wtorek, 30 stycznia 2018

Łosie, rekiny i inne atrakcje na Śnieżnych Konwaliach

Rzadko startuję samotnie. Ale czasami trzeba. Szczególnie gdy to trzeci start w miesiącu i Druga Połowa „regeneruje się”.
Miało być łatwo szybko i przyjemnie. Temperatura niezimowa: 5-8 stopni, brak śniegu, czyli tak jesiennie lub wiosennie.
W ostatniej chwili do wyjazdu dopisali się Ewa i Krzysztof, więc raźniej było jechać na  „drugi koniec kraju”. Niestety, ten „drugi koniec” jest daleko, a wyjazd po południu z Warszawy jest ślimaczy, nawet autostradą. Z tradycyjnym postojem na pizzę (tym razem Jarocińską) dojechaliśmy do bazy gdzieś koło 22. Sala już w połowie zapełniona. Dokładnie w połowie, bo drugą połowę zapełniły dwa psy z właścicielami. Niby po to by „nie przeszkadzać uczestnikom”. Widzę, że z psami jest dokładnie jak z moimi kotami – w nocy one zajmują 80% przestrzeni spalnej, a my z żona zwisamy gdzieś na boczku, by nie przeszkadzać kotkom;-)
Dobra, nie ma co narzekać, w kupie raźniej;-) I na sali były luksusy – podłoga wyłożona filcem i puzzle do spania. Puzzle takie piankowe – składało się dwie sztuki i otrzymywaliśmy całkiem wygodne legowisko;-)
W bazie przywitała nas ekipa Orientopu
Przed spaniem mały wywiad środowiskowy – wszyscy znajomi liczą na mecie na „dobre miejsce” - znaczy ci, co zwykle są w pierwszej trójce, chcą załapać się do pierwszej trzydziestki;-) Ot, to takie specyficzne zawody, gdzie zwycięzca zwykle ma czas dobrze poniżej pięciu godzin! I jak tu z takim konkurować?
Poranek. Na dworze mokro. Coś tam siąpi z nieba. Temperatura zgadza się z prognozami – znaczy ciepło. O 8:30 ma być podsumowanie PMnO za rok 2017. Zamówiłem sobie dyplom, a co! Nawet dwa dyplomy! Będą na pamiątkę. Nawet po cichu zamówiłem dyplom dla Renaty – niech ma;-)
Ja się na podium nie załapałem, ale Przemek dzielnie Stowarzyszy reprezentował
Oczywiście część oficjalna się opóźnia i wychodzimy przed szkołę „do autokarów” z opóźnieniem. Tym bardziej, że autokarów przed szkołą brak. Tłum się kłębi, a autokarów nie ma. Wreszcie ktoś przybiega, coś krzyczy i tłum rusza za nim. Jak się okazuje „przed szkołą” można rozumieć zupełnie inaczej;-)
Mapy dostajemy przy wejściu do autokaru. Dwustronną mapę. Jest chwilka czasu na analizę wariantu. Jedyne możliwe kombinacje – na początku na części z mapą o skali ok 1:10 tys. Do decyzji czy zacząć od piątki, od siódemki, czy jakoś inaczej. Druga połowa trasy (chyba dłuższa) to już typowe dla szybkobiegaczy – wyraźne przecinki, większe odległości, jedyna słuszna kolejność zaliczania punktów. Dojeżdżamy do Strączy Starych. Start jakoś tak się rozmywa – część już biegnie, część się jeszcze gramoli z autokarów. Ja jakoś przeoczyłem moment startu i ruszyłem w ariergardzie. Widzę, że Przemek i kilku szybkich odbija od razu w prawo do piątki. Ja się zastanawiam czy od piątki, czy od siódemki. Widząc tłum lecący prosto do siódemki, decyduję się zacząć od PK 5. Nie lubię tłoku i kolejek do perforatora. Fajny sosnowy las i za chwilę zaczynam ścinać na azymut. Dodatkowo jeszcze wpadam na pomysł z PK 5 na PK 1 polecieć przez PK3, bo akurat drogi prowadzą w tym kierunku. Przede mną ktoś biegnie, ale gubię go przed PK 3. Kogoś widzę przy PK 2. Słowem fajnie i pusto. Co chwila słyszę jakiś głosy i rozglądam się czy ktoś mnie dogania. Okazuje się, że to jakieś gęsi czy inne ptaki przelatujące kluczami na niebie wydając niepokojące odgłosy.
Koło PK 6 spotkałem tłumy. Tłumy TP25, dla których to był drugi PK. Tłum z daleka wskazywał przejście po grobli pomiędzy jeziorkami (z mapy nie było pewne czy jest to suche przejście), ale dwudziestkopiątkowicze wyglądali całkiem sucho. Spotkałem tu Katarzynę, którą dokładnie odpytałem, czy daje się przejść suchą nogą.
PK7 malowniczy "brzeg polany"
Pora na wyjście z mapy dokładnej i jestem na PK 14. I pierwsza wtopa – pomyliły mi się strony nasypu i zszedłem w  prawo zamiast w lewo. Po chwili brnięcia skrajem dzikowych chaszczy odkryłem, że miałem być po drugiej stronie nasypu, więc na czworakach na górę i dalej na azymut na PK 15. W efekcie dogoniła mnie (i przegoniła) ekipa, która była spory kawałek za mną.
Z PK 15 na PK 8 – żadnych oczywistych dróg, mapa jakaś taka blada, deszcz pada coraz mocniej. Biegnę jakąś drogą, która chyba jest na mapie. Nagle kamień i leżę jak długi. Obtarte kolana. Grunt, że okulary całe! Sprawdzam czy nogi normalnie zginają się w kolanach i ruszam dalej.
Przy PK 8 tłum. Przemoczona  Ania, jeszcze suchy Orientop. Punkt „mokry”, ale udaje się go podbić bez większych strat. Teraz mostkiem przez rzeczkę na PK 9. Gdzieś tu z naprzeciwka biegnie Piotrek Kwitowski, Staszek Kaczmarek. Hmmm, czyżbym był w zasięgu czołówki? Chwila samozadowolenia i na otrzeźwienie babol – szukam lampionu nie w tym jarze co trzeba. Czasowo strata nieduża, ale samoocena mocno w dół;(
Na dziesiątce znowu spotykam Kasię z TP 25 – robi mi pamiątkowe zdjęcie.
Teraz mój wariant autorski: PK 10 i PK 11. Z pomiarów w autobusie wyszło mi to troszkę krócej niż potem przelot PK 18-11-13. Jest jeden myk: rzeczka pomiędzy PK 11 i PK 12. Na mostku wydaje się „do przejścia” , a jakby co, mokre buty daje się przeżyć. Z PK 11 przecinka do rzeczki. Z naprzeciwka idą ludzie – podpytuję ich czy przechodzili przez rzeczkę. „Po kolana” słyszę. Nie jest źle! Spotykam kolejną ekipę. Mocno zdezorientowaną. Podpowiadam im, że szukają zdecydowanie za wcześnie PK 11. Oni także przeprawiali się przez rzeczkę. Tyle, że „po szyję”…. Nic, lecę dalej – zejście do rzeczki. Mokradła. Z kępki na kępkę – nie jest źle. Widać jakiś samotne duże drzewo. Niedaleko. Trzciny coraz wyższe, kępki jakieś takie dziwnie pływające. Mlask  i noga wpada mi po udo. Jedna noga. I chce głębiej… wciąga i wciąga… Chwytam się jakiegoś krzaka i się wydobywam. Grunt, że buta nie zabrało! Coś zimna ta woda. Idę ostrożniej. Już mi wszystko jedno. Na szczęście dno stabilniejsze, ale nagle plusk i … niestety bielizna mokra.  Wreszcie wypełzam na suchy ląd. Nie powiem by było mi jakoś ciepło. Nogi ruszają się z oporami. Stwierdzam brak prawego stuptuta – musiało mi go wciągnąć to pierwsze bagno. Jakby ktoś widział w tych okolicach łosia, czy inne błotne zwierzę spacerujące w moim stuptucie, to proszę mu przekazać, że liczę na zwrot mojej własności!
Wychodzę na jakąś łąkę. Droga z gliną klejąca się do podeszw. Warto by pobiec by się rozgrzać, ale droga skutecznie łapie za buty i próbuje je zdjąć. Bez butów to by było głupio, więc zwalniam i zziębnięty poruszam się w żółwim tempie. Znajduję dziurę w ziemi z PK 12.
Dalej na południe. Niestety tą błotnistą łąką. Na azymut do lasu. Chaszcze, powalone drzewa… standard. Gdy trafiam na asfalt sprawdzam dokąd prowadzi – niestety, to ta droga na „teren prywatny”. Byłby o fajny skrót, ale okazuje się, że właściciel tego terenu miał zbyt dużo siatki i poogradzał jakieś straszne połacie pola. Zostaje obejść od zachodu, niestety droga ciągle błotnista. Wlokę się do PK 16 powoli się rozgrzewając. Na szczęście dalej do PK 17 jest sensowna droga i można podbiec. Wysycham i uśmiech wraca na twarz. Ścigam się z kolegą, któremu podpowiedziałem, że PK 15 jednak stoi. Dalej dłuuuugi przelot na PK 13. Na mapie jest droga przez pola. W terenie także droga się znajduje. Przede mną biega jakiś lepszy biegacz. Najpierw się oddala, a potem zwalnia i idzie jakoś „bokiem”. Po chwili wiem czemu – droga zamienia się w grzęzawisko rozjeżdżone traktorami. Próbuję iść po polu – okazuje się całkiem twarde i mało przylepne! Świta mi diabelski pomysł: skoro droga jest grząska a pole dobre, to czemu nie skrócić na krechę? Jak pomyślałem, tak zrobiłem. Ten przede mną to zauważył i także próbuje skracać, ale po chwili się wycofuje. Mam szansę go dogonić, Wkraczam na pole zbronowane „w poprzek” i … zapadam się do połowy łydek, ziemia próbuje stanowczo zabrać mi buty. Grunt wygląda na twardy, ale taki nie jest. Na szczęście trafiam na jakiś twardszy fragment, ubity przez traktor, bo inaczej do asfaltu dotarłbym bez butów, które pochłonęłaby glina.
Efekt ścinania przez pola do PK 13 krok w prawo lub lewo można było zapaść się po łydki
Teraz kawałek asfaltem. Biegnę po wszelakich kałużach by spłukać glinę z obuwia. Mijam jakiś zator na drodze, wóz strażacki i radiowóz na sygnale, policjant kierujący ruchem zatrzymuje auta bym mógł przebiec. Dobiegam do linii kolejowej…. Której nie ma! To już drugie tory, które ktoś zwinął (pewno by ułatwić ich przekraczanie). Mam wreszcie PK 13. Tu dopędza mnie sam sędzia główny PMnO. Po chwili zaś dopędzamy dwie dziewczyny z psem. Ścigamy się tak do sklepu w Krążkowie. Ja się nie zatrzymuję i lecę dalej. Jakiś szybkobiegacz mnie wyprzedza, ale za wcześnie odbija w las w poszukiwaniu PK 19 i go doganiam przy lampionie. PK 19 szukam jedną górkę za wcześnie – zmęczenie chyba zaczyna się pojawiać. Do PK 21 na azymut i coś mnie znosi w lewo - to na pewno zmęczenie! Dopadają mnie dziewczyny z  pieskiem.

PK 21 na malowniczej górce
Do PK 22 droga prosta jak drut, biegnę ile sił i im uciekam. Tu wyjmuję czołówkę, bo następny PK będzie po ciemku. Niby droga prosta, ale coś nie zgadzają się przecinki. Jest ich więcej niż na mapie. Liczą je uważnie. Po drodze spotykam tego, co mnie wyprzedził przy PK 19 - leci w dziwnym kierunku. Zawracam go i skierowuję właściwie na PK 24. Patrzę na swój zegarek co „teoretycznie” liczy dystans z kroków (teoretycznie, bo niby działa na marsz, a nie podbieganie) i widnieje na nim liczba bliska 44. Wiadomo 44 kilometr to czas na selfie, smsa i te sprawy. Wychodzi mi, że będzie to w miejscu, gdzie mam skręcić na północ. Dobiegam, staję, wyjmuję telefon, cykam fotkę.

Tradycyjne selfie na 44 kilometrze
I dostaję zaćmienia. Zapominam, że mam przebiec przecinkę na północ i uznaję, że jestem przy PK 23. Zaczynam poszukiwania. Wiadomo, że ciężko się szuka gdy jesteśmy w złym miejscu. Teren co nieco się zgadza – skrzyżowanie na górce i niewielkie obniżenie tam gdzie być powinno. Wydaje mi się, że szukam godzinę. Ze śladu GPS wynika, że tylko dwadzieścia kilka minut. Przy PK 24 ponownie doganiam dziewczyny z psem. Chwilkę idziemy razem, ale one zaczynają zwalniać. Decydujemy, że będziemy próbowali się przebić „na krechę” do PK 25, by skracać dystans. Ja trochę podbiegam, znajduję drogę z odpowiednim azymutem i wbijam się w mokradła. Spoko, nie takie mokradła dzisiaj przechodziłem. Tyle, że mokradła stają się coraz głębsze. Światło latarek zasłaniają trzciny. Co chwila wpadam coraz głębiej i głębiej. Dochodzę do miejsca gdzie kończą się trzciny i zaczyna bezkresny przestwór oceanu… znaczy jeziora Młyńskiego Małego. Co tu dużo pisać, w nocy nawet to jezioro „Małe” wydaje się duże, plusk fal wygląda jakby wkoło pływały stada rekinów i piranii… Rzutem na taśmę znajduję jakiś rozwalający się pomost i wypełzam nim na suchy brzeg. Idę dalej szukać przesmyku pomiędzy jeziorami i trafiam na dziewczyny z psem, które poszły trochę naokoło i doszły tu suchą nogą. Idziemy dalej, widać jakąś ścieżkę ze „śladami naszych”. Coraz bardziej błotniście, grząsko, bagiennie. Mi to już wszystko jedno, a dziewczyny starają się skakać z kępki na kępkę, starając się jak najmniej zmoczyć. „Sucha droga” prowadzi w złym kierunku, ja idę na zwiady głośno chlupiąc w wodzie by odstraszyć pływające wokół piranie i innego zwierza i krusząc cienką warstewkę lodu, która tworzy się na wodzie. Trafiam na kępki, które coraz bardziej pływają, wygląda, że zaraz będzie jakiś ciek, wydaje się, że za nim świeci już odblask lampionu, daję krok do przodu i… chlup tracę grunt pod nogami. Wpadam po pas lub lepiej. Dobrze, że telefon wodoodporny, ale mój zegarek-krokomierz wg instrukcji wcale wodoodporny już nie jest! Udaje mi się czegoś złapać i wypełznąć na „suchszy” ląd. Odwrót. Nie da się tędy przejść, a pływać nie zamierzamy.
Mozolnie okrążamy jezioro. Rękawiczki, co były w kieszeni – mokre. Dłonie mokre i nie chcą wyschnąć. Ogólnie zaczyna mi być zimno. Po PK 25 zostawiam dziewczyny i biegnę, by nie zamarznąć. Wyciągam z przemoczonej kieszeni zapasy na czarną godzinę – żelki. Niestety zgrabiałe dłonie i większość żelek się rozsypuje! Zgroza! Sięgam po ogrzewacz chemiczny – rozrywam opakowanie i troszkę to pomaga. Znajduję ostatni PK 26 i na metę.
Wreszcie na mecie!
Ślad GPS pokazuje prawie 65 km! Na PK 21 i 25 straciłem dobrze ponad 40 minut – bez tego błądzenia miałbym zaplanowane „osiem godzin z hakiem”.  Co ciekawe, gdy na mapie wyznaczyłem moja trasę tak jak się wyznacza dystans „do pomiaru” wyszło mi 54 km, czyli prawie jak w komunikacie technicznym. Skąd wzięło się to dodatkowe 10 km??? I jak tu wierzyć długości trasy podawanej przez organizatora;-)

sobota, 27 stycznia 2018

BnO 3D

Nowa moda się jakaś robi w BnO - bieganie wewnątrz budynków, czyli głównie różnych hal, bo to duże. Nie powiem - zimą brzmi to nawet rozsądnie i przemawiało do mnie do momentu obejrzenia mapy z takiej imprezy. Tomek w ramach namawiania mnie na wyjazd do Łodzi żeby pobiegać po Atlas Arenie, wyjął mapę tejże areny, gdzie raz już miał okazję biegać. I zaczęło się. Mapa trochę wyglądała jak mapa marszowa TU albo TZ (pięć wycinków), tylko - jak się okazało przy próbie połączenia tego do kupy - gorzej. Gorzej, bo musiał wyjść model 3D obiektu, a z moim brakiem wyobraźni przestrzennej nie chciał wyjść. Za nic w świecie. Im bardziej mi Tomek tłumaczył, tym mniej ogarniałam i tym większej dostawałam wścieklizny. Tocząc pianę z pyska kategorycznie odmówiłam udziału.
Minęły ze dwa, trzy dni... W momencie kiedy moja ciekawość jak wygląda to całe wielopoziomowe bieganie wzięła górę, Tomek stwierdził, że jednak lepiej żebym nie jechała, bo jeszcze w jakąś furię wpadnę z wściekłości jak mi się nie uda, czy coś. No, to teraz ja musiałam go namawiać żeby mnie zabrał do tej Łodzi:-)
W końcu pojechaliśmy we trójkę, bo dołączyła do nas jeszcze Ewa. Na miejscu okazało się, że takich osób jak ja - zieloniutkich w temacie - jest więcej i ciągle ktoś komuś tłumaczył jak poruszać się między poziomami. Przysłuchiwałam się tym tłumaczeniom i nawet w końcu coś tam zaczęło mi świtać, szczególnie jak obejrzałam sobie tę Atlas Arenę i miałam jakieś wyobrażenie jak wyglądają "na żywo" schody i klatki schodowe, widownia i poziom drugi, po który było najwięcej dozwolonego miejsca do biegania. A najlepsze w tym wszystkim było to, że  nie można się było zgubić, no bo jak? Kiedy uświadomiłam sobie ten podbudowujący fakt, od razu się uspokoiłam.

Czekamy na start. Teoretycznie już wiem o co w tym wszystkim chodzi:-)

Tomek startował jako pierwszy - w dwudziestej minucie, ja w dwudziestej piątej, a Ewa w trzydziestej trzeciej. Pobrałam mapę i... stanęłam. Już nawet nie to, że nie wiedziałam gdzie lecieć, tylko nawet startu nie mogłam znaleźć ze stresu. Doszłam do niego cofając się od punktu piątego:-)

 Wystartowałam i pędzę na PK 1 :-)
 
Startowaliśmy z poziomu drugiego, a pierwszy punkt był na poziomie trzecim. Teoretycznie wiedziałam jak się tam dostać, tylko w praktyce za nic mi nie chciało wyjść.  W końcu zdesperowana wsadzałam łeb na widownię w każde wejście, w nadziei, że w końcu wypatrzę lampion. Tak też się stało. Dwójka także była na poziomie trzecim i to dość blisko jedynki (na mapie), co oczywiście nie znaczyło, że łatwo było się do niej dostać.  Miedzy jednym a drugim punktem należało przebiec przez poziom drugi. Ponieważ punkt był przy głównej klatce schodowej, to przynajmniej wiedziałam jak się tam dostać. 


 Tak wyglądało moje bieganie.

Trójka, dla odmiany, stała na poziomie pierwszym i do tego prawie po przeciwległej stronie obiektu. Jakimś cudem trafiłam i nagle uświadomiłam sobie, że OGARNIAM! Załapałam jak nawigować po tej dziwnej mapie, co z czym się łączy, gdzie się da przejść, a gdzie nie. To, że wiedziałam już jak się poruszać po obiekcie nie znaczyło, że potrafiłam robić to szybko. Liczyłam kolejne schody i wejścia żeby trafić tam gdzie chciałam, więc oczywiście robiłam to maszerując, a nie biegnąc. No dobra, w kilku miejscach podbiegłam, w tym nawet spory odcinek schodami pod górę, ale tak ogólnie to się jednak nie nabiegałam. Nawet się nie spociłam. No to co za BnO?

Upragniona meta.
 
Na mecie miałam dość mieszane odczucia - bo z jednej strony zawsze to coś nowego, żeby nie powiedzieć wręcz - egzotycznego, wymagającego wzniesienia się na wyżyny swoich możliwości nawigacyjnych (oczywiście chodzi o mój indywidualny przypadek), z drugiej strony stres, irytacja i prawie zero biegania. Pewnie trzeba dopiero nabrać wprawy w tej zabawie. Czyli.... kolejne bieganie w hali?
 

piątek, 26 stycznia 2018

Kwadratura prostokąta

Wreszcie impreza, na którą udało mi się dotrzeć bez błądzenia. Trochę ułatwieniem był fakt, że sposób dotarcia pokrywał się w dużej mierze z trasą na BPK-a w Łazienkach, tylko jechałam kawałek dalej. Mogłam tylko przyjechać trochę wcześniej i nie być tak na styk, bo o 20-tej mieliśmy odebrać Agatę z lodowiska, ale trudno. Grunt, że dotarłam.
Nasza mapa składała się  prostokąta podzielonego na 32 kwadraty, z których część przemieszczała się po skosie, część góra-dół i na boki, a do tego mogły być poobracane lub zlustrowane. Trzydzieści dwa kwadraty! Kto tam zna się na matematyce, to może sobie obliczyć ile to daje możliwości kombinacji do rozpatrzenia i o ile się nie mylę, są to jakieś potworne liczby. Mimo to podjęliśmy próbę dopasowania tych kawałeczków do siebie. Oczywiście dopiero po zaliczeniu pierwszego punktu, który był na wycinku startowym. Niestety, nic jednoznacznego nam nie wyszło, nic do niczego nie pasowało, a do tego (jak to po ciemku) niewiele było widać na tych mini kwadracikach. W sumie to głównie kolorowe obwódki. W końcu uznaliśmy, że skoro nie da się na logikę, to spróbujemy metodą czołgową, czyli przeczeszemy cały teren zawodów, kwadrat po kwadracie. Coś tam udało się wyczesać, potem dostaliśmy drobne wsparcie od Kingi z normalną mapą, a potem zostało już mniej możliwości żonglowania wycinkami, więc i na logikę jakiś się udało wstawić. Gdzieś po godzinie błąkania się mieliśmy załatwioną górę mapy. Dołu było jednakowoż znacznie więcej i ja już wtedy wiedziałam, że nie zdążymy ze wszystkim (no bo lodowisko).
Dół mapy okazał się podobno przyjaźniejszy niż góra, ale ja już zdążyłam się zniechęcić i jakoś zbyt czujnie nie śledziłam gdzie idziemy, ograniczając się do prób dopasowania tego co mam przed oczami, do tego co na wycinkach. Tą metodą udało mi się oprotestować PK M (ale i tak Tomek uparł się go wpisać) oraz zidentyfikować PK K. Czyli szału nie ma. Odbyliśmy jeszcze jedną drobną konsultację z ponownie napotkaną Kingą, żeby upewnić się, że jesteśmy tam, gdzie spodziewamy się być.
Ponieważ nieubłagalnie zbliżała się godzina dwudziesta, o której powinniśmy być na Torwarze, a nie na trasie, zaczęłam przekonywać Tomka, że wcale, ale to wcale nie musimy mieć wszystkich punktów i jak nie wygramy, to może jednak końca świata nie będzie. Tomek niestety jakiś taki bojaźliwy i końca świata jednak się obawiał, w związku z czym wytargował jeszcze pół godziny, co i tak niewiele nam dało, bo trzech punktów nie zdążyliśmy zebrać. Poza tym i tak byliśmy już poza limitem podstawowym. Ale wiecie co? I tak nie byliśmy ostatni, za nami znalazły się jeszcze 4 osoby. I wszyscy z bepekami i w ciężkich minutach. Czyli to nie my takie ofermy, tylko mapa z lekka przekombinowana.

poniedziałek, 22 stycznia 2018

Cztery Żywioły i piąty malutki.

Kolejnym zimowym wyzwaniem po Ełckiej Zmarzlinie został Rajd Czterech Żywiołów. Wydawało mi się, że dwa tygodnie regeneracji to dla mnie za mało i tak z lekka sugerowałam Tomkowi, żeby może jednak raczej w Konwalie celować, ale bardzo mu zależało na tym Bydlinie, więc uległam. Bo w sumie co mi pozostało. Pioruńsko bałam się o moje kolano, a kiedy po upadku na ABC zaczęły mnie boleć oba, to w ogóle byłam przerażona.
Do bazy dotarliśmy w piątek wieczorem, a tam czekała już na nas reszta stowarzyszonej ekipy, która po innych swoich wojażach nadciągnęła z Krakowa. W oczekiwaniu na przybycie organizatorów, co to pewnie jeszcze w lesie byli - dosłownie i w przenośni, przygotowaliśmy wyposażenie na sobotni poranek, czyli wypchaliśmy plecaki do granic możliwości czym się dało, a przynajmniej tak było w moim przypadku. Swoją drogą, to aż dziw ile rzeczy można zmieścić do malutkiego plecaczka, jeśli uzna się je za niezbędne.
W końcu do bazy dotarli też organizatorzy, rozłożyli biuro i zaczęli wydawać pakiety startowe. Chociaż raz numer startowy był na tyle mały, że po przypięciu do plecaka nie przeszkadzał za bardzo, a karta startowa była solidna i niezniszczalna. A do tego dostaliśmy jeszcze buffy, co mnie szczególnie ucieszyło, bo chyba jestem buffową fetyszystką - mam ich już dość dużo (jak na posiadanie jednej głowy i jednej szyi), ale wciąż cieszę się z każdego nowego.

Tak prezentowaliśmy się w nowych buffach:-)

Spać położyliśmy się dość wcześnie (bo przed północą) i zaczęliśmy delektować się główną atrakcją sali gimnastycznej - huczącym wentylatorem. Wyłączanie go, choć realne, nie było wskazane, bo dostarczał ciepełko do sali i jak uczyło zeszłoroczne doświadczenie bywalców - absolutnie nie kalkulowało się. Za to, jak ktoś skomentował, wentylator świetnie zagłuszał chrapanie:-) Ja po prostu zaczęłam udawać, że to huczy wiatr, a nie wentylator i od razu przestało mi przeszkadzać.
W sobotę chyba nasz budzik zadzwonił jako pierwszy, albo tak twardo spałam. Po siódmej zrobił się już spory ruch, bo zaczęli przybywać lokalni zawodnicy. Odprawa techniczna zaplanowana była na godzinę ósmą, a start o ósmej trzydzieści. Mapy okazały się niczym niezabezpieczone, więc Tomek pobiegł po koszulki, a w tym czasie większość zawodników ruszyła na trasę. Zaczęliśmy więc jako jedni z ostatnich, ale skoro zwycięstwo i tak nam nie groziło, to minuta w tę, czy w tę nie robiło różnicy. 
Trasa (zgodnie z zapowiedzią organizatora) była wielowariantowa i po chwili każdy pobiegł w swoją stronę, a nie jak na Ełckiej wszyscy razem. Tak to lubię, bo nie stresuję się widząc ciągle powiększającą się przewagę tych biegnących przede mną.
Zaczęliśmy od PK 2, gdzie prawie na samo miejsce prowadziła porządna droga, czyli taki fajny punkt na rozgrzewkę. Czwórka, którą wzięliśmy jako drugą, też była prosta, tyle że w opisie słup wysokiego napięcia z lampionem miał stać po zachodniej stronie drogi, a według naszego rozeznania stron świata stał po wschodniej, ale grunt, że w ogóle słup był.
Tak prawdę mówiąc, na trasę wybiegliśmy bez przemyślanego wariantu przejścia i dopiero od dwójki kombinowaliśmy jak by to wszystko logicznie ułożyć. Jeszcze przy czwórce mogliśmy decydować czy pójdziemy prawoskrętnie, czy lewoskrętnie, ale chyba był to ostatni moment na konkretne ustalenia. Postanowiliśmy iść zgodnie z ruchem wskazówek zegara, oczywiście z pewnymi zawirowaniami wynikającymi z perfidii budowniczego trasy, jak na przykład jedynka oddalona od reszty punktów, stojąca sobie gdzieś tam z boczku i bardzo nie po drodze.
Tak więc po czwórce postanowiliśmy zaliczyć piątkę z jej betonowymi silosami. Piątka była tak jakby na niewielkiej górce, ale dla mnie, najlepiej czującej się na płaskim, była to niebotyczna góra. Gdybym w tym momencie wiedziała z jakimi górkami przyjdzie mi się zmierzyć później, to chyba od razu uciekłabym z krzykiem. Tymczasem szłam posapując ukradkiem, żeby Tomek nie myślał, że już na trzecim punkcie wymiękam.


Z piątki w pierwszym odruchu chcieliśmy pójść po tę nieszczęsną jedynkę żeby mieć ją z głowy, ale potem musielibyśmy wracać po szóstkę i znowu odbijać na siódemkę. No i jeszcze musieliśmy uwzględnić zakazaną DK 783, tory kolejowe i Białą Przemszę. Wyszło nam, że rozsądniej będzie wziąć najpierw szóstkę, potem jedynkę, a po niej siódemkę. Z piątki miło biegło się w dół najpierw polną drogą, potem asfaltem, mogliśmy więc trochę przyspieszyć. Wciąż martwiłam się o kolana, ale jak na razie siedziały cicho i nie dokuczały. Zresztą na to gorsze założyłam stabilizator i bardzo mocno wierzyłam, że pomoże. Wiadomo, że jak się bardzo wierzy, to człowiek sobie wszystko wmówi - nawet, że nie boli, jak boli. Na szczęście nie bolało, więc leciałam póki nie zrobiło się znowu pod górkę. Szóstka z betonowym krzyżem oczywiście umiejscowiona była na szczycie. No, nie powiem, że było łatwo i chwilami szłam już na czterech, tak było stromo.

No i po co takie strome te góry robią?


Za to ze szczytu rozciągała się piękna panorama, tylko nie było ładnego światła.


Z szóstki spadliśmy do asfaltu (hurra! znowu w dół!) i już porządnymi drogami pobiegliśmy na jedynkę. Schodząc z szóstki spotkaliśmy rowerzystów wlekących swoje pojazdy na górę. Biedacy. Jak bym jeszcze miała się użerać po drodze z rowerem, to chyba bym zwariowała.
 Przy jedynce udało mi się zgubić. Udałam się w odosobnione krzaki zażyć odrobiny samotności, a tymczasem Tomek i moja mapa poszli dalej. Bo gdyby mi chociaż mapę zostawił, to przynajmniej wiedziałabym gdzie iść, a tak to musiałam wydzwaniać za nim. Na szczęście byliśmy już blisko jedynki i udało nam się odnaleźć przy samym punkcie.
Z jedynki na dziko przedarliśmy się przez tory i drogę 783, kawałeczek przez las, a potem znowu zaczęły się schody. To znaczy pod górkę. No, nie powiem - widoki były piękne i warto było się pomęczyć. Najwięcej problemu sprawiło nam przedarcie się przez rząd zabudowań do asfaltu. Wszędzie wszystko było ogrodzone, a domostwa ciągnęły się hen daleko zarówno w prawo, jak i w lewo. W końcu trafiliśmy na jakąś otwartą bramę i chyłkiem, na paluszkach przemknęliśmy przez czyjeś podwórko. Potem podobną metodą sforsowaliśmy rząd domów przy kolejnym asfalcie i jeszcze tylko myk na górkę (cha, cha - myk:-) i siódemka była nasza. Idąc na siódemkę skonstatowaliśmy, że zamarznięte orne pole jest znacznie przyjaźniejsze wędrowcom niż rozmokłe orne pole (jak na poprzedniej imprezie). Rowerzystom też, bo chwilami nawet udawało się im po nim jechać.

PK 7 na ambonie. Ambony mają tam brzydkie.

Do ósemki wiodła prosta droga idealnie w kierunku zachodnim i nie niosła ze sobą żadnych wyzwań, bo nawet pod górę nie było. Dziewiątka była niedaleko ósemki, w cywilizacji, w Chrząstowicach, tylko na początku nie wiedzieliśmy po której stronie strumienia, więc postanowiliśmy zajść ją z dwóch stron. Napotkany inny uczestnik podpowiedział nam gdzie szukać, więc szybko poszło.
Na czternastkę nie dało się dojść inaczej jak po zakazanej drodze 783 i sądząc po śladach, wiele osób doszło do takiego samego wniosku. Na szczęście pobocze było szerokie i na tyle wygodne, że nawet dało się biec. Biegliśmy więc ile sił w nogach, żeby jak najszybciej pokonać ten newralgiczny odcinek. Czternastki zaczęliśmy szukać trochę za wcześnie, bo było takie pięknie pasujące zakole, ale okazało się, że to nie to:-( Track mówi, że punkt stał tam gdzie powinien, ale jakoś nie godzi mi się to z wewnętrznym przeświadczeniem. Chyba za bardzo jestem przywiązana do map w skali 1:10000 i trochę mam problem z szacowaniem odległości. 
Do piętnastki poszliśmy praktycznie wzdłuż strumienia, głównie po śladach poprzedników. Bo o ile na początku trasy każdy musiał nawigować po swojemu, to już po kilku godzinach między punktami były wydeptane ścieżki, szczególnie tam, gdzie leżał śnieg, czyli niemal wszędzie. To niestety wada zimowych tras. Niby można iść parę metrów w prawo, czy w lewo tylko... po co? Tak więc koło południa z nawigatorów zmieniliśmy się w tropicieli:-) Uszliśmy może z połowę drogi do piętnastki kiedy dowiedzieliśmy się, że punkt jest anulowany z powodu ścinki drzew, czy czegoś w tym rodzaju. Na wszelki wypadek potwierdziliśmy tę informację u organizatora i faktycznie nie było po co iść.
Do szesnastki na mapie nie prowadziły żadne drogi, ale w terenie trafiła się jedna pasująca azymutem. Tomek nawet zachwalał, że idealnie pasująca. Tyle tylko, że nie wiedzieliśmy tak do końca gdzie dokładnie się znajdujemy, bo coś nam się przecinki nie chciały zgodzić. Ja byłam chętna żeby okrążyć górę drogą, bo po pierwsze wspinaczka idzie mi ciężko i wiadomo, że stracilibyśmy na podejściach masę czasu, po drugie drogami dużo łatwiej nawigacyjnie. Tomek niestety był tak przekonujący, że zgodziłam się pójść tą "idealnie pasującą" drogą. Po pewnym czasie droga straciła swój idealny kierunek, a ślady mocno profesjonalnych butów (jakieś Salomony czy Inov-8) schodziły z drogi w las. Noooo, skoro taaakie buty weszły w las, to i my nie mogliśmy być gorsi. Podążyliśmy ich śladem. Kiedy pokonaliśmy pierwsze wzniesienie i przed nami wyrosła jeszcze większa góra, byłam (w swej naiwności) pewna, że jesteśmy już u stóp Łysicy. Ale gdzie tam... To była tylko drobna przełączka:-( Dodatkowo oboje nie wiedzieliśmy gdzie dokładnie jesteśmy, a kierunek marszu wybieraliśmy taki mniej więcej. Zanim doszliśmy do rzeczywistego podnóża Łysicy umarłam z pięć razy, a na widok stromizny, którą musieliśmy pokonać, żeby dostać się do szesnastki umarłam po raz szósty. Tak mówiąc szczerze to byłam przerażona i pewna, że nie dam rady. No ale w lesie nie mogłam zostać, bo głodno, chłodno i do domu daleko. Do bazy też daleko, a i Tomek zaczął się oddalać i piąć się w górę. Wlokłam się więc krok za krokiem, starając się nie patrzeć w górę, a jedynie w dół i pocieszać się , że tyyyyle już przeszłam. Nie wiem jakim cudem, ale w końcu weszłam.

Z szesnastki zeszliśmy trochę naokoło, jarem, bo schodzenie tak jak weszliśmy, groziło połamaniem nóg, a przynajmniej dupozjazdem z możliwością rozkwaszenia się na drzewie. 
Ktoś, kto przed nami szedł z szesnastki na siedemnastkę miał najwyraźniej takie samo podejście do chodzenia na azymut jak ja - czyli na krechę, bez względu na napotkane po drodze przeszkody terenowe. Poszliśmy więc tym śladem pokonując po drodze tysiąc pińćset uskoków terenu, dziur, rowów, chaszczy. Jar znaleźliśmy bez problemu, punkt widzieliśmy, ale dostać się do niego nijak nie szło. W kilka osób chodziliśmy wkoło, zaglądając to z tej, to z tamtej strony i kombinując jak zejść, a nie uszkodzić się za bardzo przy tym. W końcu Tomek wypatrzył jakieś w miarę dostępne zejście i jak przystało na dżentelmena wziął także moją kartę do podbicia. A może po prostu uznał, że łatwiej mu podbić dwie karty niż nieść potem zwłoki przez wiele kilometrów... Kto to wie...
PK 18 w opisie punktów reklamowano jako skałki na szczycie. To, że skałki - bardzo mi się podobało, ale już słowo "szczyt" nie budziło dobrych skojarzeń. Ale nawet nie było tak tragicznie, a skałka wynagradzała wysiłek.


Po wzięciu osiemnastki musieliśmy zastanowić się w jakiej kolejności brać dalsze punkty - czy 19, LOP i 13, czy lepiej 13, 19, LOP. Stanęło na drugiej opcji. Trochę nie mogliśmy się dogadać czy idziemy dobrze, bo ja celowałam w drogę na zachód od osiemnastki, a Tomek w drogę na wschód, a cały czas wydawało nam się, że mówimy o tej samej drodze.  Tym niemniej oboje dotarliśmy do tego samego punktu w ruinach domu. Z tymi ruinami to trochę przesada, autor trasy to chyba porządnych ruin nie widział. Jak dla mnie to tylko pustostan:-)
Już myślałam, że do dziewiętnastki będziemy musieli lecieć na nielegalu po DK 783, ale okazało się, że lasem równolegle do drogi biegnie ścieżka. Na parkingu przed dziewiętnastką natknęliśmy się na przepak dla tras przygodowych, a w drodze powrotnej z punktu daliśmy się sfilmować organizatorom. Tylko wywiadu nie chcieli z nami zrobić, widać jeszcze nie jesteśmy gwiazdami orientacji:-)


Przez Rezerwat Pazurek organizatorzy przeprowadzili nas LOP-ką biegnącą szlakiem turystycznym, było więc lekko, łatwo i przyjemnie i nawet podbiec się dało. Na LOP-ce zaliczyliśmy PK 12 i PK 20. Były też punkty stowarzyszone, duuużo punktów stowarzyszonych:


Ej, zapomnieliście o kodach!

Zostały nam jeszcze tylko trzy punkty i powrót do bazy, a wciąż jeszcze było jasno i jakieś resztki sił się we mnie kołatały. Wyglądało to w sumie dość optymistycznie. Dodatkowo do jedenastki było po równym, po asfalcie i nie dało się zabłądzić. Zmrok dopadł nas na trójce (chwilę szukaliśmy, bo drogi mało się zgadzały) i tam wyciągnęliśmy czołówki. Tam też rozprawiłam się z zabraną na czarną godzinę gorącą kawą i od razu poczułam, że wstępuje we mnie nowe życie. Dzięki temu dziesiątkę mogliśmy wziąć biegiem i potem biegiem lecieć do bazy. Kawałek za trójką zastał nas czterdziesty czwarty kilometr trasy, więc tradycyjnie (Kolo nr 44 przy OM PTTK) cyknęliśmy sobie pamiątkowe selfi.

Do bazy od dziesiątki litościwie było głównie w dół i po asfalcie, więc leciałam już bez oszczędzania sił na potem. Zresztą ja jestem jak szkapa dorożkarska, co to jak czuje dom, to przyspiesza.
No i w końcu baza, bazunia, baziątko! I gorący prysznic i gorące flaczki i w ogóle. Ale jak by ktoś myślał, że umyłam się, zjadłam i padłam to otóż właśnie nie. Jeszcze sobie postanowiłam wleźć pod sufit (no, prawie), bo kto mi zabroni. O, tak wlazłam:

Pełen pokaz akrobacji można zobaczyć tutaj.
Potem spakowaliśmy manatki i czekaliśmy na powrót z trasy Chrumkających z Barbarą, szczególnie, że Basia miała wracać z nami do Warszawy. A kiedy już siedzieliśmy w samochodzie wywołano nas z powrotem do bazy, bo organizatorzy zorientowali się, że właśnie drugie i trzecie miejsce kobiet chce im ujechać w siną dal.
Brakuje tylko zwyciężczyni - Doroty, ale już wcześniej wyjechała.

Do domu dotarliśmy jeszcze przed północą, a już w niedzielę rano zaczęliśmy zastanawiać się - jechać, czy nie jechać na Śnieżne Konwalie... 
Czy to już trzeba leczyć?

wtorek, 16 stycznia 2018

Wredna dwójka i sześć kontra osiem.

Ja to się jednak chyba nie nadaję do tej orientacji.
W niedzielę pojechaliśmy do Otwocka na trening OK!Sport i spodziewałam się mniej więcej takich samych warunków brzegowych jak na WesolInO. O, jakże srodze się zawiodłam! Po pierwsze: było zimniej - organizatorzy nie załatwili komfortowej pogody i marzło mi wszystko. Po drugie: baza była w samochodzie zaparkowanym na ulicy, a start był gdzieś tam w lesie i trzeba było do niego trafić. Po trzecie: nie było lampionów, tylko te chude pręciki ze stacją bazową na czubku, ale o tym przekonałam się dopiero na trasie.
Wybrałam trasę średnią - 5 km i 14 PK, Tomek ambitnie zapisał się na długą. Mapy dostaliśmy w "bazie", więc zanim doszłam na start, ustaliłam gdzie jest północ, gdzie jest PK 1 i ustawiłam sobie odpowiedni azymut. Jedynka była na górce, górkę trudno stracić z oczu, nawet ścieżka była wydeptana, ale ponieważ rozglądałam się za pomarańczowym, niewiele brakowało, a przebiegłabym koło punktu. Chyba cudem zauważyłam stację bazową i aż mnie zatchnęło z wrażenia, kiedy uświadomiłam sobie jakiż to podstęp zastosowali organizatorzy. Ale nic to, ustawiłam azymut na dwójkę i pobiegłam. Skończyła się górka, przecięłam drogę, jeszcze ze sto metrów i powinien być punkt. W miejscu, na które wskazywał kompas nic nie było, ale znajdź w lesie taki marny drucik, nawet jeśli na końcu jest czerwony. Zaczęłam systematycznie przeszukiwać teren zataczając coraz większe kręgi. Nic, zero, null... Wróciłam na drogę i postanowiłam namierzyć się od skrzyżowania  przecinek. Hmmm, skrzyżowanie w lesie wyglądało jakby inaczej niż na mapie, a mapa zgodnie z zapowiedziami powinna być aktualna. W takim razie - GDZIE JA JESTEM?! Postanowiłam pobiec na przeciwległą przecinkę, na zachód. W tym miejscu faktycznie skrzyżowanie wyglądało tak, jak na mapie to, przy którym powinien być punkt, ale przecież NIEMOŻLIWE żebym była w tym miejscu! Musiałabym walnąć się z azymutem jakieś 45 stopni! No, niemożliwe... Wróciłam w miejsce, na które uprzednio wyprowadził mnie kompas i ponownie zaczęłam przeszukiwać krzaki, oczywiście z takim samym rezultatem, jak poprzednio. Wróciłam na przecinkę i stałam totalnie ogłupiała. Obok przebiegały różne znajome osoby, ale głupio mi było pytać o drogę już na drugim punkcie.  Czas mijał, ja nie wiedziałam co robić, gotowało się we mnie z wściekłości, aż nadmiar emocji zaczął wypływać otworami ocznymi. W końcu powiedziałam sobie: A wuj! Olewam te całą orientację, pobiegam sobie pod górkę parę razy i wrócę na metę.
Kilka razy przebiegłam się między skrzyżowaniem przy którym czesałam, a skrzyżowaniem kolejnym za tym, które pasowało z wyglądu do poszukiwanego - tak 800 metrów w jedną stronę. Za trzecim przebiegiem coś mnie tknęło, żeby sprawdzić teren przy tym "pasującym" skrzyżowaniu. Wlazłam na górkę i natknęłam się na Karolinę. Tym razem schowałam dumę do kieszeni i spytałam, starając się, żeby nie brzmiało to zbyt dramatycznie - GDZIE JA JESTEM?! Oczywiście byłam tuż przy dwójce. Znalezienie stacji bazowej zajęło mi jeszcze kilka minut, ale w końcu ją wyczesałam. Jakim cudem zniosło mnie o jakieś 400 metrów? - nie mam pojęcia. Rozumiem tak do pięćdziesięciu metrów, ale tyle???
Trójka była bliziutko i dla pewności nie biegłam (zresztą gęsto było) tylko szłam licząc parokroki - niezłe bno:-) Znowu trafienie na ten cholerny drucik zabrało mi masę czasu, a przeszłam jakiś metr od niego kilkakrotnie. Wredny pomysł organizatora, bardzo wredny.
Na czwórkę niby było prosto, a znowu zniosło mnie kilkadziesiąt metrów. Cholerny kompas chyba sobie jakieś jaja ze mnie robił, albo ja nagle straciłam umiejętność posługiwania się nim. A może tam jest jakaś anomalia? Dodatkowo, w bonusie, zaliczyłam glebę, kiedy jakiś leżący konar chwycił mnie za nogę. Grzmotnęłam na kolana i chroniąc twarz przetoczyłam się na lewy bark, prosto na leżące gałęzie. Najbardziej bałam się o prawe kolano, ale kiedy już się pozbierałam, okazało się, że wciąż jest zdatne do użytku.
Na piątkę postanowiłam już lecieć drogami, oczywiście tyle, ile się dało. Ponieważ punkt miał być na przełączce między dwoma szczycikami, olałam kompas, wlazłam na górkę i znalazłam właściwe miejsce, a po chwili i stację.
Szóstki trochę się bałam, bo znalezienie jednego dołka na zboczu górki nie zawsze się udaje, a kompasowi przestałam jakoś ufać. Nie powiem, chwilkę poczesałam, ale i tak krócej niż się tego spodziewałam.

A potem poptaszkowało mi się zupełnie.

Nie wiem dlaczego, ale ubzdurałam sobie, że jestem nie na szóstce, tylko na ósemce. Ustawiłam więc azymut z ósemki na dziewiątkę i, co oczywiste, ten manewr nie miał żadnych szans powodzenia. Biegłam wypatrując drogi, którą powinnam przeciąć i faktycznie droga była, aczkolwiek teren jakiś taki bardziej pofałdowany wydawał się niż to wynikało z mapy. A i droga jakby w złej odległości. I w ogóle jakoś tych plam gęstszej roślinności nie było widać, wszystko przebieżne po horyzont. Mimo licznych ostrzeżeń nic, ale to nic mnie nie tknęło i mozolnie przeszukiwałam teren - drzewko po drzewku, krzaczek po krzaczku, trawka po trawce. Znowu poczułam się jak przy dwójce, przeklęłam sobie w duchu (a może i na głos mi się wyrwało) i tym razem postanowiłam definitywnie skończyć z tą całą orientacją, skoro ona tak bezpardonowo wypina się na mnie. Postanowiłam wykorzystać czas na zwykłe pobieganie sobie oraz próbę trafienia na metę. A nawet nie tyle na metę, bo tę postanowiłam w ramach protestu zignorować, co do samochodu.
Zaplanowałam więc, że najpierw biegnę na północ do drogi lecącej skosem, potem na zachód żeby wbiec sobie pod górę, potem w tył zwrot i na dół, ale to po to żeby pod górę wlecieć jeszcze raz, a potem już w kierunku mety. Nieobciążona koniecznością szukania kolejnych PK biegłam sobie lekko i radośnie (co prawda mląc w ustach przekleństwa), wbiegałam pod górę i w ogóle czułam moc. Taką małą - nie jak z elektrowni atomowej, tylko raczej wiatrowej. Na miarę swoich możliwości.
Metę planowałam ominąć szerokim łukiem, ale jakoś wybiegło mi się prościutko na nią. Przy słupku czekał Tomek uzbrojony w telefon z włączonym aparatem fotograficznym. Oczywiście uwiecznił mój niechlubny finisz i jeszcze zmusił mnie do odpipania się. Wrrr.


Oddając czipa oprotestowałam brak lampionów i w ogóle całe zawody. A w drodze powrotnej miotały mną furie, aż Tomek bał się, że dostanie rykoszetem.
A zmianę PK 6 na PK 8 odkryłam dopiero po kilku godzinach porównując wydruk  wyników z mapą.
No i czy ja się nadaję do orientacji??? No, nie - nie nadaję się! :-(((

poniedziałek, 15 stycznia 2018

WesolInO

Troszkę, tak ciut, ciut kusiły mnie Wesołe Biegi Górskie, ale ponieważ jestem biegowy cienias, a zwłaszcza pod górkę, poprzestałam na WesolInO. Pod górkę i tak mogłam pobiegać, za to bez stresu, że wszyscy mnie wyprzedzili, bo na BnO o tym fakcie dowiaduję się dopiero zobaczywszy wyniki, więc w chwili biegania nie mam tej świadomości. W ramach testowania kolana wybrałam trasę długą, zresztą 6 km już mnie nie przeraża. Przerażała mnie za to temperatura, bo trochę pociągnęło mrozem, a ja to raczej z tych ciepłolubnych. Powstrzymałam się jednak z ubieraniem na siebie całej szafy, bo potem nie ma co robić z kolejnymi zdejmowanymi warstwami.

 W kolejce do startu.
Ruszyliśmy razem z Tomkiem i już miałam nadzieję, że chociaż pierwszy punkt będziemy mieć wspólny, ale po kilkunastu metrach Tomek odbił w prawo, a mój kompas krzyczał: naginaj w lewo! Ponieważ z kompasem nie ma dyskusji, to nagięłam w lewo, wdrapałam się na niewielką górkę i punkt był mój. Przy lampionie spotkałam dziewczynę, która wybiegła chwilę przede mną. Poznałyśmy się w bazie i okazało się, że ona dopiero zaczyna przygodę z orientacją, ale tak, jak i my, była na Ełckiej Zmarzlinie. Liczyłam po cichu na to, że chociaż ją wyprzedzę i nie będę taka ostatnia na mecie. PK 2 mocno nadwyrężył moją nadzieję, bo choć w jego okolice dobiegłam pierwsza, to i tak nie mogłam znaleźć właściwego dołka. Różne były, ale głównie te, których nawet nie naniesiono na mapę:-(  Usiłowałam namierzyć się od ogrodzenia, ale ogrodzenie było jakieś szczątkowe i w sumie nie wiedziałam gdzie się kończy. W końcu metodą czesania, we dwie znalazłyśmy lampion. Zawstydzona swoją nawigacyjną porażką czym prędzej umknęłam w stronę PK 3. Trójka na szczęście poddała się bez walki, więc pełna animuszu poleciałam na czwórkę. Jedna ścieżka, druga ścieżka, trzecia ścieżka, czwarta ścieżka... - odliczałam sobie po kolei wszystkie przekraczane po drodze, a na koniec przedarłam się przez gąszcz, który co prawda mogłam obejść, ale po co? Jak azymut, to azymut. Piątka była blisko zabudowań, więc w razie problemów planowałam namierzać się od płota, ale na szczęście nie było takiej potrzeby, bo weszła gładko. Przy piątce przegoniła mnie Karolina startująca po mnie, ale ona ma dużo świeższy pesel, to i szybciej biega. Do szóstki było dość daleko, w porównaniu do innych odległości między punktami, ale za to po porządnej drodze, więc mogłam potestować swoje możliwości. Nooo, prędkościowo tak sobie wyszło, ale coraz lepiej z wytrzymałością, bo już i większe przeloty robię jednym cięgiem, bez umierania po drodze. Podbieg na siódemkę pokonałam biegiem. No dobra - truchtem, ale na pewno nie marszem! Ósemkowe rowki znalazłam bez problemów, choć trochę się ich bałam, za to na dziewiątce poległam. Za nic nie mogłam znaleźć właściwego dołka, a było ich w okolicy z pierdylion. Sami rozumiecie, że zanim zajrzałam do każdego z nich, czy aby czasem nie ma tam lampionu, no to chwilę mi zeszło. Duuużą chwilę. Do dziesiątki na szczęście trafiłam bezproblemowo, a w drodze na metę nadziałam się na jakieś niedobitki biegów górskich. Nawet kawałek za nimi pobiegłam, bo akurat był podbieg i chciałam poczuć się jak oni. No, fajnie było. Zwłaszcza, że krótko:-)
Na mecie czekał Tomek gotowy do upamiętniania chwili oddania karty startowej, a przy okazji zmarznięty, bo przecież przybiegł dużo przede mną.

Operatorem mety był Igor.

Kolano spisało się bez zarzutu, nie bolało, ale dla pewności na niedzielę zaplanowałam kolejny test. Ale o tym już jutro...

niedziela, 14 stycznia 2018

Swojski Smok

Dawno, dawno temu, za górami i za lasami…
No dobra, nie tak dawno temu pojawił się smok. Taki nieoswojony AD 2018. Na Bródnie, czyli całkiem niedaleko. Udaliśmy się go oswajać.  Co tu dużo pisać, smok był jakiś taki całkiem niepodobny i strasznie gwiazdorzył! Wiadomo jak to jest z tymi gwiazdami, niby wszyscy je widzą, a dotrzeć do takiej, to nie lada kłopot. My także z kłopotami dojechaliśmy na start  - no, na odcinku 3 ulic (ze 300m) znaleźliśmy aż trzy budowle wyglądające na szkoły (a start miał być pod szkołą), otoczone typowymi dla szkoły znakami drogowymi dziewczynki z balonikiem.
Dzięki mapom gogle jakoś się udało i dotarliśmy. Opłaciliśmy się i poszliśmy w świat, znaczy polecieliśmy na jakieś tam gwiazdy. Najwięcej problemów sprawiała gwiazda ze startem (no dobra, startu – takiego prawdziwego trójkącika - na gwieździe zabrakło), tak nas zakręciła, że poszliśmy w drugą stronę. Potem zawróciliśmy i chyłkiem przemknęliśmy obok startu, by nikt nas nie dojrzał. Przy pierwszym PK trafiliśmy na problem natury kaligraficznej  - kto teraz pamięta jak pisze się greckie litery? W filmach to słyszy się tylko wojskowe wersje alfabetu greckiego:  Alfa, Bravo, Delta… No tak, na dodatek okazuje się, że Bravo to wcale nie jest greckie!
Już przy pierwszym PK widzieliśmy jak jakiś zespół bierze stowarzysza. Przy kolejnym PK lampion się wyraźnie komuś się nie spodobał (lub raczej spodobała się kredka) bo leżał smutny i z lekka porozrywany pod płotem. Potem odkryliśmy kolejną (niebieską) gwiazdę i kolejną, trochę miotając się bez sensu po firmamencie w te i we w te, pomiędzy podwójnymi PK. Dalej skok nadprzestrzenny na kolejne skupisko gwiazd. Tu włączyliśmy napęd międzyplanetarny i na azymut, na wprost przez wszelakie okoliczne górki oraz suche zbiorniki wodne, o mało nie rozdeptując plażującej Sylwii, przemierzając przestrzeń nieregularnymi skokami zabraliśmy co się dało. Kilka razy udało się przeczołgać przez krzaki (jakieś zapuszczone ogrodniczo te gwiazdy były).
PK ukryty w krzakach wymagał wczołgania się!
Także dokonaliśmy kalkulacji, z których wynikało, że do ogona Smoka (Alfa, Kappa) wcale lecieć nie musimy. Wróciliśmy więc w kierunku głowy smoka. Tu znowu co nieco zakręciły nas te niebieskie gwiazdki. W szczególności taka o wdzięcznym oznaczeniu Epsilon. No bo miała być tylko „uatrakcyjniona kosmicznym fioletem”, a nie poddana inwersji! Z gwiazdki którą dostaliśmy w żaden sposób nie wynikało, że to białe co wygląda jak ściany, wcale ścianami nie jest! W dobrej wierze znaleźliśmy nawet właściwy PK tuż przy ścianie budynku, ten którego autor nie postawił i który nie został nam zaliczony! To normalnie jakaś kosmiczna granda! :-) Zgłaszam niniejszym formalny wniosek o potraktowanie naszego BPK jako PS-a! (a co -  skoro nie ma zasad, to do końca niech ich nie ma! Jak nic nasz BPK był stowarzyszony, bo stał w odległości 2-5mm od właściwego PK!)
W każdym razie ten BePeK tak nas zakręcił, że zamiast nie ryzykować (bo poznaliśmy wcześniej Sylwię z zadania) i wpisać zadanie, odpuścić sobie ostatni PK i z kompletem 44 pp zmieścić się w czasie, jak głupi pobiegliśmy gdzieś „na koniec świata” szukać ostatniego brakującego PK. Oczywiście w drodze na metę znowu się zgubiliśmy przy szkole stowarzyszonej (jak nic, szkoła ogłupia!)
Schemat smoka
No cóż Smoka nie oswoiliśmy, ale głupio by było tak go od razu na starcie oswoić, bo co byśmy robili w kolejnych odsłonach?

czwartek, 11 stycznia 2018

Warszawskie Stegny Nocą

Po Warszawie Nocą nie obiecywałam sobie zbyt wiele, bo wciąż czułam w nogach Ełcką Zmarzlinę, chociaż - o dziwo - kolano w ogóle nie dawało o sobie znać. Może dlatego, że postraszyłam je ortopedą. Poza tym miałam jakieś wewnętrzne przeświadczenie, że tym razem się zgubię, chociaż zupełnie nie mam pojęcia dlaczego.
Start był masowy, ale jakoś dzikiego tłumu nie było. Ja to jednak jestem ograniczona - zupełnie nie miałam świadomości, że trasa może przybierać różne warianty dopiero po dobiegnięciu do "motylka", bo gdybym wiedziała, to nie zawracałabym sobie głowy patrzeniem w mapę, tylko leciałabym za najlepszymi:-) Ale ponieważ nie wiedziałam, to pilnie studiowałam mapę  przez cały czas. Najpierw oczywiście trzeba było znaleźć trójkącik startowy, a z tym zawsze największy problem. Litościwie ktoś w tłumie krzyknął, że start jest pośrodku mapy, więc w miarę szybko się ogarnęłam. Ponieważ pierwszy punkt był dopiero za trzecim rzędem bloków, to zanim doleciałam, cała czołówka już mi zniknęła z oczu i zostały takie niedobitki jak ja. I kiedy wszyscy oświetlacze drogi ze swoimi wielkimi czołówkami odbiegli, dotarła do mnie przerażająca prawda - Tomek miał rację mówiąc, że wzięłam najgorszą czołówkę. Może nie tyle czołówka była najgorsza, tylko baterie w niej - zupełnie na wykończeniu. Mapę jeszcze jako tako widziałam, ale przestrzeni przed sobą już nie. Całe szczęście, że cała trasa była w terenie cywilizowanym i co kawałek stały latarnie, bo w lesie to chyba musiałabym zrezygnować z biegu. Tym niemniej moje możliwości (i tak mizerne) zostały znacznie ograniczone i porządnie biec mogłam tylko po ulicach (latarnie), bo już po trawnikach to się trochę bałam tak na oślep. Trasa na szczęście nawigacyjnie była łatwiutka i prawie nie zatrzymywałam się przy kolejnych punktach, żeby oglądać mapę, tylko leciałam jednym cięgiem. A biegło mi się wyjątkowo dobrze, nic nie bolało i nic nie przymulało. Gdybym tylko widziała coś przed sobą, to pewnie nie byłabym jak zawsze w ogonie stawki, tylko bliżej środka. Ale trudno, najważniejsze, że fajnie się wybiegałam, a już na dobiegu do mety dałam z siebie wszystko i po zatrzymaniu się myślałam, że padnę trupem. Nie padłam, bo Tomek poganiał mnie żeby wejść do szkoły i sczytać czipy.  I co się okazało? Byłam lepsza od niego, bo przynajmniej zaliczyłam wszystkie punkty, a on ma NKL-kę!

 Dałam z siebie wszystko...

wtorek, 9 stycznia 2018

Ełcka Zmarzlina? Nie! Ełcka Mokradlina! (cz.2)

Od siedemnastki ruszyliśmy żwawo w kierunki jedynki nie spodziewając się po drodze żadnych problemów, bo na mapie  drogi były jak wół i wydawało się, że nie da się iść inaczej niż drogami. Ale wiadomo - Polak potrafi! Tak gdzieś przed połową odległości nie wstrzeliliśmy się w ścieżkę przed niewielkim jeziorkiem i wbiliśmy do lasu tak "na oko". Poskutkowało to tym, że zamiast ścieżkami, szliśmy wzdłuż sporego obniżenia, oczywiście wypełnionego wodą. Tyle, że woda już niespecjalnie robiła na nas wrażenie...
Do jedynki doszłam w postawie "ruki w wierch!" i nie dlatego, że ktoś chciał do mnie strzelać, ale tak napuchły mi palce, że nie mogłam mapy utrzymać.


Z jedynki aż się prosiło iść na dwójkę, a tu jeszcze została dziesiątka usytuowana zupełnie od czapy - najwyraźniej budowniczy musiał jakoś wyrobić limit kilometrów, a że trafił się ciekawy obiekt, to sobie postawił tam kółeczko. Oczywiście nie obyło się bez wodnej przeszkody i musieliśmy pokonać rzeczne rozlewisko. Na szczęście trafiliśmy na prowizoryczny mostek w postaci pnia brzozy. Kolega idący przed nami przeszedł po pniu nogami i nie powiem - zrobiło to na nas wrażenie, jego partnerka przedostała się na drugi brzeg metodą podskoków tyłkiem po pniu. Zdecydowanie ten drugi sposób wydał nam się bezpieczniejszy, choć niekoniecznie wygodniejszy,  no i zdecydowanie mniej elegancki.

Czekam na swoją kolej. 


A tak przełaził Tomek.

Sam PK 10 - stary cmentarz - usytuowany był na niedużej, ale stromej górce. Tym razem postanowiłam wleźć na nią mimo bólu kolana. Stary cmentarz wyglądał całkiem porządnie i otoczony był solidnym murkiem. Już szykowaliśmy się do pokonania go górą, kiedy ludzka obsługa punktu zawołała nas z drugiej strony cmentarza informując, że bynajmniej, ale nie ma takiej potrzeby. Lampion wisiał na zewnątrz ogrodzenia, a obsługa podchodziła z perforatorem - normalnie full serwis. Zejście z górki było dla mnie małym dramatem, bo o ile pod górę nic nie bolało, to w dól kolano chciało mi odpaść, a i sama miałam ochotę je odrąbać niczym Kuba z "Chłopów" swoją nogę. Niestety, zejście po stromiźnie na jednej nodze nie jest realne i zabiera dużo czasu.
Odcinka między dziesiątką, a dwójką za bardzo nie pamiętam, skupiona na swoim bólu kolana. Zresztą czterdziesty kilometr jest taki dość kryzysowy i człowiekowi nawet nie chce się rozglądać wokół. Poza tym zaczęło się robić ciemno i w końcu wyciągnęliśmy nasze czołówki.
Z dwójki na jedenastkę zaczęliśmy iść drogą, ale uznawszy, że chodzenie drogami jest mocno przereklamowane, postanowiliśmy pójść na skróty. Skróty wiodły przez zaorane i dobrze nasiąknięte wodą pola. Już po kilku krokach każda noga ważyła tonę, a przyczepiona do niej glina tworzyła wysokie koturny. Jednym słowem - szło się kijowo. Tymi ornymi polami (z których każde kolejne było gorsze) doszliśmy na brzeg Jeziora Sunowo. Punkt miał być na końcu kamienistego jaru. Ucieszyły nas już pierwsze dwa napotkane kamienie i faktycznie w końcu zaczęły się jary. No, może określenie jary, to tak trochę na wyrost, ale coś jaropodobnego było, a i lampion się znalazł.
Do czwórki kawałek szliśmy brzegiem jeziora, ale kiedy drogę zastąpiło nam kolejne rozlewisko postanowiliśmy je obejść - zaczynaliśmy mieć dość tego błotnego spa. Przebiliśmy się do asfaltu i dalej poszliśmy już jak cywilizowani ludzie. W czwórce najbardziej podobał mi się opis punktu: "W dużym leju po bombie". Prawdę mówiąc nie bardzo pamiętam ten lej, ale ostatecznie ciemno było, to mogłam przeoczyć. 
Do dwunastki było blisko i łatwo, a punkt miał równie atrakcyjny opis jak poprzedni: "Drzewo podgryzione przez bobra". Drzewo wyglądało tak:

 

Po bobrze został nam już ostatni kawałek mapy z trzema punktami i metą. Wydawało się, że pójdzie raz dwa, zwłaszcza, że na piątkę i trzynastkę prowadziły proste przecinki, ale o ile z piątką nie było większych problemów, to trzynastki za nic nie mogliśmy znaleźć. Nie tylko zresztą my - po okolicy snuły się grupy uczestników w nerwowym poszukiwaniu wzniesienia z przewróconym drzewem.
Ponieważ na wyliczonej przez nas przecince punktu nie było, postanowiliśmy czesać kolejne przecinki aż do skutku lub zniechęcenia. Ja zniechęciłam się pierwsza i w końcu zostałam na drodze jako świecący punkt orientacyjny, a Tomek czesał. Czesał, czesał i ostatecznie wyczesał.
Ostatni punkt był już w cywilizacji, ale do tej cywilizacji musieliśmy przejść na azymut przez podmokłą łąkę. Co prawda jej podmokłość w porównaniu z poprzednimi podmokłościami to tak nie bardzo się udała autorowi trasy, bo ledwo zawilgotniały nam buty. W Starym Spichlerzu, gdzie stał punkt, była restauracja i aż chciało się tam zostać, ale trzeba było pędzić na metę.

Wejście do Starego Spichlerza.

Do mety to już myślałam, że dobiegnę choćby siłą woli, ale gdzie tam - górę wzięło zmęczenie i ból kolana. Niby coś tam podbiegaliśmy, ale kilka osób nas wyprzedziło. Na promenadzie nad Jeziorem Ełckim w pięknym stylu wyprzedziła nas, jak się potem okazało, moja bezpośrednia rywalka w kategorii weterańskiej, ale potem pogubiła się i do drzwi bazy dobiegłyśmy równocześnie. Gdybym wiedziała, że też jest weteranką i gdybym była chamką, to powaliłabym kobitkę na glebę i wpadła pierwsza na metę, ale moje dobre wychowanie nie pozwoliło mi na ostre przepychanki i ustępując  w drzwiach przegrałam pierwsze miejsce o sekundy. Co prawda wcale nie miałam wtedy tej świadomości, że coś przegrywam, a poza tym byłam maksymalnie szczęśliwa, że dotarłam na metę i wciąż żyję i nic więcej mnie nie obchodziło. Na mecie otrzymaliśmy pamiątkowe medale i ustawiliśmy się do fotki na ściance.


Żeby ulżyć swoim obolałym ciałom postanowiliśmy wykorzystać otrzymane od organizatorów wejściówki na basen i muszę powiedzieć, że te wejściówki to był strzał w dziesiątkę. Co prawda na trasie na niedobór wody nie mogliśmy narzekać, ale woda wodzie nierówna. Po powrocie do bazy czekaliśmy na uroczystość wręczenia pucharów zwycięzcom oraz tradycyjną na tej imprezie biesiadę. Ja to szczególnie czekałam na to drugie, bo kiszki mi już marsza grały, mimo, że jakąś tam kanapkę po powrocie chapnęłam. Pucharu bynajmniej nie spodziewałam się otrzymać i byłam autentycznie zaskoczona kiedy ogłoszono, że zajęłam drugie miejsce  w weterankach. Ale ja to już tak mam - gdzie pojadę, to coś wygrywam. Stanowczo za mało weteranek staruje w zawodach i często wystarczy tylko wziąć udział żeby załapać się na podium.
A potem to już była taaaka wyżerka, że do dziś żałuję, że człowiek nie ma pięciu żołądków.


Strasznie zadowolona jestem, że pojechaliśmy na tę Ełcka Zmarzlinę. Jak dla mnie - było super!

poniedziałek, 8 stycznia 2018

Ełcka Zmarzlina? Nie! Ełcka Mokradlina! (cz.1)

Tomek na Ełcką Zmarzlinę miał ochotę już od dawna, ja miałam mieszane uczucia - z jednej strony bardzo chciałam, z drugiej, po przeczytaniu relacji z ubiegłorocznej edycji, byłam z lekka przerażona. W końcu stanęło na tym, że zapisaliśmy się, ale mój udział w pewnym momencie stanął pod znakiem zapytania, bo przyplątała mi się kontuzja kolana. Wiecie, jak się uprawia sport, to ma się kontuzje, a tak zwyczajnie to tylko kolano nap....ala. No więc ja miałam kontuzję i po paru kilometrach biegu zaczynało mnie w nim coś kłuć. Tomek inernetem zdiagnozował mi kolano skoczka i od razu poczułam się jak Lewandowski, albo inna gwiazda sportu. Na wszelki wypadek przystopowałam  z bieganiem, nabyłam stabilizator na kolano i zaczęłam łykać jakieś świństwa na cudowną regenerację stawów, co to w każdej aptece mają tego całą masę, a co jedno to skuteczniejsze:-) Prawdę mówiąc najskuteczniejsze to jest na odchudzanie, bo wywołuje odruch wymiotny, ale ponieważ zależało mi na efekcie to mocno zagryzałam zęby i nie puszczałam.
Wyjechaliśmy z piątek wieczorem, po pracy, biorąc ze sobą Krzyśka. Niewiele brakowało a pojechalibyśmy do Elbląga zamiast do Ełku, bo Tomek był przekonany, że to tam, mimo że nazwa imprezy sugerowała jednoznacznie Ełk. Na szczęście byliśmy z Krzyśkiem czujni i nie daliśmy się wywieźć na manowce. W czasie drogi doszły do nas sms-y od organizatorów, że zapraszają po odbiór pakietów startowych jeszcze dziś (czyli w piątek), żeby uniknąć tłoku, więc grzaliśmy ile sił. Uff, zdążyliśmy przed tłokiem:-) Za to byliśmy na tyle późno i byliśmy tak zmęczeni, że już odpuściliśmy tradycyjną pizzę, tylko zjedliśmy kanapki, posnuli się chwilę po bazie, przygotowali ekwipunek na rano i poszli spać. A, no i na wstępie odebraliśmy jeszcze chipy i nadajniki gps, co dla mnie było zupełną nowością.


Zakładamy legowisko.

Start był, jak na moje (małe) doświadczenie, usytuowany nietypowo, bo nie w bazie ani bliskiej odległości, tylko gdzieś tam daleko, że aż musieli nas wywieźć autokarami. Czterema - tyle luda się zapisało! Przed wyjazdem odbyła się jeszcze odprawa w bazie, żeby każdy wiedział z czym przyjdzie mu się zmierzyć. Wynikało, że głównie z wodą...

Pilnie słuchamy co Organizator ma do powiedzenia.

Oczekując na autokar cyknęliśmy sobie pamiątkowa fotkę, bo to nigdy nie wiadomo, czy nie ostatnią...

Mapy dostaliśmy w skali 1:25000, a nie jak się spodziewałam, 1:50000, co z jednej strony było dużym ułatwieniem, bo widać więcej szczegółów, z drugiej utrudnieniem, bo płachta wielka i nieporęczna. Z mapy ponadto wynikało, że nie ma za bardzo możliwości wyboru wariantów i wszyscy będą musieli ciągnąć się w wielkim tramwaju. Od razu ruszyliśmy biegiem (no dobra, truchtem) żeby nie zostać w ogonie i być najdalej w połowie stawki, ale lepiej bliżej czuba. Do pierwszego punktu było niecałe dwa kilometry, nawigować nie było potrzeby, bo wszyscy lecieli w to samo miejsce, a na punkcie zastaliśmy sporą kolejkę oczekujących na podbicie karty.  Tę sytuację to już organizatorzy mogli przewidzieć i postawić jeszcze ze dwa perforatory. 
Za PK 6 (czyli tym pierwszym) wreszcie można było wybrać różne opcje dalszej trasy i tłum nieco się przerzedził. Oczywiście nie na tyle, żeby nie mieć nikogo w zasięgu wzroku, ale szło się już wygodniej. My wybraliśmy wariant elektryczny, czyli pod linią wysokiego napięcia, aż do dużej drogi.  Za drogą woleliśmy nadłożyć trochę i pójść ciut na północ, żeby wbić się w mniejszą drogę  z przepustem nad strumykiem, bo nie byliśmy pewni, czy pod linią da się przejść suchą nogą. Najbliższa okolica PK 18 na mapie usiana była strumyczkami, a jak było mówione na odprawie, strumyczki w międzyczasie stały się rzekami i rozlewiskami. Wariant najścia na punkt od północy wydawał się więc jedyny słuszny i chyba większość osób tak zrobiła.

 Gdzieś między PK 6 a PK 18

Dojście na dziewiątkę też w sumie było jednoznaczne - na południe, kulturalnie mostkiem przez rzeczkę, potem na zachód i dopiero na końcówce trzeba było zejść z drogi i poszukać w lesie opuszczonego, starego cmentarza. Staraliśmy się wykorzystywać każdą lepszą drogę na truchtanie i jak na nasze (a właściwie moje) możliwości mieliśmy całkiem dobry czas.
Z dziewiątki na ósemkę było w pieron daleko - tak z pół wysokości mapy. Za to drogi wyglądały dość obiecująco, bo założyliśmy, że przecinki są w pełni przebieżne. Były. Do pewnego momentu. A potem zrobiło się tak:




Z ósemki poszliśmy ścieżką wzdłuż jeziora i Kanału Kozielskiego, ale ja od razu prorokowałam, że nie ma zmiłuj - po drodze na pewno będzie kolejna woda, bo na mapie ścieżka prowadzi przez niebieskie. Tak teoretycznie mokrego miało być ze 300 metrów, ale po pierwsze - w praktyce było więcej, a po drugie - zamiast pójść na wschód i mieć mało mokradeł, my poszliśmy na południe - oczywiście ich środkiem. Co prawda usiłowałam zasugerować Tomkowi, że nasz wariant nie jest w pełni optymalny, ale dopiero na drugi dzień stwierdził, że mogłam sugerować natarczywiej. Ale tak prawdę mówiąc i tak mieliśmy mokro w butach, więc co za różnica kilometr więcej czy mniej po wodzie?


 Z mokradeł wyszliśmy nie wiadomo gdzie, w każdym razie na pewno nie tam, gdzie się spodziewaliśmy wyjść. W związku z tym nie do końca byliśmy pewni czy iść w prawo, czy w lewo? Obok nas zatrzymywały się kolejne niezdecydowane osoby, ale ponieważ w końcu większość poszła w lewo (czyli na północ), więc i my też. Większość miała rację i w tym momencie cieszyłam się z tramwajogenności trasy:-)
Z piętnastki do czternastki znowu było dłuuugie przejście, więc postanowiliśmy trochę podgonić. Biegniemy, biegniemy, biegniemy, aż tu nagle w moim wcześniej kontuzjowanym kolanie zrobiło się znajome pyk, a potem jakaś rozżarzona szpila zaczęła mi się wbijać w rzepkę przy każdym kroku.
 - Uuuu, niedobrze - pomyślałam, ale usiłowałam biec dalej. No, nie dało rady. Łyknęłam ketonal, co to go zawsze mam przy sobie na wszelki wypadek i jeszcze usiłowałam udawać, że nic się nie dzieje. Iść mogłam, nawet w bardzo szybkim tempie, ale nie wiadomo było jak długo. Do czternastki i tak musiałam jakoś dotrzeć, ale w międzyczasie myśleliśmy, co robić dalej. Wersja pesymistyczna zakładała, że od czternastki zacznę kuśtykać w stronę mety, a Tomek obleci dalsze punkty i dogoni mnie gdzieś na trasie, wersja optymistyczna zakładała, że jeśli nadal będę mogła bezproblemowo iść, to zarzucamy bieganie i razem idziemy na wszystkie punkty. Twarda baba jestem, a poza tym rzeczywiście przy chodzeniu nie odczuwałam nawet dyskomfortu, więc wygrała wersja druga. Na czternastce na wszelki wypadek odpuściłam sobie włażenie na górkę do punktu i podbicie karty załatwił Tomek, a ja w tym czasie zassałam kanapkę i poprawiłam drugim ketonalem.

Na PK 14.

 Do siódemki bez żadnych atrakcji - prosta, łatwa droga, tyle, że szarpanym tempem, bo wciąż usiłowałam trochę podbiegać, ale za każdym razem tylko do pierwszego ukłucia w kolanie. Praktycznie od czternastki szliśmy za dużą grupą młodzieży, którą już od kilku PK mieliśmy w zasięgu wzroku - raz przed nami, raz za nami, byli więc takim naszym wyznacznikiem tempa - jak zostawaliśmy z tyłu, to miałam motywację do podbiegnięcia.

PK 7

Miedzy szesnastką, a siedemnastką, przy głównej drodze natrafiliśmy na punkt żywieniowy. Dwóch młodzieńców stało z puszkami piwa, a u ich stóp stał kolejny czteropak. Jak ja to zobaczyłam... Jak mi się zachciało tego piwa...
- Podejdę, poproszę... - pomyślałam.  Gdyby nie zechcieli poczęstować, to byłam skłonna dokonać rozboju w biały dzień, ale najwyraźniej wyglądałam na bardzo spragnioną, bo bez słowa protestu podali upragniony napój. Mam nadzieję, że nie zostanie to potraktowane jako pomoc osób trzeci i nie zostanę zdyskwalifikowana:-) W końcu nawet nie wypiłam całej puszki, a jedynie kilka łyków. Od razu wstąpiło we mnie nowe życie i poczułam jak rosną mi skrzydła u ramion. Od razu noga przestała boleć i sama nie wiem kiedy doleciałam do tej siedemnastki.

Z nowymi siłami przy PK 17


Żeby jednorazowa dawka przeżyć nie była zabójcza dla czytelników - C. D. N., ale najwcześniej jutro.

Pisze sie, pisze...

Relacja z Ełckiej powoli się pisze, ale nie da się tak natychmiast, bo tyle się działo...
W każdym razie było super i nawet drobny pucharek sobie przywiozłam:-)