niedziela, 29 lipca 2018

Czarna Cobra - część 2

W wodopoju nie siedzieliśmy długo, ale zawsze to chwila oddechu. Opici i obciążeni świeżą dolewką w bukłakach ruszyliśmy dalej - na PK 19. W sumie nic ciekawego - blisko i łatwo.

Punkt na górce, tuż  przy przecince.

Do dwudziestki popruliśmy drogą i zaliczyliśmy kolejny punkt na górce.  Zdecydowanie górki lepiej nam wchodziły niż strumyki - może dlatego, że je łatwiej wypatrzyć? Za to co sobie myślałam o budowniczym na każdym, choćby najmniejszym podejściu, to już lepiej zmilczę, bo nie zawsze były to słowa jakie przystoją damie. Co prawda ze mnie tam taka dama, jak z Tomka tancerz baletowy, ale zawsze. Jakoś mój organizm nie jest dostosowany do chodzenia inaczej niż po równym i nie daje się przekonać, że można.

Ten uśmiech dużo mnie kosztował. w rzeczywistości ledwo żyłam.

Na dwudziestce pocieszałam się, że teraz to już będziemy szli w kierunku mety i z każdym krokiem będzie coraz bliżej do końca.
Do sanktuarium na Krzyżance wiodła porządna droga, bo to bardzo popularne miejsce. Szkoda, że nie mieliśmy czasu żeby pójść na wieżę widokową, zresztą wtedy nawet o wieży nie wiedzieliśmy. Na tych pięćdziesiątkach to się człowiek dużo nachodzi, a mało zobaczy. Czy to się w ogóle kalkuluje???

PK 5

W stronę szesnastki poszliśmy przecinką, której nie było na mapie, dlatego już w pobliżu punktu coś nam przestało pasować. Droga powinna iść na nasypie, a jakoś nie chciała. Zaczęliśmy przeszukiwać wszelkie małe, większe, a potem i największe wzniesienia w okolicy, a lampionu ani śladu. Dopiero kiedy zauważyliśmy po drugiej stronie obniżenia drogę na nasypie, zrozumieliśmy w czym rzecz - nie byliśmy tam, gdzie myśleliśmy, że jesteśmy. Co oczywiście nie znaczy, że od razu poszliśmy bezbłędnie na punkt. Gdzie tam - chłopaki przeciągnęli mnie jeszcze przez jakieś pieruńskie górzysko i dopiero schodząc z niego zauważyłam, że ktoś wchodzi na niewielką górkę obok. Poleciałam sprawdzić co tam jest i co było? Oczywiście nasz lampion.

Szesnastka

Wydawało się, że osiemnastka nie przysporzy nam trudności, bo mieliśmy i porządną drogę (na mapie i w rzeczywistości) i punkt zlokalizowany był blisko osiedla, więc było się od czego namierzać, a jednak... W terenie jarów było od zatrzęsienia, tylko w żadnym nie wisiał lampion. A przynajmniej tak się nam wydawało, bo potem okazało się, że obok lampionu przeszliśmy kilka razy. Zataczaliśmy coraz większe kręgi penetrując każde podłużne zagłębienie terenu, w końcu postanowiliśmy wrócić pod same domy i od nich namierzyć się jeszcze raz. Skutek osiągnęliśmy podobny do poprzedniej próby.

Przez ten strumyk przeprawialiśmy się kilkakrotnie.

W końcu mój zapał opadł do poziomu zerowego i odmówiłam dalszej współpracy. Osiadłam sobie nad strumykiem i kontemplowałam rzeczywistość. Tomek w tym czasie biegał po bliższej, dalszej i coraz dalszej okolicy, Łukasz spacerował po bliższej. Największe efekty dała moja kontemplacja, bo wypatrzyłam gdzie znikają kolejni zawodnicy i w końcu poszłam to sprawdzić. Kilkanaście metrów od mojego stanowiska postojowego wisiał sobie lampionik - jak gdyby nigdy nic. Razem z Łukaszem podbiliśmy punkt i pozostało nam jeszcze odszukanie Tomka, który zniknął, wydawało się, że na zawsze. Nawoływaliśmy - zrazu nieśmiało, potem coraz głośniej:
- Toomeek!!!!
- Toooomeeeek!!!!!!!
W końcu usłyszeliśmy jego głos, a i on sam wyłonił się z krzaków.

Znalazł się! I Tomek i lampion.

 Szukanie osiemnastki zajęło nam dobrze ponad pół godziny, chociaż nam wydawało się, że przynajmniej ze trzy. Na każdej imprezie musi trafić się jakiś taki feralny punkt i w sumie cieszyliśmy się, że ten punkt programu mamy już za sobą.
Punkt siedemnasty wynagrodził nam stresy związane z osiemnastką i dał się znaleźć od pierwszego kopa, a na dokładkę większa część trasy prowadziła asfaltem i mogliśmy pobiec nadrabiając stracony czas. Co prawda z tym moim bieganiem to na tym etapie wycieczki było już krucho, ale przynajmniej tam gdzie było z górki lub po równym starałam się przyspieszyć. W miejscu gdzie powinien wisieć lampion znaleźliśmy sam perforator, lampion zaś schowany był w wybetonowanej dziurze w ziemi, pewnie jakimś umocnieniu jeszcze z czasów wojny. Nie wiem czy takie było zamierzenie organizatora, czy ktoś po prostu wrzucił lampion do dziury, ale mi się podobało.

Siedemnastka w dziurze.


Z siedemnastki na piętnastkę można było iść na azymut albo leśnymi dróżkami, ale postanowiliśmy nadłożyć drogi i przelecieć się asfaltem. Punkt był na górce (na drugim szczyciku), więc tradycyjnie umierałam i przystawałam niemal co metr. Przy pierwszym szczycie spotkaliśmy ekipę, z którą już od dłuższego czasu wymijaliśmy się w drodze i wyglądało, że oni mają większe możliwości biegowo wytrzymałościowe, my z kolei nawigacyjne. Podpowiedzieliśmy im, że są o jeden szczyt za blisko.

Piętnastkę zdobyliśmy wspólnie.

Między piętnastką, a dwudziestką jedynką zastał nas umowny czterdziesty czwarty kilometr (numer naszego klubu) i oczywiście zatrzymaliśmy się żeby strzelić sobie selfika. No, tym razem wyjątkowo to nie był selfik, bo miał nam kto cyknąć fotkę i Łukasz wykazał się takim dziełem:

Dobrze, że było się o co oprzeć:-)

Zostały nam już tylko cztery punkty do mety. Ta świadomość podtrzymywała mnie na duchu, chociaż odcinek między dwójką a ósemką ciut mnie niepokoił. Zasadniczo jednak nie mam zwyczaju martwić się na zapas, skupiłam się więc na dotarciu do  PK 21.  Na szczęście było dość blisko, a na mapie narysowanych było sporo dróg w kierunku marszu. Niestety - w terenie dróg było jeszcze więcej i oczywiście wstrzeliliśmy się nie w tę, o którą nam chodziło. Przekonani, że jesteśmy na drodze tuż przy dziurze z punktem zaczęliśmy czesać las. Oczywiście - bezskutecznie. Inne ekipy chyba też się nacięły na ten sam numer, bo chwilami las był pełen zawodników, a każdy zadawał jedno pytanie:
- Macie dwudziestkę jedynkę?
Niby wszystko się zgadzało - droga biegnąca w słusznym kierunku, mała górka po jednej stronie drogi i druga po przeciwnej, tylko dużej dziury nie było. No i powtórzyła się sytuacja z osiemnastki:-( A już myśleliśmy, że te atrakcje mamy za sobą.  W końcu ustaliliśmy, że ja zostaję na drodze, żeby chłopaki wiedzieli gdzie wrócić w razie czego, a oni idą czesać las w promieniu stu kilometrów. Innego wyjścia nie było. Początkowo to nawet się cieszyłam, że sobie odpocznę, zjem, napiję się, ale kiedy to ja stałam się pożywieniem dla zgłodniałych komarów, to mina mi trochę zrzedła. Psikałam się co kilka minut muggą i z niecierpliwością nasłuchiwałam, czy panowie nie wracają. I kiedy tak stałam sama w tym lesie, nadeszła Dominika, którą wcześniej zostawiliśmy w tyle. I znowu miałam okazję do zaciukania rywalki (nawet nikt by się nie dowiedział, że to ja) i znowu przegapiłam szansę. Ależ ta dziewczyna ma farta! :-)
Chłopaki z poszukiwań wrócili jedynie z postanowieniem zejścia do asfaltu (hmmm, dość daleko) i niczym więcej. Ale w sumie innego wyjścia nie było, bo odpuszczenie punktu nie wchodziło w rachubę. I kiedy tak schodziliśmy w dół do tego asfaltu nagle zaczęło nam się wszystko zgadzać, a po chwili znaleźliśmy i dziurę i lampion. Ale i tak kręcąc się za własnym ogonem straciliśmy kolejne pół godziny. Gdybyśmy ....

Punkt w duuużej dziurze.

Po tych kolejnych długich poszukiwaniach byłam już totalnie zniechęcona. Wiadomo było, że nawet jeśli zdążymy zebrać wszystkie punkty, to czas będziemy mieć słaby i uplasujemy się gdzieś w końcówce stawki. Tak czy siak, iść trzeba było, bo w lesie nie zamierzaliśmy nocować.
Trójka miała być prawie przy samej drodze, więc nie spodziewaliśmy się trudności. A jednak... Co prawda szukaliśmy znacznie krócej niż poprzedni punkt, ale parę minut zeszło.

O, tam wisi.

Zastanawialiśmy się czy do trójki iść naokoło, czy ryzykować przeprawę przez strumień. Mi było już wszystko jedno, strumień to nawet kusił zimną wodą, ale Tomek zadecydował, że obchodzimy. Jak się okazało całkiem niepotrzebnie, bo większość osób poszła na skróty (jak pokazują ich ślady gps) i wcale się nie potopili. Punkt miał być na brzegu jeziora u ujścia cieku wodnego. Wydawało się, że tu już nic nas nie zaskoczy. Tymczasem na brzeg jeziora, owszem - dotarliśmy, tylko nie wiedzieliśmy, w którym miejscu dokładnie się znajdujemy. Postanowiliśmy się rozdzielić i rozejść w dwie strony: Tomek poszedł na północ, ja z Łukaszem na południe. Co prawda lampionu żadne z nas nie znalazło, ale Tomek natrafił na rzeczkę, którą omijaliśmy i przynajmniej było wiadomo gdzie jesteśmy. Teraz znalezienie  dwójki było już proste. Tylko wędkarze dziwili się, co tak co chwilę ktoś łazi i pyta albo o kartkę na drzewie albo o innych szukających.

Bardzo malowniczo usytuowany punkt.

Zbliżaliśmy się do końca limitu czasu, słońce zaczynało się powolutku obniżać w stronę horyzontu, a my mieliśmy do zaliczenia jeszcze jeden punkt  - dość odległy i w mokrych okolicznościach przyrody. Przez moment nawet rozważaliśmy możliwość odpuszczenia go sobie, bo baliśmy się, że dotrzemy po wszystkich limitach i nie będziemy klasyfikowani. Szczególnie Łukasz bał się tej wizji, bo on w ogóle nastawiał się, że obleci wszystko w kilka godzin, a nie kilkanaście. Mi było już wszystko jedno, a Tomek nigdy nie daje za wygraną. Ponieważ ósemka i tak była w stronę mety, postanowiliśmy ostateczną decyzję podjąć już bliżej niej. Z obliczeń wyszło nam, że jeśli nic się nie wydarzy (czyli jeśli ja nie odmówię współpracy i nie zaprę się, że dalej nie idę) to wyrobimy się w limicie dodatkowym. Ósemka, na szczęście, okazała się łatwa i bezproblemowa.

Mamy ostatni punkt!

Tak jak przewidywaliśmy na metę dotarliśmy już w czasie dodatkowym, chociaż bardzo się starałam i nawet podbiegałam jeśli nie było pod górę. A na mecie przeżyłam szok. Okazało się, że w klasyfikacji kobiet wskakuję na pudło - na najniższy stopień, ale zawsze. Nastawiałam się na miejsce w dolnych rejonach tabeli, a okazało się że dużo osób przyszło bez kompletu punktów. Drugie miejsce przegrałam o jedyne sześć minut (!), a pierwsze - wiadomo - Dominika (drugie zresztą też Dominika, ale inna).

Wreszcie na mecie!

A potem to już tylko zasłużone piwko, kiełbasa pieczona na ognisku (niestety, trzeba było samemu sobie upiec) i pyszne pierogi wydawane ukradkiem, bez reklamy, ale człowiek głodny trafi za węchem. I arbuz. Duużo arbuza. Poczułam się usatysfakcjonowana. A jeszcze bardziej kiedy dostałam gustowny puchar.

Chwila dla fotoreporterów.

A tak wygląda nasz przebieg:


Jeszcze będzie filmik, ale chwilkę trzeba poczekać. Bądźcie czujni!

czwartek, 26 lipca 2018

Jak nie pyton to Czarna Cobra - część 1.

Po Wawel Cup-ie w ogóle nie trenowaliśmy. Mało tego - praktycznie w ogóle się nie ruszaliśmy. Najpierw wszystko nas bolało, a potem przygotowywaliśmy Rodzinne i nie było czasu. I deszcz ciągle padał, więc jak to tak w deszczu...
Tym sposobem na Cobrę jechałam kompletnie rozmemłana, ciągle zmęczona i pewna, że będę musiała zejść z trasy, bo nie dam rady. Tomek, jak zawsze, był gotowy góry przenosić.
Do Manowa przyjechaliśmy późno, bo strasznie daleko, a wyjechaliśmy z Warszawy dopiero po pracy. W bazie było niewiele osób, ale Chrumkająca Ciemność już na nas czekała. Nocowaliśmy w Ośrodku Edukacji Ekologicznej PZŁ i pierwsze co po wejściu na salę rzuciło mi się w oczy to cała masa wypchanych zwierząt - wszelakie sarnowate, dzik, lis. Takie mieszane uczucia miałam, bo z jednej strony mogłam sobie je z bliska obejrzeć, a z drugiej to żal żyjątek.

Tego po prawej to nie znam.

W regulaminie zawodów najbardziej zafascynował mnie punkt o noclegu i śniadaniu: "Nocleg na sali ogólnej jest bezpłatny, jednak wszystkie osoby nocujące zobowiązane są do pokrycia kosztów śniadania w dniu 21 lipca w kwocie 30zł." Szalenie interesowało mnie jak będzie wyglądać śniadanie za kwotę, za którą można zjeść dwudaniowy obiad z deserem, biorąc jeszcze pod uwagę fakt, że w perspektywie pięćdziesięciu kilometrów, jakie mieliśmy pokonać, ze śniadaniem to jednak trzeba było dość ostrożnie. Śniadanie okazało się normalne, z jajecznicą jako hitem dnia, a we wszystkim pewnie chodziło o obejście jakichś durnych przepisów:-)

Drogocenne śniadanie:-)

Po śniadaniu i chwili na dopięcie ostatnich spraw (na przykład nowej kamizelki biegackiej) wyszliśmy przed budynek, gdzie miała się odbyć odprawa i rozdanie map. I tam stałam się gwiazdą telewizji. Zawsze myślałam, że wywiady, autografy, sława to dopiero po osiągnięciu jakiegoś wyniku, a tu proszę - organizatorzy zadbali żeby od razu poczuć się zwycięzcą:-) Mam tylko nadzieję, że tych głupot co tam naplotłam o sposobie używania kompasu to nikomu nie pokażą, bo jak ktoś to sobie weźmie do serca i zastosuje, to przepadł na wieki...

Eh, ta sława...

W końcu ruszyliśmy na trasę.  Postanowiliśmy iść przeciwnie do ruchu wskazówek zegara, bo w drugą stronę mapa była bardzo niebieska i obawialiśmy się zmoczenia butów już na dzień dobry. Ruszyliśmy biegiem i już po kilkudziesięciu metrach poczułam ból łydek.
- Nieźle się zaczyna - pomyślałam.
Po chwili i Tomek przyznał się do dyskomfortu w tej samej części ciała. Ewidentnie jeszcze Wawel Cup z nas wyłaził. Póki jednak dało się przebierać nogami nie zwalnialiśmy, a po chwili ból przeszedł. Grunt to przetrzymać.
Do PK 11 większość trasy prowadziła asfaltem, a potem drogą i ścieżką wzdłuż brzegu jeziora. Na zachętę punkt był bezproblemowy i szybko go zgarnęliśmy.

 Nasza pierwsza zdobycz.

Do czternastki był dość długi przelot. Drogą przez las wróciliśmy do asfaltu, przebiegliśmy przez Wyszebórz, potem kawał asfaltem na północ i wreszcie drogą nad jeziorko. Po drodze spotkaliśmy nadwornego fotografa imprezy, który uwiecznił naszą radość z udziału w imprezie.

 Fot.: Michał Żmiejko

W pobliżu punktu spotkaliśmy zaś młodzieńca, który już dawno temu wyprzedzał nas i myśleliśmy, że jest już daleko, daleko z przodu. Okazało się, że kolega Łukasz dobrze biega, ale w nawigacji jest początkujący i z pewną nieśmiałością zasugerował, że on to by może tak się nas trzymał z lekka. Tomek wcisnął mu kit, że to ja jestem specem od kompasu i azymutów (przez ten nieszczęsny wywiad) i Łukasz patrzył we mnie jak w obrazek, aż wreszcie uświadomiłam go, że lepiej jednak pilnować się Tomka, a nie mnie.

 Świeżo zawiązany team.

W dalszą trasę ruszyliśmy tak niby razem, niby osobno. PK 7 umiejscowiony był w dziurze, dziura zaś była łatwa do znalezienia. Łukasz przydał się jako operator kamery i w końcu jesteśmy z Tomkiem na filmikach razem, a nie jak na ogół - albo jedno, albo drugie.

Na zdjęciu nie widać, ale trudno było utrzymać się w pionie na zboczu dziury.

W pierwszym odruchu po siódemce chcieliśmy iść na trzynastkę, ale postanowiliśmy zgarnąć jeszcze czwórkę, żeby mieć łatwiej na powrocie. Poszliśmy najpierw kawał skrajem lasu do drogi, a potem już ścieżkami. Chwilę szukaliśmy lampionu, bo był powieszony od takiej strony, że niemal stojąc przy nim nie zauważyliśmy go. Wiedzieliśmy, że jesteśmy w dobrym miejscu, ale dopiero widok innych zawodników podchodzących do drzewa naprowadził nas na trop.

Czwórka zdobyta, ale co dalej?

Do trzynastki spory odcinek drogi prowadził asfaltem, mogliśmy więc przyspieszyć. Za to na zejściu z niego nie wstrzeliliśmy się w przecinkę, tylko poszliśmy naokoło drogą, oczywiście nie wiedząc o tym. Tym sposobem zamiast dokładnie na punkt, wyszliśmy za bardzo na zachód i chwilę krążyliśmy po okolicy. W drodze na trzynastkę po raz drugi spotkaliśmy Dominikę. Gdybym wiedziała, że to przyszła zwyciężczyni... Może zaciukałabym ją w tym lesie i poprawiła swoją pozycję?

Kolejny punkt przy strumyku.

Na dwunastkę nawigacja była prosta, udało się w terenie odnaleźć drogi z mapy, więc idąc mogliśmy poświęcić więcej czasu na pogaduszki z Łukaszem, bo nie trzeba było tak bardzo pilnować drogi. Tomek chciał go od razu nauczyć wszystkich nawigacyjnych metod i sztuczek i chyba tylko zrobił mu mętlik w głowie. Za to czas szybko mijał. Przy rzeczce (kolejnej) z rozpędu zaczęliśmy przechodzić na drugi brzeg, bo zobaczyliśmy wcześniej kogoś nadchodzącego z tej strony. Na szczęście szybko zorientowaliśmy się, że leziemy totalnie bezmyślnie i zawróciliśmy.

Kolejny punkt zdobyty.

Od dwunastki do szóstki w linii prostej było już  bardzo blisko, a na szóstce miała być woda. Oczywiście wcale nie chodziło mi o wodę tylko o parę minut odpoczynku, bo wiadomo, że napełnianie bukłaków chwilę zajmuje. Nie byliśmy jeszcze nawet w połowie drogi, ale już zaczynałam odczuwać zmęczenie. Głupio mi było jednak przy wciąż tryskającym energią Łukaszu robić za chylącą się ku upadkowi staruszkę ze wszystkimi geriatrycznymi dolegliwościami, bo jednak kobieta zawsze zostaje kobietą i przy młodym i przystojnym facecie chce dobrze wypaść :-)
Tymczasem do tej szóstki wcale nie wybieraliśmy się bezpośrednio z dwunastki, tylko po drodze mieliśmy wziąć jeszcze  22, 1, 9 i 10.
Przy dwudziestce dwójce po raz drugi spotkaliśmy Michała - fotografa, który postanowił iść z nami na jedynkę. Tym sposobem zaliczyliśmy kolejną prywatną sesję fotograficzną.

 Naprawdę biegniemy!

W stronę jedynki prowadziło sporo dróg i wydawało się, że dotrzemy szybko i łatwo, a jednak już pod koniec zacięło nam się. Przecinka, która miała nas podprowadzić niemal na miejsce okazała się zarośnięta i praktycznie niezauważalna. W pierwszym odruchu spróbowaliśmy iść na azymut w nadziei, że dalej będzie lepiej, no ale nie było. Wycofaliśmy się z powrotem na drogę i trochę nadkładając dotarliśmy do paśnika, przy którym wisiał lampion. Tam zostawiliśmy Michała z innymi uczestnikami, którzy w tym samym czasie dotarli na punkt, a my ruszyliśmy zdobywać dziewiątkę.

 PK 1 

Do dziewiąteczki poszliśmy sobie przecinką, bo ta akurat była całkiem przebieżna, a że punkt był na  na jednym ze szczytów górki, to nie było problemu ze znalezieniem.

Spotkanie na szczycie.

Coraz bardziej dopadał mnie kryzys, bo teren jednak trochę pagórkowaty, a pogoda wcale nie była taka fajna jak mówiły prognozy, bo miało być 20 stopni, a na pewno było więcej. Pocieszałam sama siebie, że jak dotrzemy na punkt wodny, to już prawie połowa drogi, a już od dwudziestki to będziemy na nawrocie, a do bazy to i tak jakoś dojść muszę. Tyle, że niekoniecznie chciałam "jakoś", ale przynajmniej przed nocą. Zupełnie nie wiem jak ludzie robią taką trasę w kilka godzin i jeszcze potem żyją. No, może jest drobna różnica między mną a zwycięzcami w wieku i płci, ale jednak to niesprawiedliwe. Prawda? :-)
Dziesiątka była kolejnym punktem nad strumykiem - najwyraźniej autor trasy przewidział upały i chciał dać nam możliwość ochłody na trasie. Punkt niestety stał nie na tym przepuście co powinien, a do tego ścieżki były jakoś inaczej niż na rozjaśnieniu i chwilę łaziliśmy w te i we wte szukając lampionu. Tak łażąc spotkaliśmy Tomka K. z ekipą, który wykierował nas na właściwe miejsce.
A potem pognaliśmy prosto do szóstki z wodą. To znaczy nie tak zupełnie prosto, bo nas ciut na zachód zniosło i musieliśmy kawałek wracać asfaltem zamiast wyjść prosto na punkt. Ale co tam - grunt, że wreszcie doczekałam się chwili odpoczynku. Punkt wodny okazał się samoobsługowy, czyli pod wiatą stała pryzma butelek z wodą i każdy wlewał w siebie, w bukłak, w butelkę ile potrzebował. A woda była pyszna, bo zimna (w porównaniu do tej wygrzanej na plecach).

 W pierwszej kolejności podbiliśmy punkt, żeby nie zapomnieć o tym.
 
W nogach mieliśmy już okołu 28 kilometrów, a na mapie nie wyglądało to nawet na połowę.Coś ta pięćdziesiątka zapowiadała się znacznie dłuższa...

C.D.N.

poniedziałek, 23 lipca 2018

Ostatnie Grillowanie

Na niedzielę zostały ostatnie 3 etapy. To zawsze są takie najbardziej męczące etapy – po całym tym grillowaniu, błąkaniu się po nocy, bieganiu,  w niedzielny poranek gwałtownie spada entuzjazm wyruszenia na trasę. Ale Kicha to Kicha i trzeba się ruszyć.  Mapy w dłoń i nad jezioro.
Wreszcie był czas zobaczyć jezioro;-)
Początek znany z BnO. Problem pojawił się, gdy mapa przestała zgadzać się z terenem, ale pomnik przyrody był jeden jedyny w okolicy.
Miał być pomnik przyrody, ale jakiś taki pusty się ostał!
Także chwilę zeszło na poszukiwaniu  dwóch lidarowych dołków, a właściwie jednego z PK 95.  Problem pojawił się przy ostatnim lidarze z PK 93 i 92. Nijak wycinek nie pasował. Doszliśmy do wniosku, że może jednak się zlustrował? Coś wpisaliśmy ale bez przekonania. A nawet odchodząc  to z wręcz z pewnością, że wzięliśmy stowarzysza, ale nie chciało nam się już robić przebitki;-) Potem długo, długo asfaltem na tradycyjne samoobsługowe międzyetapie.

Obróciliśmy kartkę i ukazały nam się Pyszczaki. I to Kolorowobrzuche! Na szczęście Pyszczaki owe miały bliznę w postaci rowu lub drogi i szybko dało się je odpowiednio ustawić. Zostało tylko znaleźć właściwe punkty w terenie.  Asekuracyjnie podreptaliśmy na PK 107. Gdzieś w okolicy pojawiła się wesoła drużyna harcerzy z Mińska Mazowieckiego. Niby na trasie TO, ale ciągle kręcili się wokół nas.

Drugi wycinek to PK 113. Taki jeden z dołków w lesie, w jakimś tam oddaleniu od rowu-przewodnika. Po skomplikowanej nawigacji trafiliśmy na rów w odpowiednim miejscu (chyba), wyznaczyliśmy zlustrowany azymut, wyliczyliśmy przeskalowane parokroki i ruszyliśmy na poszukiwanie dołków. Dołki owszem pojawiły się, ale nie w takiej ilości co trzeba. Dobrą chwilę miotaliśmy się po lesie sprawdzając każdą dziurę. Był jeden lampion, ale w ewidentnie niewłaściwym dołku. Została nam jedna możliwość – gęstwina po drugiej stronie drogi. Nie zachęcała ona do wejścia ale cóż - trzeba. Był to strzał w dziesiątkę – znalazły się zaraz brakujące dołki i lampion!

Dalej było prosto – rowem (takim mniejszym rowem) i znaleźć odpowiednie dołki. Tu znowu spotykamy harcerzy – wyglądali chwilami na dość zagubionych szukając swoich dołków;-)
Da się przejść czy nie?
Potem w lesie odkryliśmy w lesie prefabrykowaną… wieżę. Ot, taki domek na nogach – chyba by było gdzie uciec przed szarżującym dzikiem;-)
Do mety – odmierzanie przecinek i nadrabianie kilometrów dla jedynego samotnego PK po drugiej stronie drogi.
Kolejny międzystart i ostatni „wypasiony” etap. Wypasiony, bo punktów całe zatrzęsienie, choć tylko we fragmentach mapy. I na koniec przebiegi inspirowane chyba Harpaganem czy innymi maratonami na orientację dla szybkobiegaczy. Zaczęliśmy od mapy historycznej i punktu na przecince – łatwizna. Potem drugi PK na mapie historycznej i tu zagwozdka. Kółeczko „na niczym”. Trochę tak na zachodnim zboczu niewielkiego obniżenia, ale żadnego innego charakterystycznego elementu brak! Wyskalowani, odmierzyliśmy odległość, było zbocze i był lampion. Spisaliśmy. Niestety w wynikach mamy Psa, choć (jak pokazuje tabela) w tak doborowym towarzystwie, że wygląda to na błąd budowniczego, a nie nasz!

Dalej zaczęły się schody, a  właściwie oczy. Oczy Man Pacyka. I plątanina ścieżko/przecinek, na tyle zagmatwana, że bez pocięcia mapy nie byliśmy pewni czy to ta, czy ta obok. Nożyczki w ruch i wszystko stało się jasne! No dobra jasne, tyle, że PK 125 stał tak jakby obok. Ale nie było nic lepszego więc zawierzyliśmy dobrym chęciom budowniczego. Dalej miotaliśmy się po oczach bo nie było szans na żadne sensowne przejście. Tu na szczęście żadnych wątpliwości gdzie co jest nie było.
Został teraz przeskok nad jezioro, punkt z dołka i dłuuugi powrót do bazy.
Ostatni PK nad jeziorem
Trochę czasu nam zeszło to nawet ciut podbiegaliśmy. I znowu punkty znane z pierwszej piątkowej dojściówki i piątkowego etapu.
W piątek tu pływały łabędzie
Tak to już jest na Grillokach, że ostatni etap często można robić „na pamięć”. Udało nam się nie zapomnieć o ostatnich PK przy bazie i szczęśliwie zdążyliśmy w czasie.
Po tylu atrakcjach uznaliśmy, że zasłużyliśmy na porządny niedzielny obiad i zamiast czekać w kolejce do grilla poszliśmy sobie do restauracji. Pyysznie było.

C.D.N.N
No dobra będzie filmik, ale za chwilę!

Wawel Cup - część piąta: Jak 4,5-kilometrową trasę przebiec w ponad dwie godziny. Poradnik specjalistki.

Minuty startowe na ostatni dzień mieliśmy przydzielone dopiero w sobotę wieczór, bo były uzależnione od dotychczasowych wyników. Ja dostałam 64-tą minutę, Tomek godzinę później. Minuta zerowa była o 10.00. Rano musieliśmy się spakować i wyprowadzić z kwatery, ale nie musieliśmy tego robić w pośpiechu.
W bazie zawodów jedną z atrakcji było gniazdo os, otoczone taśmami i opisane z każdej strony w różnych językach.

"Dobre osy, ale maja słabe nerwy"

Dojściówka na start miała ponad półtora kilometra i w przeciwnym kierunku niż się spodziewaliśmy, co znaczyło, że teren nie będzie się powtarzał z tym z dnia poprzedniego.
Tomek z nudów odprowadził mnie nawet kawałek, a potem wrócił do bazy, bo bez sensu czekać na starcie ponad godzinę.

Ruszamy na start.

Do pierwszego punktu był dłuuugi przebieg - najdłuższy ze wszystkich na trasie. Jeszcze stojąc w boksie startowym dowiedziałam się, że kółeczko z krzyżykiem w środku oznacza karpę, ja z kolei mogłam innym wytłumaczyć co to tajemnicze słowo znaczy. Bo kto dziś, poza leśnikami i orientantami, używa takiego wyrażenia?
Leciałam więc do tej karpy na azymut, bo uznałam, że po ścieżkach byłoby zbyt naokoło, zresztą chyba większość osób tak zrobiła, bo co chwilę kogoś spotykałam. Największy problem miałam z oszacowaniem odległości i nie wiedziałam - lecieć dalej, czy już czesać? W marszach to sobie człowiek wszystko wymierzy parokrokami, a tu wszystko na wyścigi jakby się paliło. Oczywiście, z ukształtowania terenu mniej więcej wiedziałam gdzie już jestem, ale bez przesady. W związku z tą nieokreślonością miejsca chwilę zajęło mi znalezienie lampionu i już na pierwszym punkcie miałam sporą stratę do prowadzących.
Dwójka była między dwoma skałami, a od jedynki trzeba było najpierw zbiec z górki, a potem wbiec na następną. W moim przypadku oczywiście w rachubę wchodziło jedynie wleźć mozolnie, a nie wbiec:-). Trójka była łatwa - w dół, azymut, pojedyncza skałka - trudno byłoby nie znaleźć. Na czwórkę (znowu na górce), o dziwo, wdrapałam się dość szybko, a idąc za innymi dotarłam do lampionu. Do piątki leciałam z Joanną, a potem myśląc, że wybrałam sprytniejszy wariant straciłam ją z oczu. I to był błąd. Żeby tylko błąd - to był WIELBŁĄD! Bo kiedy kolejny raz ją zobaczyłam podbijającą punkt, okazało się, że jesteśmy na siódemce, a nie szóstce. Jak mi się udało przelecieć szóstkę??? No jak?? Chyba musiałam być ślepa, czy co... Nie pozostało nic innego jak ustawić wsteczny azymut i wrócić po szóstkę. Wyglądało to na łatwiznę i myślałam, że raz, dwa wrócę po siódemkę, skoro już wiem gdzie jest. Tymczasem szóstki nigdzie nie było. Rozstąp się ziemio! Żeby prawie pojedynczej skałki w lesie nie znaleźć, wiedząc skąd się idzie i mając dobry kompas to dla mnie niewyobrażalne. Łaziłam po lesie już w coraz bardziej abstrakcyjnych kierunkach, szukałam to z jakimś facetem, to z dziewczyną, to sama. Żadna z napotkanych osób nie widziała lampionu o kodzie 56. Czary jakieś, czy co? W końcu zamotałam się tak bardzo, że kompletnie nie wiedziałam gdzie jestem. Tak to już mi się od bardzo dawna nie zdarzyło. Na dodatek przestali pojawiać się ludzie i powoli zaczynałam wpadać w panikę. W końcu usłyszałam, że ktoś się przedziera przez krzaki, pognałam więc w tamtym kierunku. Dopadłam człowieka nie patrząc czy leci na wynik, czy tylko dla satysfakcji i z pełnią dramatyzmu jęknęłam:
- Gdzie ja jestem???
Człowiek na szczęście wiedział gdzie jestem, bo tuż obok miał swój punkt i pokazał na mapie ciemnozieloną plamkę oddaloną od mojej szóstki o jakieś 150 metrów. Jak spod ziemi zmaterializowali się przy nas i inni zawodnicy i już razem znaleźliśmy ten nieszczęsny lampion 56. Wydawało mi się, że błąkałam się po lesie co najmniej z godzinę, a tymczasem cała akcja zajęła raptem pół godziny. Do siódemki trzymałam się grupy żeby znowu nie narobić głupot. Ósemkę i dziewiątkę jakimś cudem znalazłam (pewnie patrząc gdzie idą inni), a patrząc na mapę od razu wiedziałam, że dziesiątki nie ogarnę. Nie ma opcji! Miejsce było co prawda znajome, bo już tu byłam poprzedniego dnia, ale to nie miało żadnego znaczenia. Ja po każdych zawodach mam totalny reset i można mnie co godzinę puszczać w ten sam teren, a i tak się zgubię. Normalnie zerowa umiejętność zapamiętywania miejsc. Najwyraźniej mam agnozję przestrzenną.
Mimo, że nie widziałam większych szans na znalezienie dziesiątki postanowiłam przynajmniej spróbować. Oczywiście najpierw wlazłam między nie te skały co trzeba, a było to pod górę i przez tarninę. Jak już się zorientowałam, musiałam zejść niżej i znowu wspiąć się w kolejny prześwit. Oczywiście przedzierając się przez tarninę.  A potem czesałam, czesałam, czesałam... W tarninie oczywiście. Po jakimś czasie teren przeszukiwało już kilkanaście osób, przy czym z połowa szukała mojej dziesiątki, a połowa jakiegoś innego punktu. Ten drugi oczywiście od razu znalazłam. Tak mniej więcej wiedziałam gdzie powinno być moje 74, ale nie dało się dojść na azymut, no bo tarnina. Można było poruszać się jedynie wydrążonymi już korytarzami i liczyć na to, że jeden z nich doprowadzi tam, gdzie trzeba. To znaczy - można było na azymut, ale to już trzeba by mieć źle pod sufitem, żeby robić taką głupotę. Kiedy już traciłam nadzieję i szykowałam się do zejścia z trasy, niespodziewanie zauważyłam skitrany w krzakach strzępek tkaniny. Nooo, tak upychać lampion to trochę nie w porządku.
Na dziesiątce straciłam kolejne pół godziny i tym sposobem miałam już zagwarantowane ostatnie miejsce. Na szczęście akurat to nie miało dla mnie większego znaczenia, bo przecież na żadne tam wybitne osiągnięcia nie liczyłam przyjeżdżając na zawody. Raczej nastawiałam się na zabawę, ciekawe doświadczenia i mocne wrażenia, a już tych ostatnich to mi nie brakowało.
Pozostałe dwa punkty trasy to już przeleciałam za innymi, zresztą w porównaniu do dziesiątki, to były wręcz banalne. Poza przedzieraniem się przez gąszcz, w którym ukryto jedenastkę oczywiście :-).
Byłam pewna, że na mecie będzie już czekał Tomek, bo co prawda wybiegał jakąś godzinę po mnie, ale przecież tym razem chyba pobiłam rekord przebywania na trasie. Ale jednak nie. Na mecie oczekiwał tylko Krzysztof na Sylwię, która zresztą odebrała mi rekord trasy, bo była jeszcze godzinę dłużej niż ja i w ogóle nie zmieściła się w limicie. No i widzicie - nawet to mi nie wyszło :-(
Po biegu poszłam skorzystać z natrysków, jakie przygotowała nam straż pożarna - czyli wlazłam pod wodę z sikawki. O, jakie to było przyjemne. Lodowata woda zmyła ze mnie stres i wściekłość i wspomnienie punktu szóstego i dziesiątego zaczęło być już tylko śmieszne, a nie irytujące. A potem mogłam się już opalać oczekując na powrót Tomka.

Tempo! Tempo!

Radość z ukończenia biegu.

Potem zostaliśmy jeszcze na dekoracji zwycięzców żeby zobaczyć Małgosię K. na podium i wreszcie zaczęliśmy się zbierać do powrotu.
Rywalizacja na Wawel Cup poszła mi dziadowo, ale zabawę przez te pięć dni miałam przednią. Za rok koniecznie musimy to powtórzyć!

czwartek, 19 lipca 2018

Wakacje z duchami

Noc druga. Kolejka do startu, bo wszyscy rwali się na etapy nocne.
Ostatnie przygotowania
Co niektórzy nawet na trzy na raz! Tak to jest, gdy w piątek się bumeluje;-) Znowu dłuuugaśna dojściówka – 4,5 km w obie strony przy etapie o nominalnej długości 4 km. Twardo postanowiliśmy iść piechotą – bo trzeba gdzieś kilometry wychodzić. Pozwoliło to na wcześniejsze wyjście, przed oficjalną godziną startu.
Zaraz po starcie dopadliśmy Tomka Gronaua, który tasował swoje mapy (a miał ich sporo: 3 etapy nocne + 2 dojściówki). Uświadomiliśmy go, że trzeba „iść w lewo” i wyruszyliśmy razem na pierwszy PK z dojściówki.
Z Tomkiem G. szukamy PK na dojściówce
Dalej Tomek odbił w lewo na etap podwójny, a my poszliśmy dobrze znaną drogą z pierwszej piątkowej dojściówki na start etapu #012 czyli po naszemu nr 8. W oddali świecił księżyc (prawie pełnia), a w lesie straszyły duchy. Przed nami widać było grupę harcerzy Damiana, co chwila wyprzedzały nas samochody kolejnych zespołów.
Zapowiada się noc z duchami;-)
Mapa wydawała się „ludzka”. Dwa zestawy letnich duszków w trochę innej skali, ale nakładające się na siebie wyraźnie charakterystycznymi elementami. Na dojściówkę/zejściówkę był przewidziany czas 55 minut, ale okazało się że droga „tam” zajęła nam dobre 40 minut. I jak tu ma być sprawiedliwie? Bądź co bądź, po drodze trzeba czesać transformatory lub lampiony! Na przyszłość poprosimy więcej czasu na takie maratony!
Poszliśmy zbierać duchy w prawo. Przy granicy lasu natknęliśmy się na D.M. i M.P. niepewnych czy tu powinien być punkt. A powinien, więc wbiliśmy i poszliśmy dalej. Początek wyglądał prosto – drogi się zgadzały, orto sporo podpowiadało, a na horyzoncie było widać światła latarek, więc nie czuliśmy się samotni. Pierwsza poważna decyzja po zaliczeniu PK 151 – kolejny PK 154 jest blisko, ale za gęstym młodnikiem. Można obejść, ale daleko. Ruszamy zatem przez gąszcz i włączamy kamerkę – powinien z tego wyjść niezły horror! Widoczność zerowa.
Droga na PK 154
Pod nogami wądoły. Ale jakoś się udaje przeczołgać i idealnie trafić na punkt. I nawet lepiej, bo przecinka, ta którą można było obejść, dość niewyraźna i można było ja przeoczyć obchodząc młodnik.
Kierunek na PK 142, a potem 144. 144 autor ręcznie na mapie przesunął. Wkrótce wyjaśnia się czemu – drogę przegradza płot – pierwotnie PK wychodził w ogrodzonym obszarze. Sęk w tym, że płot przegradza drogę, przy której powinien być kolejny PK. Zostaje obejść ogrodzony obszar drogą „prawie równoległą”. Zaraz okazuje się, że płot ciągnie się i ciągnie. Strasznie daleko. Wreszcie się kończy, a nasze liczenie parokroków wskazuje, że czas odbić w prawo.  Oczywiście na kierunku marszu wyrasta… kolejny młodnik. Zbyt duży by warto było go obejść. Na szczęście bardziej przebieżny. Przebijamy się i znajdujemy ślad drogi, którą mieliśmy iść pierwotnie. Zostaje znaleźć właściwy lampion. Wyjątkowo okazuje się, że tu akurat budowniczy lampionów nie poskąpił. Nadmiar lampionów oznacza i nadmiar uczestników, którzy krążą w koło i zastanawiają się, który lampion lepszy. Przy średnio aktualnej mapie zostaje przejść się kawałek i dokładnie namierzyć.
Teraz przed nami dwa kolejne punkty – jeden z ortofotoducha (łatwizna) drugi z ducha zdezaktualizowanego. Dodatkowo dowiadujemy się, że lampion leży zerwany. Zostaje namierzać się na odległości. Znajdujemy lampion i koszulkę – dla ułatwienia następnym wieszamy go gdzie być powinien.

lampion przed reanimacją
Następny zdezaktualizowany duch znowu daje lekką zagadkę. Nie zgadza się przebieg dróg, a i lasy podrosły, więc w nocy ciężko na oko ocenić gdzie jest właściwa granica kultur. Znowu mierzymy odległość i znajdujemy lampion tam, gdzie być powinien. Szkoda tylko, że nie ma w terenie drogi, która by skróciła przebieg na ostatnie duszki. Idziemy naokoło. Właściwie podbiegamy, by oderwać się od krakowskiej konkurencji.
Gdzieś w lesie
 I czasu zaczyna być niedużo (pamiętajmy o zejściówce, na którą zostało coś mało czasu). Nauczeni doświadczeniem mierzymy parokroki i zaliczamy ostatnie dwa PK. Czasu jest na styk, więc ruszamy biegiem do bazy. Mamy całkiem dobre tempo, więc końcówkę pokonujemy już spokojnym marszem. Oddajemy karty i czas wypocząć przed kolejnym męczącym dniem – na niedzielę został nam etap potrójny! Wracając spotkamy Ciastka, który dopiero wyrusza na kolejny (chyba trzeci) etap nocny, a w bazie Przemek szykuje się na kolejny etap rowerowy. Ci to mają zdrowie!!!

C.D.N.