środa, 29 czerwca 2016

Lampionada - wielki finał.

O tym, jak Tomek musiał mnie udawać na Lampionadzie:

Na nocnym etapie InO Świętojańskiego, gdzieś daleko na wschodzie, widzieliśmy błyski, a czasem dobiegały stamtąd nawet zachęcające burzowe pomruki. Zachęcające – bo w takim upale każda kroplę deszczu przywitalibyśmy z radością. Niestety, skończyłem etap nad ranem całkowicie spocony, zmęczony i bez śladu ożywczego deszczu na skórze.
Rano skoro świt – na finał Lampionady. Sam, bo Moja Druga Połowa wymiękła już wieczorem. Pomimo planowanych jeżyn (może by tak zmienić nazwę Lampionada na Kolconada?) zwyciężyły bardzo krótkie spodenki, bo upał i duchota nie dawały szans innym strojom. Oczywiście koszulka firmowa Lampionady z moim imieniem na placach – obowiązkowo. W bazie już ekipa z InO Świetojańskiego i Dyrekcja bezpośrednio po rekonesansie na Grilloków. Słowem same ekipy „po przejściach”.
Organizator doniósł nam o opadach ostatniej nocy (wszędzie sucho jak pieprz – co on mówi?), zapowiadał, że lampiony możemy znaleźć pod lustrem wody, lub ich wcale nie zastać. Nie może być!
Scorelauf 60 minutowy. Czas start. Najwyżej punktowane PK (te za 20 pkt) gdzieś na końcu mapy. Mój stan fizyczny jakoś nie nastawiał mnie do biegu wyczynowego, tym bardziej, że na starcie stanęło kilku prawdziwych „wymiataczy”. Znając rozlokowanie kolczastych przeszkód (perfidny organizator oczywiście większość lampionów ustawił w miejscach, gdzie dotarcie okupywane jest krwią) i swoje możliwości biegowe postanowiłem przebiec się za rzeczką bez napinania się na wynik. Podobny kierunek wybrała p. Prezes, więc pobiegliśmy razem. Wiecie co uskrzydla przy bieganiu w parze? Oczywiście to, że partner dyszy bardziej niż ja!;-)
Przed rzeczką jeden PK, tu dogoniliśmy Pawła na rowerze. Mostek i skręt w lewo. Zaczynają się kałuże i ślady po powodzi. Patrzymy na mapę – rzeczywiście te lampiony nad wodą mogło zmyć!
Biegnąc tempem nazywanym slow jogging (podobno najlepiej spala tkankę tłuszczową) i dysząc niczym małe parowozy zaliczyliśmy trzy PK na drodze do Najstarszej Sosny. Czas na PK 14. Wg mapy powinien być w „lesie przebieżnym”, ale pamiętając tą lokalizację z poprzednich edycji, wiemy że trzeba nurkować w największe krzale. Kolej na PK 16. Tu się topimy w kałuży która wyrosła na drodze. Miejsce nam znane, ale lampionu nie ma. Ślady wskazują na jego przemieszczenie z woda deszczową spływającą w kierunku Bałtyku. Na wszelki wypadek buszujemy chwilę oglądając krzaki z każdej strony. Wystraszam jakaś niewiastę opalająca się topless (bo kto rozsądny chodził by po takich podmokłych krzakach?). Teraz decyzja – rzez rzeczkę górą czy na około? Próbujemy górą. Pewnie szybciej byłoby naokoło, ale tak fajniej. I więcej pokrzyw. Po drugiej stronie spotykamy Karolinę, która jest po raz pierwszy na Lampionadzie. Biedactwo przekonało się, że po krzakach to się nie biega tylko chodzi. I że mapa nie zawsze zgadza się z terenem. Wysłuchaliśmy jej żali i „poszliśmy” szukać PK 15. Na miejscu tłum szukających. Jest właściwy dołek- nie ma lampionu. Potwierdzone komisyjnie. Niestety krzaki i szukanie tego czego nie ma, zabiera dużo czasu i zostaje go tylko na powrót do bazy. Oczywiście coś tam po drodze trzeba zebrać. PK 4 wiemy gdzie jest. PK 2 także w znajomym miejscu, ale przestrzelamy i szukamy za bardzo na zachód. Zostaje jakieś 6 minut. Możemy wracać przez PK 1, to tylko jedna ścieżka dalej. Powinniśmy zdążyć. Jest lampion. Pędem na metę… ale… ścieżka okazuje się mało przebieżna. Znaczy ścieżka jest wyraźna ale w poprzek wiją się pędy jeżyn. Znowu będę miał szramy na nogach
L. Zdążamy idealnie na minutę przed końcem czasu.

Teraz oczekiwanie na spóźnialskich i medalacja. Zapomniałem powiedzieć, że za całokształt Lampionady medal ma dostać MDP w kategorii Open-K. Ta to ma fajnie – gdzie wystartuje od razu wskakuje na pudło! Nasza paczka zgarnia co się daje - Darek złoto w open-M, Basia - złoto w open-K, a ja grzecznie dygam i udaję MDP odbierając medal za 3 miejsce w open-K.

poniedziałek, 27 czerwca 2016

Triumf materii nad duchem:-(

- Trzydzieści kilka stopni to nie są dobre warunki do wyczynowego chodzenia po lesie! - poinformował mnie mój organizm w sobotę rano i dla udokumentowania swojej racji podniósł mi ciśnienie i łupnął w głowę.
Zignorowałam ostrzeżenie, łyknęłam bisocard i ruszyłam na Ino Świętojańskie. Mój partner tym razem był organizatorem imprezy, zostałam więc bez przydziału. Jakoś specjalnie mnie to nie ruszało, bo po Matni nie wpadam już w panikę na widok lasu, więc jakoś nachalnie nie szukałam zastępstwa. Mając do wyboru Mariusza, z którym w życiu bym się nie dogadała i Przemka, za którym w życiu bym nie nadążyła, wolałam pójść sama. Co prawda ciut niepokoiła mnie odległa minuta startowa, bo w razie napadu niedźwiedzia, wilka, dzika, nosorożca czy aligatora, nikt nawet by nie natrafił na moje szczątki, ale postanowiłam zaryzykować.
Organizatorzy wywozili nas na raty busikiem w las i odjeżdżali w siną dal.
Mapa okazała się na tyle przyjazna, że pokazano główne drogi i w razie czego zawsze na metę jakoś można było dojść. Dwa pierwsze punkty litościwie zostawiono w planie mapy, więc znalezienie ich nie stanowiło problemu. Ponieważ wypuszczano nas w małym odstępie czasu, już na pierwszym punkcie dogoniłam Marka z Krzysiem, co z jednej strony uspokajało mnie, że jakaś ludzka dusza jest w pobliżu, z drugiej trochę niweczyło plan samotnego przejścia. Od miejsca, gdzie zaczynały się wycinki do dopasowania wyglądało to tak, że oni szli drogami, ja na azymut, a potem spotykaliśmy się w okolicach punktu. Gdzieś z tyłu co jakiś czas pojawiał się Przemek i dwóch bliżej nie znanych mi innych uczestników. Jednym słowem - tłum. Na siódmym wycinku Marek poratował mnie informacją, że bynajmniej nie jest to wycinek z literką D, jak mi się ubzdurało, za co mogłam mu się odwdzięczyć tym D na wycinku ósmym.
Po wycinku ósmym zaczęłam fizycznie wymiękać. Na dziewiąty nie poszłam zakładając, że jest bez punktu, za to chwilę posiedziałam delektując się wodą. Na dwunastce utknęłam. Znalazłam dwa lampiony, ale żaden nie pasował do niczego. Zniechęcona rozłożyłam piknik (woda i izotonik) i tak zastał mnie Przemek. W nadziei, że może on ma jakiś dobry pomysł, podłączyłam się do jego poszukiwań i była to bardzo słuszna decyzja. Mistrz, to jednak mistrz. Pozostałe wycinki i dwa punkty w planie mapy, to już była pestka. Intelektualna pestka, bo fizycznie zaczynałam wątpić czy dowlokę się na metę w sensownym czasie.
Między pierwszym, a drugim etapem nie dałam sobie zbyt dużo czasu na odpoczynek, bo nie chciałam wychodzić jako ostatnia. Aż tak pewnie się jeszcze nie czuję.
Mapa nie spodobała mi się od pierwszego wejrzenia, bo lidar, a z lidarem jeszcze nie jestem zbyt zaprzyjaźniona. Jakieś oczywiste sprawy wyłapuję, ale tu zapodane wycinki były mało charakterystyczne i jak dla mnie, można je było dopasować wszędzie albo nigdzie.
Zachowawczo zaczęłam od PK A, bo blisko startu i na pełnej mapie. Wychodzący przede mną koledzy z Trepa poszli dalej ścieżką, przy której było A, ale ponieważ nie bardzo ogarniałam dokąd może ona zaprowadzić, ruszyłam w przeciwną stronę - na M, bo przynajmniej wiedziałam gdzie. Na M spotkałam Przemka i na słoneczko ruszyliśmy razem. Lidara szukaliśmy niezależnie i każde z nas wzięło co innego, przy czym ja raczej metodą losową, niż żebym wiedziała o co biega:-)
Po dojściu do T coś się nam przestała podobać skala, a jakoś nie wpadliśmy wcześniej na pomysł żeby ją ustalić zgodnie z regułami sztuki.  Uznawszy, że T jest T, ruszyliśmy na kolejne słoneczko. Powinniśmy minąć skrzyżowanie, a tu nic. W opisie nie doczytałam żeby mapa była jakoś zubożona, szczególnie o drogi, więc coś było nie w porządku. Tak dokładnie, to wzrok był nie w porządku, bo jedna z dróg była w rzeczywistości południkiem. Ale najbardziej nie w porządku było jednak to, że szliśmy nie lasem, a mocno odkrytą i bardzo piaszczystą drogą. Poczułam jak powoli uchodzi ze mnie życie. Siadła, wypiłam, wstałam, siadłam. Przemek w tym czasie buszował po krzakach, ale już się nawet nie zainteresowałam, czy coś znalazł. Gdzieś między drzewami mignął Tomek, a po chwili nawet pokazał się w całej okazałości. Jeszcze ostatnim podrygiem zerwałam się i zrobiłam kilka kroków, po czym stwierdziłam - dość! Dalej nie dam rady! Przemek z zaciekawieniem spytał, czy planuję zemdleć i czy ma mnie dostarczyć na start/metę, ale miałam dość przyzwoitości (i nadziei na dowleczenie się samodzielnie), że odmówiłem. Przecież nie będę mu psuła etapu. Posiedziałam sobie jeszcze troszkę i ruszyłam z powrotem. Skusiłam się jeszcze na zebranie P i N, bo były po drodze i nie wymagały większego nakładu sił i środków i pewnie jeszcze zebrałabym F, bo olśniło mnie gdzie go szukać, ale nastąpił ostateczny triumf materii nad duchem i zostałam pokonana przez własny organizm. 
Na mecie poleżałam, posiedziałam i jakoś zebrałam się w sobie, zwłaszcza, że musiałam zająć się kibicowaniem, bo przecież  graliśmy ważny mecz. W euforii po wygranej nawet dźwignęłam się na nogi i energicznie zamanifestowałam radość. A potem poprosiłam o odwiezienie do szkoły, bo zejściówka mogłaby okazać się godna swojej nazwy.
Po odpoczynku i obiedzie skusiłam się nawet na mini-ino, ale spacerkiem, co bynajmniej jakoś specjalnie nie zmniejszało moich szans, bo widziałam, że nikt się nie spieszył.
A potem odechciało mi się już wszystkiego - łażenia nocą, much obsiadających mnie w bazie, zatkanego nosa i braku kropelek, skurczy łapiących mnie w nogi co chwilę - oflagowałam się i ogłosiłam strajk. Na takie dictum, Tomek zapakował mnie w samochód i odwiózł do domu, bo szczęśliwie było blisko. W domu co prawda nie bardzo miałam się gdzie podziać, bo starsza latorośl urządziła imprezę, ale wcisnęła mnie gdzieś w kącik żebym spokojnie dotrwała do rana.
Rano, sprawdziwszy temperaturę zewnętrzną i prognozę na resztę dnia, odmówiłam wyjazdu na Lampionadę i była to bardzo dobra decyzja, bo nawet leżenie w łóżku było męczące w tym upale.
Jak na Grillowanie InOków znowu będzie sto stopni w cieniu, to kolejna impreza mi się wścieknie:-(

piątek, 24 czerwca 2016

Niektórym się powodzi! Na zawody - do Łodzi!

Szybki Mózg w pełni zaspokoił moje biegackie potrzeby, z głową wszystko w porządku, więc nie dałam się namówić na szaleńczy wypad do Łodzi.
W odróżnieniu od Tomka.

Na stare lata chyba zgłupiałem. Bo jaki sens jechać (i wracać) łącznie dobrze ponad 6 godzin na zawody,  gdzie biegnie się tak z pół godziny… Ale pojechałem. Bo jak Prezes namawia, to nie wypada odmówić. I to pomimo tego, że upał, że dzień wcześniej wysilałem mózg i nogi na Szybkim Mózgu, a w sobotę InO Świętojańskie, z którego prosto na finał Lampionady...
Ale się zdeklarowałem więc pojechałem. Wstyd się przyznać, ale jako „klasa burżujska” do tej pory na zawody jeździłem własnym pojazdem. Teraz się zmieniło i upolowaliśmy tanie bilety na Polskiego Busa. Gdyby nie światłe przewodnictwo naszej Pani Prezes, to nie wiedziałbym gdzie wsiąść, bo przystanki jakoś nie są opisane na tablicach informacyjnych dworca na Młocinach. Jednak się udało i we w miarę klimatyzowanych warunkach i korkach planowo dotarliśmy do Łodzi. Szokiem było wyjście z przyjemnego wnętrza na popołudniową parówkę. Od razu odechciewało się biegać. Najpierw spacerek w poszukiwaniu bazy. Jak przystało na orientlistów, dzięki GPS-owi udało się jakoś bazę odnaleźć. Szybkie przebranie się i podreptaliśmy na start. Jeszcze wcześnie, start i lampiony dopiero się rozkładają. Ale taśma odgradzająca strefę zawodów już jest i przekraczać jej nie wolno.  W ramach rozgrzewki (jakby było nam mało siedzenia w autobusie) siadamy na ławeczce i części podlegające rozgrzewce wystawiamy na słoneczko. Pojawiają się zawodnicy. Jak szaleni robią pętelki po alejkach pięknymi lekkimi susami, a my przyglądamy się z zazdrością.  Chyba w ramach rozgrzewki przebiegają więcej niż dystans zawodów i to tempem dla nas, zwykłych śmiertelników nieosiągalnym. W międzyczasie rzuca się na nas krwiożercza chmara komarów. Jest to gatunek u nas ostatnio wymarły – widać przyleciały z pobliskiego rezerwatu. 10 minut do startu (mamy początkowe minuty startowe, by zdążyć na powrotnego busa). Aby uwolnić się od komarów ruszamy na rozgrzewkę (tzn. ja i B.).  Po pierwszej pętelce (będzie ze 100m) mamy zadyszkę i dość wszystkiego. Zmuszamy się do drugiej, ale to już kres naszych możliwości. 30 stopni w cieniu więc uznajemy że jesteśmy rozgrzani od samej temperatury otoczenia. Oczywiście  w trakcie rozgrzewki wyprzedzają nas  skaczący niczym gazele inni rozgrzewający się.
Start. Idę na pierwszy ogień.  Wyczytują tylko minutę bez nazwiska. Słyszę „Pan odważny” to chyba ja.  Tradycyjne, depilacyjne oklejanie ręki. Odliczanie. START. Chwytam mapę. Dobra, start udało się szybko zlokalizować na mapie. Widzę gdzie biec. Zielony krzyżyk po prawej od ścieżki. Jest jakiś obiekt typu pień z karmnikami. Pewnie to. Dobiegam. Ale coś nie tak. Za wcześnie i nie ma lampionu. Zerkam na mapę – nic tu nie powinno być wcześniej przed moim PK! Ślepię, bo w lesie kontrasty oświetlenia duże – raz słońce raz cień, a ścieżki i elementy na mapach wątłe jakieś, jakby na tuszu oszczędzali. Lecę dalej – jest lampion! Słowem - od samego początku idzie źle;-(  

Drugi PK ma być zaraz obok, na azymut. Niestety ciągle nie opanowałem moskiewskiego kompasu nakciukowego i nadrabiam drogi. Dobrze, że lampiony z daleka widoczne! Do PK 3 dłuższy przebieg na azymut. Znowu mnie znosi i wpadam na PK 13. 4 to pokrzywy i chaszcze. Na PK 5 wreszcie trafiam jak trzeba. Podobnie na PK 6. Na PK 7 pierwszy dłuższy przebieg.  Ciut bezpieczniejszy wariant, by nie przedzierać się przez to zielona na mapie.  Jako niedowidzący, do ósemki grzecznie omijając żywopłoty (a można było skrócić, bo były przebieżne przerwy w krzewach).  Do  11 kompas początkowo pokazał mi w inną stronę, więc znowu nadrobiłem drogi. Do 12 po alejkach, ale chyba dość sprawnie. I teraz wtopa sezonu. Kompas coś wskazał i pobiegłem nie tam gdzie trzeba. 14 podobnie. Wstyd. I teraz dobijający finisz 310m. Wrrr. Starałem się przyspieszyć i definitywnie z tyłu zostawiłem jakąś uczestniczkę, z którą gdzieś tak od połowy ścigałem się na dobiegach do PK (może ciut wolniej ona biegała, ale dokładniej trafiała na azymut, tak że ogólnie od PK 7 szliśmy łeb w łeb). Udało się dobiec  i wyjątkowo znaleźć upragniony lampion z napisem „finish” i drżącymi rękami wcelować chipem w odpowiednią dziurkę.  Niedługo po mnie wpadł jakiś zawodnik (tak w wieku zbliżonym do mojego), podbił metę i padł. Dość długo leżał na trawie dysząc, a ja go bacznie obserwowałem, czy nie wzywać pomocy i nie przeprowadzać jakiejś reanimacji. Ale udało się – przeżył.
Chwila czekania na resztę zespołu. Najpierw Pani Prezes - podbiegłem z nią ostatnie metry dopingując do przyspieszenia na ostatnich metrach. Potem wyczekiwanie na Anię. Zjawiła się planowo i w naszej obstawie przebiegła całkiem niezłym tempem ostatnie metry. Szczęśliwi wróciliśmy do bazy, woda, jabłko, do sklepu na loda i na autobus. Mniejszy ruch, autobus więc do Warszawy dotarł przed planem. Ostatnie ustalenia – tworzymy większa ekipę na kolejny etap w Atlas Arenie. Bieganie we wnętrzach to coś na naszym podwórku niespotykane  - a teren Łodzi mamy już rozpoznany!

czwartek, 23 czerwca 2016

Szybki, ślepy mózg.

Taka byłam wczoraj zmęczona, że w drodze na Szybki Mózg zasnęłam, śniły mi się różne głupoty, a Tomek twierdzi, że chrapałam. Do startu jakoś udało mi się rozbudzić, a nawet zrobić rozgrzewkę. Co prawda po tej rozgrzewce już nie miałam siły na zawody, ale jak już przyjechałam, to choćby na czworakach, ale przebyć trasę trzeba było.
Biegłam zaraz za Anią O. i była moim wyznacznikiem jak mi idzie - jak byłam przed nią to OK, jak razem z nią, też OK, ale jak zostawałam w tyle to już NIE OK. Do PK 6 było dobrze - start znalazłam w sensownym czasie, nie zgubiłam się, cały czas biegłam (powolutku, ale jednak). Na szóstce rzuciło mi się na oczy i zamiast na siódemkę, pobiegłam na siedemnastkę. Jakoś mi ta jedynka przed siódemką umknęła, ale to wiadomo - pot zalewa oczy, to człowiek nie widzi. Miotałam się wokół lampionu, bo teren mi się zgadzał, a kod nie. Dobrze, że w ogóle nabrałam nawyku sprawdzania kodów, bo jak nic byłoby NKL. W końcu dotarło do mnie, że jestem na siedemnastce, a nie siódemce i mogłam naprawić swój błąd.
Do jedenastki pomykałam bez przeszkód (prawie, bo w drodze na dziesiątkę jakoś zahaczyłam o jedenastkę), a potem nastąpił długi przebieg do dwunastki. To było nieludzkie ze strony organizatorów! Jak punkty są gęsto, to zawsze jest okazja żeby odpocząć, bo to trzeba kod sprawdzić, odpipać się (a czasem są fajne kolejki i z grzeczności można przepuścić tych bardziej spieszących się), popatrzeć na mapę, gdzie biec dalej ... Jednym słowem - przed dwunastką wymiękłam i przeszłam do marszu. Od dwunastki przez chwilę biegłam za jakąś parką, która ewidentnie była z mojej trasy, a tempo miała odrobinkę lepsze od mojego, więc mogłam się troszkę podciągnąć, a nie zarżnąć. Z siedemnastki na osiemnastkę znowu długi przelot i znowu uskuteczniałam marszobiegi. A za chwilę to samo z dwudziestki na kolejny. Jakaś taka sadystyczna trasa wczoraj była. I tę pogodę zamówili taką z przegięciem.
Ostatnie punkty przebiegłam podtrzymywana nadzieją na metę. Już z daleka zobaczyłam, że na mecie robią fotki, więc przyspieszyłam (żeby widać było, że jestem w ruchu) i wyszczerzyłam zęby, że niby z taką radością biegam. Obawiam się co prawda, że na zdjęciu będę wyglądać jak wściekły pies z tymi wyszczerzonymi zębami, ale trudno - przepadło. Może nie opublikują...
Kiedy dotarłam do bazy, Tomek już był, mimo, że startował parę minut po mnie. A jakoś nie widziałam kiedy mnie wyprzedził. W wynikach znowu zasilam końcowe pozycje, ale taka całkiem ostatnia to nie jestem!
Na kolejnym biegu ja wam jeszcze pokażę!

środa, 22 czerwca 2016

InO? Nie InO?

Czy jeśli w imprezie , w której wzięło udział trzynaście osób, dwanaście jest inokami, a dodatkowo wśród tych dwunastu jest dziewięciu pinokiów, to można uznać, że była to impreza za orientację??? I wpisać sobie do książeczki?
Bo jeśli nie, to wczorajsze urodziny Sióstr trochę się nam orientacyjnie zmarnowały:-)))

wtorek, 21 czerwca 2016

Ząbkowskie trinowanie

Żeby nie było, że ostatnio tylko Tomek się orientuje, w niedzielę pozwoliłam się wyciągnąć na trino. Blisko - do Ząbek. Blisko, a zupełnie nieznane nam miejsca.
Najbardziej spodobał mi się fragment przyszpitalny - zawsze chciałam z bliska obejrzeć to miejsce i jakoś zawsze tkwiłam w przeświadczenie, że nie wolno wchodzić na teren.
Ile tam jest świetnych lokalizacji na punkty kontrolne! I jaki kawał lasu! Cud, miód i malina. Ledwo Tomkowi udało się mnie stamtąd wyciągnąć.
Reszta trasy już zwyczajna, jak to na trino. Udało nam się zgubić szukając PK 3, bo dla mnie ulica to takie gdzie można wjechać, a nie zagrodzona dróżka, no i liczenie uliczek posypało mi się. Tak, część trasy robiliśmy samochodowo. I tak pod koniec mój kręgosłup powiedział: dość! i na cmentarz Tomek poszedł już sam. Co prawda logiczniej było, żebym to ja poszła ze względu na swój stan ducha i ciała, ale na cmentarz to człowiek i tak zawsze zdąży.
Zostało nam jedno niedopasowane zdjęcie i nie wiemy - było nadmiarowe, czy do któregoś punktu trzeba było dwa dopasować? W opisie nic na ten temat nie doczytaliśmy się. Swoją drogą fotki były fajnie zmyłkowe, bo robione gdzieś od tylnych, czy bocznych zakamarków obiektów i wcale nie takie jednoznaczne już od pierwszego rzutu oka.
W ogóle w trinach mamy straszne zaległości. Może w wakacje uda się trochę nadgonić i nazbierać punkcików na kolejną odznakę.

niedziela, 19 czerwca 2016

Bez hamulców ...

... czyli Tomek na rowerowej InO!



Godzina zero:  - 49 godzin
Po raz drugi w życiu zapisałem się na RJnO. Niestety, większość rowerowych terminów koliduje z ukochanymi marszami, a i brak bagażnika rowerowego ogranicza przejazdy do dalszych lokalizacji.
Nietypowo wolna niedziela i stosunkowo bliska lokalizacja (prawie w rodzinnej Falenicy) dały motywację do startu.
Jak wiadomo zawody rowerowe wymagają sprzętu. W dodatku działającego. Wyciągnąłem rower i rozpocząłem przegląd. Jedna dętka do wymiany, bo nie trzyma powietrza – zrobione. Kierownica za nisko – wyciągnięta poza granicę bezpieczeństwa – dobra wymieniłem sztyft na wyższy. Mapnik niezbyt, więc zakup lusterka i szybka przeróbka na mapnik obrotowy. Coś tam podregulować, nasmarować i moje cudo za 199zł nadaje się do jazdy. Jeszcze znalazłem na wyprzedaży za jednocyfrową sumę rękawiczki rowerowo… kolor dziwny, ale kto tam patrzy na kolor;-) Czas na próbę generalną. Wybraliśmy się z Moją Drugą Połową na małą przejażdżkę po okolicy (będzie z 5 km). Rower jedzie, tylko skrzypi siodełko (ciekawe czemu, bo nie ma sprężyn). Mapnik działa, koła się kręcą, jeszcze doregulować siodełko i gotowe. No, prawie – jeszcze trzeba dotransportować rower na start. Google mówią 17km. W jedną stronę. Razem z trasą niebieską daje to ok 50 km. Sporo. W młodości tyle przejeżdżałem, ale teraz… Nie mam zmiennika, co by dojechał rowerem na start, więc trzeba pokombinować. Widziałem jak inni wożą rower na start autem. W bagażniku. Biorę kluczyki do naszego ślipkolota. Otwieram, przymierzam…. Jedno koło się zmieści, a reszta niestety nie. Jak widać Fiat Seicento i rowery nie lubią się! Mierzę drugie auto. Po zdjęciu przedniego koła powinien wejść, uff!
Kombinuję jakby tu zwiększyć swoje szanse na dojechanie na metę w limicie czasu. Przeglądam wyniki z podobnych dystansów. Od godziny do dwóch, a nawet więcej, 8 km/h może wyciągnę. Co by się nie stresować w czasie zawodów zbyt wolnym tempem, zastanawiam się nad demontażem licznika. To można zrobić i na starcie. Analizuję dalej… najwięcej traci się czasu zatrzymując przy PK. A może tak…. Mam sporo smaru, więc nasmarować klocki hamulcowe i powinno być szybciej. Idę sprawdzić!
Godzina „zero”.
Nastała piękny słoneczny poranek. Rower spakowany do auta, nawet nie trzeba było nic odkręcać. W radio podają prognozę: +28 stopni. Ciepło. Dla jasności - klocki hamulcowe odsmarowałem bo jednak czasami trzeba stanąć. Dostaję fajny numer startowy 333. Dostaję mapę i w drogę.  Po kilkuset metrach wyszła pierwsza słabość mojego mapnika: mapa trzymana jedną gumką furkocze na wietrze niczym żagiel i pozostaje mi tylko jedno nie łopoczące ułożenie mapnika. Cała misterna konstrukcja pozwalająca na ruchy w 3 płaszczyznach bez dodatkowego trzymania mapy jest nieużyteczna, a wręcz przeszkadza – bo w tej „stabilnej dla mapy pozycji” podkładka na każdym wyboju stuka o kierownicę. Do tego dzwonią z tyłu klucze w zasobniku – normalnie wstyd i wiocha – słychać mnie z pół kilometra. Do tego skrzypiące siodełko…. Pomimo przeciwności losu docieram do PK 1. Bez obrotowego mapnika nie idzie to optymalnie, ale co tam. PK 2 – tu dogania mnie jakaś konkurencja, ale po szybkości względnej widać, że to jakaś poważniejsza kolorystyka – czerwona lub wręcz czarna! Kierunek na PK 3. Chwilami obracam mapę, by pomimo furgotania ustalić gdzie jechać. Albo w desperacji staję i sprawdzam. Albo jadę „na czuja”. Jakaś piaszczysta droga. Na furkającej mapie są dwie takie. Coś się nie zgadza z mapą. Mam wrażenie, że odbiłem za bardzo na północ, więc odbijam na południe. Jedno poprzeczne wzniesienie, potem drugie – jakbym rzeczywiście źle pojechał wcześniej, bo na mapie wzniesienia są dwa, ale coś mi się w naturze widzi, że są trzy. Nic to - jadę na wschód (tam musi być cywilizacja, jak mówi klasyk).  Zaczynają się jakieś spore górki, droga skręca nie w tą stronę – chyba wyjechałem poza mapę. Skręcam w lewo i po chwili droga jak nic pasująca do PK 3. Tyle, że lampionu ani śladu. Chyba jednak się zgubiłem. Docieram do znajomej piaszczystej drogi i wracam  w kierunku PK 2.  Coś tam jest podobnego, ale klasyfikacja dróg zupełnie się nie zgadza. Na horyzoncie majaczy jakaś konkurencja i jedzie w moją stronę. To mój kolor! Znaczy jestem tam gdzie być powinienem! Zawracam i jeszcze raz wracam szukać lampionu, którego nie ma. Konkurencja skraca na azymut, ja dokładnie liczę drogi. Krótka konsultacja i komisyjnie uznajemy BPK. Ja jeszcze sprawdzam na wszelki wypadek teren bardziej na zachód, a konkurencja znika gdzieś w lesie (to wyraźnie lepsza „konkurencja”). Niby taki BPK, a czasu i siły na to człowiek traci strasznie dużo!
Czas na kolejny PK. Przedzieram się przez piach i szukam „całkiem wyraźnej” drogi, która ma mnie doprowadzić do PK 4. Tyle, że tej drogi nie ma. Ech, ta mapa…. Znajduję kolejną, ale….  Doprowadza mnie ona naokoło do tej której szukałem! Słowem „Mapa kłamie!” Jest PK 4. Potem dłuższa droga do PK 5 (mało nie rozjeżdżam konia z jeźdźcem). Zamiast niebieskiej plamy (wody) piach. Znowu mapa oszukuje! Za młodnikiem gdzieś w lewo powinna być droga. Jest coś „na kształt drogi”, ale w oddali widzę spieszonego rowerzystę pchającego swój rower – znaczy to tu. Jest lampion! Niby dalej tą drogą gdzieś powinienem dojechać. Na początku próbuję jechać, ale zamienia się ta droga w pole jagód. Drogi nie widzę, więc pcham rower w odpowiednim kierunku. Dobrze, że kolejne dróżki już się zgadzają z mapą! Jest górka, jest rów, drogi znowu w innych kierunkach. Jakąś wybieram i jadą. Na szczyt – z góry lepiej widać. Na górze młodnik – na mapie takowy jest, ale jakby mniejszy. Kombinuję – jak objadę go od północy, to potem w lewo lekko w górę i przed rowem będzie lampion. Tak próbuję. Jest droga, są rowy, nie ma PK. Ale coś ilość tych dróg się nie zgadza. Miotam się, sprawdzam różne warianty. Postanawiam znaleźć cywilizację i się namierzyć. Są jakieś ogrodzenia, droga bita – zakładam miejsce gdzie jestem i wracam szukać lampionu. Znowu bezskutecznie. Wracam jeszcze raz – na drogę bitą. Poznaję okolicę – za mojej młodości była to „czerwonka” - poniemiecka konstrukcja z czerwonej cegły którą jeździło się „na bunkry”. Okazuje się,  że ten młodnik co go okrążałem to nie był wcale ten z mapy! Teraz ostrożnie jadę i znajduje PK 6. Prawie połowa trasy (wreszcie). Tu jakiś tłum rowerzystów się kłębi. Teraz będzie z górki, bo wjeżdżamy w tereny cywilizowane i zostaje liczenie ulic. Tzn. jeszcze leśna 7-mka, ale jadąc na PK 6 mijałem drogę do niej, więc się nie liczy.  Do PK 8 prosto drogą aż się skończy. Jest koniec drogi. Dalej czymś małym na sąsiednią drogę i w prawo. Tak mówi mapa. Jakiś rów „prawie z wodą” i ścieżka wzdłuż niego. Jechać niezbyt się daje. Dalej nawet prowadzić rower trudno. Dziwne, ale pewnie znowu mapa kłamie odnośnie dróg (reszta się zgadza). Zostawiam rower i rzucam się w nieprzebyty gąszcz pokrzyw. Lampionu ani śladu! Kolejny BPK? Wracam do drogi. Może tak od drugiej strony się da? Okrążam drogami teren od wschodu, ale drogi zaznaczone na mapie kończą się na podwórkach posesji. Kolejna myśl – może drogę przedłużyli i PK powinien być wcześniej? Wracam i sprawdzam – nie to. Jeszcze postanawiam sprawdzić od zachodu, bo i tak tamtędy na kolejny PK. I natrafiam na lampion – oczywiście na innej drodze wiszący! Powinien być BPK, ale niech tam… Na PK 9 bezpiecznie do asfaltu. Dalej powinno być prosto ścieżką. Ścieżka jest, ale nagle się kończy w krzakach. Zero przejezdności. Przepycham rower przez osty i okrążając ruszam dalej. Z chaszczy wychodzi jakiś rowerzysta pchający rower, który wyraźnie szuka tego samego lampionu. Jedziemy razem i znajdujemy PK 9. Do PK 10 jedziemy w kontakcie wzrokowym. Na PK 11 droga jak drut. Wg mapy, bo w terenie na środku drogi dom i ogrodzenie. A dalej zero drogi. Znajduję jakąś ścieżkę by nie okrążać wszystkiego – ale kończy się w krzakach. Kolejna na ogrodzeniu. Dopiero trzecia wyprowadza mnie tam gdzie powinna (oczywiście brak jej na mapie, ale chyba zaczynam się do tego przyzwyczajać). PK 10 – wiem gdzie! Jadę trochę na pamięć. Kilkadziesiąt metrów przed lampionem rów. No tak, zapomniałem, że tam jest. A jest nawet na mapie! Tu o dziwo mapa nie oszukuje. Oczywiście ścieżki się już nie zgadzają… Troszkę naokoło docieram do lampionu. I wracam drogami, których nie ma. Jeszcze 2 PK już na ulicach. Jak się kończy cmentarz - w lewo. W pierwszą „bitą” drogę. Jest koniec cmentarza, pierwsza bita droga, ale coś mi nie pasuje…. Na wszelki wypadek jadę do następnej – PK powinien być na łączniku obu tych dróg. I jest – tyle, że to łącznik drugiej z trzecią! Ostatni PK koło startu - formalność!
A miało być tak pięknie – bo w RJnO liczy się drogi, a nie jakieś azymuty czy dopasowywanie fragmentów mapopodobnych. Jak się okazuje, tak nie jest, a mapy do RJnO kłamią. I niech mnie ktoś przekona, że tak nie jest!
 

piątek, 17 czerwca 2016

Trzy szyby bez szkła

Smok był za łatwy, OrtInO też jakieś takie nie wymagające specjalnego myślenia - co jest? Czyżby pora przerzucić się na TZ?
Przejechaliśmy się z Darkiem windami w górę i w dół, pozbierali po drodze, co tam było do zebrania, dla przyzwoitości (i stracenia kalorii) połaziliśmy trochę naokoło i w trymiga wróciliśmy na metę. W sumie to najtrudniej było trafić na tę metę, bo nas na wschód zaczęło ściągać, ale zaraz skorygowaliśmy kierunek i zwrot i udało się.
A naj najtrudniejsze okazało się zadanie drugie, bo jak wyznaczyć azymut z ruchomego i zlustrowanego kawałka na inny przy przekoszonej północy? No to już mówię jak: każda z osób w zespole oblicza azymut na oko (lub bierze z sufitu, czy chmur jeśli na zewnątrz), a następnie obliczamy średnią arytmetyczną. I tak - mi azymut wyszedł 60 stopni, Darkowi 80, średnia z tego to 70, a prawidłowa odpowiedź to 68. Czyli mieścimy się w granicy błędu i zadanie mamy zaliczone. Jako jedyny zespół. 
Bo najważniejsza to odpowiednia metodologia proszę państwa!

poniedziałek, 13 czerwca 2016

Gabryśka! Ja pitole...

... ale impreza była wczoraj!
Myślałam, że Rodzinne Marsze będą taką kameralną, lokalną imprezą i w zasadzie już pierwsza runda powinna dać mi do myślenia. Ale nie. Jakoś umyśliłam sobie, że frekwencja to się bierze od Niepoślipki.
Na drugą rundę, w przepisowym terminie zapisało się sześćdziesiąt kilka osób. Łyknęłam, a nawet ucieszyłam się, że takie zainteresowanie, bo na wiele klubowych imprez przychodzi mniej.
W piątek drukowałam mapy. Między zamknięciem zapisów, a drukiem zaczęły się maile i telefony. No, przecież nikomu nie odmówię pójścia do lasu. Miętka jestem i łatwo ulegam wpływom. No to uległam tak, że po terminie przyjęłam jeszcze ze trzydzieści osób. Ostatni chętni zapisywali się już na starcie.
-To się nie uda. To się nie może udać. - powtarzałam sobie w duchu widząc rosnący tłum.
W sobotę mieliśmy jeszcze dużą imprezę rodzinną, więc przygotowania weekendowe szły dwutorowo. Jako, że wmanewrowałam się w kierownictwo imprezy (czasem trzeba się wykazać), czułam się zobowiązana do załatwienia kilku spraw, zresztą Tomek nie rwał się do wyręczania mnie, tylko najwyżej podpowiadał, co jeszcze trzeba zrobić. No to załatwiałam wszystko, co dało się załatwić mailowo lub telefonicznie, zostawiając mu rzeczy wymagające fizycznej obecności, bo pracując w domu jest bardziej dyspozycyjny. W końcu wszystko wyglądało na dopięte na ostatni lub przynajmniej przedostatni guzik.
W niedzielę rano, zamiast odsypiać imprezę rodzinną, zerwaliśmy się tuż po siódmej i pognali w las rozwieszać trasy - ja pieszą, Tomek rowerową. Nawet szybko i sprawnie poszło. Potem jeszcze skontrolowałam stan mety organizowanej przez przedszkole (grunt, to się umieć kimś wyręczyć:-) i pojechaliśmy rozkładać biuro zawodów i start. Niezawodny Darek już tam na nas czekał. Z własnej inicjatywy, żeby nie było.
O dziwo, udało się nawet zrobić oficjalne rozpoczęcie, bo na ogół tłum rzuca się od razu do map i wyjścia na trasę. Może ostrzeżenie, że trasa będzie trudniejsza niż zwykle tak ostudziło zapał? Ponieważ kolejka do startu rosła z każdą chwilą, już się nie bawiłam w odstępy między kolejnymi zespołami i puszczałam co dwie minuty. W końcu głównie chodziło o dobrą zabawę. A zabawa była dobra zwłaszcza na LOP-ce, bo pojawiła się po raz pierwszy i kto nie dosłuchał na rozpoczęciu o co chodzi, miał problem. Zuza, która robiła fotki i ustawiła się akurat przy LOP-ce, opowiadała ile niektórzy musieli się nakombinować.
Na metę dotarli wszyscy i obyło się bez strat w ludziach. Usiłowałam sprawdzać karty, w międzyczasie sprzedając książeczki inowskie, pieczętując i podpisując wpisy w nich, wydając upominki dla dzieci i odpowiadając na tysiące pytań. Dobrze, że Tomek weryfikował, bo okazało się, że mamy już recydywistów, którzy nazbierali punkty i na InO i na TRInO. Mało tego, niektórzy zaczynają już wyrastać z tras familijnych i ruszają na podbój wyższych kategorii. Jeśli w przyszłym roku też będziemy robić "Rodzinne", to chyba trzeba będzie już sięgnąć po TP i TT co najmniej.

sobota, 11 czerwca 2016

Solo x 10



I znowu - ja przy garach, a ten w lesie...
No dobra, chałupę ogarnął, ale jednak... Tak żonę porzucić.... Buuuu...

Solo po raz trzeci. Ta dwa lata temu to była właściwie pierwsza impreza gdzie na próbę poszedłem na TZ …. I nie byłem ostatni! Dlatego lubię tę imprezę i pomimo kolejnej soboty pełnej przygotowań do imprezy nie InOwej wymykam się z domu zostawiając Moją Druga Połowę przy garach. Aby uspokoić tą piękniejszą płeć - od piątku swoje odpracowując: latając na szmacie , odkurzaczu i nie wiadomo czym jeszcze.
Tym razem impreza w rodzinnej Falenicy, ale w części, do której nigdy się nie zapuszczałem. Na starcie jeszcze pustki, choć dowiaduję się, że Pani Prezes już godzinę w lesie! Ta to ma zdrowie… 10xsolo z rana, w nocy Nocny Rajd Świętokrzyski, jutro rankiem bieg na Lampionadzie, a potem zapowiada się w Zielonce na Rodzinnych MnO!
Dostaję mapę, jak zwykle mało opisaną, kilka wyjaśnień ustno-pisemnych gdzie szukać PK X i w las.  Ze startu w las to w jedną stronę. Są jakieś wycinki z drogą w tym kierunku. Jeden szczególnie fajny dłuuuugi przez całą kartkę, a na samym końcu PK 7. Zakładam, że to ta droga, na której jestem. Ale jest jeszcze jedna równoległa bardziej na północ. Także ją sprawdzam podążając zygzakiem w kierunku PK 7 i starając się oszacować skalę mapy. Coś tam po drodze mi świta, znajduję coś co by pasowało, ale nie „na styk” jak mówił autor, ale przez nakładanie… Skręcam w lewo szukając PK 10. Pojawia się konkurencja TU – znaczy coś tu musi być!. Mierzę odległość, sprawdzam przebieg ścieżki, patrzę dokładniej na mapę… okazuje się że PK 10 jest „na niczym”. No cóż… nie będę wracał na start bić autora bo za daleko. Odmierzam, sprawdzam zakręty i wychodzi mi dołek. I jest w nim lampion. Dobra nasza! To dalej na PK 11, choć to cofa mnie do mety, ale pozwoli mi sprawdzić czy na pewno dobrze trafiłem na 10-tkę. Coś tu lekko ze ścieżkami się nie zgadza… i znowu PK na niczym. Na niczym na mapie, bo w terenie dołek. Wracam na główną drogę i zmierzam w kierunku siódemki. Po drodze dopasowuję przejście na północ i skrót – pomijam więc siódemkę zakładając , że wezmę ją później. Teren się zgadza. Ale moja zdolność liczenia ścieżek coś szwankuje. Idę inną ścieżką, coś tam znajduję (nawet dwa lampiony), ale ciut dalej. Biorę ten w dołku i… orientuję się że to nie ta ścieżka!!! Przeczesuję teren, znajduję właściwą i właściwy PK 5 (tzn. chyba właściwy, bo kolejny na niczym). Przy PK 4 dwa lampiony i mały tłumek uczestników. Biorę ten „lepszy” choć znowu na mapie to biała plama;-( Czytam jeszcze raz opis mapy i dociera do mnie, że odcinki powinny się łączyć. Coś tam autor mówił „na styk”. I dodatkowo powinny tworzyć „logiczną trasę”. Czyli ten, na którym jestem coś powinien jeszcze mieć. Gdzieś bardziej na wschód. Jako krótkowidz zdejmuję okulary, patrzę, patrzę… i mam!  PK 8! Na szczęście z PK 8 jest prosta droga do ominiętego PK7. Trochę podbiegam, bo coś wolno mi idzie i mało optymalnie. Znowu PK na niczym, znaczy na dołku. Od tej pory wiem, że jak na mapie jest biało, znaczy to „dołek”. PK 9 oczywiście „ na dołku” (lepiej brzmi niż „na niczym”). Wreszcie PK X na czymś konkretnym – róg płotu. PK Y i PK 6 tak samo – tzn. było by tak samo, gdyby nie BPK. PK Z to przyjemność,  bo mapa mówi, że kolejny róg płotu. Zostaje jeszcze jeden element do dopasowania. Widzę, że znowu nieoptymalnie poszedłem – muszę odbić na zachód do najdalszego punktu i wracać w kierunku 9-tki. Znowu podbiegam. I konsternacja. Nie dołek , ale wyrwa w ziemi, że ho ho! Lampion gdzieś na mniejszym odkształceniu terenu, a drugi w tej wyrwie. Który lepszy? Może jednak ten na czymś mniejszym – jak poprzednie! Jeszcze dwa lampiony. Jeden przeoczyłem gdzieś koło 6-stki, ale to dobrze bo na drodze do mety i jeden gdzieś tam koło 9-tki. Podbiegam znowu. I szukam lampionu (nie PK tylko lampionu, bo znowu nie wiadomo na czym on jest). Droga i linia energetyczna. Ciut inaczej niż na mapie. Coś się nie zgadza. W pierwszym wytypowanym miejscu – kopczyk (nie dołek!!), ale bez lampionu. Znowu bez okularów analizuję mapę. Gdzieś na środku pomiędzy słupami powinien być ten lampion. I jest. Nie wszystko się zgadza, ale  w/g słupów ok., to biorę. I biegusiem na ostatni PK 3. Odmierzam i… znowu dołek. TU podpowiada mi że to jedyny lampion w okolicy, więc nie sprawdzam, biorę i na metę bo już czas się kończy (tzn. skończył). Wpadam na metę tradycyjnie krzycząc „Czas! Czas!”.
Na mecie dzielnie odmawiam zjedzenia batonika. Potwierdzam BPKi, i dyskutuję na temat owej dwójki na kopczyku. Jednak chyba stowarzysz będzie. Z Panią Prezes czekamy na Pawła, który wyszedł zaraz za mną, a także jedzie na Rajd Świętokrzyski. Deklaruję podwózkę na stację. Paweł się spóźnia (ma więcej minut niż ja!!!). Jak widać trasa była trudniejsza niż zwykle.  Łączenie na styk bardzo ograniczonych treścią wycinków nie idzie tak łatwo. I szukanie nie wiadomo czego (tzn. lampionu, a nie Punktu Kontrolnego”. Tak się zastanawiam, czy te punkty „na dołkach i kopczyku” nie powinny być za 60PK - bo właściwie nie są naniesione na mapę!
Następne 10xSolo wygrywam.

piątek, 10 czerwca 2016

Murale i Smok

Eskapebolino przeszło mi koło nosa, więc na Smoku już musiałam być.
Nie wiem - czy ja się tak wyrobiłam na Matni, czy Smok już podupada, ale etap był jak dla mnie aż za łatwy. A może po prostu mieliśmy za silny zespół? Oprócz mnie i Tomka była z nami Pani Prezes (łubu dubu...) i to mogło znacząco wpłynąć.
Cztery wycinki dopasowaliśmy raz, dwa, a w obrębie wycinków mieliśmy już pełniutką mapę. Czyli takie TP. Jedyną trudnością były matematyczne obliczenia, żeby zebrać te przykazane 77 PP i ani jednego więcej, ani mniej. Mnie matematyka nie kręci, więc udawałam, że nic nie wiem o magicznej liczbie 77, Tomek liczył, przeliczał, kalkulował, Basia wspomagała go w tej trudnej operacji. Najfajniejsze na etapie były murale - w życiu bym nie powiedziała, że w sumie na małym obszarze jest ich aż tyle! Co prawda okazało się, że niektóre zostały trochę przemalowane i różnią się od tych ze zdjęć, a jednemu udało się nawet zlustrować.
Na metę dotarliśmy przed czasem, co nam nic nie dało, bo i tak musieliśmy czekać do ostatniego zawodnika, żeby przejąć zegar startowy i weryfikat.
Jak się okaże, że takim silnym zespołem złapaliśmy jakiegoś stowarzysza, to chyba umrę ze śmiechu:-)

poniedziałek, 6 czerwca 2016

Biegiem na eSKaPeBolInO


Jako przykładna żona, matka i córka i w ogóle osoba znająca swoje miejsce w szeregu, niedzielne przedpołudnie spędziłam w kuchni, przy garach. Tymczasem ten birbant, ten fircyk w zalotach, lekkoduch, gałgan i obibok:
Zaczęło się od biegu. W sobotę. Na jakieś 6,5 km. XXIII Otwarte Mistrzostwa Władysława IV w Biegu Przełajowym. Brzmi bardzo poważnie! Jako że „w naszym lesie” , a i nasze dziecko jest uczniem Władysława IV, więc pobiegliśmy. Po raz drugi. I oczywiście się poprawiliśmy. Mi wyszło tempo o dobrą  min/km lepsze niż rok temu! Aproksymując ten wynik – za kilka lat pobiję chyba rekord świata!!!
Tu troszkę reklamy – niedawno Marcin K. polecał „kompresję” w postaci podkolanówek z taniego supermarketu sponsorowanego przez literkę „L”. Udało mi się takie zdobyć. Ten bieg to był właściwie ich pierwszy test. I pomimo wcześniejszej przerwy w bieganiu, a w piątek dodatkowego wyczynu w postaci przetestowania „gliniankowej pętli”, po biegu Władysławiaka (jak i po gliniankowej pętli i późniejszym eSKaPePolInO) żadnych negatywnych odczuć w łydkach (a je zawsze łapało pierwsze!). Słowem działa!
To było w sobotę. Niedziela stała pod znakiem imprez urodzinowych. Miały być pierwotnie w sobotę ale się „obsunęły” – dokładnie na eSKaPeBolInO. Udało się „po znajomości” załatwić wcześniejszy strat. Tylko ja, bo Moja Druga Połowa wybrała zajęcia bardziej twórcze  - znaczy obcowanie z garami (czytaj: sztuka kulinarna). Wstałem skoro świt i dotarłem do Otrębusów. Najpierw obowiązkowa dojściówka.  Dość zaskakująca. Bo… nie było żadnego lampionu. Niby nie było napisanych godzin „otwarcia” więc powinny być! Podchwytliwe było także zdjęcie studzienki… no studzienek była cała masa i wszystkie takie same….
W każdym razie wpisując ile należy BPK-ów dobiegłem na start z wypełnioną dojściówką o umówionej 8:30. Opłaciłem się, dostałem mapy na dwa etapy i poszedłem w las. Oczywiście na TZ, bo po Matni nic już nie jest straszne!  Pierwszy PK pestka. Dopiero po chwili odkryłem, że w miejscu oznaczonym „1” pasuje i drugi wycinek…. ten z narysowanym startem. Ech ta próba myślenia jak TZ i szukanie zawsze najbardziej zawiłego wariantu.
Teraz LOPK-a. Początek prosty, a potem…. Czy granicą kultur, czy ledwo widoczną ścieżką wśród chwastów? Od łąki granica kultur jakby kręciła, a „ścieżka idzie prosto”. Obszedłem kilka razy we wszystkie strony, pomierzyłem tu i tam i wyszło, że jednak granica kultur. Do dwójki próbowałem dopasować wycinek X, ale jakoś nie pasował. Został jednak podejrzanie pasujący  abstrakcyjny wycinek H;-). Potem astronomiczne zadanie i na PK 3. Takie ładne granice kultur… ale nic nie mogłem dopasować. Był jakiś pojedynczy lampion w dołku. Sporo wysiłku umysłowego i czasu zajęło dopasowanie do „czegoś podobnego”. Za to czwórka oczywista, aż miło!.
Kropka nr 5 – coś mi się lekko nie zgadzało z odległościami… dopiero w domu doczytałem o skali wycinków „z granicami kultur” – jak nic chyba stowarzysze wbiłem;-( Ale kto by się tam hańbił czytaniem opisów na mapie;-)
6 i 7 – super teren! Dla takich PK, to miło wstać skoro świt! Tylko potem było ciężko wbić się na drogę na następną kropkę, która w terenie niezbyt zgadzała się z mapą. No po prostu jej nie było!
Dalej zaczęły się schody z wycinkami „z granicami kultur”. Prawie pasowały, ale lampionów tam gdzie „być powinny” nie znalazłem. Teraz, na spokojnie widzę jeszcze kilka „oczywistych” podpowiedzi co by jeszcze można było dopasować.  W każdym razie na tym etapie już wiedziałem, że zabraknie mi PK do kompletu (a trzeba było sporo tych PK uzbierać!). W ósemce odkryłem, czytając opis mapy, że skala wycinków jest zmienna. To pomogło dopasować wycinek, który wytypowałem już na starcie, ale w terenie mi się nie zgadzał przez tę skalę!
Ostatnie kropki to już tak na granicy limitu czasu podstawowego. Coraz mniej zostawało wycinków- szło coraz łatwiej. Ale niestety bez kompletu. Część tych wycinków była abstrakcyjna – albo czesanie i sprawdzanie wszystkich wariantów, albo szczęście. Jedna sztuka uczestnika w limicie czasu ma kłopot z wyczesaniem wszystkiego. Pewno gdybym startował normalnie i nie miał limitu „odgórnego”, a na tych wycinkach „do czesania” spotkał innych czesaczy, byłoby łatwiej i ewentualnie kosztem kilku ciężkich minut zgarnąłbym wszystko. Na mecie etapu 1 wyciągałem telefon by odmeldować przybycie gdy dotarła obsługa – więc zostawiłem kartę i pobiegłem na E2, bo zbliżało się południe. Zapomniałem wcześniej napisać, iż dostałem „dyspensę” na eSKaPeBolInO pod warunkiem, że wrócę na 13:00 by pomóc w organizacji imprezy rodzinnej. A tu do mety ponad 3 km, do tego jeszcze dojazdu autem do domu około 40 minut. W biegu zerknąłem na mapę - akurat taką „dla ochłody” z lodami w sam raz na ten upalny sprint do mety. Wydawała się prosta, dziwnie podobna do mapy E1. Kilka PK „po drodze”. Więc biegiem do PK 27.  Po drodze A  także proste więc podbiłem. Biegiem przez B – jakiś lampion był – niezbyt się  zgadzało z mapą, ale co tam. Jednego PK z C aż żal było nie zebrać. Dobra już zbliża się 12:30, a ja w lesie. Dalej biegiem. I to był błąd. Coś tam przeoczyłem, wybiegłem z mapy i potem błąkałem się nie mogąc znaleźć mety. Tak to już jest gdy człowiek się spieszy. D… a nie orientalista za mnie! Jakieś zabudowania i psy z warczeniem biegnące w moją stronę. Pewnie przy takim dopingu moje tempo na sobotnim byłoby o kolejną minutę/km lepsze!
Dobra, meta. Jestem spóźniony! Grozi to dekapitalizacją przez Małżonkę po powrocie do domu. Oddaję kartę i lecę do auta. Kolejne kilkaset metrów biegu. Zapomniałem zabrać naklejki, wygrane map i sam nie wiem co jeszcze. Byle szybciej do auta i pędem do domu. Niestety ponad półgodzinne spóźnienie. Jakbym na następnej imprezie pojawił się niekompletny to wiadomo czemu…J