wtorek, 31 października 2017

Sudokowy horror

Po etapie Darka wydawało nam się, że już nic trudniejszego nie może nas spotkać, aczkolwiek osoba autora kolejnego etapu nie dawała takiej gwarancji. Leszek słynie z "ciekawych" map, a my jak dotąd zawsze przegrywaliśmy w starciu z tymi mapami. Jeszcze w drodze na etap pierwszy dowiedzieliśmy się, że będzie sudoku z milionem rozwiązań, z których tylko jedno jest dobre i nie ma co dopasowywać wycinków na starcie, tylko iść w teren i czesać. Tak też postanowiliśmy zrobić, tyle że do przeczesania mieliśmy 3240000 metrów kwadratowych.

 W oczekiwaniu na start
 
Mapa znowu okazała się bardzo nieporęczna, bo choć nie była przestrzenna, to duża - A3. Żeby ją schować do koszulki (bo deszcz) trzeba było złożyć na pół i tym sposobem nie dało się mieć oglądu całości sytuacji. Mi to bardzo przeszkadzało.
Zaczęliśmy od PK F, bo jako jedyny był identyfikowalny, no i wszyscy szli w tamtym kierunku. Potem pojechaliśmy klasyką: "Kierunek – wschód! Tam musi być jakaś cywilizacja." Kiedy wschód wyszedł nam za mapę skręciliśmy trochę na południe. Ani do cywilizacji, ani do żadnego PK nie udało się nam jednak dotrzeć, bo drogę zagrodziło nam szerokie rozlewisko, którego z żadnej strony nie szło obejść. Cóż, podwinęliśmy ogony i wrócili jak niepyszni w okolice startu. Staraliśmy się przemknąć tak jakoś chyłkiem, boczkiem, bo głupio tak pójść i wrócić z niczym. Po przejściu jakichś 400 metrów na południe znowu nagięliśmy na wschód, no bo w końcu coś tam przecież musiało być. Na punkt D naprowadziły nas nieświadome niczego Miśki wyłażąc z jednej ze ścieżek i była to ta ścieżka, którą odpuściliśmy od drugiej strony z powodu wody.
A potem to już nic nie dawało się znaleźć. Plątaliśmy się po różnych drogach starając się mieć w zasięgu wzroku Waldka F. i Andrzeja W., bo może starzy wyjadacze gdzieś doprowadzą, ale gdzie tam... Co prawda przez chwilę byliśmy blisko PK H, ale nie na tyle żeby go jednoznacznie zidentyfikować. Dołków z wodą z PK Q, do których teren nam dosyć pasował również nie znaleźliśmy, ale za to spotkaliśmy Marcina S., który uraczył nas informacją o podwójnym punkcie z grupy trzeciej, czyli S i T. Zanim podjęliśmy decyzję żeby po niego wrócić, poszliśmy po PK X, który jako jedyny był uwidoczniony na schemacie, czyli był pewniakiem. Co prawda mieliśmy nadzieję, że po drodze coś jednak znajdziemy, ale gdzie tam. Dopiero kiedy byliśmy bliżej mety niż startu zdecydowaliśmy się wrócić po S i T stojące jakieś 300 metrów od startu. Uznaliśmy, że na przyzwoity wynik i tak nie mamy co liczyć, więc potraktujemy etap jako trening biegowy. Tak też zrobiliśmy i ruszyliśmy szybkim truchtem. Po drodze spotkaliśmy Marcina z Zuzą, którzy sprzedali nam informację gdzie jest PK I. Postanowiliśmy go wziąć po S i T. Kotłując się w krzakach wokół mokradeł z poszukiwanymi punktami natknęliśmy się na Bartka z Romkiem, którzy tak nie do końca wiedzieli czego szukają. W sumie trochę nas to podniosło na duchu, że nie tylko my tacy niezorientowani na tym etapie. Wspólnym wysiłkiem czterech par oczu wypatrzyliśmy w końcu lampion.
Koło PK I, okazało się że przechodziliśmy już kilka razy, ale jakoś nie wpadliśmy na to, że pas zarośli jest tym samym co goły kawałek ziemi z ortofotomapy.
Ponieważ bieganie całkiem przypadło nam do gustu, dla odmiany pobiegliśmy na południe, żeby raczej zbliżać się do mety, a nie oddalać od niej. Kolejne spotkanie, tym razem Ani i Marka dało nam wiedzę o PK B i L. W sumie to strach pomyśleć co by było, gdybyśmy nikogo na etapie nie spotkali. Chyba wrócilibyśmy z dwoma punktami - F i X. Taka proszę Was była jatka.
Ponieważ czas nieubłaganie się kurczył postanowiliśmy biec już raczej na metę, no chyba, że coś się nam rzuci w oczy. Niestety, jakoś nic się nie rzuciło, mimo że bacznie rozglądaliśmy się dookoła. Już przy samej mecie zobaczyliśmy Zuzę spisującą kod z jakiegoś lampionu i Tomek rzutem na taśmę dopasował go do PK A. Cóż, nasza karta startowa po tym etapie wyglądała co najmniej żałośnie.
I czy ja coś marudziłam, że etap Darka był trudny? No to włażę pod stół i odszczekuję. W porównaniu z tym, to była bajeczka dla grzecznych dzieci.
A po etapie czekał nas jeszcze ponad dwukilometrowy spacer do Glinianki, gdzie planowany był obiad i ognisko. Taka dłuuuga zejściówka bez lampionów. Czyste marnotrawstwo naszych nóg.

C. D. N.

poniedziałek, 30 października 2017

Houston, mamy problem

Ponieważ odprawa przez zawodami była zaplanowana na 8.30 rano, a my chcieliśmy jeszcze dokończyć nasze TRInO, więc w sobotę nie pospaliśmy zbyt długo. Ja musiałam się jeszcze spakować, bo w piątek zabrakło mi sił i chęci.
Z trina zaliczyliśmy PK 6, a LOP-kę postanowiliśmy przebiec w ramach rozgrzewki. Ciężko się biegło, bo piach, ale za to jakie prześliczne okoliczności przyrody. Polecam!
W bazie okazało się, że jest już po odprawie, bo zrobiono ją wcześniej, ale podobno nic nie straciliśmy. Jak to nic? A widok wspaniałych Organizatorów to nic?? Ale sami chcieli!
Ponieważ na wszelki wypadek wzięliśmy ze sobą całe wyposażenie noclegowe, zaczęliśmy rozglądać się za miejscem, gdzie można by się rozłożyć. Cóż - sala wyglądała jak otwarta puszka sardynek - śpiwór przy śpiworze, wobec czego pomysł skorzystania z noclegu uznaliśmy za bezsensowny. Ostatecznie do domu blisko, a gdzie człowiek wyśpi się lepiej jak nie we własnym łóżku. Szkoda tylko aspektu integracji z innymi uczestnikami.
Ponieważ w bazie nie działo się nic ciekawego, postanowiliśmy od razu podjechać do Glinianki, skąd miał nas zebrać autobus jadący na start. W Gliniance zaliczyliśmy kilka punktów kolejnego okolicznościowego TRInO, a potem załapaliśmy się na na podwózkę na start samochodem Organizatora. I tym sposobem dojechaliśmy komfortowo, ale sporo przed naszą minutą startową, która była dość odległa. Niby czas oczekiwania spędziliśmy na integracji (co to nas miała nocą ominąć), ale za to w zimnie i deszczu. To już nie wiem czy skórka warta wyprawki.
Etap pierwszy TZ (tak, tak - poszłam na tezety) robił Darek i już od kilku miesięcy przy każdej okazji (a i przy jej braku też) słuchaliśmy jakie super mapy będą i że na pewno będziemy zadowoleni.  Mapa rzeczywiście prezentowała się odlotowo, bo była w kształcie rakiety, a jej wypełnienie, ku uciesze większości uczestników, stanowiła puszka piwa. Pełna puszka, żeby nie było wątpliwości.

Kolejne zespoły po pobraniu map jakoś nie kwapiły się z wyjściem na trasę, ale myśleliśmy, że po prostu zawodników poraziła uroda mapy, albo też na miejscu wykorzystują zawartość. W końcu nadeszła i nasza kolej. Pobraliśmy nasze rakiety i zaczęliśmy rozkminiać. Szło opornie. Główną przeszkodą był kształt mapy, bo aczkolwiek przecudnej urody, ale kompletnie niefunkcjonalny i niewygodny. A już w deszczu mapa schowana do foliowego worka w ogóle przestawała spełniać funkcję mapy:-( Wyliczyliśmy, że do połączenia mamy 11 wycinków: mapa biegowa, 3 hipsometrie, lidarowy czubek i 6 lidarów ze stateczników. O tym, że lidary ze stateczników były trzy, tylko złożone na pół dowiedzieliśmy się gdzieś w połowie trasy. Podobno Darek innym zespołom pokazywał jakiś schemat wycinków, co go miał gdzieś za szybą samochodu, ale nam nie pokazał i straciliśmy masę czasu usiłując poskładać mapę do kupy. Po pół godzinie wpatrywania się w przecudnej urody rakietę, Tomek postanowił swoją zdewastować, żeby móc jednym spojrzeniem ogarnąć wszystkie wycinki. Zabrał się do tego nożyczkami i wiecie co się okazało? Te puszki na piwo to robią strasznie cieniutkie. Już po pierwszym szturchnięciu ostrzem z puszki trysnęło piwo zalewając mapę i Tomka. Pyszny płyn wsiąkał w ziemię, a ja zamiast wypijać, stałam ogłuszona tym co się stało. Z tego ogłuszenia i poczucia żalu po stracie napoju w ogóle już nie mogłam się skupić na wycinkach, że nie wspomnę o tym, że nie lubię ani lidaru, ani hipsometrii.

Ze startu na trasę wyszliśmy ostatni, chociaż wiele zespołów miało późniejsze minuty startowe, ale cóż - ostatecznie straciliśmy całe paliwo z jednej rakiety, to jak mieliśmy ruszyć?  Na dokładkę wyszliśmy nie bardzo wiedząc gdzie, a przede wszystkim po co iść. Cóż, w tym momencie nie życzyłam Darkowi niczego dobrego...
Mieliśmy dopasowane tylko duże hipso z mapą bno oraz dwa małe hipso ze sobą, ale w oderwaniu od całości. Jeszcze do dużego hipso udało się doczepić PK K ze statecznika.
Darek kilka razy mówił coś o mostku na rzeczce i bardzo go polecał, więc postanowiliśmy zacząć od mostku, czyli poszliśmy na PK H. Równolegle i synchronicznie z nami szedł Andrzej R., który jakimś cudem miał już dwa PK, ale skąd je miał, to już się nie chwalił. Potem zaliczyliśmy A i D i z braku pomysłu co dalej wróciliśmy nad rzeczkę po PK K, co to akurat udało nam się zidentyfikować jego położenie. Nad rzeczką spotkaliśmy Tomka G. snującego się smętnie z dwoma punktami na karcie i bez koncepcji co dalej. Ponieważ on miał inne punkty, a my inne, dokonaliśmy transakcji wymiennej i sprzedaliśmy sobie wiedzę o położeniu tego, co mieliśmy za to, czego nie mieliśmy. Przy okazji na jaw wyszła prawda o statecznikach, czyli że de facto są to 3 wycinki, a nie 6 jak myśleliśmy. To znacząco zmieniło naszą sytuację. Wróciliśmy najpierw niemal pod sam start po PK N i P, potem zgarnęliśmy K i z tego samego statecznika PK J. W okolicach Jota Marcin i Zuza usiłowali coś wykombinować z mapy i wyglądało, że też nie idzie im tak nachalnie łatwo.
Do PK B poszliśmy przez bagno - ot, takie drobne urozmaicenie. Nawet za bardzo się nie potopiliśmy, zresztą byliśmy prawie po uszy wysmarowani sudokremem, więc nas nie ruszało. Przy B po raz drugi spotkaliśmy Tomka G. i było to bardzo pożyteczne spotkanie biorąc pod uwagę fakt, że to on rzucił myśl, że B jest tożsame z R, czyli mamy punkt podwójny. Razem poszliśmy na PK S - lampion wisiał jak dla mnie bardzo źle, ale Tomek kazał wbijać, to wbiłam. Niestety racja była po mojej stronie, bo kawałek dalej wisiał ten słuszny i musieliśmy zrobić przebitkę.
Po PK S ani my, ani Tomek G. nie mieliśmy pomysłu co dalej, postanowiliśmy więc lecieć na metę zostawiając Tomka, który ruszył na indywidualne poszukiwania nie wiadomo czego. Mieliśmy nadzieję, że po drodze jeszcze ujawnią nam się jakieś lampiony i uda się je do dopasować do któregoś PK. Faktycznie - udało się zlokalizować dołki z hipso, ale głównie dzięki temu, że kiedyś Darek robił w tym miejscu imprezę i Tomek zbierał potem lampiony. Jak to dobrze być uczynnym człowiekiem. I jak to mówią - dobro zawsze wraca.
Ponieważ czas się nam bardzo, bardzo skurczył, a w zasadzie to nawet skończył, dalej puściliśmy się biegiem. Jak to dobrze, że ostatnio solidnie trenuję, bo dałam radę bez najmniejszego problemu lecieć tyle, ile było trzeba. W tym pędzie zgarnęliśmy jeszcze F, D i C. Na karcie startowej mieliśmy już 15 wpisów, więc Tomek pognał po ostatni PK M, trochę się dziwiąc, że jak liczył to wychodziło, że trzeba wziąć wszystko, a tu jeden zostaje. Dopiero po oddaniu karty startowej doszliśmy w czym rzecz - zapomnieliśmy o przebitce! Haniebnie zapomnieliśmy i tym sposobem zostaliśmy z jednym BPK-kiem, a wiedzieliśmy gdzie punkt był i nawet przechodziliśmy koło niego. Tego liczenia wpisów w karcie nie mogę sobie podarować. Ale mam przynajmniej pewność, że już zawsze będę na to uważać i liczyć dokładnie, a zmiany od razu zakreślać. Z drugiej strony, kiedy ruszyliśmy ze startu byliśmy pewni, że nawet połowy punktów nie znajdziemy, więc w ostatecznym rozrachunku moze jednak nie było tak źle...

C. D. N.

Przed Podkurek

Na Podkurek planowaliśmy dojechać w sobotę rano, bo od nas to raptem pół godzinki jazdy, ale w piątek Andrzej poprosił o przywiezienie do bazy kilku rzeczy, więc postanowiliśmy zrobić małą wycieczkę połączoną ze zrobieniem kilku punktów z nowego TRInO, co to się tuż przed imprezą pokazało. TRInO ma prawie 15 kilometrów długości i w zasadzie jest takie bardziej rowerowe, ale nasz Maluś to przecież taki trochę większy rower (bo przecież nie samochód:-)), więc uznaliśmy, że spokojnie wszędzie wjedziemy.
Dwa pierwsze punkty zaliczyliśmy bez problemu. Przy trzecim wyskoczyłam z samochodu, bo zza szyby nijak nie mogliśmy dojrzeć ile wynosi suma cyfr nad wejściem. Mało tego - nie mogliśmy dojrzeć żadnego wejścia. Chciałam podejść do krzyża, bo może chodziło o jakiś napis, a nie fizyczne wejście, ale jedynym skutkiem było ugrzęźnięcie w gliniastej mazi po kostkę. Ziemia dookoła krzyża była jednym miękkim grzęzawiskiem. Odpuściliśmy i pojechali dalej.
Między trójką, a czwórką droga wiodła ewidentnie coraz mniejszymi drogami aż do ścieżki włącznie. Miałam wątpliwości co do możliwości przejazdu tamtędy, ale Tomek twardo twierdził, że Maluś da radę  Nawet do połowy odległości nie udało się nam dotrzeć, gdy zakopaliśmy się z błocie. Autko warczało rozpaczliwie, koła buksowały, błoto leciało spod kół, a ja cieszyłam się, że w pobliżu są domostwa i w razie potrzeby może uda się uzyskać jakąś pomoc. Próbowaliśmy metodą w przód, w tył, w końcu ja warczałam za kierownicą, Tomek na przemian pokrzykiwał żeby skręcać to w prawo, to w lewo i jednocześnie wypychał z błocka. Jakoś się udało, ale do kolejnych punktów pojechaliśmy już naokoło. Czwórka była na swoim miejscu, a na piątce bezskutecznie szukaliśmy podków pod kluczem. Podkowy pod kluczem na krzyżu nijak nam się nie komponowały, ale bo to wiadomo. Odpuściliśmy piątkę.

Po piątce zaczęliśmy z innej beczki, bo wiedzieliśmy już, że jednak Maluś nie wszędzie wjedzie. Zaliczyliśmy PK 13, 12, 11, 10, 7 i 8. Tym razem na wszystkie pytania znaleźliśmy odpowiedzi, nigdzie się nie zakopaliśmy i w nic nie wpadliśmy. Trochę żałowałam, że było ciemno, bo trasa wyglądała na piękną widokowo, ale cóż - "ciemność, widzę ciemność" tylko... Jak by ktoś się wybierał, to naprawdę polecam rowerem lub pieszo i za dnia. I przy ładnej pogodzie, bo w deszczu to tak sobie...
W końcu dotarliśmy do bazy. Od razu zaatakowaliśmy autorkę TRInO pytaniami o trójkę i piątkę i okazało się, że jednak to nie my jesteśmy ślepe niedojdy, tylko przypadkiem do trina zaplątały się pytania z innej trasy. Uff. Drugie podejście Do PK 3 i 5 postanowiliśmy zrobić w sobotę, bo i tak zostało nam jeszcze kilka niezrobionych punktów.
W bazie tymczasem roiło się od organizatorów i powoli zaczynali zjeżdżać się uczestnicy. No, ale ponieważ my byliśmy tylko przejazdem, więc szybko przekazaliśmy, co było do przekazania Andrzejowi i wróciliśmy do domu wyspać się przed sobotnimi wyzwaniami.

C. D. N.

piątek, 27 października 2017

Jubileusz

We środę dopadła nas klęska urodzaju, czyli kumulacja. Nie, nie wygraliśmy w lotto, chociaż bardzo by mi to pasowało... Jednocześnie miało się odbyć pięćdziesiąte OrtInO oraz przesunięty o tydzień Spacer z mapą. Teoretycznie dawało się najpierw pobiec, a potem pójść, bo organizatorzy OrtInO byli skłonni czekać na biegaczy, ale... Ale co zajrzałam do prognozy pogody i za okno gdzie naprzemiennie mżyło, siąpiło i padało, tym większe miałam wątpliwości co do sensu wychodzenia z domu w ogóle, nie mówiąc już o udziale w dwóch imprezach. Jeszcze godzinę przed ewentualnym wyjściem nie byliśmy zdecydowani gdzie jechać. Ja, prawdę mówiąc, już siedząc w samochodzie nie wiedziałam przy której imprezie zaparkujemy, aczkolwiek sugerowałam odpuszczenie "Spaceru". Uff, pojechaliśmy do centrum. Jak się potem okazało nasza decyzja była bardzo dobra, bo ci, którzy zdecydowali się na biegi, najpierw pół godziny czekali w deszczu aż spóźnieni organizatorzy rozstawią trasę, potem lecieli w deszczu, a na koniec gruntownie przemoczeni musieli jeszcze maszerować na ortinowskiej trasie. My przynajmniej zmokliśmy tylko raz.
Tezetowska mapa okazała się łatwa, prosta i przyjemna - takie bardziej TU, więc wiedziałam co się dzieje i nawet brałam czynny udział. I to nie tylko w składaniu mapy (bo to w ogóle moja działka), ale i podczas marszu. Co prawda Tomek na tyle znał okolicę, że w niektóre miejsca prowadził na pamięć, a nie według mapy, ale i tak dwa razy pomyliły mu się kierunki i tylko moja czujność uratowała nas od pójścia na manowce. Chociaż, z drugiej strony, w kontekście tracenia zbędnych kalorii i kilogramów, to chyba jednak byłam zbyt czujna i być może drastycznie skróciłam trasę? Bo na metę przyszliśmy pół godziny przed limitem. Te pół godziny Tomek poświęcił na kalkowanie wycinków, żeby całość poskładać do kupy i wyznaczyć azymut, a na koniec i tak zrobił według mojej propozycji, czyli nanieść potrzebne PK na schemat i azymut wyznaczyć pi razy oko. Jak na pi razy oko to całkiem dobrze mu wyszło, bo dostaliśmy tylko 3 punkty karne za zadanie, które to 3 punkty zepchnęły nas na piąte miejsce, ale za to znaleźliśmy się tam w doborowym towarzystwie Marcina K.

Na mecie ciastem i "szampanem" uczciliśmy jubileusz imprezy, bo jednak pięćdziesiąta edycja to jest coś. Szkoda tylko, że ta pięćdziesiątka nie wypadła przy jakiejś bardziej sprzyjającej pogodzie, bo wtedy można by poświętować z rozmachem. Za to na sam koniec Barbara zaprosiła wszystkich współpracujących przy ortinach (autorów tras, ciast, rozstawiaczy i zbieraczy lampionów) do pubu na piwo, a tam było przyjemnie sucho i ciepło. Udało mi się narąbać jednym piwem (robię się coraz bardziej ekonomiczna jak widać) i mimo, że po powrocie do domu zrobiłam kolację, zjadłam ją, wykąpałam się i położyłam do łóżka, to jakoś nic z tych czynności za bardzo nie pamiętam. Za to mogę teraz mówić, że 50 OrtInO było tak huczne, że mi się film urwał:-)

wtorek, 24 października 2017

Jesień Idzie

"Jesień idzie" mieliśmy blisko i do tego w dobrze znanym lesie. To znaczy dobrze znanym Tomkowi, bo ja mogę być w lesie wielokrotnie, a za każdym razem jest dla mnie zupełnie nowy. Start był dopiero o 11.00, choć my z bannerem TMWiM musieliśmy przyjechać wcześniej, ale i tak wreszcie zdążyłam się wyspać. Co prawda po otwarciu oczu zobaczyłam za oknem ponurą szarówkę, na szczęście nie padało. Zresztą dla inoka każda pogoda jest dobra...
Startowaliśmy na TZ i okazało się, że była to słuszna decyzja. Mapa składała się z klocków typu tetris, które miały mieć wspólne skrajne elementy. Nam akurat uparcie wychodziło, że klocki przylegają do siebie, a nie że mają jakieś wspólne części, tym niemniej dość łatwo dawało się dopasować jeden do drugiego. Tradycyjnie ja dopasowywałam, a Tomek doprowadzał, czyli każde robiło to, na czym się zna. Dopiero kiedy zaczęły się wycinki zlustrowane zrobiło się troszkę trudniej, ale przecież nie na tyle żebyśmy sobie nie poradzili. W opisie wyczytaliśmy, że punkty należy potwierdzać w dowolnej, ale logicznej kolejności. Zupełnie nie wiedzieliśmy na czym ma polegać ta logiczność, więc robiliśmy jak wyszło. Mam nadzieję, że wyszło logicznie.
Znajomość terenu wykorzystaliśmy w zasadzie tylko raz, kiedy Tomek rozpoznał na mapie ogrodzenie z charakterystycznym wcięciem i poprowadził dalej na pamięć. Nawet i ja przypomniałam sobie, że kiedyś tam biegałam.
Gdzieś w 3/4  trasy dołączył do nas Tomek G., bo nudno mu było samotnie chodzić i tak już we trójkę dotarliśmy do mety. Na mecie obejrzeliśmy sobie mapę TU i wiecie co? Oni chyba mieli trudniej. U nas nawet po zrobieniu błędu dawało się dalej iść dobrze, u nich jeden błąd pociągał za sobą kolejne. I tak to jest z tymi poziomami trudności.

Na głowach mamy firmowe czapeczki Zielonki - tacy lokalni patrioci jesteśmy! :-)

niedziela, 22 października 2017

Chrumkający Smok

Nieuniknione nastąpiło! Chrumkająca Ciemność zadebiutowała jako organizatorzy InO. Co prawda robili już bepeki, ale taki bepek, a MnO to jednak różnica. Różnicę zaczęli odczuwać już na InO z Niepoślipką (gdzie robili trasy TP i TT) kiedy uzmysłowili sobie o ilu duperelach trzeba pamiętać i ilu rzeczy dopilnować, żeby wszystko grało. Oswój Smoka robili już samodzielnie od A do Z. Dzień przed imprezą przyszedł od nich mail, że właśnie zorientowali się, że nie mają kart startowych, ale reszta wyglądała na dograną.
Na starcie wyglądali na całkiem ogarniętych - kasę zbierali sprawnie i nawet mapy wydawali. Mapa składała się z siedmiu owieczek i dłuuugiego opisu, którego w części dotyczącej punktacji nawet nie czytałam. Te dziwne przeliczniki to jest to, czego w Smoku nie lubię.
Na starcie udało mi się połączyć trzy owieczki i wyczaić jeden punkt podwójny i już Tomek pogonił w teren. Początkowo wydawało się, że ciężko będzie zacząć  - i my i inni uczestnicy snuli się koło startu nie mogąc nic znaleźć. W końcu udało się i przez pewien czas szło nawet nieźle. Niestety, niektóre owieczki były strasznie blade i po ciemku nie było widać co na nich jest. Przy którymś punkcie przyłączył się do nas Andrzej i dalej kombinowaliśmy we trójkę.
Przed imprezą zakładałam, że idziemy w teren miejski i ubrałam się adekwatnie do swoich wyobrażeń, czyli prawie galowo. A tymczasem leźliśmy przez błoto, pola zryte przez dziki, jakieś krzaki - małe, bo małe, ale zawsze. W butach raczej do biegania po asfalcie chwilami trudno mi było utrzymać równowagę. Jednym słowem - Chrumkający zrobili mnie w bambuko:-)
Drugi raz zrobili nas w bambuko punktami podwójnymi i potrójnymi. Pewnie mieli dziką satysfakcję widząc, że niektóre podwójne mamy na karcie rozdzielone innymi wpisami:-) Jednym słowem - daliśmy się nabrać.
Tak jakoś szliśmy, że nazbieraliśmy masę nisko punktowanych PK, do wymaganych 51 trochę nam brakowało, a czas zaczął się kończyć. Jakieś trzy, czy cztery punkty przed metą Tomek rzucił hasło:
- Biegniemy?
- Biegniemy!
Ufff, dobrze, że ostatnio trenuję to bieganie, bo byłoby ciężko, a tak udało się uszczknąć coś z tych tłustych minut, w które wpadliśmy.


Na mecie wszyscy udzielali organizatorom "dobrych rad" na przyszłość, no bo trudno "bić" nowych autorów, prawda? W efekcie, mimo, że impreza wypadła całkiem fajnie Michał zapowiedział, że kolejną zrobi nie tak prędko. Mam nadzieję, że to tylko takie gadanie pod wpływem chwilowego stresu, choć z drugiej strony, po Niepoślipce moją pierwsza myślą też było:
- Nie tak prędko coś następnego!

piątek, 20 października 2017

7 Niepoślipka

Gdyby lampiony miały myśli samobójcze, to same by się powiesiły... Niestety, lampiony przygotowane na Niepoślipkę takich myśli nie miały, więc po Gliniankowej Pętli i szybkich zakupach wybraliśmy się do lasu, żeby rozwiesić ile się da. Dało się jedną torbę, co stanowiło prawie połowę wszystkich lampionów. Ostatnie wieszaliśmy już prawie po ciemku, bez latarek. Po powrocie do domu jeszcze zostało parę "drobiazgów" do zrobienia typu upieczenie ciasta, przygotowanie reszty lampionów, dokończenie wzorcówek, wydrukowanie list startowych i inne niezbędne drobne czynności, na których zeszło nam niemal do północy.
W niedzielę zerwaliśmy się  (ja to akurat się zwlekłam) koło szóstej, dopakowaliśmy autko i ruszyli do Ostrówka. Tomek z torbą lampionów wysiadł wcześniej, a ja pojechałam zakładać bazę. Na parkingu spotkałam się z Chrumkającą Ciemnością - Michałowi wręczyłam lampiony do wieszania, a Agnieszkę zgarnęłam do pomocy w bazie. Najbardziej martwiłam się żeby nikt nie połamał nóg przed albo w trakcie zawodów, bo do bazy dochodziło się drewnianymi pomostami, które po deszczu stawały się makabrycznie śliskie, a od rana siąpiło i mżyło. W końcu wymyśliłam, że trzeba je posypać piaskiem i faktycznie pomogło. Trzeba przyznać, że i nam organizacja bazy i chłopakom wieszanie lampionów poszło sprawnie i zanim zjawili się pierwsi uczestnicy, wszyscy byliśmy silni, zwarci i gotowi. Na wszystko!

Gotowi!

Ja i Agnieszka zasiedliłyśmy sekretariat, a panowie zajęli się startowaniem zawodników. Startowali wszystkie cztery trasy i nawet nie mogłam podpatrzeć reakcji na mój etap - przypadł do gustu, czy nie?
Etap Tomka tezety długo oglądały z każdej strony.

A kiedy już udało się wszystkich wyekspediować do lasu rozpaliliśmy (nie bez trudu) ognisko, rozłożyli trasę Mini InO i zorganizowali jedzonko.

 Dla każdego coś smacznego.
A potem zrobiło się już największe zamieszanie - jedni wracali z pierwszego etapu, drudzy chcieli startować w Mini InO, inni iść już na drugi etap, część jadła, więc trzeba było zerkać czy niczego nie brakuje, a w międzyczasie oczywiście sprawdzaliśmy karty startowe tych co wrócili. W pewnym momencie już marzyłam o tym, żeby wszyscy poszli na drugi etap, bo jak nie, to za chwilę zwariuję. Ja to jednak jestem mało odporna na trudnosterowalny tłum. W ogóle na tłum. A już przemawianie do tłumu to makabra, zwłaszcza z moim zanikającym głosem. Czekało mnie to na zakończenie imprezy, bo planowaliśmy zrobić małą oficjałkę - z wręczaniem dyplomów i upominków. Oczywiście wszystko poszło w odwrotnej kolejności niż planowaliśmy, bo jedni chcieli natychmiast wracać do domu po etapach, drudzy byli skłonni trochę poczekać, a innym w ogóle nigdzie się nie spieszyło. I jak pogodzić tak skrajne interesy? Jakimś cudem udało się ogarnąć sytuację, wręczyć co było do wręczenia i oficjalnie zakończyć imprezę. Zakończyć to zakończyliśmy tę część z uczestnikami, bo zostało jeszcze rozbrojenie bazy i pozbieranie lampionów. Chrumkający i Tomek ruszyli w las, a ja z Krzysztofem (dzięki dobry człowieku!) zajęliśmy się bazą. Potem mieliśmy jeszcze zebrać parę lampionów, ale co podeszliśmy na wskazane przez wzorcówkę miejsce, to lampionu nie było. Usiłowaliśmy dodzwonić się do Tomka i Chrumkających, bo może zebrali nasz teren, ale gdzie by się tam w lesie dodzwonił - nie ma opcji. Ponieważ zaczynała się szarówka, a my oczywiście nie mieliśmy ani kawałka latarki, postanowiliśmy wrócić do samochodu i spokojnie czekać na powrót reszty ekipy. Sądziliśmy, że nastąpi to szybko, no bo ciemno, a spryciarze poszli w ten las z latarkami, a już na Tomka to czekaliśmy strasznie długo. On w tym czasie rozsiewał po lesie narzędzia do wyciągania zszywek i pewnie dlatego tak długo mu zeszło, bo siłą woli to jednak trudno zszywki wyjmować.  Następnego dnia i tak musiał pojechać w teren zawodów jeszcze raz - po lampiony, których nie dali rady zebrać Chrumkający.
Podsumowując - fajne jest robienie imprez, ale najfajniej jest już po ich zakończeniu:-) W każdym razie na ten rok mam już dość!

wtorek, 17 października 2017

Pobiegane

Ubiegły tydzień minął nam na intensywnej pracy nad Niepoślipką, ale przecież rozerwać też się trzeba. W związku z tym w piątek skorzystaliśmy z propozycji treningu na ZPK-ach, zwłaszcza, że blisko domu.  Tym razem jakoś mało osób było chętnych - najwyraźniej BPK-i przebiły ZPK-i i tych drugich nikt już nie lubi:-(
Zebrało się nas raptem pięć osób, ale w sumie czy to
ważne? Pierwszy do lasu poleciał Krzysztof, a my z Tomkiem wspieraliśmy Organizatorkę w czekaniu na Marcina. W końcu zostawiliśmy mu mapę za wycieraczka i ruszyliśmy we trójkę. Prowadzenie padło na mnie, co może nie było najszczęśliwszym pomysłem, bo ja po ciemku nie widzę tego, co jest w rzeczywistości, za to widzę różne dziwne rzeczy, których w naturze nie ma.  Tym sposobem mijałam niezauważone przeze mnie ścieżki, w które powinniśmy skręcić, za to widziałam masę dołków i górek, których wcale nie było. Idealnie na punkt wychodziłam jedynie wtedy, kiedy kierowałam się kompasem i nie rozglądałam dokoła. W sumie - też metoda, tyle że Tomek i Barbara ciągle chcieli po ścieżkach i po ścieżkach. Jakieś maniackie przywiązanie do ścieżek ich dopadło. Ale i tak ze dwa razy udało mi się ich przeciągnąć przez młodnik :-) Po drodze spotkaliśmy Krzysztofa kotłującego się w krzakach, a Marcin tylko śmignął koło nas i jak wyszedł ostatni na trasę, tak na metę dotarł pierwszy. Jak to on. My biegliśmy (tam gdzie się dawało) spokojnym tempem, bo ja mam ograniczone możliwości, Barbara była trącona lusterkiem, a Tomek musiał się do nas dostosować.
Trasa miała prawie 6 kilometrów, ale tak jakoś szybko zleciało, że w ogóle tego nie poczułam. Co oczywiście nie znaczy, że dotarłam świeża i kwitnąca - wręcz przeciwnie - ociekająca potem i czerwona na gębie. W takim stanie jeszcze musiałam wejść do sklepu, bo czasem jakieś zakupy trzeba zrobić, a było po drodze.

Ponieważ piątkowej rozrywki było nam mało, w sobotę wybraliśmy się jeszcze na Gliniankową Pętlę w Zielonce. To było już nasze trzecie podejście do tego biegu, bo ciągle coś nam stawało na przeszkodzie. W końcu jednak się udało. Oczywiście przyjechaliśmy dużo za wcześnie, więc dla zabicia czasu przetruchtaliśmy sobie całą trasę, żeby zrobić rozpoznanie terenu. Potem, żeby nie wytracić ciepła, trochę się porozciągaliśmy, trochę poćwiczyliśmy na siłowni plenerowej i kiedy w końcu nadeszła nasza kolej byłam już nieźle zmęczona. Co prawda pudło i tak miałam zapewnione, bo w mojej kategorii wiekowej było nas całe dwie sztuki i do tego obie Renaty. Mimo wszystko sprężyłam się i pobiegłam ile dałam rady. Tomek biegł trzy osoby za mną (starty co minutę) i wiedziałam, że jeśli mnie dogoni, to raczej słabo mi idzie. I wiecie co? Nie dogonił! Co prawda zajęłam drugie miejsce (w kategorii oczywiście), ale wcale nie z jakąś dużą stratą. Tomek wśród starszych panów zajął też drugie miejsce i tym sposobem oboje wróciliśmy z medalami.
Wymiatamy! Nie? :-)


piątek, 13 października 2017

Finałowy Szybki Mózg

Na ten etap jechałam pełna animuszu, że ho, ho - jak ja to pobiegnę tym razem. No bo przecież już nie truchtam tylko biegam. Tymczasem o tym etapie najchętniej bym w ogóle zapomniała. Totalna porażka. Już na pierwszy PK pobiegłam mało optymalnie, bo zamiast po prostu lecieć za wszystkimi, to zachciało mi się wyindywidualizować z rozentuzjazmowanego tłumu i nadłożyłam drogi. W tyle jakoś specjalnie nawet nie zostałam, no bo uczciwie biegłam. Dwójka była punktem potrójnym i jego opis zajmował pół mapy, w związku z czym za każdym razem przebiegając przez niego długo musiałam wpatrywać się w mapę, żeby ustalić, do któregoż to kółeczka przynależy opis. W ogóle cały czas gubiłam umiejscowienie punktów na mapie i po podbiciu każdego kolejnego, czytałam mapę od nowa, a że ciemno, mapa mała, ja ślepa to zabierało mi to masę czasu. Gdzieś w połowie trasy zauważyłam, że już nikt za mną nie biegnie, stąd wnioskowałam, że jestem już najostatniejsza z ostatnich. Buuuu:-( A przecież cały czas biegłam ile fabryka dała. To znaczy cały czas kiedy byłam w ruchu. Niestety, to szukanie podpisów do kółeczek na mapie rozwalało mi całą imprezę. Pierwszy raz miałam taki problem, a jak się potem okazało Tomek też na tym poległ. Ewidentnie coś nie grało na mapie - różowe na szarym po ciemku jest jednak za mało rzucające się w oczy. A może pora na bieganie w okularach?
Najlepszy numer jednak wywinęłam na koniec. Oznaczenie parkingu na mapie potraktowałam jak ulicę i wyszło mi, że meta to będzie przy multikinie. Wpadłam do przejścia podziemnego, nawet się w nim nie pogubiłam, wypadłam z drugiej strony, a tam.... nie ma mety. Nie ma, to nie ma - może będzie pod urzędem. Z powrotem wbiegłam pod ziemie, wybiegłam przy urzędzie a tam... też nie ma mety. Normalnie się wściekłam, zazgrzytałam zębami i stwierdziłam, że olewam metę, wracam do bazy. Zawsze na mecie czekał na mnie Tomek, bo zwykle przybiegał pierwszy (bez względu czy startował po mnie, czy przede mną), a tym razem nigdzie go nie było. Ani jego, ani mety - to już było dla mnie za dużo. Normalnie zabić!!! Się albo kogoś.
Do bazy wracał też jakiś zapóźniony biegacz i w akcie desperacji spytałam, gdzie ta cholerna meta i co się okazało? Zupełnie niepotrzebnie latałam po tych przejściach podziemnych, bo meta była  tuż przy PK 23. Zrobiłam z siebie koncertową idiotkę. Na szczęście nie byłam w tym osamotniona, bo w poszukiwaniu mety dołączyło do mnie jakieś dziewczę, równie zagubione jak ja.
Po tym obciachowym występie miałam ochotę od razu uciec do domu, a tymczasem musiałam zostać na podsumowaniu całego cyklu, bo łapałam się na podium. W mojej kategorii wiekowej wystarczy zaliczyć trzy etapy bez NKL-ki żeby być na pudle, więc trzecie miejsce nie jest jakimś wyczynem, ale dyplom do kolekcji fajnie mieć:-)

środa, 11 października 2017

Przejście Smoka

Wiem, że jestem opóźniona, ale nie wyrabiam na zakrętach, bo Niepoślipka lada moment, a do kompletu jesienna chandra, katar i w ogóle.
A tu o Smoku trzeba by parę słów... Do organizacji Smoka zgłosiłam się sugerując przydział zadań typu jazda na szmacie, sprzątanie kibla, ewentualnie sekretariat czy pieczenie ciast (czyli zajęcia mało wymagające intelektualnie), a skończyło się jak zwykle na  nocnych etapach TP i TT. W sumie to i tak lepsza fucha niż etapy dzienne, bo zawsze jest szansa, że na nocne nikt nie pójdzie i potem nie będzie zawracał gitary, że to czy tamto było nie tak. W bólach urodziłam dwie mapy, bo jednak jak już coś robię, to staram się to zrobić w miarę przyzwoicie, za to wzorcówkę udało się nam skopać, bo pomyliliśmy dwa podobne zakola ulicy, ale oczywiście nie zauważyliśmy tego.
Do Siedlec pojechaliśmy w piątek po południu zaliczając wszystkie możliwe korki. Ponieważ Tomek też robił etapy nocne, to w piątek w sumie mieliśmy luzik, w związku z czym ogarnialiśmy bazę, żeby odciążyć tych co się cały dzień wieszali w lesie. Uczestników zamiejscowych, czyli nocujących nie było dużo, był więc spokój i nawet mieliśmy czas iść na mini ino. W sobotę rano pilnowaliśmy bazy, a jak udało się nam wypchnąć za drzwi ostatniego uczestnika, sami pojechaliśmy na etap niespodziankę. Etap był super i wyglądał tak:


Jak już uznaliśmy, że jesteśmy dostatecznie rozerwani, wzięliśmy się do roboty i rozstawiliśmy etapy Tomka, a na moje brakło czasu, bo musieliśmy wracać do bazy. Tylko my mieliśmy wszelkie klucze, a uczestnicy kończyli swoje etapy i mogli wyrazić chęć powrotu do szkoły. Do obiadu mieliśmy jeszcze godzinkę, więc ustaliliśmy, że ja zostaję pilnować bazy, a Tomek rozwiesi chociaż część mojej trasy. Przystałam na takie rozwiązanie z ochotą, bo zupełnie nie wiedziałam gdzie wieszać te moje lampiony - pierwszy raz w życiu zrobiłam trasy nie będąc na wizji lokalnej w terenie i nie miałam zupełnie wyobrażenia gdzie co jest. Po obiedzie podjechaliśmy jeszcze powiesić lampiony "miejskie" ze wszystkich naszych tras, a po powrocie i czynnościach ratujących wizerunek organizatorów (czyli ręcznym sporządzeniu listy wyników etapów dziennych) zostało nam już tylko wypuszczanie uczestników na trasy. Tomek miał przekichane, bo start jego etapów był w terenie, ja miałam luksus, bo moi startowali z bazy. O dziwo, znaleźli się chętni i na TP i na TT. Na TP poszły całe dwa zespoły, w tym jeden złożony z organizatorek, ale zawsze:-) Na TT w sumie też dwa zespoły, ale jednoosobowe i nie złożone z organizatorów. Jednym słowem - mapy mi się nie zmarnowały. Po powrocie Mariusza z trasy TT wyszedł na jaw nasz błąd we wzorcówce, co wywołało u mnie niekłamaną konsternację, no bo tak się pomylić.... Ostatecznie udało się ogarnąć sytuację, sprawdzić wyniki i nagrodzić wyjeżdżających jeszcze nocą uczestników. Potem z trasy zaczęło wracać TU i TZ i w bazie zrobił się ruch.  Ponieważ uczestników było stosunkowo niewielu, nikt nie składał protestów, skarg i zażaleń na wyniki, więc jeszcze o całkiem przyzwoitej porze mieliśmy podliczone wyniki, wypisane dyplomy (jam to uczyniła nie chwaląc się, jako jedyna pismata w klubie - czytelnie pismata) i porozdzielane nagrody. I mogliśmy się wyspać! Normalnie ewenement przyrodniczy.
W niedzielę sprawnie nagrodziliśmy zwycięzców, a potem była niezła jazda... Na miotłach.
Jeszcze tylko zaliczyliśmy ostatni etap, a nawet cztery - TP, TT, TU i TZ, czyli zbieranie lampionów i na obiad udało się wrócić do domu. 
A od poniedziałku ostro wzięliśmy się za Niepoślipkę.

czwartek, 5 października 2017

Kaczawska porażka

Kaczawską Wyrypę polecał Przemek. Polecał, bo jest kombinowanie z wyborem punktów. Kaczawską Wyrypę zachwalała także Barbara, wprawdzie pośrednio, bo była na Rudawskiej Wyrypie, a to prawie to samo;-). Jak zwykle gór nie polecało moje kolano, bo to nigdy nie wiadomo kiedy się zbuntuje na jakimś podejściu lub zejściu.
Wyjątkowo wyruszyliśmy piątkowym popołudniem – za sprawą transportu w postaci Chrumkolotu, prowadzonego oczywiście przez męskiego lidera Chrumkającej Ciemności. Wyjeżdżając planowo o 15:30 z centrum, na wysokości Pruszkowa byliśmy już o... 17:30! Dlatego nie lubię wyjeżdżać w piątkowe popołudnia:-). W efekcie bez żadnego TRInO dotarliśmy do bazy w Świerzawie po nocy. Na sali gimnastycznej niedobitki – głównie setkowicze gotujący się już do odprawy. Na chwilę przed północą do bazy wpadł Leszek (oczywiście na setkę) i dowiedział się, że obowiązują tu specjalne zasady wyboru PK do zaliczania. W efekcie na odprawę (tajna, by inne trasy nie podglądały) i start poszedł w kapciach i bez skarpet – jak przystało na prawdziwego twardziela. Ogólnie setkowicze jakoś nie wyrywali się na trasę – pierwszy chyba poleciał Przemek, a część szykowała się do wyjścia jeszcze dobre pół godziny.
Rankiem przybyło kilka osób. Pojawił się Hubert w całkiem nowym „designie”, grzecznie się przywitał z męską konkurencją (pomijając zupełnie damską), ale rozpoznałem go dopiero pół godziny później po głosie, gdy opowiadał o jakichś tam przygodach z innych imprez. No coś moja spostrzegawczość źle rokuje przed startem;-)
Odprawa. Połączona z rozdawaniem map, bo okazało się, że map jest cała sterta. Najpierw poszły opisy PK i wyjaśnienia. Ponoć wariant optymalny to 53,8 km, a rozjaśnienia miały mieć usunięte warstwice. W opisach PK, wzorowanych na opisach BnO rzuciły się w oczy jakieś „nietypowe” symbole. I ogólnie „radosna twórczość” budowniczego, bo skoro w obowiązujących w BnO symbolach podstawowych dla kolumny D jest symbol 4.8 (samotna grupa drzew) i 4.9 (pojedyncze samotne drzewo), a tu mamy symbol wycofany  i w dodatku niewłaściwie narysowany oznaczający to samo…  Nie mówimy o rozmiarach, bo te także definiują normy IOF, kolumnach  i prawdę mówiąc dłuższą chwilkę zastanawialiśmy się nad „oczywistym” symbolem paśnika przy PK G2. Oj widać, że budowniczy chciał dobrze, ale nie skonsultował tego co zrobił z kimś, kto ma pojęcie o co w tym chodzi – osoby biegające BnO przeżyły więc tu pierwszy szok;-)
Teraz kolej na rozjaśnienia.  5 Kartek. Czarnobiałe mapy geoportalowe. Na koniec właściwa mapa, kolorowa, w formie obrusu – czyli format coś powyżej A3. Wszyscy rzucili się do planowania trasy. My od razu spojrzeliśmy na południe – jakieś 2 PK na najwyższej górze muszą być nasze! I zagęszczenie PK w okolicy wróżyło, że da się zrobić z tego sensowną trasę. Niestety, jak zwykle brakowało gdzieś jednego sensownego PK. Mieliśmy za to możliwość wyboru jednego z kilku brakujących PK na trasie.
Start przebiegł jakoś tak „po cichu”. Nie było odliczania, wszyscy próbują jednocześnie upchać sensownie tą makulaturę do torebki i zaplanować trasę, więc nikt nie był zainteresowany startem w sekundzie zero;-)
Chrumkająca Ciemność bała się gór i wybrała wariant północny. My potruchtaliśmy do PK A2. Na mapie głównej i na rozjaśnieniu – okrąg wskazuje miejsce dokładnie pod linia energetyczną. Opis zaś mówi… nie wiadomo o czym. Nie ma takiego symbolu w normach IOF. Domyślamy się, że chodzi o jakąś budowlę.  Wybieramy wariant asfaltowy. Przy punkcie widzimy kogoś zbiegającego z góry, podpowiada nam „jeszcze z 50 m”. Jest linia energetyczna, a pod nią chaszcze. Żadnej budowli nie widać. Jest za to ciekawa rzeźba terenu, tyle że rozjaśnienie bez rzeźby nie pomaga. Pod linią żadnego budynku nie widać, więc podchodzimy wyżej patrząc uważnie w las po lewej. Na pewno przeszliśmy, więc wchodzimy w krzaki i szukamy wracając. Jest! Jakieś ukryte w lesie ruiny i lampion. Jakoś ten pierwszy PK dobrze nie wróży!
Pierwszy PK A2 zaliczony!
Do PK H2 lecimy asfaltem. Zastanawiamy się czy ściąć przez pole, ale wygląda na niedawno zaorane, gliniaste, błotniste, zbronowane i coś na nim kiełkuje. A mamy nie przechodzić przez uprawy. Więc lecimy naokoło, choć konkurencja tnie równo przez uprawy. Mamy lampion i już wiemy co oznacza to  kółko w trójkącie na opisie;-)
H2 - charakterystyczne drzewo
Do H1 idziemy jakąś gliniastą ścieżką. Dochodzimy do wsi i… kicha. Cała ulica obstawiona gospodarstwami i drogi, która powinna być na mapie ani widu ani słychu. Wreszcie w miejscu gdzie powinna być droga prowadząca na punkt wbijamy się w jakieś obejście. Pytamy gospodarza o możliwość przejścia „na pola”. Z uśmiechem wskazuje nam drogę pytając co się dzieje, bo przed chwilą wskazywał drogą jakiejś „dziewuszce”. Co tu dużo pisać, pogoda przepiękna, widoki przepiękne. Dobrze, że kilka dni nie padało, ale zgodnie naszymi założeniami po drogach „niebezpiecznych dla nóg” nie biegamy, więc poza biegiem asfaltowym do pierwszego PK chodziliśmy. Koło H1 widzimy w oddali  Staszka Kaczmarka (chyba) – dziwne, że dopiero tu jest (no chyba, że coś więcej zaliczył od startu).
Idziemy do H1 a w oddali znajomy Stromiec z Sudeckiej Wyrypy!
Przed nami H3 - na mapie głównej punkt na niczym. W/g opisu tajemniczy znak nie wiadomo czego dotyczący, na rozjaśnieniu – jakieś krzaki.  Drogi z mapą średnio się zgadzają, ale tu nawet rozjaśnienie co nieco pomaga. Znajdujemy.
H3 ukrył się w tej kępie drzew

Opis punktu H3 to x w trójkącie równobocznym. Ten trójkąt po takie "potrójne drzewo"?
Dalej długi przebieg na najwyższą górę. Teren trochę odbiega od mapy, idziemy na czuja stokówkami, a potem „na azymut” i trafiamy na charakterystyczne miejsce ze skałkami w pobliżu grzbietu. Zaraz znajdujemy charakterystyczne skrzyżowanie i podbiegamy do ciekawie opisanego PK G2. Bo w opisie rozwidlenie dróg i… paśnik.
Dalej szlakiem na drugi koniec grzbietu. Znowu coś drogi się nie zgadzają i krzalujemy przez chwilę. Czujni, za wcześnie odbijamy na G3. A można było iść szlakiem na sam punkt widokowy przepięknej urody!
Panorama z G3. Kto nie był niech żałuje
Za to dokładnie liczymy wszelakie skałki. Tu rozjaśnienie tylko wprowadza w błąd;-( Nie wiem po jaka cholerę się męczyć z usuwaniem poziomnic, gdy się nie aktualizuje innych ważnych elementów, choćby takich jak drogi czy skały.
Dowód, że byłem na punkcie!

I Barbara także
Tak zostaje nam przeczesać wszystkie skałki, a chyba nie o to w tej zabawie chodzi;-( A w/g opisu na stronie organizatora „Mapy zostaną odpowiednio przeskalowane i zaktualizowane w newralgicznych obszarach tak aby zminimalizować element "farta". Bezpośrednia strefa punktów kontrolnych będzie doprecyzowana opisem oraz wycinkiem dokładniejszej mapy.” Jak na razie to widzę dokładnie coś odwrotnego, czyli promowanie „farta” – im ktoś mniej dokładny, tym lepiej trafia;-)
Przed nami zbieg z górki.
Ech te widoki...
Do F1. Opis wskazuje „szczyt”. Na mapie głównej za szczytem (kilkaset metrów) jakieś skałki. Na rozjaśnieniu nic z tych rzeczy, więc gdy docieramy do skałek (przedzierając się przez bardzo mało przebieżne krzaki) mała konsternacja. Zaczynamy się cofać, ale w ostatniej chwili postanawiamy sprawdzić kolejną (najwyższa) skałkę. I oczywiście jest lampion!
Na szczycie drugiej skałki czekał na nas lampion

z napisem F01
Zastanawiamy się nad modyfikacją wariantu, ale lecimy wg planów. Do F2 asfaltem (punkt „na niczym” na mapie głównej, na rozjaśnieniu coś widać, a w terenie  lampion stoi dobre 100m za wcześnie, nie na tej skarpie co powinien. Akurat z naszej strony weszliśmy na niego „od razu”, ale fakt złego ustawienia lampionu niestety jest.
W tej kępie krzaków był lampion F2

A ze wszystkich map (także rozjaśnień) wynika, że powinien być dalej
Na F3 lecimy „na krechę” – tu przynajmniej  wszystko się zgadza.
E3. Woda zdatna do picia!
Dłuższy przelot na E1. Oczywiście drogi się nie zgadzają i nadrabiamy przez górę.Jesteśmy na miejscu i znowu coś się nie zgadza. To znaczy na mapie głównej kółko jest w złym miejscu. Dobrze, że rozjaśnienie jest już poprawne!
Tam szukaliśmy lampionu ale go nie  było!
Przed nami E3 czyli „jeziorko którego nie ma na rozjaśnieniu”. Jaki sens rozjaśnienia? Bo dróg do jeziorka nie ma także!

Jeziorko, którego nie ma
A na odpływie ukryty lampion E3
Na azymut, wzdłuż cieku do E2. Przez pastuchy elektryczne i druty kolczaste. Sam PK na mapie głównej na niczym, wg opisu na końcu wału, na rozjaśnieniu na granicy kultur pod linią energetyczną i tak było w terenie. Wału nie zobaczyłem, widać przestraszył się i uciekł!
Zardzewiałe pola przed E2
Ogólnie byliśmy już zbyt długo na trasie. Zwycięzca pewnie dobiegał już do mety, a nam brakowało dobrych kilkunastu kilometrów. Dalej brnęliśmy na azymut, bo nie było sensownych przebiegów drogowych. D3 dość oczywisty. Coraz więcej śladów poprzedników. Do D2 droga w terenie była bardzo „umowna”. Za wcześnie skręciliśmy w prawo (ale także tam było sporo śladów) i musieliśmy korygować bardziej na zachód. 
Malowniczy zachód słońca w drodze do D1
Do D1 w promieniach zachodzącego słońca przez łąki i nieużytki. C3 to ostatni punkt bez latarek. Oczywiście „na azymut” i drogami z rozjaśnienia. Tu już trzeba było wyjąć czołówki. W międzyczasie dostaliśmy pozdrowienia od Chrumkającej Ciemności z D1. Znaczy minęliśmy się na tym odcinku. Został nam powrót do mety przez ostatni PK A3. Asfaltem i z górki. Biegło się przyjemnie i punkt wydawał się „łatwizną”. Granica kultur, do niej dojście wyraźnymi drogami. Dobiegliśmy do Świerzawy i skręciliśmy w prawo w drogę z płyt betonowych. Doszliśmy do lasu i w lewo wyraźną drogą. W międzyczasie telefon z bazy kiedy wrócimy, bo umawiałem się na wcześniejszy powrót z inną ekipą do Warszawy, a oni już przytupują (jak się jest na podium to się przytupuje!) No, jeden PK więc ile to zajmie? 20 minut spacerkiem! Problem zaczął się gdy droga zaczęła iść inaczej niż na mapie. Inny kierunek i jakiś wąwóz. Ale udało się znaleźć właściwy ciek. Teraz na azymut przez krzaki gdzieś na łąkę – powinna być granica kultur. Azymut dobry, odległość dobra, po ciemku granicy łąki nie widać. W oddali lasek i jakieś światełko. Okazuje się, że ktoś idący z naprzeciwka także szuka lampionu. Stawiamy na las na horyzoncie. Wcześniej jakiś „sad dębowy” ale nic się nie zgadza. Rozbiegamy się każdy w inną stronę – Barbara przypadkiem znajduje lampion (pewnie to ta sławna „Kobieca Intuicja”. Niby jest „granica kultur” znaczy łąka i pole orne. Ale lampion jest jak wół na charakterystycznym samotnym drzewie. Ze śladu GPS wynika, że stoi w złym miejscu, a w dobrym byliśmy wcześniej. Gdyby na rozjaśnieniu były warstwice, a tak rozjaśnienie nic nie pomaga.
Jak widać byliśmy "w środku kółka". Mylący opis faworyzujący tych co dotarli tu za dnia, czyli mieli "farta"
Lecimy do mety. Niezbyt szybko, bo odzywa się telefon i Kazik zapisuje się na Przejście Smoka. I oczywiście dopytuje się gdzie jesteśmy, jaka impreza itp. Zamiast biec do mety Barbara nawija przez telefon. Ostatnie jary, stromizny i jesteśmy w bazie. Kolega z A3 wyprzedził nas o 3 minuty czy jakoś tak – wszystko przez Kazika (oj, dam mu jakąś specjalnie spreparowaną mapę na Przejściu Smoka;-)
Efekt – prawie 12 godzin (czyli prawie 2 razy dłużej niż zwycięzca),dystans  57,5 km, 1182 m podejścia i miejsce 16-ste. No cóż, góry są nieprzewidywalne, a autor trasy dołożył starań by wynik był jak najbardziej losowy (tu „złośliwie” autorowi trasy polecam lekturę
http://orienteering.org/resources/mapping/
A w szczególności pliku: 
http://orienteering.org/wp-content/uploads/2010/12/Control-Descriptions-2004-symbols-only.pdf )

Chrumkająca Ciemność zrobiła podobny dystans, ale w łatwiejszym terenie – gdybyśmy tak poszli, potrwałoby to krócej. Ale to my zdobyliśmy Grzbiet Północny i górę Okole (714 m n.p.m.) - bez tego co to za „Kaczawska Wyrypa”? Uważam, że punkt na jakiejś górze rzędu 700m powinien być OBOWIĄZKOWY!
A Przemek oczywiście wygrał Kaczawską i cieszył się, że wyprzedził nas kilka minut na mecie (tyle że startował odpowiednio wcześniej;)

Dla dociekliwych - track w 3drerun.worldofo.com