piątek, 26 kwietnia 2019

Ziejący paszczą smok.

Na tego Smoka w ogóle nie powinniśmy się wybierać, tylko siedzieć na tyłkach i dziubać mapy na Niepoślipkę. Tyle, że map i innych przygotowań mieliśmy już po kokardę, a Smok ział tak blisko nas... No to się wybraliśmy.
Mapa na pierwszy rzut oka nie prezentowała się jakoś strasznie, więc pełni optymizmu ruszyliśmy na pierwszy punkt z wycinka startowego. Nawet specjalnie nie zastanowiło nas, że autorzy trasy każdemu dali "wariant awaryjny" w postaci złożonej i zaklejonej kartki. Zebraliśmy PK G3 i chcieliśmy znaleźć na pętli punkt przyczepienia kolejnego płomienia. Założyliśmy, że Smok z pętli zieje do wnętrza okręgu, chociaż niektóre miejsca z mapy wydawały się znajome, a jednak leżące poza pętlą. My jednak postanowiliśmy być konsekwentni. Oczywiście nic się nam nie zgadzało, nic nie mogliśmy znaleźć i już nawet uznaliśmy, że to kara za odrywanie się od Niepoślipki.



W końcu w akcie desperacji postanowiliśmy pogodzić się z tym, że mamy "awarię" i wariant z dodatkowej kartki jest niezbędny do kontynuacji zawodów. I co się okazało? Po pierwsze, że Smok wcale nie zieje do wnętrza pętli, tylko gdzie mu się żywnie podoba, a po drugie, że wariant awaryjny jest tak zagmatwany, że w zasadzie niespecjalnie pomoże. Ślady ognia nakładały się na siebie, a ponieważ były  na brzegach mocno postrzępione i dodatkowo wszystkie w jednym (czarnym) kolorze, więc nie było wiadomo gdzie się jeden zaczyna, gdzie kończy i w ogóle który to ślad. Tomek usiłował jakoś wyizolować poszczególne ziania, ja poddałam się od razu. Trochę pomogła nam znajomość terenu, więc przy niektórych wycinkach wiedzieliśmy mniej więcej w którą stronę świata iść i w końcu uzbieraliśmy te potrzebne punkty przeliczeniowe. Tradycyjnie spędziliśmy na trasie najwięcej czasu, bo aż 149 minut i oczywiście na metę dotarliśmy ostatni. Zaliczyliśmy też największą ilość PK, czyli summa summarum dobrze wykorzystaliśmy wpisowe.

sobota, 20 kwietnia 2019

Wypasiony spacer z mapą


Na spacer z mapą było daleko. Na tyle daleko, że Renata stanowczo odmówiła udania się do Łomianek. Skoro zapłacone, zostało mi pokonać trasę dwukrotnie, by wpisowe się nie zmarnowało.
Niby Łomianki nie są tak daleko od mojej pracy, ale korki i te sprawy, więc spokojnie zdążył się ułożyć w brzuszku obiad wchłonięty tuż po wyjściu z pracy.
Impreza zapowiadała się ciekawie – pierwotnie start i baza były awizowane „pod chmurką”, ale na kilka godzin przed startem pojawiło się info na faceboobku, że baza będzie…w domu zakonnym Sióstr Niepokalanek. Już z daleka przed kościołem było widać lampion XXL. Słowem  „full wypas”.
Takie lampiony powinny być wszędzie zamiast tych standardowyh 30cm x 30cm

Startowałem we wczesnej minucie startowej. Jeszcze za dnia. Trasa „nienormalna” miała mieć coś koło 5,5km. Teren niby znany – był tu kiedyś Puchar Bielan, ze sławnym wielokilometrowym przebiegiem pomiędzy dwoma PK przez całą mapę formatu A3 (1:10000).
Wybiła godzina i wystartowałem. Pierwszy punkt ze ścieżki. Na drugi PK – na azymut – niestety po wertepach i z ciągle kontuzjowaną kostką od razu wyszło wolniej. Dobiegłszy do ścieżki, mając przed sobą dość gęsto zarośniętą górkę postanowiłem okrążyć ją lepszymi drogami. I pierwszy błąd nawigacyjny – szukałem górki zamiast obniżenia. Tak to jest gdy ślepemu da się mapę!
Na PK 3 także jakimś łukiem wyszło – stanowczo miałem znoszenie w prawo!
PK 4 daleko. Ale jest jakaś droga zbliżona do optimum. Lecę. I znowu wychodzi ślepota - drogą okazał się rów (aktualnie bez wody, ale na mapie wyraźnie niebieski). Pewno szybciej było pobiec szerokimi i równymi drogami lekko naokoło! Do PK 5 i PK 6 świadomie pobiegłem na azymut – a co – las wydawał się nawet przebieżny! Na siódemkę to nie dawało się inaczej niż na azymut – znowu mnie zniosło w prawo!
PK 8 daleko. Zaczyna się ściemniać. Co się dało na azymut, ale dalej ciemno, gęsto i pod górę. Wybieram ścieżkę. Powinna mnie doprowadzić blisko punktu, na koniec odbić w lewo i jestem na miejscu. Biegnę sobie ścieżką i widzę, że z prawej wybiegają ludzie z mojej i nie mojej kategorii. Myślę sobie – skąd oni się tam wzięli? To bardzo mało optymalna trasa! Biegnę już wystarczająco, lampion powinien być po lewej. Ktoś biegnie w lewo pod górę – lecę za nim. Za szczytem jest lampion – podbijam. I jestem zadowolony, bo wyprzedzam Przemka, który wyprzedził mnie przy PK 2.
 Zaraz na wschodzie powinna być ścieżka i za dwa centymetry po prawej powinna być dziewiątka. Lecę, dobiegam do tych 2 cm i trafiam na główną drogę „obwodnicę” i polanę z wiatami. Co jest!!! Dla wyjaśnienia – W Lasku Młocińskim jest pętla („hipodrom”) przypominająca kształtem bieżnię na stadionie. Porządna szeroka droga, co chwila ławeczki i inne atrakcje. Tylko dystans znacznie dłuższy niż 400m.
Zatrzymałem się i analizuję – nie jest możliwe bym z PK 8 dobiegł tu w takim czasie. Co ja podbiłam??? Numer na lampionie wydawał się słuszny… ale kto pamięta co podbił? Może mi się pomyliły kody? Trzeba wracać. Już jest ciemnawo, trzeba zapalić latarkę. Do tego telefon (co za idiota bierze telefon na zawody) od dziecka – czy je przywiozę z łyżew. Jak mam przywieźć jak jestem zagubiony w  środku Lasku Młocińskiego? Rozproszyłem się i chwilę szukałem właściwego PK. Bo oczywiście podbiłem ostatnio PK 10, a nie PK 9. Znajduję PK 10 i mozolnie szukam PK 9. Teraz wiem skąd wybiegali Ci, których posądzałem o nieoptymalny przebieg. Patrząc w domu na ślad okazało się, że przeoczyłem właściwą ścieżkę, która powinna odbić w prawo i stąd całe to zamieszanie.
Trzeba przestawić się na bieganie nocne. Wyraźnie zwalniam, bo jednak kostka po Wiosennym 360 nie jest w pełni sprawna, a w nocy to łatwo wpaść w jakąś dziurę i dorobić się poważniejszej kontuzji.
Do PK 11 biegnę z młodym Paprochem. 12 i 13 to banał przy głównych drogach. Na PK 14 wybieram azymut, zamiast biec drogą tuż obok. Znowu znosi mnie w prawo, muszę wracać kawałek. Na PK 15 zostaje tylko azymut. Teren mało przebieżny. Do znalezienia niewielka polanka w gąszczu za ścieżką. Wpadam w krzaki wraz z Andrzejem Krochmalem. Szukamy, szukamy i nic. Jak tu wypatrzyć polankę w gęstwinie w  środku nocy? Ogólnie szukają lampionu spore tłumy. Jako że znosiło mnie do tej pory w prawo – szukam polanki bardziej na lewo. Nie ma. Zrezygnowany lecę do przepustu i znajduję  wreszcie lampion. Do PK 16 bezpiecznie ścieżkami, a przy PK 17 znowu mnie znosi na prawo. Czemu nie zniosło mnie tak przy PK 15??? Dobieg do mety i zakończone. Wyszło mi 8 km, czyli zaliczyłem trasę za siebie i prawie całą za Renatę. Skoro się płaci…
Chyba muszę wymienić kompas – ostatnio coraz więcej mam takich wpadek azymutowych. Kiedyś trafiałem bez problemu w lampion biegnąc tylko na wskazanie igły magnetycznej, a teraz  mam zbyt duże odchyłki. Coś czytałem, że biegun magnetyczny przyspieszył swoją wędrówkę… może to przyczyna?


wtorek, 16 kwietnia 2019

Jeszcze chwila

Żyjemy. Jak by kto pytał. Ale z czasem tak krucho, że wszystkie relacje leżą i kwiczą. Obiecuję - ogarniemy się i nadrobimy! Może w święta....

sobota, 13 kwietnia 2019

Wiosenne 360

Tydzień po Sosnowych Klimatach czekała nas pięćdziesiątka - Wiosenne 360, w związku z czym jeszcze we wtorek zaliczyliśmy trening, a potem już tylko gromadziliśmy siły i węglowodany. Ja zgromadziłam jakieś siedem batoników i trochę chałwy, a Tomek żelki.
Wyjątkowo tę pięćdziesiątkę mieliśmy niemal na swoim podwórku, bo nawet po naszej stronie Wisły, z pół godzinki jazdy od Zielonki. Mogliśmy więc wyspać się we własnym łóżku, zjeść takie śniadanie, na jakie nam rano przyszła ochota i niespiesznie udać się do bazy.
Tomek już kiedyś zaliczył tę imprezę, dla mnie była ona nowa i trochę dziwił mnie podział na jakby dwa etapy - najpierw ok. 11 km BnO na mapie 1:11000, potem powrót do bazy, zmiana mapy na pięćdziesiątkę i reszta punktów. No i czipy zamiast perforatorów. Cywilizacja i 21 wiek normalnie.

Stowarzyszona pięćdziesiątkowa ekipa.

Ponieważ po BnO i tak mieliśmy wracać do bazy, postanowiliśmy ułatwić sobie życie i nie dźwigać całego picia ze sobą, a jedynie po butelce wody. Dzięki temu nasze plecaczki od razu ważyły o połowę mniej.
Start był umiejscowiony 400 m od bazy, w lesie i nawet dojście było wyznaczone wstążeczkami, żeby się żaden orientant nie zgubił:-)
Na mapie BnO mieliśmy 15 PK i możliwość wyboru: lecieć od startu w lewo albo w prawo. Teoretycznie można było jeszcze na wprost, ale trochę bez sensu. My postanowiliśmy zacząć od jedenastki, zrobić najpierw wąską odnogę, potem trzon główny i do bazy.


Nawet nie wyobrażacie sobie jak w tym lesie było pięknie! Poranne słonce prześwitywało między drzewami, a w powietrzu czuć było wiosnę. Aż się chciało biegać! I trzeba przyznać, że nie oszczędzaliśmy się. W szybkim pokonaniu trasy pomógł także elektroniczny system potwierdzeń, bo nie traciliśmy czasu na pitolenie się z dziurkaczami, czy kredkami. Miał tylko jedną, drobną wadę - wszystko odbywało się tak szybko, że nie było kiedy odpocząć przy punkcie, bo tylko piiip i już lecieliśmy dalej. Cóż, wszystko ma swoje zady i walety.
Pierwsza część pierwszej części trasy była łatwa kondycyjnie, bo po płaskim, a nawigacyjnie troszkę zakręciło nas przy czternastce, bo Tomek pobiegł metodą "gdzieś tam", a mi się pokićkało i byłam pewna, że jesteśmy przy piętnastce. Ale w sumie "błądzenie" zajęło nam raptem cztery minuty. Potem pojawiło się trochę górek, na co prawdę mówiąc nie byłam ani psychicznie, ani fizycznie przygotowana i trochę musieliśmy zwolnić. Oprócz górek były także pułapki typu: wilcze doły i Tomek dał się w jedną z nich złapać. Zapadł się nogą w dziurę, zaklął szpetnie po francusku żeby go zwierzątka nie zrozumiały, a potem stwierdził, że skręcił kostkę. Niespecjalnie wpłynęło to na nasze tempo, więc myślałam, że przesadza, a w domu okazało się, że noga faktycznie opuchnięta.
Pod koniec trasy natrafiliśmy na jeszcze większą pułapkę niż wilcze doły i tym razem to ja dałam się złapać.

PnO - Pułapka na Orientację.

Całe BnO zajęło nam godzinę i czterdzieści osiem minut i uważam, że jak na moje możliwości to bardzo dobry czas.
Dobiegając do bazy po kolejną mapę, trafiliśmy akurat na odprawę krótszych tras i musieliśmy przedzierać się przez gęsty tłum. A tu każda minuta cenna... W bazie Tomek przepakował nasze plecaczki, a ja udałam się na porcelanę.To była moja pierwsza pięćdziesiątka z porcelaną  zamiast krzaczka i listka:-) Pełen luksus!
Przejście ze skali 1:11000 na skalę 1:50000 było dla mnie szokiem. Mapa dwa razy większa niż poprzednia, a na niej raptem marne dziewięć punktów. A co jeden to w cholerę daleko. Nawet sobie pomyślałam, że to BnO to może organizatorzy potraktowali jako drobną rozgrzewkę i dopiero teraz ruszamy na pięćdziesiątkę, ale podobno nie. Ja w każdym razie miałam odczucia jakbym szła co najmniej na siedemdziesiątkę.
Postanowiliśmy zacząć od PK 34, potem 35 i dalej zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Do pierwszego punktu było coś koło czterech kilometrów, głównie po asfalcie. Nawet się ucieszyłam, że tak wygodnie się biegnie, niespecjalnie trzeba się skupiać na śledzeniu drogi, czyli luzik. Punkt na szczęście był w lesie (choć na jego skraju), a nie w mieście.

 Pierwszy punkt z dużej mapy - PK 34.

PK 35 stał jakieś półtora kilometra dalej na wschód, to dużo się nie nabiegaliśmy.

PK 35

Do czterdziestki dwójki było okropnie daleko. Aż mi się słabo zrobiło jak policzyłam ile to może być kilometrów. Tak na oko wychodziło mi z piętnaście, choć podobno było raptem sześć. Najpierw musieliśmy dotrzeć do mostku na Kanale Żerańskim i żeby sobie ułatwić życie polecieliśmy żółtym szlakiem do Nieporętu. Tam znowu wypadliśmy na asfalt. Niby wygodniej niż po krzakach, ale twardo.
Nad Kanałem przechodziliśmy słynną kładką z abstrakcyjnymi pochylniami dla wózków, rowerów i innych pojazdów kołowych. Za nami podążało dwóch rowerzystów i woleli wnieść rowery po schodach niż skorzystać z podjazdu. Dlaczego? Dlatego:

Tego nie da się odzobaczyć:-)

Za DK 631 znowu porzuciliśmy cywilizację i weszliśmy w las. Jeszcze tylko przed samym punktem nielegalnie przekroczyliśmy tory kolejowe, po których chwilę wcześniej przemknął pociąg. Teoretycznie (tzn. według opisu) punkt miał być na górce, tymczasem górka była mocno hipotetyczna, ale może po prostu się w międzyczasie zapadła.
W Beniaminowie nie mieliśmy okazji zobaczyć znanego fortu, bo nasz punkt leżał na wschód od niego, a my wybieraliśmy jednak najkrótszą, a nie najciekawszą drogę. Trochę szkoda, ale ostatecznie to tak blisko domu, że mogę sobie kiedyś przybiec - z Zielonki raptem 20 kilometrów:-)
Trochę bałam się, że punkt będzie na jakiś mokradłach, bo na mapie było dużo niebieskiego, ale wody to tam nie widziano chyba od miesięcy i skrzyżowanie rowów było suche jak pieprz. No dobra, kawałek dalej był większy rów z wodą, a może to nawet była jakaś rzeczka i mostek był potrzebny.
Do czterdziestki szliśmy polami, lasami i znowu przez tory, ale tym razem legalnie - przejazdem drogowym. Punkt najprostszy z najprostszych - skrzyżowanie dróg.
Nawigacyjnie szło wszystko gładko, bo punkty były w takich miejscach, że trudno było nie trafić, ale kondycyjnie zaczęłam wymiękać. Raczej mało biegam po twardym podłożu, a tu jednak trochę tego było i mój kręgosłup był już tak ubity, że zaczął protestować. Razem z nim protestowały poobijane od spodu stopy, a reszta człowieka dołączyła się do protestu w ramach solidarności z obolałymi członkami. A do mety było jeszcze strasznie daleko. Ba, nawet do kolejnego punktu odległość wydawała mi się kosmiczna. Dobrze, że Tomek musiał wysypać sobie piach z butów, to miałam chwilę odpoczynku, którą wykorzystałam na serię kocich grzbietów i innych ćwiczeń na przywrócenie sprawności ruchowej.
Przed Sierakowem spotkaliśmy Sylwię i Krzysztofa, którzy szli przeciwnym wariantem i skoro byli dopiero tu, to znaczyło, że jeszcze strasznie daleko do mety:-( W Sierakowie mieliśmy nadzieję na jakiś sklep spożywczy z zimną colą, ale nic nie wypatrzyliśmy. Szkoda, bo byłaby znowu okazja do zatrzymania się.
Pięćdziesiątka miała być na muldzie, a mulda to takie tajemnicze stworzenie, co to w sumie nie wiadomo jak wygląda i w którą stronę jest wklęsłe, a w którą wypukłe. Z moich obserwacji wynika, że to na ogół duża dziura w ziemi na zboczu. Na mapie trudno było dokładnie wypatrzeć jak to wygląda, bo niestety poziomnice nie bardzo wyszły na wydruku i ja na przykład o ich istnieniu dowiedziałam się od Tomka. Tak więc w moim oglądzie mapy teren wyglądał płasko, a w rzeczywistości co chwilę musiałam męczyć się z mniejszymi lub większymi górkami. Muldy chwilę szukaliśmy i zachodzi nawet podejrzenie, że lampion nie stał dokładnie tam, gdzie powinien. Ale i tak znaleźliśmy! Rozsypaliśmy się w tyralierę i przeczesaliśmy las w promieniu kilometra. A co!?
PK 38 był "bliziutko", niecałe dwa kilometry od PK 50. Biec już nie dawałam rady i przemieszczaliśmy się głównie marszem. Lampion miał stać na rogu zaoranego betonu. Na ten beton uparł się Tomek, bo według niego piktogram w opisie oznacza powierzchnię wybetonowaną, ja zaś widziałam przed sobą zaorane pole. No to drogą kompromisu punkt wzięliśmy z zaoranego betonu. Wilk syty i owca cała. Za to żadne z nas nie mogło pojąć dlaczego autor mapy nie napisał po ludzku, że punkt jest na ambonie, skoro tam go powiesił.
Punkt 37 był w Markach, na obrzeżach miasta. Zastanawialiśmy się, czy nie zadzwonić do szwagra żeby z jakimś kotletem podjechał, bo to już bardzo blisko domu, a ja zaczęłam umierać z głodu i żadne batoniki nie pomagały. No i mógłby nas podwieźć kawałek... Ale ostatecznie uznaliśmy, że marne drogi tam mają, jeszcze by sobie samochód zniszczył. O, takie kocie łby były:

Ulica w Markach.

Niby na tej imprezie miało nie być punktów stowarzyszonych, a jednak... Tuż przed PK 37 znaleźliśmy na drzewie:
Ładnie to tak oszukiwać uczestników?

Punkt 37 był na rozwidleniu rowu, obok bajorka z wodą. Ciężko się było tam dostać, bo dostępu broniły krzaczory, jeżyny i porozrzucane gałęzie. Straszny bałagan mają w tym lesie!
Przy punkcie dopadł nas umowny 44-ty kilometr, więc oczywiście utrwaliliśmy tę uroczystą chwilę selfikiem:-)

44-ty, czyli "klubowy" kilometr.

Został nam jeszcze jeden, ostatni punkt - daleko i w mieście, czyli dużo asfaltu. Mój kręgosłup wył z rozpaczy, mapa ciążyła w dłoni, głód skręcał kiszki i w ogóle do bani. A mogłam się wyspać do południa, a potem leżeć sobie z książką i kawką na kanapie, to nie - wyczynów się zachciało. Człowiek stary, a głupi! O bieganiu oczywiście już w ogóle nie było mowy, bo nawet chodziło się ciężko i coraz bardziej nabierałam pewności, że na metę to już chyba tylko na czworakach dotrę.

Ostatni punkt - już bardzo miejski.

Najtrudniejszy okazał się odcinek od ostatniego punktu do mety. Niby blisko, a dłużyło się strasznie. Coś tam usiłowaliśmy podbiec, ale szło marnie. Już w Michałowie Grabinie nie wytrzymaliśmy i wstąpiliśmy do sklepu na wymarzoną colę. Niecały kilometr przed metą! Takiego numeru to jeszcze się nam nie zdarzyło odwalić. Ale za to jaka energia w nas wstąpiła. Ostatnie 500 metrów pokonaliśmy biegiem i z uśmiechem na ustach. No dobra, postaraliśmy się, żeby zrobić wrażenie na ewentualnych spotkanych znajomych:-)

 Tam jest meta!

Jakoś ta pięćdziesiątka okazała się wyjątkowo ciężka dla mnie. Nastawiałam się na łatwe, szybkie i przyjemne pokonanie trasy, a tymczasem dobił mnie asfalt. Mój kręgosłup ubił się tak, że na metę dotarłam chyba z dziesięć centymetrów niższa. A co moja rwa kulszowa mysli na ten temat, to nawet wolę nie wiedzieć.
Nigdy więcej biegania po twardym! Nigdy!
W trakcie imprezy mieliśmy też niezwykły jubileusz - Andrzej świętował swój 4000 start. Dojście do tej liczby zajęło mu 44 lata. W głowie się nie mieści! Organizatorzy przygotowali mu specjalny numer startowy, a jubilat na mecie częstował szampanem. My się nie załapaliśmy, bo za późno dotarliśmy, ale poczekamy na 5000 start:-)

Dostojny jubilat. 
(Niestety nie wiem kto jest autorem zdjęcia, wiec puszczam na nielegalu:-)



A tak wygląda nasz ślad:



wtorek, 9 kwietnia 2019

Ho, ho - jak ja biegam!

Relacja z Wiosennych 360 się pisze, ale w międzyczasie muszę Wam coś ważnego oznajmić, bo inaczej się normalnie uduszę.
Byliśmy dzisiaj na treningu. Ciężko było, ale ja nie o tym. Otóż trener w pewnym momencie kazał nam się podzielić na dwie grupy - do jednej kazał iść szybkobiegaczom, a do drugiej inwalidom, starcom, kobietom w ciąży i... maratończykom. Pierwsza grupa biegała szybko, a druga... w tempie maratońskim.
I teraz już nikt mi nie powie, że biegam jak ostatnia lebiega - ja biegam w tempie maratońskim!

niedziela, 7 kwietnia 2019

Pozostańmy w sosnowych klimatach

 Jak by ktoś myślał, że my już tylko wyłącznie biegamy, to otóż nie. W ubiegłą niedzielę byliśmy na marszach w Celestynowie. Co prawda po marszach można było także biegać, ale przekonaliśmy się, że na ogół nie starcza nam czasu, bo w marszach punkty zbieramy bardzo dokładnie, ale i bardzo długo.
Organizatorzy przygotowali bardzo profesjonalny start z dużym namiotem, krzesełkami i nawet namiotem turystycznym, w razie gdyby na któregoś uczestnika trzeba było czekać do rana:-)
Przed rozpoczęciem imprezy odbyło się jeszcze wręczenie nagród za najlepsze imprezy ubiegłego roku, ale my już cały czas przebieraliśmy nogami, żeby jak najszybciej wyrwać do lasu, bo Tomek jednak wciąż miał nadzieję na to bieganie.
Mapa pierwszego etapu z lekka mnie zbulwersowała, a to dlatego, że były lidary, a ja lidarów raz, że nie widzę dobrze, dwa - nawet jak bym coś zobaczyła, to i tak nie ogarniam. Ale żeby to było wszystko - na lidarach autor mapy uskuteczniał swoją radosną TFUrczość rysunkową i całe były upstrzona  różnymi kreseczkami, które dodatkowo zaciemniały i tak nieczytelne wycinki.
Ułatwieniem składania mapy miała być wskazówka - "liść i owoc/nasiono tego samego drzewa mają części wspólne". Tjaaa, tyle tylko, że z nas to akurat marni dendrolodzy i mieliśmy spory problem z dopasowaniem liści do owoców. W sumie to tylko z dębem sobie poradziliśmy (Zielonka - miasto pod dębami:-)))

Nawet lupa niewiele pomogła.

Ponieważ początek trasy zaczynał się od liścia dębu, więc przynajmniej udało nam się ruszyć ze startu. To, że w ogóle cokolwiek dopasowaliśmy i znaleźliśmy, to jedynie zasługa Tomka, oraz Mariusza P., który zdradził nam tajemnicę niektórych liści:-) Mi tym razem wyjątkowo ciężko szło jakiekolwiek dopasowanie i szybko w ogóle straciłam zainteresowanie mapą.

Urokliwe punkty nad wodą.
 
Największy problem mieliśmy z dopasowaniem wycinka na takim podłużnym lidarowym liściu (i prawdę mówiąc do dziś nie wiemy z jakiego drzewa pochodzi i jaki ma owoc czy nasionko). Szukaliśmy punktów w różnych przypadkowych lokalizacjach podpatrując z jakich kierunków wyłaniają się inni uczestnicy, aż w końcu Tomek doznał iluminacji i między rysunkami autora dostrzegł też dwie charakterystyczne ścieżki.
To rysowanie po lidarze to jednak była totalna porażka.
Jakieś dwa punkty przed końcem trasy zauważyliśmy na mapie punkt X, który sprytnie ukrył się w logo imprezy i w ogóle nie przyszło nam do głowy żeby tam patrzeć pod kątem punktów. Oczywiście punkt był niemal przy starcie, więc nie opłacało się po niego wracać, zwłaszcza, że tradycyjnie byliśmy już w ciężkich minutach.

Na śródmeciu. Fot.: E. Kaim

Drugi etap wyglądał już dużo przyjaźniej, bo po pierwsze nie było lidarów, a po drugie, bo nie było rysunków odautorskich, tylko sama mapa. Nie żebym ja tam chciała coś ująć talentom Andrzeja, ale rysunki wolałabym oglądać w galerii, a nie na mapie.
Etap drugi Tomek zaczął mocnym akcentem wpadając w bajorko, ale tylko jedną nogą. W ogóle etap okazał się mokry, pełen rozlewisk i cieków wodnych. Ich obecność w pełni wykorzystał Kaziu, kąpiąc się po uszy przy próbie przeskoczenia strumyka przy PK 9. Miałam straszny dylemat moralny - ratować go, czy fotografować. Ponieważ i tak byłam po złej stronie strumyka pozostałam przy fotografowaniu, zwłaszcza, że bliżej Kazia byli inni uczestnicy.

Kazio zażywa kąpieli błotnych.

PK 13 okazał się chyba najtrudniejszy do znalezienia, bo długo i namiętnie szukaliśmy go całym sporym tramwajem.

Co kilka głów, to nie jedna!

Natomiast najbardziej spodobał mi się PK 5, a raczej jego okolica - opuszczony, zrujnowany dom, a w nim:

Tak się na nas gapił...

Im bliżej mety, tym łatwiej było dopasowywać wycinki, bo wybór coraz mniejszy. Wydawało nam się, że ten etap poszedł nam całkiem przyzwoicie, a tymczasem okazało się, że mamy aż trzy stowarzysze, z czego aż dwa na jednym wycinku - PK 14 i 16. Ale w tych licznych na mapie, a wcale nie tak oczywistych w terenie granicach kultur, łatwo można było się pogubić. PK 10 w wynikach również jest licznie reprezentowany przez stowarzysza, a że my nie gorsi od reszty uczestników, to też go mamy:-) 
Andrzej to chyba minął się z powołaniem i powinien być botanikiem, bo znowu zadał nam zagadkę związaną z roślinami. Tym razem dla odmiany mieliśmy rozpoznać kwiatka na zdjęciu. Jak dla mnie był to cyklamen (czyli fiołek alpejski), ale najwyraźniej nie, bo za zadanie mamy 10 punktów, a szlaki na pewno mamy dobrze. Takie zadania to według mnie powinny być zakazane, bo nie mają nic wspólnego z orientacją. Jeszcze gdyby po drodze można było znaleźć odpowiedź, to ok, ale tak... Bez sensu. Pewnie, że można wyszukać w internecie, ale przecież to nie o to chodzi.

Powrót na metę.

Ponieważ masę czasu spędziliśmy w lesie, więc jak już wróciliśmy znowu było za późno na bieganie, zresztą Tomek coś narzekał, że tu go boli, tam go strzyka, czy jakoś na odwrót. Ja byłam totalnie wykończona, bo jakoś tak mi się porobiło, że mniej męczy mnie bieganie niż maszerowanie. A może rzecz w tym, że przebiegnie się szybko i z głowy, a spacerkiem to się idzie i idzie i idzie i człowiek się przez to dłużej męczy. Ale dla fajnych widoczków, ciepełka i wiosny warto było się tak pomęczyć.

czwartek, 4 kwietnia 2019

Test Coopera

No i zapomniałabym się pochwalić wynikiem testu Coopera!
W sobotę prosto po parkrunie pojechaliśmy na stadion w Wołominie przetestować się. Niby po drodze trochę odpoczęłam po tych rekordach :-), ale nie byłam już taka kwitnąca, żeby dać z siebie wszystko. Wydawało mi się jednak, że przynajmniej 2 kilometry w 12 minut zrobię. Na wszelki wypadek zaczęłam dość szybko, co oczywiście szybko się na mnie zemściło i musiałam zwolnić. Do tego  nie wiedziałam ile czasu już biegnę i jak w związku z tym dysponować siłami, a przede wszystkim to nie wiedziałam kiedy przestać biec i co chwilę oglądałam się na innych, żeby zobaczyć czy już stoją, czy jeszcze lecą.
Kiedy dwa lata temu robiliśmy test w innym miejscu, wszystko było jakoś lepiej zorganizowane - był wystrzał informujący, że została jeszcze minuta, drugi wystrzał na zatrzymanie się, a przede wszystkim dokładnie nam wytłumaczono co mamy kiedy robić.
Tak więc, co chwilę rozglądałam się dokoła co robią pozostali biegnący i jak oni stanęli (skąd wiedzieli, że już???), to i ja stanęłam. Jak oni zeszli z bieżni, to i ja.  Ostatecznie okazało się, że rzutem na taśmę łapię się na wynik bardzo dobry, a dwa lata temu miałam tylko dobry. Czyli postęp jest. A jak jest postęp to i motywacja do dalszego wysiłku.

Tuż przed startem.

A Kamilowi tak się test spodobał, że pobiegł go dwa razy pod rząd. I zapowiada, że następnym razem pobiegnie trzy razy! Kto da więcej? :-)

wtorek, 2 kwietnia 2019

Parkrun z Łukaszem

W sobotę tradycyjny parkrun i jak to ostatnio bywa - kolejna uroczystość. Tym razem świętowaliśmy 250-ty bieg Łukasza. Wyobrażacie sobie? To pięć lat cosobotniego biegania (zakładając, że nie opuszcza się żadnej soboty)! Dla mnie niewyobrażalne!
Pogoda zrobiła się wiosenna i wreszcie można było pozdejmować z siebie grubsze warstwy, a ja to nawet buty lżejsze ubrałam. Ale to dlatego, że Tomek mi wmówił, że jak będą lżejsze, to pobiegnę szybciej i znowu zrobię życiówkę:-) No to uwierzyłam, bo co mi szkodzi życiówka. Nie żebym się jakoś nastawiała, ale zawsze warto brać pod uwagę.
Ruszyłam dość spokojnym tempem, ale chyba moje spokojne tempo nieco wzrosło, bo długi czas biegłam w sporej grupie, a przeważnie szybko zostaję sama w ogonie peletonu. Cały czas czekałam kiedy dogoni mnie Ania, ale ponieważ jakoś się nie kwapiła, więc podpięłam się pod kogoś innego i pilnowałam żeby zachować stałą odległość. Po pierwszym kółku zdjęłam rękawki i rzuciłam nimi w stronę wolontariuszy licząc, że je zgarną na metę, a kamizelki nie dało się zdjąć, bo zapięłam na niej "numer startowy" z imieniem Łukasz. Szkoda, bo z każdym krokiem robiło się coraz cieplej, a tego nie lubię.

W sobotę wszyscy byliśmy Łukaszami:-)

O dziwo, na ostatnim okrążeniu wcale nie zaczęłam umierać, ale przyspieszyć też nie dałam rady. W sumie to najlepiej idzie mi bieg równym, jednakowym tempem. Jeszcze trochę potrenuję i będzie można metronomy według mnie skalować:-)

Na parkrunie jest miejsce dla każdego!

Zapomniałam sobie włączyć stopera, więc nie wiedziałam jak stoję z czasem, ale wydawało mi się, że całkiem nieźle. Na ostatniej prostej, która pojawiła się nadspodziewanie szybko, usiłowałam trochę przyspieszyć i może z sekundę albo dwie nadrobiłam. Kolejną zyskałam na ostatnich pięćdziesięciu metrach, kiedy już bardzo się sprężyłam i z lekka przyspieszyłam. Tomek od razu zawyrokował, że na pewno jest rekord, ale co miał mówić, skoro mi ten rekord obiecał? :-) Ale miał rację. Poprawiłam się o całe 6 sekund! Jeszcze z miesiąc temu śmiałam się z takich "osiągnięć", a teraz widzę, że 6 sekund to potrafi być bardzo, bardzo dużo.
Jak to punkt widzenia zmienia się wraz z punktem siedzenia, czy raczej biegania...

poniedziałek, 1 kwietnia 2019

Nieorientacyjne zaległości

No i znowu mam zaległości, ale nie samym bieganiem człowiek żyje - ogródek musiałam przeryć i wyplewić, żeby zlokalizować borówki, co to je chciałam nawozem podsypać. Nawet się udało.
Tydzień temu, w niedzielę, wzięliśmy udział w Biegu Młodzika. Kiedy zapisywałam nas na ten bieg byłam przeświadczona, że to impreza dla przedszkolaków i uczniów, a dla dorosłych to tak na doczepkę, no bo niby jakie z nas młodziki. W regulamin się nie wgłębiałam - wystarczyło mi, że stosunkowo blisko domu (Radzymin) i dystans taki dość ludzki - niecałe osiem kilometrów. Tymczasem okazało się, że bieg był ku czci Żołnierzy Wyklętych, a szczególnie honorował porucznika Mieczysława Chojnackiego ps. Młodzik. Chyba zacznę czytać regulaminy, bo życie lubi zaskakiwać.
Zupełnie nie wiedziałam jak ugryźć te osiem kilometrów, bo do tej pory biegałam tylko piątki i raz piętnastkę. Do pokonania mieliśmy trzy okrążenia po 2600 metrów, czyli coś czego nie lubię - bieganie kilkakrotnie po tej samej trasie. Zaczęłam dość ostrożnie, a potem pomyślałam sobie, że w sumie nie ma się co zarzynać i nie przyspieszałam.

 Ta karetka to naprawdę nie z mojego powodu!

Dotruchtałam sobie spokojnie na metę, wcale nie taka ostatnia i jeszcze miałam zapas sił.  Ale na czwarte kółko nikt by mnie nie namówił - już przy trzecim czułam się jak chomik w karuzeli.
Oczywiście załapałam się na podium, bo w mojej kategorii wiekowej było nas całe trzy uczestniczki (czwarta nie dotarła) i nawet wskoczyłam na drugi stopień. I jeszcze multimedalistką zostałam, bo medale dawali za udział plus ten za miejsce w kategorii. Ja to potrafię:-)

 Podium K-50