, ale jakoś daliśmy radę.

 Jakiego koloru jest strój świętego?

A potem już prosto do domu.


c. d. n.  bo Tomek ma jeszcze dla Was niespodziankę.