czwartek, 27 lipca 2017

Połówkowy ZetPeK

W pierwotnej wersji treningów na ZPK-ach miało być 44. Takie Klubowe 44 (dla niezorientowanych KInO Stowarzysze to koło nr 44 przy OM PTTK). Bo sztuką wydawało się 44 razy pobiegać po właściwie niezbyt wielkim terenie osłupkowanym przez stałe trasy na orientację.
Pierwsze spotkania były z założenia nocne – słupki nie świecą się z daleka, nie wystają ponad dołki – trzeba dokładnie było znaleźć miejsce wskazane na mapie, a nie wyglądać pomarańczowo białego elementu z daleka. Do tego sławetne dziki płoszące uczestników, śnieg i mróz. Teraz mamy pełnię lata, upał i pomimo startu po 19-stej biegamy za dnia.
ZPK44#22 zgromadził na starcie 10 osób. Miało być 12, ale jedna zaspała, a drugą wchłonęły macki korporacji. Z „nowych” pojawił się Tomek G. oraz po raz pierwszy udało się dotrzeć Zuzannie.
Ostatnio straty są bardzo „rozgadane”. Wszyscy stoją z mapami i zamiast ruszać do lasu gadają i plotkują. A potem wracają o zmroku – czyżby tęsknota za bieganiem nocnym?
Pierwszy w las poszedł chyba Krzysztof, potem pobiegł Andrzej, a najdłużej na starcie plotkował Tomek. Większość wybrała wariant północny, nie zdając sobie sprawy, że ścieżka na mapie nie istnieje i trzeba przedzierać się przez krzaki, ciernie i zwały gałęzi, a potem w drodze na następny punkt pokonać całkiem szeroki kanałek. I sprawę utrudniała mapa niepełna z wyciętymi paskami ukrywającymi newralgiczne miejsca, takie jak przeprawy. My jak zwykle ruszyliśmy ostatni. Wkrótce łyknęliśmy Zuzię, która skręciła za wcześnie w ślepą uliczkę. Może skręciła nie w tą drogę co trzeba, ale wyglądała świetnie – muszę sobie kupić kiedyś takie buty jak jej i schudnąć, by wyglądać jak rasowy biegacz!
Przedzierając się przez krzaki w kierunku PK 401 (nawigowała Barbara, bo ja stawiałem punkty, więc znałem „lepsze dojścia” i robiłem tylko za balast biegowy)  zobaczyliśmy niezapomniany obrazek, jak to „dupoślizgiem” po brzozie przerzuconej nad kanałkiem prześlizguje się Ula - niczym na jakiś rajdzie przygodowym;-) Także Bosy szykował się do sforsowania tu kanałku. Po podbiciu punktu Barbara poprowadziła jednak wzdłuż kanałku (słusznie) wnioskując z przebiegu dróg „wyciętych” z mapy, że na jakiś mostek przed kolejnym PK 125 natrafimy.  I to była słuszna decyzja – komfortowo przeszliśmy po niewielkiej kładce, a chwilę dalej był już całkiem porządny mostek. Dobiegając do słupka 125 widzieliśmy grupkę czeszącą las stanowczo za wcześnie. Słupek ma być przy ścieżce, a nie „nie wiadomo gdzie”, więc minęliśmy ich i dopadliśmy pierwsi perforatora. Gdy biegliśmy do PK 115 usłyszeliśmy zbliżające się do nas Sapanie. Takie przez wielkie „S” , mniej więcej odgłos jak rozpędzona lokomotywa. Na szczęście był to tylko Bosy, który trenował sprint. Chcieliśmy z nim pokonwersować (bo my biegamy takim tempem „na 50 km”, aby spokojnie rozmawiać w czasie biegu), ale coś Bosemu nie szło formułowanie zrozumiałych zdań. Wkrótce pobiegł przodem. Oczywiście do słupka ostatni kawałek skróciliśmy na azymut przez doskonale przebieżny las i po chwili znowu z tyłu słyszeliśmy doganiające nas sapanie. Sytuacja z sapaniem powtarzała się co punkt – podbijaliśmy pierwsi, ruszaliśmy, a po krótszym lub dłuższym czasie doganiał na Bartek. Tak do PK 400. Tu spotkaliśmy Krzysztofa podbiegającego w przeciwnym kierunku, a Bartek zaplątał się gdzieś poważniej w krzakach szukając lampionu. Utraciliśmy z konkurencją na dłużej kontakt wzrokowy i dźwiękowy, na chwilę spotykając się przy dołku z lampionem 402, ale PK 403 podbijając w samotności. Drogę na przedostatni PK 39 przebiegliśmy i musieliśmy się cofnąć – tu znowu usłyszeliśmy Bartka, który niezrażony pobiegł dalej (chyba także myślał, że to za wcześnie albo szukał zupełnie innego PK). Widomo, że przy naszym tempie spokojnie mamy siły na finisz, więc z ostatniego PK 39 spieszyliśmy się na metę, by nie przekroczyć 60 minut i Bosy nie miał szans nas dogonić.
Na mecie już ktoś był, dobiegł niedługo po nas Mariusz i Ula, ale my szybko zwinęliśmy się na imprezę imieninowa  naszej klubowej Anny - ja wskoczyłem w Malusia, a Barbara tradycyjnie na rower i ruszyliśmy w drogę do miejsca gdzie rowerzystom serwują wysokoprocentową laktozę;-). Z auta widziałam dobiegającego Bosego – długo mu zeszło na ostatnich PK.
Kolejny ZPK, pewnie za tydzień (trening przed Orientiadą) może już będzie pierwszym tego lata, który dla biegających skończy się „po zmroku”.
A tak biegaliśmy link do tracka

wtorek, 25 lipca 2017

Wakacyjne Serce z Lampionem i grzybami

Z Jatki wróciliśmy po północy, a rano wybieraliśmy się na dwuetapowe Serce z Lampionem. Na szczęście rano tym razem oznaczało godzinę jedenastą. Mimo, że był to TMWiM zdecydowałam się iść na TP, czyli do klasyfikacji nic mi się nie zaliczało. Na TU pewnie poszłabym z Darkiem, po drodze bardziej bym przeszkadzała niż pomagała i byłby przeze mnie bez szans, a z drugiej strony Agata nie miała z kim iść na TP, a samej to nudno. Jeszcze na Jatce odpytałam autora trasy (też brał udział) jakie będą etapy i zarzekał się, że łatwe, z pełną mapą. Zapomniał tylko dodać, że pioruńsko długie. Wymiękłam już na starcie czytając, że etap ma 5 km, co w praktyce oznacza jakieś 6-7. I do tego dwadzieścia PK. Dwadzieścia! Prawdą było jedynie to, że mapa pełna  i łatwa.
Zaczęłyśmy pod prąd, czyli od PK 20. Nawigowałyśmy obie, ale tylko do pierwszego grzyba. Od PK 19 ja szukałam punktów, Agata grzybów. Z PK 17 na PK 16 postanowiłam poprowadzić na azymut. Co prawda jak na azymut, to odległość była tak na granicy możliwości wyjścia na punkt, ale ostatnio zawsze mi się udawało, więc dlaczego tym razem miałoby być inaczej. A tymczasem chała. Wyszłyśmy nie wiadomo gdzie (to znaczy mniej więcej to wiadomo, ale nie tak szczegółowo jak chciałam) i po obleceniu najbliższej okolicy nie pozostało nic innego jak spaść do ścieżki i namierzyć się od nowa. Ale obciach. Tym razem wyszłyśmy idealnie na punkt.
PK 15 miał być koło ogrodzenia w lesie. Wypatrywałam jakichś żerdek albo betonowych słupów i gdyby nie Andrzej K., w życiu bym nie wymyśliła, że ogrodzenie jest tak ażurowe i delikatne, że zupełnie niewidzialne. Przeszłyśmy koło niego, nie zauważając go.
Na PK 12 lampion wisiał jakoś nie bardzo. Tezety wbiły bepeka, a ja odmierzyłam się jeszcze od drugiej ścieżki. Od tej stał dobrze. Najwyraźniej mapa w tym miejscu była coś źle narysowana, bo od jednej strony się zgadzało, od drugiej za nic w świecie.
Przy kolejnych punktach coraz mniejszą uwagę zwracałyśmy na mapę, a coraz większą na powiększającą się kolekcję grzybów i nie wiem jakim cudem odnajdowałyśmy kolejne PK. Nie wykluczam, że trafiły się i stowarzysze, bo dokładność stała się nagle jakby drugorzędna. Ponieważ nie miałyśmy do czego zbierać grzybów, wywaliłyśmy obie mapy z koszulek i cud, że przy okazji nie wywaliłyśmy map. Na metę wróciłyśmy z całkiem obfitym plonem, a ja dodatkowo ledwo żywa.
Drugi etap miał mieć "tylko" cztery kilometry i aż jeden wycinek do dopasowania. Znowu poszłyśmy pod prąd, bo nam już chyba weszło w nawyk, ale widziałyśmy, że kilka osób też tak zrobiło. Już przy trzecim z kolei punkcie miałam dosyć - zrobiło się gorąco i duszno. Taka Jatka bis. Przy PK 11 miałam ochotę wrócić na metę, bo wiodła na nią porządna prościutka droga. Z drugiej strony szkoda było wracać, bo grzyby. Co prawda na tym etapie było ich jakby trochę mniej, ale jednak wciąż były. I co? Miałyśmy je tak zostawić? W życiu! PK 7 nie mogłyśmy znaleźć. To znaczy miejsce znalazłyśmy, ale lampionu nie. I jak tylko wpisałam w kartę BPK, Agata wyczesała lampion. No co za złośliwość rzeczy martwych!

Z PK 4, 5, 6 zrezygnowałyśmy. Żadna z nas już nie miała siły, a do mety był kawał drogi. Na szczęście druga część trasy obfitowała w grzyby i wypatrywanie ich w poszyciu odwracało naszą uwagę od zmęczenia i bolących nóg.
Kiedy skończyłyśmy wreszcie etap, meta już się zwijała, ale Tomka tradycyjnie jeszcze nie było. Miałyśmy czas na uporządkowanie naszych zbiorów, czyli powyciąganie z koszulek po mapach i z plecaka oraz oszacowanie, które są jadalne, a które od razu nas zabiją:-)
Agata oddała swoją książeczkę do weryfikacji i od wczoraj może się chwalić małą srebrna odznaką InO.

Wściekle gorąca Jatka

Wyjazd na Jatkę odbył się w sposób ustalony tradycją: spotkanie pod Instytutem, TRInO i pizza. Tym razem z trin wybraliśmy Wąchock - tak żeby było śmieszniej jak może spotkamy sołtysa.

Pogoda co prawda początkowo była mało sprzyjająca zwiedzaniu, bo padało i po pierwsze punkty robiliśmy szybkie wypady z samochodu, ale prognozy mówiły, że po siedemnastej ma się przejaśnić. Postanowiliśmy więc najpierw zjeść, a potem robić resztę trasy (jak pogoda pozwoli) już pieszo.
Faktycznie przestało padać (prawie całkiem) i mogliśmy zaliczyć przyjemny spacer. Potem, w Jędrzejowie, zrobiliśmy zakupy spożywczo-rekreacyjne i pojechaliśmy już bezpośrednio do bazy.
Jak przystało na speców od orientacji, zgubiliśmy się u celu podróży i nie mogliśmy trafić do szkoły. Za to mieliśmy okazję zwiedzenia okolicy i nawet trochę rozglądaliśmy się za lampionami, żeby ewentualnie mieć łatwiej następnego dnia. Niestety, jakoś na żaden nie natrafiliśmy.
W bazie było już sporo uczestników, ale nie na tyle, żeby nie znaleźć porządnej miejscówki na sali gimnastycznej i nawet na dwa materace się załapaliśmy. Pobraliśmy nasze pakiety startowe, organizatorzy pokazali gdzie co jest i z czego można (i należy) korzystać  i tak się od razu poczułam zaopiekowana. Niby ci organizatorzy żadnych cudów nie robili, a jakoś tak biła od nich życzliwość i zaangażowanie w to, co robią. To mi tak bardzo kontrastowało z Jaszczurem, gdzie każdy radził sobie sam, pakietów nie było, a organizator sprawiał wrażenie wyluzowanego do maksimum.
Wieczór spędziliśmy na integracji i rozmowach o biegach, marszach i maratonach na orientację. Czyli bardzo fachowo i branżowo. Tak było sympatycznie, że mało nie zapomniałam pójść spać, a przecież następnego dnia trzeba było mieć siłę na długi spacer.
Sobota zapowiadała się gorąca, a przynajmniej wszystkie prognozy pogody tak straszyły. Ponieważ ja źle znoszę gorąco, a chodzenie pod górkę mnie dobija, więc od razu założyłam, że idę tylko tyle ile dam radę i ani kroku więcej. Choćby mnie organizatorzy mieli zwieźć samochodem (wiem, że obciach). Ustaliłam z Krzysztofem, że jak wymięknę to rozłączamy się i każde idzie w swoim tempie.
Start nie odbywał się z bazy, tylko jakieś dwieście metrów od niej. Najpierw odprowadziliśmy na start (ale tylko wzrokiem) naszych pięćdziesiątkowiczów, czyli Barbarę z Tomkiem i Agnieszkę z Michałem. My startowaliśmy godzinę po nich. Ponieważ nie mogliśmy już wysiedzieć w bazie, więc na miejsce startu wyszliśmy trochę wcześniej, dzięki czemu mogliśmy zobaczyć start rowerzystów. W końcu nadeszła nasza kolej. Pobraliśmy mapy, ustaliliśmy kolejność zaliczania punktów, odbyło się wspólne odliczanie do startu i poooooszliiii....
Zaczęliśmy od PK 22. Na punkt szła nas spora grupa, ale zanim doszliśmy na miejsce utworzyły się podgrupy oraz jednostki atakujące w pojedynkę. Jeden taki jednostek zasuwał przed nami i przecierał szlak. Ponieważ nie znaliśmy zdolności nawigacyjnych jednostka,  na wszelki wypadek nie sugerowaliśmy się tym gdzie idzie, tylko pilnie patrzyliśmy w nasze mapy. Do punktu teoretycznie można było pójść skrótem od asfaltu, ale praktycznie po drodze najpierw było pole zboża, a potem pasy jakichś krzaków wyglądające na nieprzechodnie. Wszyscy karnie nadłożyli drogi i doszli drogami. Do PK 16 prawie cały czas asfaltem. U celu czekał piękny drewniany kościółek. Ja już byłam wykończona żarem lejącym się na moją głowę z góry i niestety bardziej byłam zainteresowana wodą, cieniem i możliwością przycupnięcia na chwilę niż podziwianiem zabytku. Rzuciłam tylko okiem do środka, ale obejść dookoła już mi się nie chciało. Teraz żałuję.
Do PK 19 wreszcie poszliśmy polami i przynajmniej nie biło żarem od spodu, a nawet chwilami były lekkie przeciągi. Ponieważ Krzysztof chciał potrenować bieganie pod górkę, miał wreszcie okazję się wykazać, bo po asfalcie jakoś nie chciał.  Już miałam nadzieję, że pobiegnie sobie i zapomni o mnie i będę mogła dalej wlec się krok za krokiem, ale nie. Czekał na mnie i nie zostało mi nic innego jak sprężyć się i zasuwać ile sił w nogach.  Bo wiecie - leźć samemu powoli, to jednak inaczej niż iść z kimś i mieć wyrzuty sumienia, że się opóźnia i psuje komuś wynik. Na dziewiętnastce czekały na nas baniaki z wodą, więc napiłam się ile wlazło, uzupełniłam wodą wszystkie posiadane pojemniki, nalałam do czapki i za koszulkę i poszliśmy dalej.


W drodze na osiemnastkę tak zasuwaliśmy, że udało nam się wyprzedzić męsko-męską ekipę, aczkolwiek - nie powiem - kosztowało mnie to trochę wysiłku. Ale za to jaka satysfakcja. Kiedy byliśmy już blisko osiemnastki, zauważyliśmy, że wzdłuż strumyka, na którym miał być punkt, błąka się grupa uczestników, w tym jednostek, którego od samego startu mieliśmy na horyzoncie. Punkt opisany był jako betonowa przegroda na rzece i wydawało mi się, że niemożliwością jest przegapienie czegoś takiego. A jednak. Minęliśmy przegrodę i choć czuliśmy, że już jesteśmy za daleko, jakoś tak ciągnęliśmy w stronę grupy, no bo skoro wszyscy szukają dalej, to może coś jest na rzeczy? W końcu postanowiliśmy wrócić do zakrętu ścieżki przeczesując po drodze zarośnięty strumyk, z tym, że Krzysztof przedarł się na drugą stronę i wypatrywał stamtąd. I faktycznie, po chwili, od drugiej strony zauważył lampion. Trochę czasu na tej przegrodzie straciliśmy, zmarnowało się nasze przeganianie konkurencji, ale z kolei my dogoniliśmy jednostka.
Z 18 do 24 było w pieron pod górę. Namówiłam Krzysztofa żeby znowu sobie pobiegł i znowu miałam nadzieję, że mnie zostawi i z rozpędu poleci dalej, na kolejne punkty. I znowu się zawiodłam. Szłam sobie powolutku, noga za nogą, a jak w końcu wylazłam na górę zobaczyłam, że wciąż stoi przy kurhanie. No co za uparty człowiek! Okazało się jednak, że to nie upór, tylko zgroza tak go wmurowała w miejsce. Krzysztof zgubił kartę startową! Ponieważ organizator brał taką opcję pod uwagę, było ustalone, żeby punkty odbijać na mapie, bo zagubioną kartę może znaleźć inny uczestnik i donieść na metę. Mimo to, zrobiło się trochę smętnie. Na pocieszenie przy punkcie znowu czekała na nas woda, więc zrobiliśmy krótki postój, żeby uzupełnić zapasy, coś przekąsić i mieć czas otrząsnąć się po stracie karty. Z tego wszystkiego Krzysztof nawet na mapie zapomniał się podbić i musiał wracać jak już uszliśmy trochę na kolejny punkt. Ja w tym czasie postanowiłam pognać do przodu, żeby nie robić za hamulcowego, a że droga prowadziła wyjątkowo w dół, więc fajnie się biegło. Na dole, już blisko asfaltu natknęłam się na ekipę organizatorską, która samochodowo robiła inspekcję trasy, w myśl zasady, że pańskie oko konia tuczy. Pocieszyli mnie, że do punktu żywieniowego już stosunkowo niedaleko, a tam czeka na nas basen z zimną wodą i kurtyna wodna. Wobec takiej perspektywy zdusiłam w sobie chęć zabrania się z organizatorami do bazy, choć było to bardzo kuszące, aczkolwiek nie wiem czy realne, bo bynajmniej nie proponowali podwózki:-)
PK 28 miał być na ogrodzeniu cegielni. Można było tam dojść asfaltem, albo próbować  wcześniej 
się jakoś przedostać wzdłuż ogrodzenia. Niby była jakaś droga w słusznym kierunku jeszcze przed asfaltem, ale bo to wiadomo czy nie kończyła się na stodole gospodarza? Po Jaszczurze miałam lęki przed skracaniem drogi. Zeszłam więc na asfalt i tam poczekałam na Krzysztofa. Okazało się, że aby dojść do punktu, trzeba było okrążyć pół wsi i nadłożyć najmarniej z kilometr, a jak potem się dowiedziałam, droga, którą beztrosko zlekceważyłam, dawała spory skrót. Za to w ramach rekompensaty spotkaliśmy Barbarę i Tomka, którzy też mieli ten sam punkt. Tomek twierdzi, że ledwo nas dogonili, bo tak zasuwaliśmy. No nie wiem - mi się wydawało, że lezę już ostatkiem, ale faktycznie wciąż usiłowałam nadążyć za Krzysztofem.
Kolejnym punktem miała już być upragniona remiza strażacka z wodą do picia, polewania i pływania - jak kto sobie życzy. Większość trasy od cegielni do remizy wiodła asfaltem i znowu pod górę. Ja nie wiem jak organizatorom udało się tak zbudować trasę, żeby ciągle było tylko pod górę, a jedynie raz w dół. Przecież to przeczy wszelkim prawom przyrody i zdrowemu rozsądkowi!
Jakoś doczłapałam. Na widok kurtyny wodnej nawet znacząco przyspieszyłam kroku i z rozkoszą stanęłam w strumieniu wody. Pełna ekstaza! Miałam jeszcze ochotę wskoczyć sobie do basenu, ale ponieważ wszystkie te atrakcje były w ramach ogólnego limitu czasu, więc szkoda było cennych minut. Gdyby był czas-stop, to na pewno w basenie byłoby pełno. Zdecydowaliśmy się za to na żurek i ciastka oraz kolejny natrysk pod wężem już przy wyjściu w dalszą trasę. Muszę powiedzieć, że wykorzystanie straży pożarnej było genialnym posunięciem, powiedziałabym wręcz - ratującym życie wielu uczestnikom, a już na pewno mi. Kiedy ruszyłam taka doszczętnie przemoczona i zawiał lekki wiaterek, pierwszy raz tego dnia poczułam prawdziwy chłód. Taki do gęsiej skórki. Cudowne uczucie!
Po punkcie żywieniowym mieliśmy do zrobienia jeszcze tylko trzy PK - 30, 29 i 26. To była bardzo komfortowa sytuacja i aż wykrzesałam z siebie nowe siły. Na trzydziestkę szliśmy polami, więc było bardzo przyjemnie. Trochę ścięliśmy drogę idąc przez łan pszenicy, ale tylko po śladach traktora i w ogóle staraliśmy się niemal lewitować nad kłosami. Do samego lampionu była już wydeptana szeroka autostrada i nawet nie trzeba było patrzeć w mapę, żeby trafić. Na 29 znowu sporo asfaltu i chyba to tam robiliśmy za gwiazdy filmowe, tzn, daliśmy się filmować organizatorom jak ładnie maszerujemy:-) A może to było w całkiem innym miejscu? Przed 29 już z daleka widzieliśmy z której kępki drzew wychodzi poprzedzający nas cała drogę jednostek, ale dla przyzwoitości zmierzyliśmy odległość od  odchodzącej w bok  ścieżki do punktu i zgodziło się idealnie. A kilkadziesiąt (albo może i więcej) metrów za punktem znowu zobaczyliśmy jednostka (jak się potem okazało jednostkiem był kolega Dariusz) zastygłego w pozie żony Lota. Był kolejną ofiarą zagubionej karty startowej. Potem dowiedzieliśmy się, że wrócił po nią i nawet znalazł, ale na metę dotarł już po nas. Nie da się jednak ukryć, że przez całą drogę nie byliśmy w stanie go dogonić, mimo, że nieustannie majaczył nam na horyzoncie.
Został nam jeszcze jeden jedyny punkt i niestety droga do niego wiodła nie dość, że asfaltem, to jeszcze pod górę. Gdyby nie wizja końca tej udręki, to chyba siadłabym na środku drogi i rozpłakała się. Parę drzew na krawędzi uskoku (jak głosił opis) zobaczyliśmy już z daleka. To znaczy drzew - tak, uskoku - nie. Najkrótszą drogę do drzew przegradzał nam łan pszenicy i tylko w jego części były ślady po traktorze. Wykorzystaliśmy je, ale dalej już wiódł ślad chyba po zającu albo innym jatkowiczu, bo taki ledwo widoczny był. W akcie desperacji przeszliśmy, starając się nie spowodować większych szkód. Z powrotem wyleźliśmy już miedzą, a przy asfalcie spotkaliśmy rowerzystów, którzy w swej naiwności planowali pod punkt podjechać rowerem. Powodzenia!
Do bazy, o dziwo, było w dół. No, ale w końcu skoro wciąż szliśmy pod górę, to gdzieś trzeba było wytracić tę wysokość. Ostatnie metry nawet przebiegliśmy, bo wiecie - w razie gdyby ktoś filmował, czy zdjęcia robił. Akurat chyba nikt nie filmował i zdjęć nie robił i bieg się nam zmarnował. Na mecie dostaliśmy medale i piwo domowej roboty o wdzięcznej nazwie: "Zasłużone".
Po ok. 30 kilometrach wyglądam jak obraz nędzy i rozpaczy:

Od razu po zdjęciu butów i plecaków poszliśmy na obiad, bo po drodze jakoś nie wchodziły nam zabrane ze sobą kanapki, ciastka i orzeszki, a teraz wreszcie poczuliśmy głód. Kąpiel musiała poczekać na swoją kolej dopiero po naleśnikach i przepysznym cieście. A potem nastąpił tradycyjny sms od Tomka, że cola pilnie potrzebna do podtrzymania życia, więc ruszyliśmy do sklepu. Na szczęście było blisko, a w lodówkach stały różne napoje do wyboru. Zdążyliśmy z zakupami w ostatniej chwili, bo kiedy wróciliśmy do bazy Barbara i Tomek wydawali już ostatnie tchnienie i tylko cola mogła ich uratować.
Potem załapaliśmy się jeszcze na dekorację zwycięzców, w tym także Barbary, która tym razem jako jedyna z nas zdobyła trofeum - drugie miejsce wśród kobiet na TP 50.
Jeszcze tylko pamiątkowa fotka naszej wspaniałej czwórki (bo Chrumkający wciąż byli na trasie) i ruszyliśmy do domu. Za kilkanaście godzin wybieraliśmy się na kolejną imprezę - dwuetapowe "Wakacyjne Serce z Lampionem".



PS
Kartę Krzysztofa znalazłam po dwóch dniach w mojej mapie. Najwyraźniej podczas kilku akcji typu: "potrzymaj mi mapę" dokonaliśmy zamiany egzemplarzy i nie zwróciliśmy na to uwagi.

poniedziałek, 24 lipca 2017

Nazwa zobowiązuje!

Powoli docieram do okresu, gdy powielam swój start w kolejnej pięćdziesiątce. Powielam oczywiście po roku, w edycji 2017. Cała przygoda z 50-tkami zaczęła się od Orientiady, a tu kolejna edycja już za 2 tygodnie! Druga w kolejności była Jurajska Jatka – niestety w tym roku termin mi koliduje z czymś innym i zostaje „jej siostra” czyli Świętokrzyska Jatka. Nazwa prawie taka sama, organizatorzy właściwie także, ciut przesunięta lokalizacja, ale z mojego punktu zamieszkania odległość i kierunek bardzo zbliżone.
Nasza ekipa
Jak zwykle przedstartowe zbieranie ekipy (ostatnio reprezentacja Stowarzyszy jest liczna na wszelakich długodystansowych imprezach), przesuwanie terminu Wakacyjnego Serca z Lampionem (skoro kierownik imprezy oraz budowniczy części tras jadą na Jatkę w sobotę, Serce przeniesiono na niedzielę) i wyznaczanie jakie TRInO zaliczyć po drodze. I oczywiście liczne przedstartowe „przepychanki” z Hubertem „kto wygra”. Jak się okazało wygrała pogoda.  Przynajmniej z nami – ja jeszcze w upale nie podbiegałem – teraz wiem, że po płaskim nawet się daje, tylko lepiej lżejsze buty założyć, ale Barbara z założenia odmówiła biegania w upale. Na szczęście mieliśmy ukrytego asa w rękawie (a nawet dwa asy), ale o tym później.
Jak zwykle udało wyjechać się z Warszawy przed największymi korkami, ale co z tego, skoro ekspresówka do Radomia z powodu rozbudowy gwałtownie zmniejsza swoją przepustowość? Swoje i tak odstaliśmy. A w planie TRInO – niestety czasu starczyło na tylko jedno – odwiedziny u Sołtysa w Wąchocku. Odwiedziny i tradycyjna pizza.
Oczywiście na dojeździe do bazy zgubiliśmy się, a właściwie przejechaliśmy zjazd do miejscowości i wylądowaliśmy na wzniesieniu na południe od Czarnocina. Dalej już udało się trafić i znaleźć jedno z ostatnich miejsc parkingowych bezpośrednio przy szkole.
Wkrótce poczuliśmy się niczym gwiazdy filmowe – za każdym zakrętem na uczestników czaił się obrotny operator z dłuuugim kierunkowym mikrofonem na aparacie i filmował z ukrycia.
Wkrótce do bazy dotarł główny konkurent – Hubert oraz reszta Stowarzyszonej ekipy. Na niebie gwiazdy i droga mleczna zapowiadały fajną pogodę na sobotę. Wręcz zbyt dobrze zapowiadały tę pogodę.
Sobota – tradycyjnie od rana rozdzwoniły się budziki. Nawet nie trzeba swojego nastawiać, zawsze jakąś godzinę przed świtem zadzwoni komórka jakiemuś rannemu ptaszkowi. Na zewnątrz Pogoda przez duże P. - pewnie ze 20 stopni już jest, a słonko świeci jak szalone. Trasa ma być po odkrytym i lekko pagórkowatym, więc szykuje się gorący dzień.
Odprawa i strat przy stawie w środku miasta. Tu zagaduje nas miejscowy kamerzysta. Bardzo chce coś podpowiedzieć i pomóc, więc wypytujemy go czy  PK 17 jest na terenie podmokłym, jak pokazuje mapa i czy liczne cieki to jakieś głębokie i szerokie rzeki. Okazuje się, że teren podmokły wysechł, a cieki mizerne – dobra nasza.
Na starcie - zdjęcie "pożyczone" z FB organizatora

Odliczanie do startu i ruszyliśmy.  Szybkobiegacze wyrwali od razu na starcie, a my wolno i spokojnie – wariant od północy. Lampion nr 26 ma stać tuż obok miejsca na górce, gdzie wczoraj zawracaliśmy. Zaczynając podejście pod górę w oddali widzimy Huberta, który już biegnie do następnego PK – ten to ma zdrowie! Pod górę wyprzedza nas PKŻ, para biegaczy  z Kielc „na krótko” (a wręcz na bardzo krótko) i dziewczyna w koszulce Biegu Rzeźnika, która się reflektuje, że pobiegła nie w tę stronę co chciała.
Do PK 29 podbiegamy z PKŻ. Para biegaczy nas wyprzedza stanowczo. Punkt opisany bardzo odkrywczo „brzeg strumienia”. Na mapie – punkt „na niczym” – gdzieś na cieku wodnym. Ponoć opisy doprecyzowują to, czego nie widać na mapie – tu „brzeg strumienia” nie wnosi czegoś odkrywczego. Choćby opis typu „kępa krzaków na N od strumienia” byłaby lepszy. Ja tam jestem przeciwny stawiania PK „na niczym”, a na pewno w okolicy kilkuset metrów można by znaleźć obiekt występujący na mapie, lub choćby do określenia w opisie!
Widzimy, że reszta biegnie dalej wzdłuż strumienia. Patrzymy na mapę, do PK 35 pasuje iść dokładnie na południe. Widzimy, że ktoś z tej strony nadchodzi, więc daje się przejść. Szybka decyzja i ruszamy samotnie w innym kierunku niż reszta.
Tu konieczne jest małe wtrącenie – widząc Huberta umykającego w siną dal, zastanawialiśmy się nad „wzięciem zakładnika” w postaci PKŻ i wykonaniem telefonu ze stanowczym żądaniem zwolnienia, ale po PK 29 PKŻ oddaliła się wzdłuż cieku szybkim biegiem  i nie mieliśmy szansy jej dogonić!
Szybko dochodzimy do lokalnego asfaltu, potem kolejne pole i jesteśmy przy przystanku zaznaczonym na mapie. Ktoś tam z lewej nadbiega (zdaje się, że był znacząco  przed nami na PK 26). Teraz pod górę, więc idziemy, ale z górki podbiegamy, pędem wyprzedza nas „Niebieski”. W Zięblicach skręt w lewo i szukamy kolejnego PK opisanego jako „brzeg strumienia”. Coś podejrzanie dużo w opisach tych „brzegów strumienia”. Szukamy lampionu nie na tym strumieniu – bo lampion stoi na rozwidleniu strumieni i taki być powinien opis. I to od strony, której mapa nie sugeruje. Ale co tam, wszystkie okoliczne krzaki przeczesaliśmy pomimo, że lampion wisiał „widokowo” przy głównej drodze.
Pierwotnie do PK 38 zastanawialiśmy się nad przebiegiem asfaltowym – okrążającym wzniesienie, ale zauważyliśmy, że „droga na skróty” wygląda całkiem porządnie.  Idziemy więc „na skróty”. Za nami podąża ten spotkany przed PK 35  „Niebieski” zawodnik (miał on jakieś problemy z mapą na skręcie w  Zięblicach, więc został za nami).
PK 38 to „brzeg stawu”. Idąc przez wieś widzimy grupkę  4 uczestników buszujących w jakimś zagłębieniu z roślinnością wodną po lewej. Ale stanowczo za blisko – staw miał być ze 300 m dalej, za ostatnimi zabudowaniami. Mijając ich dopytujemy się z uśmiecham czy znaleźli lampion:-) Ruszają za nami. I wyraźnie boją się nas wyprzedzić. A staw jest tam, gdzie miał być.
Do PK 37 jedyny kawałek przez las. Organizator coś mówił, że drogi w lesie się nie zgadzają. Na początku jest wyraźna droga, która zaczyna zanikać. Para biegaczy „ na krótko” wyraźnie puszcza nas przodem, a para chłopaków (także na krótko) próbuje lecieć gdzieś na azymut. My spokojnie idziemy/podbiegamy drogami – byle w dobrym kierunku i wkrótce wybiegamy na polanę przy leśniczówce. Wkrótce zza krzaków wypadają ci, co poszli na azymut. Teraz lecimy szukać drogi do PK 37. W założonej odległości jakoś nie widać nic zachęcającego. Ci „ na krótko” nie kwapią się wejść w krzaki. My wreszcie z Barbarą decydujemy się na desperacki krok i wchodzimy w pokrzywy. Musimy cofnąć się ze 200 m, a pokrzywy wyższe od nas. Ale co to za impreza bez pokrzyw? Dostrzegamy wreszcie staw i forsujemy strumyk – tradycyjnie jego brzeg postanawia wciągnąć mi buta – ale się nie daję! W okolicy, gdzie powinien być lampion docieramy razem z „krótkimi biegaczami”, ale w odróżnieniu od nich jesteśmy malowniczo poparzenia pokrzywami i oblepieni różnym zielonym świństwem. Chwilę trwa szukanie lampionu w miejscu opisanym „skraj mokradeł”.
PK 37 wymagał chwili szukania
Dalej prosta droga do punktu żywieniowego. Ciężko zabłądzić na asfalcie. Choć właściwie słonko tak dopieka, że udar słoneczny może się zdarzyć, a wtedy wszystko możliwe. Coś tam podbiegamy, choć idzie nam coraz gorzej.
Gdy dobiegamy do remizy wita nas… kurtyna wodna i basen. Barbara nagle ożywa i wpada w środek mgiełki rozpylanej przez strażaków, nie zważając na telefon, mapę i kartę startową. Ja ją w pełni rozumiem! Choć czemu ominęła basen?
Kurtyna wodna na PK 34

Żurek i woda!

Mokry buff trochę pomaga na upał
Żurek z kiełbaską wciągam ekspresowo,  bo trzeba jeszcze się ochłodzić, dolać wody do bidonu i żołądka. Ale trzeba ruszać dalej. Na liczniku coś koło 20 km, więc zostało jeszcze ze 30. A upał coraz gorszy. Za chwilę spotkamy idącego z naprzeciwka Marcina O. z trasy TP 25. Jakoś rześko nie biegnie wcale!
Przed nami PK 30 – znowu „brzeg strumienia” zamiast „rozwidlenia strumieni” – ech te opisy! Wracamy na PK 28 po drodze spotkamy Piotra K. z TP 50 idącego z naprzeciwka. Jest widać trochę przed nami, ale nie jakoś tak dużo i wcale szybko nie biegnie! Podpowiada nam, że Hubert „trochę nas wyprzedził”. My to wiemy i bez niego;-)
Doganiam Renatę z Krzysztofem
W Kolosach z daleka dostrzegam Moją Druga Połowę z Krzysztofem. Rzucam hasło „biegiem”. Udaje się ich dopaść, choć normalnie maszerują prędzej niż my! Razem idziemy na  PK 28. Okazuje się, że Krzysztof zgubił kartę startową gdzieś koło PK 18 – obiecujemy poszukać.
Krzysztof na PK 28 bez karty startowej

Renata na podejściu do PK 28
Na PK 24 pod górę i na skróty. Oj ciężko idzie! PK 24 to chyba najwyższy punkt na trasie z całkiem fajną panoramą. Przed kurhanem przygarniamy jakiś dwudziestopiątkowców wyraźnie ożywionych po wizycie w sklepie. Na PK 24 miała być woda,  ale  znajdujemy tylko puste butle.  Szkoda, bo izotonik  z plecaka zaczyna już nie smakować.
Widokowy PK 24
PK 27 widać w oddali. Zostaje do niego iść „na skróty” miedzami pomiędzy polami. Tu można zrobić ranking „po jakich polach najlepiej się chodzi”. Stanowczo odradzam ziemniaki (nierówno) i wysokie zboża (bo łapią za stopy).


Za to polecam cebulę (ale to będzie dopiero za chwilę). Wreszcie docieramy do PK 27. Rzut oka za plecy – ciągle widać kurhan z PK 24, ale gdyby iść w przeciwnym kierunku, pofałdowanie terenu skutecznie ukrywa przed wzorkiem granice pól – można łatwo się „wkopać” w jakieś mało przebieżne uprawy – my idąc z góry mieliśmy komfort oceny całej trasy i wyboru najlepszej drogi.
Kolej na PK 32 najbardziej oddalony na wschód. Pustostan. Tu także resztki wody – znaczy puste butelki z dwoma łykami wody. A szkoda, bo tu wyraźnie człowieka suszy. Na wyjściu z PK spotykamy znajomą parkę biegaczy „na krótko”.
Teraz przed nami najgorszy chyba przelot drogami (i pod górę) do PK 17 przy Wiślicy. Zero cienia, upał. Liczyliśmy na jakiś sklep w okolicy z zimną colą… a tu nic. Jakieś dwa zamknięte na głucho. I kolarze z trasy rowerowej przemykający tu i tam. Zastanawiałem się czy jakiegoś nie poprosić, by skoczył do sklepu po zimną colę. Przed PK 17 spotykamy jakąś dwójkę idącą z naprzeciwka, wyraźnie mająca już dość słońca. W takim tempie raczej w limicie się nie wyrobią!
PK 15 Jurków „Mostek nad drogą”. Mostek okazał się bardzo malowniczy i zaskakujący.
PK 15 - nad drogą "mostek" z lampionem


I oczywiście żadnego sklepu! A mi już zagotowały się podeszwy. Po Orientiadzie rok temu, gdzie totalnie odbiłem sobie podeszwy, zwykle tak koło 50 km zaczynam je czuć, a tu temperatura dołożyła, że dopadło mnie wcześniej. Dobra -  na Barbarę spadnie cała  odpowiedzialność za nawigację, a ja muszę chwilę powalczyć ze swoimi podeszwami.
Do PK 18 widzie jakaś droga niezaznaczona na mapie. Tzn. tylko do jakiegoś domu dokładnie na azymucie. W akcie desperacji idziemy do gospodarstwa z prośbą o „wiadro zimnej wody”. Dostajemy końcówkę węża z zimną wodą! Ile takiej wody można w siebie wlać? Hektolitry – aż chlupie w brzuchu! Także można polać głowę i wszystko, co się da!
Odświeżeni, przez pole cebuli (za pozwoleństwem właściciela) prosto do PK 18. Pola cebuli polecamy do szybkiego marszu!
Najwygodniejsza uprawa do przejścia to pole cebuli!


Selfie z cebulą - takiego zdjęcia nie może zabraknąć!
Tu chwilka poszukiwania ukrytego lampionu. Karty Krzysztofa nie znaleźliśmy.
PK 18 - miała być "betonowa przegroda na rzece", a jest metalowa!
Przed nami trzy ostatnie punkty. Niby powinno się ochładzać, a wrażenie takie jakby słońce przygrzewało coraz mocniej. W zasięg wzroku piechurów zero, ale co chwila pojawiają się jacyś rowerzyści. Na PK 19 znaleźliśmy zapasy wody! Szkoda, że nie było takiej ilości butli na PK 32.
Teraz długi przelot i ostatnie dwa PK. Żona sms-uje, że Hubert już na mecie na 2 miejscu. Odpytujemy Chrumkającą Ciemność jak im idzie w tym upale – są cztery PK za nami. Przed nami PK 20. Chwilę wcześniej drogowskaz „Czarnocin 2 km”. Niby tak blisko, a my musimy naokoło i jeszcze na jakąś górę iść. Takie drogowskazy są strasznie demotywujące! Do PK 20 idziemy troszkę naokoło od asfaltu i drogę przegradzają nam płoty i zabudowania. Na szczęście płot udaje się pokonać, ale musimy się cofnąć ze 100 metrów.
PK 21 widać z daleka. Znaczy widać górę, gdzie jest „drzewo pod szczytem”. Idziemy. Bo biegać to już nie idzie. Szczególnie pod górę. Wreszcie zdobywamy lampion. SMS do Żony żeby leciała do sklepu po zimną colę. Niby 2 km do mety, ale większość pod górę i z podbieganiem kiepsko. Gdyby nie było pod górę wyrobilibyśmy się przed 9-cioma godzinami, a tak finiszujemy z czasem 9:16. Oczywiście dopada nas kamera i inne takie. Ale marzymy tylko o chłodnym prysznicu. I obiedzie (jak to można się cieszyć, z niepodgrzanego obiadu!!!).
Medale i "Zasłużone" na mecie
Kobiece podium TP50
Barbara jak zwykle wskakuje na podium – miejsce 2 w K50. Wygrała ta dziewczyna z koszulką „Biegu Rzeźnika”, którą widzieliśmy na początku. PKŻ, z którą się ścigaliśmy na pierwszych PK, zaginęła – zanim wyjechaliśmy do domu dawała znać Hubertowi, że szuka PK18. Już bałem się, że zostaniemy posądzeni o jakieś likwidowanie konkurencji, czy co. Parki biegaczy „na krótko” także nie spotkaliśmy w bazie. Ogólnie 9 miejsce w open zajęliśmy. Jeszcze szybka dekoracja zwycięzców i uciekamy do domu – już za kilka godzin kolejna impreza przed nami! Wprawdzie  z Hubertem nie wygraliśmy, ale zrobił to nasz „as” ukryty w rękawie, czyli Mateusz :-). Miał jeszcze Robert wygrać, ale jemu coś nie poszło i jest niewiele przed nami.
Już w drodze powrotnej dostaliśmy informację, że Chrumkający zmieścili się w limicie bez 2 PK, a i PKŻ dotarła wreszcie na metę.
Jak widać „Jatka” w nazwie zobowiązuje i udało się jej mnie „zamęczyć”, a Barbarę „ugotować”. Liczyliśmy na czas poniżej 8 godzin, a  wyszło jak wyszło coś około 53 km.

Link do tracka:
 http://3drerun.worldofo.com/2d/index.php?idmult%5B%5D=-438725&idmult%5B%5D=-438726

czwartek, 20 lipca 2017

Przedjatkowy trening.

Ostatni trening przed Jatką. Oczywiście stowarzyszony i na zetpekach. Trasa dość długa, bo trochę ponad 6 km, ale na Jatce i tak mam mieć jakieś 27 z hakiem, więc nic nie marudziłam. Ponieważ było trochę za ciepło jak na moje potrzeby, więc od razu założyłam, że żadnych rekordów nie biję i robię tyle, ile dam radę.
Zaczęłam od PK 40, choć logiczniej byłoby od 400, ale jakoś mi umknął przy pierwszym spojrzeniu na mapę. Już w połowie odległości do czterdziestki poczułam, że flaczki, co to je zjadłam przed wyjściem, toczą zaciekły pojedynek z moimi flakami i jak niebezpieczne to było, może mnie zrozumieć tylko Darek M.  Nie było zmiłuj, musiałam zwolnić, bo od potrząsania brzuchem przy biegu było tylko gorzej. Już przy CZD dogonił i wyprzedził mnie Andrzej K. i jeszcze tylko zdążyłam zauważyć, w którym miejscu zagłębia się w lesie. Tam gdzie zniknął powinna być ścieżka, ale ponieważ nie było (a przynajmniej ja jej nie widziałam), pobiegłam dalej. Oczywiście pierwsza napotkana ścieżka nie była tą, której szukałam, ale do punktu doszłam sobie rowem. Rzut oka na mapę przypomniał mi o opuszczonym PK 400 i musiałam po niego odbić. Trasa w ogóle zaczęła mi się układać zakosami, bo na 44 na wschód, na 46 na zachód, ale na szczęście punkty łatwe do znalezienia.
Z 46 do 47 dość długi przebieg, bo prawie kilometr, ale za to nie musiałam pilnować odległości, bo punkt miał być tuż przed jeziorkiem i jakbym przeleciała, to jeziorko trudno przeoczyć. PK 45 okazał się tym, o którym jeszcze po drodze opowiadał mi Tomek, że przecudnej urody, w wysokich trawach i faktycznie tak było.  Szłam na niego na azymut i wyszłam idealnie na słupek.
Po 45 musiałam przebić się na drugą stronę dużej ulicy, bo trasa składała się z dwóch połączonych map i jedna mi się właśnie skończyła. W drodze do asfaltu spotkałam Mariusza G., który trasę robił w odwrotnym kierunku.
Druga część trasy była gęściej upakowana punktami i nie było długich przebiegów poza powrotem na metę. Zaczęłam od 123 i od razu natrafiłam na trudności - za nic nie mogłam się wbić we właściwą ścieżkę. Inna sprawa, że na mapie była narysowana jedna, a w terenie były trzy. W końcu ogarnęłam, a na punkcie spotkałam Anię, Barbarę i Tomka. Cieniasy - boją się biegać samodzielnie i muszą grupą. Na następny punkt ewidentnie biegli tam gdzie i ja planowałam, tylko jakby ciut szybciej. Nie mogłam do nich dołączyć, ani się z nimi ścigać, bo flaczki:-( Dogoniłam ich przy 122, bo trzem osobom to chwilę schodzi podbicie kart.
121 był punktem bezproblemowym, za to 119 mnie zmylił. Biegałam w tym terenie już kilka razy i zawsze, ale to zawsze gubię się na 119. Może dlatego, że na mapie punkt jest zaznaczony dwadzieścia metrów od gęstwiny, a w rzeczywistości stoi w zagajniku? Ale żeby być tam tyle razy i nie zapamiętać tego? 120 to charakterystyczne drzewo i były takie trzy obok siebie, ale słupek tylko przy jednym, co wyjaśniało sprawę.  124 prosty, a z niego bliziutko do 125. Bliziutko na mapie, bo okazało się, że słupek stoi po drugiej stronie strumyka, a strumyk za szeroki na moje możliwości. Gdyby to były zawody, to bez zastanawiania się przeszłabym przez wodę, ale tak bez powodu to szkoda nowych butów. Szczególnie, że miałyby tylko dzień na porządne wyschnięcie. Postanowiłam lecieć na mostek, bo poza wszystkim dodatkowe metry to doskonała okazja do spalenia kalorii. Na ostatnim punkcie - 126 dogonił mnie Krzysztof i razem wróciliśmy na metę. Prawdę mówiąc planowałam raczej dojść na nią niż dobiec, ale co mnie będzie każdy wyprzedzał - sprężyłam się i dobiegłam. Pot lał się ze mnie obficie i od czubka głowy do stóp byłam cała mokra. I w sumie nic dziwnego, bo jak się potem okazało zrobiłam ponad 10 kilometrów! I nawet te legendarne endorfiny się pojawiły - przynajmniej z pięć ich było.
Do soboty już nie biegam - leżę do góry brzuchem i regeneruję człowieka.



poniedziałek, 17 lipca 2017

Wokół PeKiNu

TRInO. Zrobiliśmy sobie w niedzielę TRInO w Warszawie.
Nie byłoby to epokowym wydarzeniem, gdyby nie fakt, że akces do niego zgłosiła Agata. Bo wiecie, przypomniało się jej, że do małej srebrnej brakuje jej tylko 5 punktów, z czego 4 zdobędzie na Sercu z Lampionem w niedzielę. Żeby nie spłoszyć cudem odzyskanej inoczki zaproponowaliśmy najkrótsze z dostępnych trin, czyli wokół Pajaca Kultury. I to był strzał w dziesiątkę, bo trino nie dość, że krótkie, to fajne z tymi zdjęciami łebków z rzeźb. Polecam każdemu, kto z jakiegoś powodu musi chwilę poczekać w centrum - na kogoś, na pociąg, na jakieś wydarzenie w okolicy.

O, tak się bawiliśmy:


Chwalipięta

Nie mogę odmówić sobie przyjemności zachowania dla potomności zrzutu strony z wynikami PMnO. Nawet nie jest istotna cyfra 3 przy moim nazwisku, ale to jakie nazwiska są za mną!
Szkoda, że to nie na długo....

piątek, 14 lipca 2017

Chrumkający zetpek.

Żeby utrzymać formę (he, he - formę:-))) miedzy Jaszczurem a Jatką, wybrałam się na stowarzyszony trening na zetpekach. I tak bym się wybrała, bo Tomek by mi nie odpuścił. Poza tym byłam ciekawa ogranizatorskiego debiutu Chrumkającej Ciemności, przygotowującej trasę.
Tym razem wyjątkowo nie trenowaliśmy ani w Wesołej, ani w Międzylesiu, tylko na Kępie Potockiej. Parę imprez już tam się odbyło, więc teren nie był dla mnie dziewiczy. A nawet jak by był, to i tak nie ma się gdzie tam zgubić.
Do wyboru była trasa krótka i długa. Jak się zaczęło chodzić na dwudziestki piątki, to już nie wypadało iść na trasę krótką, więc bohatersko wybrałam długą. W końcu zawsze można na własna rękę skrócić. Jakby co, oczywiście.
Trasa była ... hmmm.... dość abstrakcyjna, bo żeby na niewielkim terenie nabić kilometrów, autor kazał nam biegać tam i z powrotem. Zanim dotarłam do trzeciego punktu, trzy razy przebiegłam przez ten sam mostek. Trochę poczułam się jak chomik w kołowrotku.
Do piętnastego punktu szło dobrze. Dobrze, to znaczy leciałam ile fabryka dała, dysząc niczym mała lokomotywa i wyprzedzając co chwilę Anię z Adamem, co wywoływało u Ani zdumienie i lekką frustrację.  Tyle tylko, że oni sobie spacerowo truchtali, a ja wysilałam się jak głupia.
Jak zobaczyłam odległość z PK 15 do PK 16, to aż mnie zastopowało - pół mapy! Aaaallle, gdzie tam pół? Trzy czwarte mapy trzeba było przelecieć. Jak mnie tak zastopowało, to nie mogło odstopować i na szesnastkę po prostu poszłam. Prawie spacerkiem. W tym czasie pracowałam nas swoją psyche i z szesnastki na siedemnastkę (jeszcze dalej!) już mogłam pobiec. No, powiedzmy - podbiegać, bo na przebiegnięcie całości wciąż nie byłam gotowa psychicznie.
Od siedemnastki odległości wróciły do cywilizowanej normy, więc i ja zaczęłam normalnie biec. Przy ostatnim punkcie dogonili mnie Barbara z Tomkiem, którzy oczywiście ruszyli sporo po mnie i na metę biegliśmy już razem. Razem - to znaczy, najpierw biegliśmy obok siebie, a potem coraz bardziej widziałam ich od zadniej strony. Na szczęście dystans nie był długi, więc od biedy można powiedzieć, że razem dobiegliśmy, bo za bardzo się nie oddalili.
Na mecie tradycyjnie zrobiliśmy sobie fotkę i jeśli rzeczywiście wyglądam tak, jak na tym zdjęciu (a może to jednak szeroki kąt), to muszę znacznie więcej trenować!


poniedziałek, 10 lipca 2017

Dwudziestopięciokilometrowy Jaszczur


Coraz bardziej podobają mi się dłuższe dystanse, więc nie było problemu z namówieniem mnie na Jaszczura. Nawet Krzysztof bez żadnych oporów wyraził chęć wystartowania ze mną w drużynie.
Wyjechaliśmy w piątek, przy czym ja prosto z pracy, głodna, bo bez obiadu. Tradycyjnie po drodze mieliśmy zaliczyć TRInO i padło na Radzyń Podlaski.
Z drogi zadzwoniliśmy do Darka W., który pochodzi z Radzynia, żeby nam wytypował jakieś miejsca, gdzie dobrze karmią i co? I nie wiedział! Szybko jednak razem z Barbarą zrobili rozeznanie po rodzinie i sms-em przysłali nam wykaz knajp i barów. Żeby tomkowej tradycji stało się zadość, zamówiliśmy pizzę, bo według niego im lepsza pizza, tym lepszy wynik na zawodach. Hmmm. Szykowały się dobre lokaty, bo pizza była pyszna.
Nie, tej największej pizzy nie pożarłam sama - podzieliłam się z Tomkiem i jeszcze dwa kawałki wzięliśmy na wynos.
TRInO w Radzyniu rozwleczone było na 10 km, więc wiadomo, że robiliśmy je w większości samochodowo, ale okolice pałacu i parku pieszo.

 W końcu po jakichś sześciu godzinach od mojego wyjścia z pracy dotarliśmy na miejsce. Byłam zmęczona tym zwiedzaniem i jedyne o czym marzyłam to kąpiel i spanie. Kąpiel okazała się całkowicie nierealnym marzeniem, bo w szkole w ogóle nie było natrysków, a w kranach jedynie lodowata woda. Druga pod rząd impreza, gdzie mogłam zaoszczędzić na mydle.
Ponieważ szkoła była maleńka, więc każdy kawałek podłogi był na wagę złota. Uczestnicy rozkładali się, składali, przenosili, kombinowali i ostatecznie w naszej sali zgromadziła się ekipa "warszawska", czyli my z Tomkiem, Karolina, Krzysztof, Paweł, Jacek, Agnieszka i Michał. A do kompletu Hubert z PKŻ. Zacny zestaw. A jak się okazało w nocy, także niestety chrapiący, przy czym w chrapaniu prym wiódł Chrumkajacy.
Piesze pięćdziesiątki  w sobotę odprawę miały o nieludzkiej szóstej z hakiem godzinie. Oczywiście jak zaczęli się zbierać, to już nie dało się spać, nawet jeśli starali się zachowywać cicho. Tomek z Barbarą startowali jakoś w miarę na początku stawki, więc już wstałam, żeby im pomachać na drogę. Nasza odprawa przewidziana była dopiero na godzinę 9.30. Spokojnie zjedliśmy śniadanie, spakowaliśmy plecaki i snuliśmy się po bazie. W międzyczasie nasłuchaliśmy się jaki ten Jaszczur jest trudny w porównaniu z innymi tego typu imprezami - dużo punktów kontrolnych, wycinki do dopasowania, zadania pomiarowe i rysunkowe. Robiłam coraz większe oczy, bo dla mnie, która chodzę głównie na tradycyjne marsze na orientację, była to najzwyklejsza rzecz w świecie. Mi dziwne to wydaje się raczej, że na trasie np. 50 km jest tylko dziesięć PK, a między punktami można chyba umrzeć z nudów.
W końcu nadeszła pora i na naszą skromną dwudziestkę piątkę. Dostaliśmy mapy i ... odetchnęłam z ulgą. Całe gadanie o trudności map można było między bajki włożyć. Dopasowywanie wycinków do zaznaczonych prostokątów, spod których widać treść mapy, to żadne dopasowywanie, nawet jeśli na wycinkach jest lidar. Umówmy się - dopasować to by trzeba było, gdyby miejsca wycinków nie były zaznaczone na mapie głównej, a tak to było tylko wstawienie na miejsce. Najciekawsze wydały mi się zadania rysunkowe oraz etymologia pociągów, bo nie ogarniałam co pociąg ma do rzeczy. Bardzo byłam ciekawa jak autor będzie oceniał rysunki.
Wariant przejścia wybraliśmy zgodny z ruchem wskazówek zegara i chyba większość tak postąpiła. Bałam się, czy moje nogi wytrzymają tempo Krzysztofa, czy też będę musiała, jak na Grassorze, podbiegać co chwilę dla rozruszania mięśni. Dało radę, a może Krzysztof szedł trochę wolniej niż zwykle?
Pierwszy PK to pytanie o kolor krzyża, który ewidentnie był szary i tylko autor trasy (jak się okazało na mecie) widział w nim biały. Ale może oglądał ten krzyż sto lat temu, świeżo po malowaniu? Drugi punkt - rysunkowy. Przy ruinach wiatraka zastaliśmy grupkę uczestników, którzy zastanawiali się jak rozumieć polecenie "rzut pionowy od SSE". Na rzutach niespecjalnie się znam, ale przynajmniej wiedziałam co to SSE:-) Zrobiliśmy z Krzysztofem dwa rysunki "na brudno", porównaliśmy nasze dzieła i dopiero wrysowałam na kartę startową. Trójka to ambona, do której przez długi czas prowadził szlak. Ambonę zresztą zobaczyliśmy już z daleka, a pewność, że to ta właściwa, dały nam kłębiące się pod nią, przed nią i za nią grupy zawodników. Na czwórkę postanowiliśmy nie iść za wszystkimi, tylko skrócić sobie, idąc cały czas dokładnie na północ. W miejscu, gdzie powinien być punkt nie było ani budynku, ani odchodzącej od szlaku ścieżki.  Niby jakiś lampion wisiał na rachitycznym drzewku, ale nawet po złej stronie szlaku, więc mieliśmy mieszane odczucia względem niego. Postanowiliśmy iść dalej, bo może jeszcze za wcześnie. Im dalej, tym bardziej teren się nie zgadzał, wróciliśmy więc do tego problematycznego lampionu. W międzyczasie dotarła tam grupa pięćdziesiatkowiczów, w tym zaprzyjaźnieni Edyta i Sławek. Wszyscy spisywali ten niepasujący lampion, więc i my też. Ostatecznie nie znaliśmy zwyczajów budowniczego - może ma taki luźny stosunek do rozstawiania punktów i nie ma się co za bardzo sugerować mapą?
Dalej ruszyliśmy razem, bo przez kilka punktów trasy się nam pokrywały. O piątce nie ma co pisać, bo banał, za to potem wreszcie pierwszy wycinek. Lidarowe linie okazały się krzyżówkami rowów i dróg. Najpierw natrafiliśmy na punkt pięćdziesiątkowy, po nasz trzeba było wejść głębiej  w las. Z punktu zniosło nas na asfalt, chociaż planowaliśmy od razu iść ścieżką równoległą do linii wysokiego napięcia, a potem pod linią. Skoro jednak byliśmy już na asfalcie, to z pół kilometra przemaszerowaliśmy nim, a potem wbiliśmy na pierwotnie planowaną trasę. Szóstka miała stać na końcu wąwozu z ciekiem wodnym. Już z daleka obstawiałam koniec zagajnika, ale Krzysztof bardzo chciał podejść do strumyka dużo wcześniej. Jeszcze nie jesteśmy w tak zażyłych stosunkach żebym rzucała się z płaczem na ziemię, że moja racja jest najmojejsza, więc przystałam na propozycję i wlazłam za nim w zielska, trawska, pokrzywy i inne chaszcze. Edyta, Sławek i Łukasz (?), którzy szli kawałek za nami automatycznie też skręcili w naszą trasę. Koryto rzeczki okazało się suche i przechodnie, choć chwilami zdradliwie miękkie. Z nieznanych mi powodów grupa zupełnie nie chciała iść na ten koniec wąwozu, co to moja racja najmojejsza, więc ruszyłam sama, sprawdzić czy jednak się nie mylę. W końcu poszli za mną. No i oczywiście  do punktu można było dojść wygodnie drogą od strony zagajnika, ale kto powiedział, że musimy iść na łatwiznę?
Na siódemkę szliśmy już sami, bo mieliśmy różne punkty do zaliczenia. Mieliśmy wybór - iść wzdłuż prądu lub wody. Wybraliśmy wodę i to był nasz błąd. Woda, jak wiadomo, jest mokra i jak zrobi się za szeroka, to suchą nogą nie przejdziesz. Przez jeden rów udało się przeskoczyć, ale kolejny okazał się za szeroki. Wycofaliśmy się więc do linii wysokiego napięcia (czy ona takiego wysokiego była, to nie wiem, ale tak się mówi). Po drodze znowu musieliśmy pokonać rów, ten co przedtem, tylko jakoś wyszło, że w szerszym miejscu. Daliśmy radę, choć ja z krótszymi nogami ryzykowałam kąpielą w brudnej wodzie. Jeszcze tylko łukiem ominęliśmy pole truskawek i już byliśmy przy kapliczce, co to jej kształt trzeba było przerysować. Jak ja się na tej trasie podciągnęłam z rysunków!
Na PK 8 wykoncypowaliśmy iść na skróty. Zupełnie zapomniałam, że babcia wiele razy mi powtarzała: "Kto ścieżki prostuje, w domu nie nocuje". Zamiast troszkę nadłożyć, ale za to iść wygodnie asfaltem, umyśliliśmy sobie, że pójdziemy skrajem lasu i wyjdziemy prościutko na ósemkę. O, sancta simplicitas! Przez pierwszy rów z wodą udało się przeskoczyć, kolejny był za szeroki, więc poszliśmy wzdłuż niego szukając przejścia. Udało się. Omijając podmokłe tereny dotarliśmy do skraju lasu, gdzie planowaliśmy wbić się i dojść do punktu. Stała tam już nasza pięćdziesiątkowa ekipa, z którą niedawno się rozstaliśmy, a w lesie, między bagienkami tkwiła grupa innych uczestników i wyglądało, że nie mogą ruszyć ani w przód, ani w tył. No, ładne kwiatki! Usiłując wydostać się z matni coraz bardziej wychodziliśmy na środek terenu ograniczonego lasem i asfaltem i wcale nie było nam to po drodze. Wykonaliśmy jeszcze jedną próbę dotarcia do lasu, ale i ta skończyła się niepowodzeniem. Praktycznie nie pozostało nam nic innego, jak jakoś dotrzeć do pogardzanego wcześniej asfaltu i naokoło, szlakiem, jak cywilizowani ludzie dojść na punkt. Umęczyliśmy się strasznie, straciliśmy masę czasu, ale w końcu dotarliśmy gdzie trzeba.

 Do karty startowej trzeba było wpisać wysokość kopca. Jak bez przyrządów oszacować dokładnie wysokość kopca? Szczególnie jeśli teren z jednej jego strony jest niższy, a z drugiej wyższy? Przyrównując wysokość do wzrostu ustawionych przy kopcu delikwentów wytypowaliśmy z Krzysztofem dwie wartości, wyciągnęliśmy z nich średnią i wynik wpisaliśmy w kartę. A potem zrobiliśmy sobie krótki piknik - kanapki, ciastka, napoje. Aż szkoda było ruszać dalej.
Po ósemce kolejny wycinek - i dojście łatwe i znalezienie nie nastręczające trudności.  Na dziewiątkę poszliśmy kawałek wzdłuż rowu z wodą, ale ponieważ ciężko idzie się po wysokich trawach (żeby tylko trawach) odbiliśmy na porządną ścieżkę, a nawet drogę i naokoło, ale wygodnie dotarliśmy do punktu. Przygoda z PK 8 nauczyła nas, że czasem lepiej iść dłuższą drogą, ale w ogóle drogą, a nie bezdrożami. Dziewiątka to już trzeci punkt z rysunkiem, więc doświadczona stworzyłam szybko małe arcydzieło i polecieliśmy dalej.
Przed nami były jeden po drugim dwa wycinki, a całe przejście po terenie odkrytym. Byliśmy już za połową trasy, słońce niemiłosiernie grzało i w końcu zaczęłam wymiękać. Po pierwszym wycinku zaczęło mi się robić miękko w nogach, aż musieliśmy się zatrzymać. Padłam w cieniu drzewka  i najchętniej już nigdzie bym nie szła.  Izotonik, który zawsze stawiał mnie na nogi, jakoś nie wchodził (za słodki), wyżłopałam więc pół butelki wody, zagryzłam ciastkami i poczołgałam się dalej. To znaczy planowałam się czołgać, ale żeby nadążyć za Krzysztofem, to praktycznie musiałam co chwilę podbiegać. Sił starczyło mi do drugiego wycinka. Nawet jeszcze pierwszy kopczyk spisałam, ale potem oddałam kartę startową Krzysztofowi, a sama padłam na trawę. Nie wyglądało to dobrze. Na szczęście do kolejnych punktów szliśmy wygodną drogą, miejscami nawet zacienioną. Głupio mi było marudzić, więc spięłam się w sobie i szłam, jak mogłam najszybciej. PK 11 i 12 mieliśmy na ścieżce edukacyjnej, ale wcześniej postanowiliśmy wziąć dziesiątkę, żeby potem o niej nie zapomnieć. Wydawało się, że będzie to czysta formalność - wejdziemy w ścieżkę w prawo, miniemy pierwszy domek, a na drugim będzie lampion. Tymczasem ścieżka była dość umowna, a drugiego budynku w ogóle nie było. Przelecieliśmy się ścieżką do mostku i z powrotem, nic nie znaleźliśmy, więc żeby nie tracić czasu, postanowiliśmy wziąć najpierw PK 11 i 12, a potem martwić się o dziesiątkę.  Dwunastki nie mogłam się już doczekać, bo fascynowała mnie ta etymologia pociągów i faktycznie okazało się, że wcale nie chodzi o kolej żelazną. Na jedenastce utknęliśmy. Kiedy doszliśmy pod tablicę informacyjną, już odbywało się tam wielkie liczenie powstańców. Zaczęliśmy i my liczyć. Po drugiej próbie dającej oczywiście inny wynik niż pierwsza, poddałam się. Zresztą każdemu z liczących wychodziła inna liczba. Krzysztof przeliczył chyba ze cztery razy i on decydował, co wpiszemy w kartę startową. Bardzo jestem ciekawa jak organizator wyobrażał sobie podliczanie wyników, dając takie niejednoznaczne zadanie.
Po powstańcach znowu poszliśmy zmierzyć się z dziesiątką. Tym razem Krzysztof wypatrzył lampion wiszący w zaroślach, ale żadnego budynku nie było w najbliższej okolicy. Ponieważ jednak odległość od drogi się zgadzała, przyjęliśmy założenie, że być może kiedyś jakiś budynek tu był, tylko autor trasy nie zauważył jego zniknięcia. Wbiliśmy. Na trzynastkę szliśmy przyzwoitą drogą, tyle że nasz punkt miał być po drugiej stronie sporego rowu i żeby wisiał nie wiem jak widokowo, z naszej drogi nie było możliwości go zauważyć. Postawiliśmy mierzyć odległość od delikatnego zakrętu drogi, przy czym przy skali mapy i delikatności zakrętu i tak mogło nam wyjść jedynie mniej więcej. Na szczęście w wyliczonej odległości  zauważyliśmy szeroki, wydeptany pas prowadzący na drugą stronę rowu, a wiadomo było, że mógł być wydeptany jedynie przez uczestników Jaszczura. Odchodząca ścieżka, przy której miał stać lampion była bardzo, bardzo niewidoczna i prawie ją sobie wymyśliliśmy.
Przed nami był ostatni z wycinków z jakąś dziurą w ziemi. Zaczynałam już iść na autopilocie, jednakowoż nie dało się nie zauważyć, że napotkany lampion wisi stanowczo za blisko od rowu, wzdłuż którego szliśmy - nawet, jeśli kontrolowałam sytuację już tylko ćwiercią mózgu. Żeby wbić się głębiej należało sforsować zbitą ścianę zarośli. Być może było jakieś dogodniejsze dojście, ale zgodnie doszliśmy do wniosku, że nie szukamy dalej i bierzemy co jest, nawet jeśli to stowarzysz.
Do czternastki - naszego ostatniego punktu szłam już tylko i wyłącznie siłą woli. Przy okazji przekonałam się o potędze swojej siły woli, bo tylko raz poprosiłam Krzysztofa żeby zwolnił. Już przed samym punktem dałam mu kartę startową do podbicia, a sama podpięłam się do butelki wody, żeby  nie zaschnąć na ostatnich metrach. Tak prawdę mówiąc zupełnie nie rozumiem dlaczego to ja nosiłam kartę startową, w związku z czym musiałam wdrapywać się na kopczyki, włazić w krzaki i dziury, żeby spisać punkt. To chyba odruch po chodzeniu z Darkiem, który namiętnie gubi karty startowe i trzeba je przed nim chronić.  W każdym razie następnym razem (jeśli będzie następny raz) kartę wcisnę Krzysztofowi.
Ostatni kawałek do mety szliśmy coraz szybciej.  Przed nami wracało kilka osób i jakoś tak automatycznie chcieliśmy ich wyprzedzić. Samą końcówkę, już na asfalcie zaczęliśmy biec i faktycznie udało się wpaść na metę przed pozostałymi zawodnikami. Ja od razu zwaliłam się na materace i padłam bez tchu, Krzysztof spokojnie pomaszerował do sklepu po zimne napoje. Ten to ma zdrowie! Kiedy już troszkę ożyłam, "wykąpałam się" w misce lodowatej wody, wzięliśmy sobie po butelce piwa i żeby nie pić na terenie szkoły, poszliśmy za stodołę, na miejscówkę z widokiem na mokradła.  Jakby było nam tego widoku mało. Potem zjedliśmy pyszną zupę "Forszmak" i czekaliśmy na powrót z pięćdziesiątki kolejnych zespołów naszej ekipy.
Najpierw zjawili się Barbara z Tomkiem, potem Paweł z Jackiem (niepiesi), na Karolinę czekaliśmy dość długo, a na Chrumkających nie doczekaliśmy się wcale. Podobno wrócili.
Ponieważ Tomek twierdził, że czuje się na siłach prowadzić samochód, postanowiliśmy od razu wracać do domu. Od razu nie znaczy bezpośrednio, bo zahaczyliśmy znowu o Radzyń, dostarczając przy okazji Darkowi  Barbarę. 
W niedzielę rano od Pawła dowiedzieliśmy się, że nasza stowarzyszona ekipa przyszalała i zdobyliśmy aż trzy puchary - Tomek z Barbarą jeden, Paweł z Jackiem drugi i o dziwo - ja z Krzysztofem trzeci. I trzeba było zostać do niedzieli, a nie wracać od razu. Takie zaszczyty nas ominęły, bo puchar z drugiej ręki to już nie to samo. A taka okazja żebym na dwudziestce piątce dostała puchar już się może nie powtórzyć, bo jednak większość tych imprez oparta jest na bieganiu, a w bieganiu to ja jestem cienias.
A tak maszerowaliśmy przez prawie 33 kilometry:


Żółwik w naturalnym środowisku


Kolejna pucharowa 50-tka – tym razem o wdzięcznej nazwie „Kresowe Bagna”. Nazwa na tyle wdzięczna, że udało się namówić Moją Drugą Połowę (no dobra, tylko na 25-tkę),  znaleźć jej partnera do bagiennych wojaży w osobie Krzysztofa, a na dodatek zebrać komplet do auta w postaci Karoliny, która porzuciła rower, by spróbować pieszo pokonać 50-tkę. Ale wiadomo, Stowarzysze ostatnio nawiedzają różne takie ekstremalne imprezy hurtowo, więc nie zabrakło Chrumkającej Ciemności, która „przybiegła” prosto z Wawel Cup, I Pawła z Jackiem, którzy przyjechali na trasę „niepieszą”.
Tradycyjnie, że tak powiem, zaczęliśmy od TRInA. Metodą losowania padło na Radzyń Podlaski. Miasto znane z opowieści, a nigdy nie widziane na żywo. Dojechaliśmy akurat w porze „obiadowej” więc przed wjazdem do Radzynia – „telefon do przyjaciela” – czyli Darka – rodowitego radzynina – gdzie tu można dobrze zjeść, a w szczególności naleśniki. Telefon wyraźnie spowodował pewne zamieszanie u adresata – bo skoro zwykle jada się „u mamy”, to skąd wiedzieć gdzie na mieście można znaleźć dobre naleśniki? Darek z Barbarą jadąc kilkadziesiąt km za nami (Barbara miała być dostarczona na start w sobotę bezpośrednio z Radzynia) wykonali szybki research i dostaliśmy spis potencjalnych miejsc zbiorowego żywienia, w tym jedną „potencjalną” naleśnikarnię.
Wpadliśmy do Radzynia i zaczęliśmy TRInO od zadania specjalnego, czyli naleśnikarni. We wskazanej ulicy zatrzymały nas smakowite zapachy dobiegające z przybytku o nazwie Grizzli. Co tu dużo mówić, pracujące ostro ślinianki spowodowały szybkie zakończenie poszukiwań naleśnikarni. Jako jedyny postanowiłem okres oczekiwania na pizzę aktywnie wykorzystać i zaliczyłem pobliskie 3 punkty TRInO. Skala mapy okazała się taka „rowerowa” i musiałem podbiegać tak ze 3 km, by zdążyć zanim głodne towarzystwo zje i moją porcję. Wstrzeliłem się idealnie. A dodatkowo zastałem Barbarę z Darkiem, którzy znając różne skróty, dopadli nas w lokalu.
Po obżerce (coś duże te pizze serwują w Radzyniu) ruszyliśmy na trasę. Przy odległościach z mapy postanowiliśmy większość PK zaliczyć samochodowo. Krążyliśmy więc po mieście szukając zaginionych tablic, obkupując się w pobliskim sklepie, a na deser zostawiając sobie piesze obejście Pałacu. Co tu dużo pisać – Pałac robi wrażenie!
Na ostatnich punktach dopadł nas zmrok, więc ruszyliśmy w kierunku bazy – małej wiejskiej szkoły w zapomnianej wiosce, pośród kresowych bagien. Na tyle małej, że tylko dzięki operatywnej Chrumkającej Ciemności, która zajęła nam kawałek podłogi mieliśmy w miarę wygodny kącik do spania.

Poranek, odprawa o 6:20. Zobaczyliśmy mapy – jakieś takie wielkie, w dwóch kawałkach  i kilka wycinków do dopasowania. Do zaliczenia 40 PK z 42. Bagna podobno wyschły. Minuty startowe (bo nietypowy jak na 50-tkę start interwałowy) – z Barbarą startujemy o 7:08 – chyba jako trzeci zespół (pierwszy idzie Hubert z PKŻ). Za oknem pochmurnie (w nocy padało) jeszcze jakaś lekka mżawka i dość rześko.  Ostatnie przygotowania i start.

Pierwszy problem jak zmieścić mapy w koszulki – mapa A2 koszulka A3. Dobra, udało się upchać dociskając je kolanem. Szybka decyzja – jak zwykle lecimy na większe skupisko punktów, by na koniec zostawić mało myślące – długie przeloty. Czyli lecimy do PK1. Ale powoli, bo z mapami dostaliśmy po drożdżówce na drogę, a ciężko się podbiega przeżuwając. Drożdżówka zjedzona – można podbiec – ja wybrałem się na krótko, bo prognoza mówi o upale i zacząłem przymarzać. Przy szarym krzyżu (PK1) dobijamy do poprzednika, który statecznie maszeruje. Takie PK można podbijać „bez zwalniania”. PK 2 – resztka wiatraka i nietypowe potwierdzenie – rzut pionowy. Mała konsternacja „co to jest rzut pionowy”? Może do mapy warto by załączyć skrócony słownik? Bo wg mojego inżynierskiego wykształcenia – jest to w uproszczeniu … widok z góry, a tu z w opisie mamy „rzut pionowy od SSE” czyli mamy sprzeczność. Słowem punkt karny dla budowniczego, który chyba nie wie, co napisał. Odgadując jego intencje stworzyłem piękny obrazek zrujnowanego wnętrza wiatraka.
Oryginał

i kopia

Przed nami pierwszy wycinek do dopasowania. Wygląda na PKB. Jest minimalne obniżenie, jego najwęższe miejsce i krzaki. I oczywiście mokre trawy, bo jesteśmy na czele. Robimy kilka podejść, ale podłoże i krzaki nie wyglądają zachęcająco. Zdobywam się wreszcie na odwagę i wpełzam w zarośla – na szczęście trafiam od razu na lampion. Wycofujemy się cali mokrzy na drogę. Dobija wtedy na punkt większy tramwaj z Hubertem na czele. Przed nami Park Narodowy i ścieżki przyrodnicze. Decydujemy się na rezygnację z PK 3 (wg mapy możemy opuścić 2 PK) – dojście do punktu to ponad 3 km, a skracanie na azymut po Parku Narodowym i terenach zaznaczonych jako podmokłe to chyba zły pomysł. Lecimy więc wygodnymi szlakami PK4-PK5-PK6-PK7. Najpierw wygodna szeroka droga, potem ścieżka dydaktyczna i wąskie śliskie pomosty z desek wiodące przez torfowiska. Dziwimy się, że nie przegania nas Hubert – nasz trucht jest raczej „nieszybki”. Ścieżka dydaktyczna wprowadza nas w piękne torfowisko. Po prawej i lewej typowa bagienna roślinność, pałki wodne, trzciny i te sprawy. Wyższe od człowieka i ciągnące się po horyzont. Może uda się zobaczyć gdzieś wolno żyjącego żółwia błotnego – ponoć to jedyne miejsce, gdzie wolno żyje ten zwierz w Polsce! Przed PK 5 słyszymy gdzieś po prawej dobywające się pola trzcin dziwne odgłosy. Czy może to odgłosy żółwia (bo ścieżka oznaczana jest symbolem żółwia)? Ale chwila, chyba żółwie nie mówią ludzkim językiem i to w dodatku po polsku! Pierwsze skojarzenia – Hubert idzie na azymut? Głosy coraz bardziej zrozumiałe. Coś mówią ze zdziwieniem, że na azymucie mają pałki wodne. Rzeczywiście poznaję głos Huberta! Zasłyszane teksty nie wskazują, że obrali oni łatwą do przebycia drogę.  Ale cóż, nie ma to jak bliskie obcowanie z przyrodą… I nie chcą uwierzyć, że mamy tu całkiem porządną ścieżkę przyrodniczą.
Tam w tych trzcinach krążyła ekipa Huberta
Lecimy dalej. Łatwiej biegiem niż marszem – mając wektor pędu suniemy prosto pomostem, a próby marszu kończą się rozjeżdżaniem nóg na mokrych deskach.
Mijamy gdzieś przed PK 6 idącego z naprzeciwka marszera z minuty 7:04.
Selfie na widokowym PK7

Wreszcie pomosty się kończą i wybiegamy z PPN. Idziemy szukać numeru ambony. Gdzieś tak wzdłuż granicy parku. Znowu mokre trawy i chlup chlup w butach. Trafiamy na jakąś ścieżkę, która przeprowadza nas przez zarośla dokładnie na ambonę o numerku 14. Teraz czas na PK 9 powinien być przy szlaku po jego prawej stronie za domkiem, na górce, przy rozwidleniu dróg. A dalej na szlaku jakieś małe jeziorko po prawej. Szlak całkowicie nieużywany. Droga, która wiedzie, zaznaczona jedynie tym, że ktoś wykosił chaszcze (pewnie obsługa PPN). Ale śladów ludzkich, przedeptanej ścieżki – ani śladu. W spodziewanej odległości mamy po prawej jakiś garbik, dalej obniżenie. Lecę trochę dalej,  po prawej widać trzciny i roślinność wodną. Cofamy się na grzbiecik i idziemy w prawo. Są ruiny – jakieś fundamenty. 25 metrów dalej powinna być droga i lampion. Z tą drogą tak sobie, ale jakiś relikt srogi jest. Tyle, że nie ma lampionu. Robimy czesanie okolicy. Lampionu dalej brak. Jedyny lampion znajdujemy na poprzedniej górce, ale po lewej stronie drogi. Mała narada – a może szlak jest źle narysowany? Wtedy by się zgadzało, bo to najwyższe wzniesienia, a roślinność wskazuje na jakieś stare zabudowania za lampionem. Nawet dostrzegamy obniżenie z wodna roślinnością. Bierzemy. Wniosek – nie ufaj szlakom wrysowanym przez autora – one są bardzo „poglądowo” naniesione na mapę.
Do PK 10 idziemy, bo droga „ugina się” pod stopami. Znaczy mamy wreszcie bagna. Gdyby nie wyschły byłaby zabawa;-) Strzelamy, że PK 10 będzie dębem. Obawiamy się, że będzie to jakiś gatunek egzotyczny, ale wiszące na drzewie kasztany pozwalają dobrze potwierdzić PK.
Przed nami kolejny wycinek z PK H. Troszkę krzaków, ale daje się znaleźć. Tyle, że zaczynają atakować z lekka komary, więc z przyjemnością wychodzimy na asfalt. W pierwszym odruchu chcemy podbiec asfaltem prawie do PK 11, ale to jednak sporo się nadkłada. A droga na skróty wydaje się dobra, więc skręcamy. Po pewnym czasie (o dziwo, zgodnie z tym, co na mapie) droga się kończy, więc przedzieramy się na azymut w stronę widocznego końca zarośli. Jest rów i koniec skarpy – wszystko się zgadza.
PK 11 - koniec skarpy

Czas na zmianę mapy. I dylemat jak dotrzeć na PK 19? Najkrótsza droga to „na wprost” granica PPN i na koniec ze 200 m na dziko drogą przez park. Ale naokoło asfalt, pewnie z kilometr dalej, ale droga lepsza. Na początek idziemy do asfaltu. Przed nami rowy z wodą i jakieś instalacje do nawadniania pól truskawek. Jeden rów przeskakujemy, ale kolejny gorzej. Na szczęście jest jakaś tama usypana dla spiętrzenia wody, więc się przebijamy suchą nogą. Wychodzimy dokładnie na brzeg lasu. Droga „na skróty” nie zachęca – jakieś pole jednorodnie obsiane zbożem. Jednak asfalt. Przy skali 1:25000 odległości robią się jakieś takie niewielkie. Skracamy minimalnie przez zabudowania po PGRze. Wkrótce docieramy do kurhanu (czy kurchanu, bo twórcy tablicy przy nim sami nie byli pewni jak to napisać).

Tablica testująca znajomość ortografii turystów

I zaczynamy mierzyć. Ja robię za wzorzec, a Barbara za mierniczego (widomo, mi gorzej idzie z trzymaniem poziomu). W ruch idą busole, mapy (jako wzorce długości) i wychodzi nam coś koło 185 cm. Zastanawiam się jak sędzia interpretuje zapis regulaminu PMnO przy takim potwierdzaniu, mówiący o „jednoznaczności potwierdzania” – bo w/g regulaminu Jaszczura to nie wiadomo czy chodzi o tolerancję 3% czy 25%? Bo zadanie pomiarowe, to zadanie (w MnO zadania występują, ale ich wpływ na wynik ostateczny jest niewielki - łącznie do 30 punktów karnych co daje 1/3 wartości braku potwierdzenia jednego PK) , a nie potwierdzenie obecności na PK, które powinno być jednoznaczne.  I jeszcze jedna wątpliwość – na mapie jest podana wysokość okolic kopca n.p.m. Może taką wpisać? Bo nie jest zdefiniowane o jaką chodzi;-) Zawsze można było zadać pytanie z jednoznaczną odpowiedzią, ale wymagającego pomyślunku – ot choćby wyłuskanie  z opisu na tablicy słowa „Kurchan” i „Kurhan”
Powoli wychodzi słonko i robi się coraz cieplej. Przed nami wycinek z PK M. I dylemat – do kolejnego PK 20 musimy iść „na dziko przez PPN”. Ale na szczęście jest droga „samochodowa” prowadząca do leśniczówki, więc nie mamy jakiś większych oporów moralnych, choć łamiemy punkt regulaminu PPN „
3.  Ruch turystyczny na terenie Parku dozwolony jest od świtu do zmierzchu i odbywać się może wyłącznie po wytyczonych szlakach i ścieżkach.”.
Przy PK N bagno nie wyschło!
Rozbestwieni, do PK N idziemy także drogą „niedozwoloną do ruchu turystycznego”, ale jak tam dojść inaczej? Dalej to już zupełnie nielegalnie, bo droga na kolejny wycinek zanika w chaszczach, przez które musimy się przedzierać, by wyjść z lasu.
Przed nami wycinak popiątny z kopczykami. Znacząco poprawia nam statystykę zaliczania lampionów – pierwsze 4 wychodzą równo co 2 minuty. Zostaje ostatni PK G. Wiadomo, że punkt o takiej nazwie jest felerny. Na najkrótszej drodze – krzaki i jakieś „pałki wodne”- próbuję obejść od wschodu. A tu drogę przegradza nam rów. Wody w nim mało, ale za szeroki by przeskoczyć, a zbyt grząski by przekroczyć. Próbujemy obejść – bez rezultatu. Wracamy i brniemy tą najkrótszą drogą. Daje się rów przeskoczyć, a do drugiego budujemy kładkę przez grzęzawisko. Mamy lampion, a w oddali widać stowarzysza wystawionego na wabia).
Wreszcie dotarliśmy do "Punktu G"
Tu Barbra stanowczo żąda, by zrobić sprawdzenie dalszego przebiegu. W/g informacji na mapie możemy odpuścić 2 PK (40 z 42 mamy zebrać) – odpuściliśmy już PK 3, pasowałoby odpuścić wycinek z PK P. Rozkładamy mapy, liczymy wpisy na karcie i punkty na mapie. Coś się nie zgadza. Na mapie wychodzi nam 41 PK, a nie 42. Liczymy raz jeszcze i raz jeszcze.  Ciągle wychodzi 41. Wniosek – musimy chodzić wokoło i nadrobić kilometry obchodząc Staw Głęboki. Aktualne wskazanie licznika mówi, że wyjdzie nie wzorcowe 53 km, tylko ze 60. Nie ma wybacz, lecimy na PK 24. Po drodze mijamy pierwszego uczestnika idącego „pod  prąd”. Oczywiście nic mu nie mówimy o brakującym PK na mapie. Słonko przygrzewa, Barbara źle znosząca wysokie temperatury trochę się ociąga. Nie zauważamy odbicia szlaku i znosi nas na asfalt – do cywilizacji. Całkiem dobrze nas znosi, bo prosto na sklep. Wprawdzie mają awarię lodówki, ale znajduje się jeden zimny Tiger i ciepła Cola. Grunt , że mokre. Następni będą mieli gorzej z dostępem do zimnych napitków. Wypijamy i ruszamy dalej na PK 24. Punkt opisowy „Co robi mewa śmieszka…”. Wprawdzie w okolicy wskazanej przez środek kółeczka jest jakieś mokradło, ale żadnej mewy nie widać. Szukamy tu i tam. Są dwa lampiony i tyle. Czyżby coś się pomyliło autorowi? Bo lampion wisi w krzakach w bardzo dobrym miejscu. Szukamy na mapie telefonu do budowniczego – nie ma! Ja zresztą nie mam zasięgu w komórce, Barbra zaś jedną kreskę. Internet na jednej kresce nie idzie. Więc „telefon do przyjaciela”, by odszukał regulamin i numer do organizatora. Po chwili się udaje (wiadomo, jedna kreska powoduje, że konwersacje telefoniczne stają się bardzo głośne i mocno przerywane). Mamy telefon dzwonimy. Organizator potwierdza, że właśnie dowiedział się o zamianie opisów PK 21 i 24. Uszczęśliwiamy go jeszcze informacją o brakującym PK na mapie – o tym chyba nie wiedział. Idziemy dalej. Wychodząc z krzaków  napotykamy na jakąś wycieczkę z przewodnikiem, która nas karci za poruszanie się po Parku Narodowym poza szlakami. Na wszelki wypadek przyspieszamy. Wycinek P (znowu na dziko po PPN) i dalej „na dziko” choć już wyraźnymi drogami do PK 23. Tu znowu jakaś konkurencja idąca „pod prąd” lub omijająca PK P. Znowu robię za wzorzec wysokości do pomiaru wysokości mrowiska. Na drodze do PK 22 tłumy. Trafiliśmy na jakiś używany turystycznie rejon Parku. Na mapie jest jakiś skrót do PK 21 groblą, więc wracamy w kierunku PK 22 do wypatrzonej wcześniej ścieżki. Niestety, ścieżka robi się za chwilę węższa i kończy się na szerokim rowie z wodą. Mamy sucho w butach, więc nie będziemy się moczyli. Wracamy i naokoło (znowu nadrabiamy kilometry) lecimy do PK 21. A tu tłumy konkurentów. Między innymi uśmiechnięta Karolina. Podejrzewamy, że szczęśliwcy którzy nas dogonili odpuścili PK P i są przed PK 22 i PK 23, bo jednak poruszamy się dosyć sprawnie podbiegając gdzie się da. Zawracamy i po raz kolejny oglądając mrowisko na PK 23 przebijamy się na PK 25. Docieramy do „wielkiej dziury” i szukamy odpowiedzi na pytanie „gatunek ptaków w zboczu”. Najpierw przeczytałem „gatunek ptaków w zbożu” – na nasz widok wszystkie „jaskółki” ze zboża uciekły i ptaków nie było. Może to jakaś podpucha? Oglądamy hydrant. Oglądamy dokładnie budkę pobliskiego przystanku – są tu różne interesujące napisy i wyznania miłosne, ale nic o ptakach. Barbara idzie pytać miejscowych o nazwę ulicy, bo może ta jakaś „Bociania”, albo „Mewia”? Dogania nas Arek Duszak. Także kręci się zdezorientowany. Doczytujemy wreszcie, że chodzi o zbocze, a nie zboże. W dziurkach mieszkają te „jaskółki”. One mają jakąś nazwę specjalną – pamiętam bo sprawdzałem przy jakimś spływie Wkrą, coś z brzegiem. W ruch idzie komórka (regulamin zabrania tylko nawigacji). Jest - Brzegówka Zwyczajna. I bądź tu mądry - jak nie masz komórki lub wiedzy przyrodniczej nie potwierdzisz PK. Bez sensu. Kolejny punkt karny dla organizatora. Potwierdzenie MUSI być dostępne na PK.
Tuptamy w upale dalej. PK 26 Ile Jezusów. Dwa ewidentne, na krzyżach. Jest jeszcze obrazek. Na pierwszy rzut oka z niewiastą. Ale dostrzegam jakieś wąsy. Ktoś dorysował? Wołam Barbarę, która coś tam przy butach poprawia. Wspólnie ustalamy, że to trzeci Jezus do odpowiedzi.

Znowu wycinek z kopczykami. Dużo mają tu tych kopczyków. Wydeptana ścieżka do pierwszego, a potem do drugiego. Trzeci jest gdzieś za rowem. Dość szeroki, ale daje się przeskoczyć. I oczywiście kopczyk w największych pokrzywach! Dobrze, że tu nie torujemy drogi – pewnie TP 25 tu było.
Wracamy na mapę główną i przed nami ostatni wycinek hipso. Znowu PK w lesie, trzeba buszować poza ścieżką po Parku!
PK 18 wieża widokowa i znowu zadanie - „szerokość łąki”. Dobra, co to jest „szerokość”? Barbara jako szerokość pokazuje „od prawa do lewa”. Ja stawiam że chodzi o odległość do lasku naprzeciwko, bo w tę stronę wymiar jest znacząco mniejszy (łąka jest podłużna). Nie daję się kobiecie i stawiam na swoim. Prawie 200 m, a dla ładnego wyniki wpisujemy 199m. Kolejny minus zbiera organizator za nieprecyzyjność. Choć aż kusi by mu odpowiedzieć równie nieprecyzyjnie „3 długie rzuty kamieniem”.
"Łąka" do zmierzenia


Zniesmaczeni idziemy dalej. PK 17 – liczenie białych krzyży. Bez kalkulatora ani rusz! Liczymy mnożymy, obchodzimy z jednej i z drugiej. Liczenie ilości czegoś tam, gdy nie starcza palców to zawsze poważny problem!
Wkraczamy na wał nad jeziorem. Fajne widoki. Przed nami PK 16 oznaczony „na niczym”. Oj coś dużo minusów zbiera organizator. Szukamy „numeru rejestracyjnego”. Mamy ich sporo do wyboru, więc wpisuję ten, który najbardziej do mnie przemawia. Wszystkie mieszczą się w 50 m.
Która łódka lepsza?


Kolejny PK na wale wokół jeziora. Jeszcze bardziej abstrakcyjny. „Azymut i odległość na plażę”. Dobra które to plaża? Przy mojej wadzie wzroku to g… widzę. Barbara ma lepszy wzrok, więc coś tam typuje. I jeszcze sam zakręt rowu inaczej w terenie, a inaczej na mapie wygląda (w terenie są to dwa zakręty, na mapie jeden. My jesteśmy za dnia, więc coś widzimy, ale będą i tacy po nocy (bo to dla większości jeden z ostatnich PK). I tu brak porównywalnych warunków rywalizacji. To może być zadanie dodatkowe, a nie PK do potwierdzenia!

Idziemy mierzyć odległość do plaży

Zostały jeszcze 3 PK do kompletu. Po względem nawigacyjnym od PK 18 trasa raczej banalna – prosto znakowaną drogą. Jedyne urozmaicenie to te abstrakcyjne potwierdzenia. PK 13 to „Wartość aphelium”. Nie spodziewałbym się w środku lasu porządnych słupków z charakterystyką planet Układu Słonecznego, ale jak widać ktoś to wymyślił:-)
PK 15 - tu brała kąpiel Karolina

PK 13 – PK R – PK 12 podbiegamy, bo chcemy czym prędzej „do bazy”. Przy PK 12 stowarzysz. Mało coś tych lampionowych stowarzyszy).  Szacowaliśmy że będziemy na mecie tak z kwadrans po 19-stej, ale to podbieganie na końcu spowodowało, że wpadliśmy na metę w biegowym stylu o 19:01. Szkoda tej jednej minuty, choć i tak czas poniżej 12 godzin wyszedł. Coś około 61km (i ponoć drugie miejsce przez "stowarzyszoną" łódkę).

Na mecie Renata i Krzysztof już po obiadku odpoczywający. Brak Huberta. Szacowaliśmy, że Karolina jakoś niedługo po nas przyjdzie, więc szybkie pakowanie i obiad. Czekamy, czekamy i noc. Wreszcie po dobrej godzinie wpadają na metę nasi niepiesi. Jako pierwsi w swojej kategorii. Nawet nie zmęczeni. Podobno niedawno wyprzedzali Karolinę, więc powinna zaraz być. Co chwila wychodzimy na drogę wyglądać Karoliny.
Kategoria wyraźnie niepiesza

Gdzieś tam wraca Hubert z ekipą. Próbujemy wypytać się jak było na tym torfowisku i właściwie czemu deptał tereny chronione (ogólnie torfowiska- siedliska przyrodnicze są chronione). Jego odpowiedź nas rozbroiła – „na mapie nie było pokazane gdzie są granice parku”. A ten symbol podobny do „skarpy”? Było mówione na odprawie! „Myślałem, że to skarpa”!
A ja myślałem, że to skarpa!

Karoliny ciągle nie ma. Wychodzimy jej naprzeciwko. Co się pojawi jakaś grupka liczymy, że to ona. Wypytujemy zawodników, czy gdzieś jej nie widzieli. Ktoś tam mówił o jakiś zwłokach w rowie, ale chyba aż tak źle nie jest.
Jest wreszcie i nasza zguba. Jakoś dziwnie się porusza. Okazuje się, że buty ją pogryzły bardzo skutecznie. Ale dociera do mety!
Po chwili zwijamy się i lecimy do domu. Tzn. odwieźć Barbarę do Radzynia i mamy tam być ugoszczeni zapiekanką. Zresztą można składać zamówienia. Np. na „jajko na miękko”. Pełen luksus!
Chrumkający jeszcze na trasie. Dają znać, że pomijają ostatnie PK i lecą do mety – chwilę im jeszcze zejdzie. Paweł i Jacek zostają by odebrać nasze ewentualne dyplomy, a my ruszamy w podróż.

W ramach podsumowania – na pewno należy docenić Orga za wybór lokalizacji punktów – przeciągnął nas po bardzo fajnych miejscach. I oczywiście ogrom pracy – okazało się, że trasa TP25 ma większość zupełnie innych PK niż my. I nie jest to zwykłe wieszanie kilkunastu lampionów jak na typowej pięćdziesiątce – na naszej trasie było przygotowanych 41 punktów (nie licząc stowarzyszy) do tego punkty TP 25 i TP13. Są oczywiście i uwagi krytyczne – czyli zbytnie rozpędzenie się z „twórczością” w sposobie potwierdzania PK. Zadania dodatkowe – jak najbardziej – liczmy azymuty, wysokości czy odległości, ale jako „dodatek” nie przekraczający wartości jednego PK. Warto także zweryfikować treść pytań-potwierdzeń – tak, by odpowiedzi były znajdowalne w lokalizacji PK, a ich treść nie budziła wątpliwości. I oczywiście problem umieszczania PK na terenach nie zawsze w zgodzie z prawem dostępnych. Ja nie lubię deptać tego, co chronione, a tu byłem zmuszony (no dobra, raczej deptałem elementy mało istotne, takie „z otuliny” lub drogi niedozwolone, ale niesmak pozostaje).

A na deser link do tracka (jak będzie lepsza mapa - podmienię):
http://3drerun.worldofo.com/2d/index.php?idmult%5B%5D=-435337&idmult%5B%5D=-435007