wtorek, 26 lipca 2016

Wygrana, czyli nie takie znowu gruszki na wierzbie. (Wakacyjna - cz.2)

Po obiedzie zaplanowana była wycieczka do cementowni Ożarów. Organizatorzy jednak jakoś nie skojarzyli faktu, że jak wypuszczą ludzi na trasę koło szesnastej, to oni za nic nie zdążą wrócić przed osiemnastą, a co dopiero mówić o zjedzeniu obiadu, czy chociażby umyciu się. Tym sposobem o osiemnastej trzydzieści w autokarze siedziało nas kilka osób, bo reszta była w lesie. Mimo to pojechaliśmy. Wreszcie zobaczyliśmy kamieniołomy, bo rok temu z powodu ulewy nie pojechaliśmy do nich. Zresztą w strugach deszczu w ogóle nic nie widzieliśmy, więc praktycznie było tak, jakbyśmy pojechali pierwszy raz.
Po wycieczce i chwili odpoczynku nieubłaganie nadeszła pora etapu nocnego. Po całym dniu łażenia wolałabym noc spędzić w łóżku, ale co było robić - pojechaliśmy do bazy, skąd znowu wywożono nas w las. W bazie wisiały już wyniki i o dziwo byliśmy na pierwszym miejscu. Teraz wystarczyło tylko nie spitolić ostatniego etapu.
Gruszki na wierzbie od razu skojarzyły mi się z etapem Darka na Grillowaniu, ale to były inne gruszki. Wszystko było fajnie - brak luster, obrotów, wycinania dróg czy innych elementów, jednego tylko za nic nie mogłam pojąć - jak te gruszki są poprzesuwane i co ma do tego biała kropka???? W końcu w okolicach trzeciego owocu załapałam. Noż, przecież proste jak budowa cepa, tylko tłumaczenie do mnie nie przemawiało. Mi to jednak trzeba jak krowie na rowie. Etap nocny okazał się jedynym, na którym wiedziałam gdzie i dlaczego idę, czyli takim na moim poziomie. Problem mieliśmy tylko na PK 8, bo punkt był między dwiema poziomnicami, a te w nocy trudno zauważyć i musieliśmy zrobić przebitkę. Nawet dodatkowych kilometrów jakoś specjalnie nie nabiliśmy i wróciliśmy jeszcze w czasie podstawowym. Posiedzieliśmy chwilę przy ognisku, zjedli kiełbasę i wrócili do szkoły żeby się wyspać.

Rano odbyła się medalacja. Nie straciliśmy naszego pierwszego miejsca i było to nasze pierwsze zwycięstwo w PP. Tak w zasadzie to było zwycięstwo Tomka, bo ja robiłam za ogonek ciągnący się za nim i tylko pilnujący żeby się nie zgubić. Co już mi się wydaje, że ogarniam to TU, to PP rozwiewa moje złudzenia. Tak mi się wydaje, że do tezetów to ja nigdy w życiu nie przejdę - za cienka jestem.
Do domu wracaliśmy trochę naokoło, ale zaplanowaliśmy zrobić jeszcze trino po Sandomierzu. W drodze do Sandomierza odebraliśmy telefon od Paprochów. Okazało się, że jadą tuż za nami z takim samym zamiarem potrinowania. Oczywiście trasę zaliczyliśmy razem, silnym ośmioosobowym zespołem. A na zakończenie skusiliśmy się na pyszne lody.

c. d. n. n.

poniedziałek, 25 lipca 2016

Wakacyjna InO - cz. 1

Na Wakacyjną InO jechałam prosto z pracy, więc przez osiem godzin siedziałam jak na szpilkach czekając wybicia godziny piętnastej. O 14.40 zadzwonił Tomek, że razem z Basią są już przed bramą Instytutu. Posiedziałam jeszcze kilka minut dla przyzwoitości i nie doczekawszy do piętnastej, zerwałam się z roboty. Jeszcze chwilę poczekaliśmy na Mariusza, który też miał jechać z nami i wreszcie ruszyliśmy. Oczywiście, nasza wyprawa nie miałaby sensu gdybyśmy po drodze nie zrobili jakiegoś trino. Tym razem padło na Jedlnię. Ponieważ trasa była dość długa, a my zmęczeni po czwartkowym treningu, postanowiliśmy podzielić się na dwa zespoły i zbierać punkty synchronicznie, po obu stronach zalewu. Tomek z Basią wybrali część dłuższą, ale w ładniejszych okolicznościach przyrody, ja i Mariusz część miejską.
Po zaliczeniu trina i zakupach w Lipsku wreszcie dotarliśmy do bazy zawodów. Okazało się, że jesteśmy jedni z pierwszych i tylko Przemek z kimś tam jeszcze czeka pod szkołą na jej otwarcie. Pojechaliśmy i my, żeby się rozpakować i odpocząć po podróży. Jak zaczęliśmy odpoczywać, to wyszło, że nikt z nas nie ma siły i ochoty wracać do bazy na całonocną balangę przy ognisku i wolimy wyspać się przed zawodami.
Poranne wyjazdy na start tradycyjnie uległy opóźnieniu, ale w końcu wyszliśmy na trasę.

Etap pierwszy to dopasowywanie wycinków do schematu przejścia. Groźnie nie wyglądało, a już przy pierwszym wycinku trochę nas zastopowało. Po obejrzeniu całego okolicznego terenu wyszło Tomkowi, że to musi być wycinek z PK G i H. Faktycznie był.
Ponieważ nie wolno było ciąć map (moje ulubione zajęcie) wykoncypowaliśmy, że będziemy przerysowywać elipsy z drogami na kalkę, nakładać je na wycinki i jeśli droga wypada w prawdopodobnym miejscu, pójdziemy sczesać teren. Mi tak średnio szło to dopasowywanie, ale Tomek tylko rzucał okiem i już wiedział. Przynajmniej w większości przypadków. Na wycinku z PK A i B dosłownie cudem przypomniało mi się o zadaniu, bo krzaki rosnące w dwóch równych rządkach, nie wydawały mi się przypadkową roślinnością, ale celowa uprawą. Co prawda żadne z nas nie wiedziało jak wygląda aronia, ale uprawa, to uprawa.
Punkty z kopczykami i dołkami dla mnie były totalną abstrakcją ze względu na ilość tych dołków i kopców. Wystarczyło, że obróciłam się ze dwa razy dokoła i już mi się wszystko mieszało, który jest który. Nie wiem jakim cudem Tomek typował te właściwe, ale i on nie dał rady wszystkim. Namierzał się milion razy z każdego kierunku świata i suwmiarką mierzył odległość. Pod tym względem to jednak lepiej dogaduję się z Darkiem - nie tracimy czasu, tylko bierzemy pierwszy lampion, który nam się spodoba. Może wydajność z hektara mamy nieco gorszą, ale za to jest mniej nerwowo.
Im mniej wycinków zostawało, tym łatwiej szło i nawet mi udało się coś tam dopasować. Utknęliśmy na końcówce, bo Tomek znowu  namierzał się z aptekarską precyzją. W tym czasie ja znalazłam ostatni punkt, czekając przy nim spotkałam chyba wszystkie inne zespoły i oczywiście wpadliśmy w lekkie.

Na etap drugi cieszyłam się, bo miał być bardzo krótki, ale kiedy zobaczyłam mapę, to cała radość przeszła mi jak ręką odjął. Lidar na lidarze lidara pogania! Do tego skala 1:4000, czyli punkty co parę metrów i bądź tu mądry co jest co. Wymiękłam i tylko szłam za Tomkiem mrucząc pod nosem co myślę na ten temat. Głośno nie wypadało, bo dama nie używa słownictwa. Fort z milionem okopów to nie jest łatwy teren, a lampiony ozdabiające co drugie drzewo, niczym bombki choinkę, robiły totalny mętlik w głowie. Ponieważ moja niezgoda na taki etap rosła z każdym krokiem, musiałam się jakoś uzewnętrznić i zaczęłam oprotestowywać decyzje Tomka, jeśli tylko nie rozumiałam dlaczego chce brać ten lampion, a nie inny. Czyli praktycznie przy każdym PK. Ale dzięki temu uchroniłam go od walnięcia kilku baboli, bo jak się lepiej przyjrzeć terenowi, to okazywało się, że wcale nie ten, tylko inny punkt. Można więc powiedzieć, że miałam jakieś tam zasługi i wkład oprócz nie opóźniania i sprawnego przemieszczania się z miejsca na miejsce. Ponieważ wszystkie te dziury były podobne do siebie, miałam wrażenie, że kręcimy się w kółko i nigdy nie dojdziemy co jest co. Nawet punkty na pełnych, normalnych wycinkach dla mnie stanowiły zagadkę. Jakimś cudem udało się jednak znaleźć wszystko, co było do znalezienia i jeszcze trafić na metę.

Etap trzeci miał być łatwy i bez przegięć, jak na starcie powiedział jego autor. Pierwszy z punktów udało się nam zlokalizować dzięki mapie z poprzedniego etapu, bo fragment się pokrywał. Gdybyśmy zaczynali zawody od etapu trzeciego, bylibyśmy bez szans. Na tym samym wycinku mieliśmy PK 4 przy którym spędziliśmy masę czasu, bo Tomkowi nie podobał się znaleziony lampion. Dla mnie był OK i twardo go pilnowałam, podczas gdy Tomek namierzał się i namierzał i namierzał. A w końcu wziął ten wypilnowany.
Ponieważ nie było wiadomo gdzie jest reszta wycinków, poszliśmy po trzynastkę ujawnioną na schemacie przejścia. W drodze na czternastkę usiłowaliśmy bezskutecznie coś wyczesać w okolicy, przy czym Tomek przykładał się bardziej, ja mniej (to znaczy od razu poszłam na czternastkę).
Z braku pomysłów co dalej, po czternastce ruszyliśmy na kolejny ujawniony punkt, przy czym Tomek jednak się rozmyślił i wrócił na dalsze zabiegi fryzjerskie, a ja pomaszerowałam do piętnastki. Zaznaczone na mapie drzewo okazało się pniem z odrostami, ale reszta krajobrazu się zgadzała, więc zasiadłam na pniu i udawałam, że wcale tu nie ma lampionu. Niestety - żadna z nadchodzących ekip nie dała się nabrać. Cała konkurencja dawno już poszła dalej, a Tomka wciąż nie było. Okazało się, że jak obleciał z pół terenu zawodów, to jakieś punkty znalazł, ale że daleko, to zeszło mu chwilę.
Wycinek z PK 2 i 12 udało się dopasować, zresztą siedząc na piętnastce widziałam gdzie poszła cała konkurencja. Przy czym konkurencja szła na czuja, a Tomek precyzyjnie namierzył się od ogrodzenia. Tym sposobem dogoniliśmy ową konkurencję, a nawet przegonili. Kolejny dopasowany wycinek był za metą, ale po drodze Tomek znowu wyruszył na łowy i upolował ósemkę i jedenastkę. Ja w tym czasie kulturalnie drogą doszłam do mety. Na mecie był tylko samochód, ale żadnego żywego ducha, martwego zresztą też nie. Nas to akurat nie ruszało, bo mieliśmy jeszcze ten wycinek do zrobienia, ale Mariusz chciał już oddać swoją kartę i nie miał komu.
Pitolonej skarpki z PK 9 szukaliśmy długo i namiętnie, a potem musieliśmy biec na metę żeby zmieścić się w lekkich. Na mecie czekały pozostałe zespoły, bo mieliśmy obiecany transport do bazy, zresztą i tak nie wiedzieliśmy gdzie jesteśmy. Z nudów zrobiliśmy sobie drobną sesje fotograficzną:-)



c. d. n.

czwartek, 21 lipca 2016

BRInO (Biegowa Rekreacyjna Impreza na Orientację)

W poniedziałek zostałam wyciągnięta na trening. Taki biegacki. Z szukaniem punktów. Basia dostała jakieś mapy OK! Sportu, a Tomek zapalił się do pomysłu natychmiast i od razu ustalili, że biegamy. Ja się załapałam na doczepkę, ale w końcu co szkodzi spróbować. Ponieważ trasa była blisko mojej pracy, więc o piętnastej oboje stawili się pod bramą Instytutu i pojechaliśmy na start jednym samochodem.
Start był taki bardziej umowny. Ruszyliśmy do PK1. Już po chwili zobaczyłam plecy Tomka, a po drugiej chwili plecy Basi. Wciąż jednak miałam ich w zasięgu wzroku, więc patrzyłam na nich zamiast w mapę. W końcu umawialiśmy się, że biegniemy razem. W pewnym momencie Tomek pobiegł w prawo, Basia w lewo, a ja stanęłam pośrodku. Skoro się rozbiegli, to pewnie żeby szukać słupka - pomyślałam. Zaczęłam więc i ja czesać okolicę. Słupka nie znalazłam, a moi towarzysze zdematerializowali się na stałe. Nie wiedząc gdzie jestem, ciężko było mi się namierzać na kolejny punkt. Usiłowałam skontaktować się z Tomkiem, potem z Basią telefonicznie, bo nie wiedziałam czy czekają gdzieś na mnie i jaki jest plan - biegniemy całą trasę, czy część i o której godzinie spotykamy się przy samochodzie? Oczywistym jest, że żadne z nich nie miało telefonu przy sobie. Zabulgotało we mnie, piana mi wyszła uszami i wściek miotnął mną na najbliższą ścieżkę. Skoro mnie porzucili i  nic nie udaje mi się znaleźć, to co mam się męczyć po nierównym podłożu, jeśli mogę normalnie pobiegać po drodze. Tak też zrobiłam. Dobiegłam sobie do większej drogi i wyszło mi, że jestem w okolicy dziesiątki.
- No dobra, spróbuję znaleźć - postanowiłam. Ustawiłam azymut, weszłam gdzie trzeba, a cholernego słupka ani śladu. Tylko jakieś śmieci powiewały smętnie na krzaku. Zgrzytnęłam zębami i postanowiłam spróbować jeszcze z trójką. Efekt osiągnęłam jakby podobny. Puściłam dym uszami i z tej wściekłości biegiem ruszyłam w stronę mety. Po kilkudziesięciu metrach oczywiście mnie zatchnęło, bo kondycji nie mam nawet szczątkowej i musiałam się zatrzymać. No to sobie skorzystałam i solidnie porozciągałam moje przykurcze wszystkich części ciała. Na parkingu, gdzie wkrótce dotarłam powtórzyłam proceder i w końcu schetana jak nasza szkapa padłam na trawę. Po godzinie oczekiwania moi współbiegacze wreszcie wynurzyli się z lasu. I dopiero wtedy mi wytłumaczyli, że żadnych słupków nie było, w zaznaczonych miejscach wisiały papierowe wstążki (pewnie te śmieci co widziałam na krzaku), a w ogóle to oni mnie szukali i szukali i szukali.
- Nigdy więcej! Za nic! W życiu! - postanowiłam sobie w duchu. W postanowieniu wytrwałam całe dwa i pół dnia, czyli wtorek, środę i pół czwartku. Dzisiaj prosto po pracy pojechałam do Wesołej, gdzie mieliśmy się spotkać na kolejny trening. Tym razem mieliśmy biegać w powiększonym składzie - z Przemkiem.
Przemka od razu zwolniliśmy z konieczności trzymania się grupy, bo jeśli Tomek i Basia tym razem mieli dotrzymywać mi towarzystwa, to Przemek chyba musiałby iść tyłem i z zamkniętymi oczami żeby nas nie wyprzedzić.
Teren tym razem okazał się bardziej wredny niż poprzednio, pełen jeżyn łapiących za nogi i wbijających się w ciało. Ale przynajmniej był to skuteczny spowalniacz dla tej mojej dwójki. Przy czwartym punkcie wymiękłam. Zdecydowanie musiałam chwilę (raczej dłuższą niż krótszą) odpocząć, zwolniłam więc Tomka i Basię z obowiązku dotrzymywania mi towarzystwa, bo wiedziałam, że i tak nie dam rady całej trasie. Piątki nie znalazłam, mimo że kręciłam się w jej okolicy, więc odpuściłam.Szóstka pokrywała się z dwójką, uznałam więc, że nie ma powodu lecieć tam po raz kolejny i drogami, z lekka naokoło, ale za to wygodnie pobiegłam na siódemkę. Uff, trafiłam. Na mapie najkrótsza droga do ósemki wiodła przez mokradła, ale jakoś mi nie wyglądały na zbyt mokre. Dla pewności zadzwoniłam do Tomka z pytaniem czy przejdę suchą nogą (bo oni musieli już tam być przede mną) i otrzymawszy potwierdzenie ruszyłam. Tym razem zamiast wstążeczki na krzaku powiewał kawałek mapy. Nawet myślałam, ze to moi zostawili mi wskazówkę, ale okazało się, że mapa już była wcześniej. Na dziewiątkę trafiłam bez problemu, ale wstążki nie mogłam znaleźć. No i co z tego, że wisiała pięć metrów ode mnie w widokowym miejscu? Dopiero nadbiegający z naprzeciwka Przemek pokazał mi gdzie wisi. Nie żebym Przemka dogoniła! Mój dziewiąty punkt był jego punktem siedemnastym:-) Bardzo zainspirowała mnie wizja punktu siedemnastego i bez żalu porzuciłam pośrednie 10, 11, 12, 13, 14, 15 i 16 i od razu ruszyłam na osiemnastkę.
Po dziewiętnastce znowu odpuściłam sobie resztę i pobiegłam prosto na umowną metę i na parking. Ale zmęczona byłam jakbym przebiegła caluteńką trasę! Musiałam nawet chwilę posiedzieć w samochodzie, bo ze zmęczenia coś mnie przymulało. A potem z Przemkiem czekaliśmy i czekaliśmy na tych maruderów, bo ja nie wiedziałam jak wrócić do domu, a Przemek miał rzeczy u Tomka w bagażniku
Z tego co wiem, jest jeszcze kilka map do pobiegania, więc pewnie znowu dam się namówić ....





niedziela, 17 lipca 2016

Serce z Lampionem

Ponieważ nie "Szwendałam" się z Tomkiem i miałam chwilę przerwy od inowania, wreszcie zdążyłam się zregenerować i nawet zatęsknić za jakąś imprezą.  Dlatego na "Serce" jechałam przekonana, że ho ho - co to ja tam nie zdziałam. Oczywiście zdziałać miałam do spółki z Darkiem.
Najpierw wylosowaliśmy etap (taka nowa świecka tradycja) i wyszło, że zaczynamy od drugiego - Serce leżakujące. Ponieważ na mapie jak wół było napisane: "złóż sobie leżak", odszedłszy kawałek od startu (żeby mieć spokój), wzięliśmy się za wycinanie i składanie leżaka. Prawie się udało, bo został nam tylko jeden kawałek, no i serce, ale ono miało leżeć na leżaku. No i pokrywało się z niedopasowanym fragmentem.
Darek trzymał poskładaną mapę, ja drugi egzemplarz w oryginale (czyli nic nie mówiący) i co chwilę zatrzymywałam go, żeby popatrzyć gdzie idziemy. Szło całkiem dobrze, głównie po drogach i przecinkach, bez błądzenia, tylko odległości między punktami coraz bardziej się wydłużały. Za nami, niczym tajemniczy Don Pedro, podążał Mariusz, jak sobie wykoncypowaliśmy - szpieg Tomka, śledzący nas na jego polecenie.
Idąc, cały czas próbowaliśmy dopasować ten brakujący fragment leżaka. Darek wypatrzył miejsce, gdzie jakoś mu to pasowało, ale skala musiałaby być inna każdego fragmentu, a tu w opisie jak byk: "skala jest jednakowa". Mi tam niespecjalnie pasowało, ale co zrobić upartemu facetowi? W końcu zmusił mnie (groził i przystawiał nóż do gardła) żebym telefonicznie przedyskutowała sprawę skali z autorem mapy. Autor potwierdził jednakowość skali i pomysł jak dopasować upadł.  Po zebraniu PK H uznaliśmy, że teraz to już najwyższy czas poskładać mapę do końca, bo rejon pofałdowany, a wycinek także, więc jest szansa, że jesteśmy właśnie na nim. Darek znowu wykonywał różne kombinacje przykładając wycinek to tu, to tam. W pewnym momencie wzięłam mu to z rąk i jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki doznałam objawienia i jednym ruchem przyłożyłam, gdzie trzeba.
- Jesteś wielka! - zakomunikował Darek, a ja przez grzeczność nie zaprzeczyłam.
Faktycznie byliśmy niemal na miejscu. Zebraliśmy M i N i cali szczęśliwi ruszyliśmy na PK I. Uszliśmy już kawałek, kiedy Darek stanął jak wryty.
- A serce? - zapytał dramatycznie.
Teraz dla odmiany on okazał się wielki. Z tego szczęścia, że udało się dopasować i znaleźć ostatni brakujący element, zupełnie zapomnieliśmy o sercu, które przecież pokrywało się z nim. Nie pozostało nic innego jak wrócić i jeszcze raz przelecieć się po górkach. Serce było z jakiejś prehistorycznej mapy i mam podejrzenia, że było to po prostu sfotografowane jakieś malowidło naskalne. Przez te tysiące lat teren nieco się zmienił i nic nam nie pasowało tak na sto procent, oprócz oczywiście tego, że to musi być gdzieś tu. W końcu coś tam powpisywaliśmy do karty i poszli dalej. Ja szłam za Darkiem, bo nie miałam złożonej mapy, a on wyznał, że nie bardzo wie gdzie i idzie na czuja, w stronę drogi. Czuja to on ma najwyraźniej dobrego, bo wyszliśmy idealnie na kolejny punkt.
Do K było pioruńsko daleko i w duchu przeklinaliśmy autora za ten pusty przelot. Do tego odległości coś się nie zgadzały - ani nam, ani drugiej napotkanej ekipie. W końcu wbiliśmy  kod z jedynego znalezionego w okolicy lampionu, ale z wyraźną niechęcią, żeby nie było.
W końcu zaczęliśmy przybliżać się do mety. Po przeliczeniu punktów wyszło nam, że jeden PK możemy odpuścić i bardzo nas to uszczęśliwiło, bo nogi w międzyczasie zdążyły nam już powłazić do, a nawet powyżej miejsca gdzie plecy tracą swą szlachetną nazwę. Na metę wpadliśmy z bojowym okrzykiem:
- Bić autora! - ale co z tego, kiedy już nie bardzo mieliśmy na to siły.
Po krótkiej regeneracji poszliśmy wylosować kolejny etap i ku naszemu zdziwieniu był to etap pierwszy - "Serce w zalotach (z=g)":-) Ci, którzy zaczynali od niego, ostrzegali, że straszny, bo doły i teren nieprzyjazny. Dla nas najważniejsze było, że krótki - tylko 2,6 km.
Najpierw wszystko wydawało nam się za blisko, bo o ile w poprzednim etapie punkty były co pół kilometra, to tutaj niemal co parę metrów i robiło nam to straszny zamęt w głowach. Poskładanie mapy tym razem nie nastręczało trudności i jedyną troską było nie połamanie nóg, bo teren faktycznie trudny. Zebraliśmy po kolei G, A, podwójny B, I, potem L i znowu podwójny C i K. A kiedy doszliśmy do E okazało się, że nie mam karty startowej. Darek od razu się przestraszył, że to on zgubił, bo wpisywał ostatni punkt. Wróciliśmy po śladach, czyli przez pole pokrzyw, ostów, dzikich róż  i innej czepialskiej roślinności. Gdzieś w połowie drogi, wśród traw leżała nasza zguba. Tym razem ja byłam sprawcą zamieszania, bo na tym odcinku karta była już pod moją opieką. Zrobiliśmy wielkie ufff i wrócili pod punkt E. Przy D spotkaliśmy Andrzeja, Kosmę i Mariusza. F szukaliśmy najpierw każda drużyna na własną rękę, potem połączyliśmy siły, potem znowu indywidualnie i znowu razem, ale przede wszystkim szukaliśmy długo i bezskutecznie. Przeczesaliśmy każdą pędź ziemi, każdy krzaczek, każdą dziurę i każdy pagórek. Nic nie znaleźliśmy, a zabrało nam to z pół godziny, czyli 1/3 całego czasu. Na H poszliśmy już całym tramwajem. Do J my z Darkiem szliśmy mocno naokoło, bo Darek wolał iść w drugie lewo, a ja już nie miałam sił, żeby energicznie zaprotestować. Ale i tak dogoniliśmy resztę ekipy i dalej znowu ruszyliśmy razem. Szliśmy beztrosko ścieżką prowadzącą do niewiadomoczegoidokąd. W końcu w szeregi zaczął zakradać się lekki niepokój:
- Gdzie jesteśmy i dokąd idziemy?
Ktoś zauważył lampion przy drodze, na końcu rowu. Wykoncypowaliśmy sobie, że to musi być M, a jak nie, to i tak nadaje się na stowarzysza. Spisaliśmy, a ponieważ czas już nam się kończył, resztę postanowiliśmy odpuścić i wrócić czym prędzej na metę. Był tylko drobny problemik - nie bardzo wiedzieliśmy gdzie ta meta. Gapiąc się w mapę w poszukiwaniu drogi ewakuacyjnej wypatrzyłam, że N jest podejrzanie podobne do M, tylko w innej skali. Po przyjrzeniu się mapie, reszta ekipy zgodziła się z moją obserwacją i do kart dopisaliśmy jeszcze N. A potem uznaliśmy, że meta musi być na północy i ... faktycznie tak było. Do tego okazało się, że jest stosunkowo blisko i nie grożą nam straszne ilości ciężkich minut. I w sumie teraz nie wiem, czy nie żałować, że nie poszliśmy po ten ostatni brakujący punkt, bo wystarczyło się kawałeczek wrócić. Ale wiadomo - post factum to człowiek zawsze mądry.
Na mecie powitała mnie Agata opowieścią o tym jak na trasie zobaczyła Tomka wycinającego i sklejającego mapę na klęczkach, a trzeba wiedzieć, że cięcie mapy jest poniżej jego godności. Że też nie cyknęła fotki. Chociaż może i dobrze, bo potem by go nią szantażowała:-)
Kolejne wieści o Tomku przyniósł Kazio:
- A chodzi tam tak ruchem wahadłowym - tam i z powrotem.
Leśne Dziady po powrocie ze swojej trasy zaraportowały, że widziały go w najdalszym fragmencie mapy.
Wyglądało na to, że moje niedoczekanie. Tymczasem już po godzinie Tomek wrócił i mogliśmy spokojnie za dnia pojechać zrobić trino w Piasecznie.

wtorek, 12 lipca 2016

Francuskie pseudo-InO

Żeby nie było, że ani słowa...
W niedzielę, za namową Pani Prezes i z jej udziałem takoż, wzięliśmy udział we francuskiej grze miejskiej i szukaliśmy Asterixa i Obelixa w Parku Skaryszewskim. Zgodnie z zaleceniami zestroiliśmy się tak cudacznie, że żadne dziecko nie chciało się z nami wybrać, bo uznały, że wyglądamy jak totalny obciach i wiocha.
Za zadanie mieliśmy odwiedzić kilka stoisk i znaleźć kilka jakby punktów kontrolnych, gdzie musieliśmy wykonywać różne dziwne zadania - a to ulepić pieska z plasteliny, a to narysować samochód, zrobić sobie selfika i wrzucić na FB, odpowiedzieć na różne dziwne pytania, ułożyć piosenkę i zaśpiewać. Najtrudniej było z kalamburami, bo za nic nie szło pokazać nazw własnych i mimo, że Darek wykonywał masę dziwnych ruchów, nie wiedzieliśmy o co chodzi.
W efekcie tych wszystkich działań znaleźliśmy się w finałowej trójce i (już na scenie) walczyliśmy w dogrywce. Niestety, znowu polegliśmy na kalamburach i ostatecznie zajęliśmy trzecie miejsce. Zostaliśmy obdarowani puszkami groszku, kukurydzy, fasolki i innych dziwnych przetworów, smarowidłami do ciała, torbami i różnymi innymi drobiazgami. Tym sposobem, oprócz fajnej zabawy, mamy też pewność, że przez jakiś czas nie umrzemy z głodu:-)
W przyszłym roku też się zasadzam na groszek:-)




sobota, 9 lipca 2016

Szwenda


Relacja Szwendobylskiego Tomka:

Zapowiadali burze. Coraz bardziej zapowiadali burze w meteo.pl. Do tego stopnia, iż w sobotę rano obudził mnie grom z jasnego nieba i szum ulewy. W efekcie Moja Druga Połowa odmówiła współpracy (bo w burzy nie będzie biegać) i pojechałem sam.
Pierwszym wyzwaniem było trafić na start. Próbowałem na czuja, ale się coś nie udawało. Włączyłem nawigację, ale ona dziwnie milczała i nie dawała żadnych wskazówek. Tzn. dała jedną „na rondzie za 300 metrów drugi zjazd”, tyle że żadnego ronda w okolicy nie było. No cóż, pojechałem po swojemu i zobaczyłem ulicę „Leśników”. Ostro zahamowałem, zawróciłem i w nią wjechałem. Na końcu coś jakby leśniczówka, ale zamknięta na cztery spusty, brama przegrodziła mi drogę. Jakoś objechałem bokiem, pojawił się plakat Szwendy – uff jestem na miejscu.
Szybko do rejestracji. Tu miła niespodzianka - organizatorzy mnie pamiętają bez spoglądania na listę zapisanych! Przed startem wpadka – chcę założyć plecaczek z poidłem a tu mokro. Dziura. Wypiłem co było i poidełko do kosza.
W tym roku dostaliśmy piękne numery startowe i komplet 4 bardzo porządnych agrafek! (dobre agrafki to towar deficytowy!)
Mapy dawali wcześniej – patrzę i jakoś dziwnie – niby mapa do BnO w wariancie 8 i 16km, a są PK nieprzeznaczone dla żadnej z tras biegowych! Jakaś krótka ta trasa 16km. Jeszcze raz liczę punkty, zaznaczam na mapie co moje, a co nie. Wychodzi 8 PK czyli lampion co 2 km???
Rusza start. Otwierają tę bramę, co mi zagrodziła drogę. Na starcie także Stowarzyszona ekipa rowerowa. Ja truchtam za biegaczami. Na pierwszym rozwidleniu w lewo – przede mną tylko dwa zespoły, ale wyraźnie szybciej biegające. Reszta wybrała wariant „prawy” chyba.  Pierwsze dwa PK zaraz koło startu dotrzymuję kroku szybkobiegaczom. Potem trzeba przebić się przez tory kolejowe. Krzaki, pokrzywy… nie zachęcają. Biegnę w lewo szukając jakiegoś ludzkiego przejścia. Ale nic nie widać;-(. No cóż, zetknięcie z mokrymi krzakami nie jest miłe, ale przedostaję się przez tory. Jakiś porzucony motorower w lesie i drogi których brak na mapie. Czas na azymut. PK4 ma być „na niczym”, znaczy na jakiejś drodze ze szlakiem turystycznym. Las jest średnio przebieżny i mokry po wcześniejszej burzy. Przecinam jakieś drogi których nie ma na mapie. To powinno być już jakoś tu, ale nie widać lampionu. Na wszelki wypadek biegnę na wschód (jak wiadomo tam powinna być cywilizacja) by namierzyć się od główniejszej drogi. Wokół bzykanie pił i walące się drzewa. Przyspieszam kroku. Znajduję główniejszą drogę i szukam teraz tej właściwej ze szlakiem. Okazuje się, że gdybym jeszcze kilkadziesiąt metrów na azymut przebiegł to bym na nią trafił. Tzn. na drogę, bo śladów znakowania na niej nie ma. Ale wydaje się sensowna i w oddali majaczą jakieś postacie - niewątpliwie biegacze. I na środku tej drogi jest lampion! (idąc na azymut dokładnie bym na niego wyszedł nie nadkładając drogi). Zapomniałem napisać, że przy lampionach są pieczątki. Takie brudzące. Biegacza łatwo poznać z daleka po zielonych palcach. Właściwie zamiast oglądać karty startowe wystarczy spojrzeć na ręce zawodników;-).
Na kolejny PK już nie próbuję na azymut (las wydaje się coraz mniej przebieżny). Biegnę i biegnę, a punktu nie ma. Chyba jakieś nie euklidesowe zawirowania przestrzeni na tej mapie! Jest lampion. Dalej prosto na PK 9. To najdalszy PK, a czas jakiś taki dziwnie krótki - około pół godziny! Ja nie biegam tak szybko! Z PK 9 (na którym zrobił się lekki tłum) ruszam „na skróty” w przeciwną stronę niż pozostali. Po dłuższej chwili coś mi nie pasuje z kierunkiem! Pobiegłem nie tą drogą (ale i tak lepszą niż pozostali). Zastanawiam się nad biegiem na azymut, ale po prawej pojawia się płot ogradzający uprawy leśnie. Przez chwile ściągam się z sarenką, która próbuje umknąć w bok, ale odbija się od ogrodzenia. Płot zakręca i jest droga w lepszym kierunku! W efekcie wybiegam dokładnie tam gdzie chciałem wybiec – taki jest urok biegania na niedokładnych mapach turystycznych.
Za zabudowaniami powinna być droga granicą lasu, której nie ma. Gdzieś dobiegają szybkobiegacze, których udało mi się wyprzedzić po PK9. Wierzę, że droga gdzieś jest, więc przez pokrzywy, podwórka trafiam na coś na kształt drogi. Granica lasu raczej umowna, a nie tak jak na mapie – ale kierunek dobry. Następny PK ma być przy jakiejś główniejszej drodze i leśniczówce. Coś po lewej prześwituje przez zarośla – sprawdzam – jedynie linia energetyczna. O, jest leśniczówka!. Szybkobiegacze wyglądają na całkiem zagubionych. PK ma być za leśniczówką, nawet jest droga omijająca zabudowania jak na mapie. Wszystko zaczyna się zgadzać. Poza lampionem – którego nie ma! Znowu zbiera się większa grupa biegaczy – lampionu jak nie było, tak nie ma. Ktoś ma telefoniczne informacje od ekipy biegnącej „pod prąd”, że także nie znaleźli lampionu. Więc lecę dalej. Szybkobiegacze przodem, ale w zasięgu wzroku. Pod prąd tabuny piechurów z krótszej trasy się pojawiają. Macham swojemu imiennikowi, biegnę zygzakiem, bo jakaś wyraźnie harcerska ekipa przy PK 20 nieodpowiedzialnie bawi się ASG celując w biegaczy. Jak na większości imprez, powinien być zakaz noszenia broni!!!
Ostatni PK 5 za torami. Doganiam, a nawet przeganiam szybkobiegaczy, którzy zdezorientowani próbują szukać PK5 na innej drodze. Ale cóż w biegach jestem stanowczo gorszy. Coś tam prześwituje po prawej - na azymut - znowu zbliżam się do konkurencji. Z boku wypada ekipa miejscowych biegaczy i dziwnie biegnie nie w stronę mety. Tzn. biegnie, ale naokoło. Niestety, z nimi także nie mam szans biegowych. Meta. Oklaski. Oddanie karty, kiełbaska, ze dwie wody do popicia i czekanie na znajomych. Na mecie są już Paprochy, ale oni byli na ósemce, więc mają prawo być. Niedługo dociera pierwszy rowerzysta i to chyba z trasy 50.  Na Stowarzyszonych znajomych muszę poczekać półtorej godziny. W międzyczasie upominki dla najmłodszych uczestników. Pogaduszki, czekanie na dyplomy i losowanie nagród. Właściwie każdy coś wygrywa. Paweł będzie mógł smarować rower, Jacek także będzie mógł smarować, ale nogi, a ja muszę zostać diabetykiem;-). Umawiamy się na kolejną imprezę i w drogę do domu. A wyniki pełne – może kiedyś się opublikują – GPS mówi, że przebiegłem niewiele ponad 10 km i w czasie niewiele dłuższym niż godzina – a miało być 16 i nastawiałem się na co najmniej 2 godzinny bieg!

piątek, 8 lipca 2016

Na etapach - totalna kicha, po etapach - KICHA

W bazie tylko zmieniliśmy buty i mapy na inne i też samochodowo pojechaliśmy na ostatnie dwa etapy. Postanowiliśmy zacząć pod prąd, czyli od mety pawich piórek. Tomek od razu chciał mnie wyprowadzić na manowce, ale się nie dałam i nawróciłam go na właściwą drogę, dzięki czemu mogliśmy zgarnąć PK 84 i 85. Uznawszy, że swój plan minimum wypełniłam, oddałam inicjatywę Tomkowi, który za punkt honoru postawił sobie dopasowanie chociaż jednego (ale najlepiej dwóch) wycinków hipsometrycznych. Wycinek to nawet i dopasował, ale znalezienie lampionów okazało się  nie lada wyczynem. W pierwszym odruchu wlazłam w gęste, ostre i mokre krzaki, gdzie natychmiast zaatakowało mnie stado wygłodniałych komarów. Czym prędzej wykonałam odwrót i wycofałam się na z góry upatrzoną pozycję na drodze. Tomek niewzruszony pozostał na placu boju. Po jakiejś godzinie poszukiwań osiągnął połowiczny sukces w postaci jednego lampionu, ale sukces okupiony krwią wyssaną przez latające bestie. Nasza karta startowa wyglądała biednie z trzema marnymi punkcikami, ale wyjątkowo byliśmy zgodni, że tym razem to nam zupełnie wystarczy.
Ponieważ byliśmy zazębieni z kolejnym etapem i znajdowaliśmy się blisko skupiska punktów, poszliśmy piłować pajęcze ząbki (cokolwiek autor miał na myśli). Już wcześniej dopasowałam wycinek w postaci piły do pajęczyny, wiedzieliśmy więc, że w trzech lokalizacjach zdobędziemy aż pięć PK. Po drodze spotkaliśmy silną ekipę w postaci Adama, Pawła i Mariusza, którzy najwyraźniej szli prosto w objęcia krwiożerczych komarów i nieprzebytych krzali. Ostrzegliśmy ich w co się pakują, ale byli gotowi na stawienie czoła wszelkim przeciwnościom. Kawałek dalej spotkaliśmy jeszcze Agatę, która najwyraźniej robiła za kierowniczkę ekipy i po rozdysponowaniu, kto jaki lampion ma znaleźć, czekała spokojnie przy drodze na efekty. Ta to się umie urządzić:-) Zebraliśmy nasze punkty i uznawszy, że będzie dość, wróciliśmy skąd przyszliśmy. Nasi koledzy, ku naszej uciesze, wciąż kotłowali się w krzakach i nie zanosiło się na to, że szybko wyjdą. Jeszcze niemal przy samochodzie znaleźliśmy jeden punkcik i z niezłym wynikiem sześciu PK postanowiliśmy wracać.
Jeśli kto myślałby, że to koniec, to się myli. Tomek koniecznie "musiał" jeszcze zaliczyć etap rowerowy, bo miał ambitny plan być na wszystkich możliwych i niemożliwych etapach, a mnie dyrekcja imprezy namówiła na mini ino. Niby miałam pobiec tylko po jeden punkcik, ale wiadomo - jak się człowiek rozochoci... Z tego rozochocenia tak mi się poptaszkowało, że ominęłam jeden punkt, ale za to inny zaliczyłam dwa razy. Ale oj tam, oj tam - takie drobiazgi.
Przed odjazdem jeszcze zadysponowałam rozpalenie grilla (co w deszczu nie było łatwą sprawą), bo ostatecznie przyjechaliśmy na grillowanie, a nie tylko łażenie. A potem zostaliśmy odznaczeni Kichą - Tomek z numerem 2, ja z numerem 3.

Aaaa i jeszcze najważniejsze - na 4 Grillowaniu Kosmatych Inoków zdobyłam brakujące punkty do dużej złotej odznaki, zweryfikowałam ją i teraz dumna i blada mogę ją wpiąć w mój reklamowy plecaczek.

C. D. N. N.

Prawdziwie wredne gruszki na wierzbie.

Niedziela powitała nas deszczem i ochłodzeniem. O ile to drugie było miłą odmianą, to deszcz trochę krzyżował nam plany. Zostały nam do przejścia jeszcze cztery etapy, czyli praktycznie cały dzień łażenia. Ale cały dzień w deszczu? Toż to się rozpuścić można! Ja byłam gotowa odpuścić, ale Tomek - kicha i kicha. W sensie, nie że się przeziębił i kicha, tylko kicha w sensie kiszki, czyli nagrody za przejście wszystkich etapów.
W końcu ustaliliśmy, że na start podjedziemy samochodem (bo znowu długa dojściówka) i zbierzemy ile się uda, tak w granicach rozsądku. Zaczęliśmy od wrednej gadziny, przed którą już nas wiele osób ostrzegało, że prawdziwie wredna. Ponieważ wiedzieliśmy, że z wycinków trzeba sobie ułożyć korytarz przejścia, zaczęliśmy od ich powycinania i próby ułożenia. Wszystko pod dachem samochodu, żeby potem tylko wysiąść i iść. Po półgodzinnym przykładaniu wycinków wzajemnie do siebie poddaliśmy się - nic do niczego nie pasowało. Postanowiliśmy wziąć jeden punkt z wycinka startowego, żeby przynajmniej zaliczyć etap. Już wracając do samochodu, przy rozwidleniu dróg, Tomek przyuważył, że na lidarze jest podobne skrzyżowanie, a z etapu TMWiM-a pamiętał, że jakiś lampion tam wisi. Poszliśmy przyjrzeć się temu z bliska. Właściwy, czy niewłaściwy, ale na stowarzysza nadawał się idealnie. Wbiliśmy. W sumie nic nam nie szkodziło (oprócz deszczu) sprawdzić pozostałe dwa punkty z tego samego wycinka - jeśli są, to jesteśmy w domu! O dziwo - znaleźliśmy dwa lampiony w miejscach zbliżonych do przewidywanych. Ponieważ wycinek się skończył i nie wiadomo było co dalej, bo do lidara nic nie pasowało, ruszyliśmy w drogę powrotną. Coś mi mignęło między drzewami, jakby lampion. Podeszliśmy bliżej, patrzymy, lampion przy dołku.
- Może to 113 - zasugerowałam. Teren nawet się jakby trochę zgadzał, więc znowu wbiliśmy za zasadzie - będzie dobry, albo stowarzysz. Idąc za ciosem, jeszcze zlokalizowaliśmy 114. Dalej nam się nie chciało.Ponieważ byliśmy już blisko asfaltu, przy którym zostawiliśmy samochód (co prawda kawał dalej), postanowiliśmy zakończyć przygodę z tym etapem i przejść do kolejnego.
Najpierw musieliśmy przeparkować samochód w okolice mety etapu drugiego , bo postanowiliśmy robić go od du.. mety strony.
Tym razem autor naobiecywał nam gruszek na wierzbie i nazwa faktycznie była adekwatna do tego, co znaleźliśmy. No dobra, pierwszy punkt, czyli 130 znaleźliśmy bez problemu, ale już poszukiwania wycinka A spełzły na niczym.Odpuściliśmy i poszli na wycinek B. Jam to, nie chwaląc się, wypatrzyła w oddali, między drzewami lampion i na dodatek dobrze go dopasowałam. Z gruszki B na 131, co wyczynem nie było wielkim, potem na F. Tutaj wykazał się Tomek - wymyślił gdzie, doprowadził, znalazł. Przy G niby wszystko się zgadzało, tylko lampionu nie było. Tomek oblatywał okolicę, ja pożywiałam się jagodami, nie zwracając uwagi na bąblownicę. W końcu Tomek wbił bepeka i zarządził odwrót - w butach nam chlupotało, reszta punktów była daleko, a przed nami były jeszcze dwa etapy. Jedynym rozsądnym wyjściem było ... wyjście z lasu i powrót do bazy.
Byliśmy co najmniej zdegustowani tymi etapami, bo pierwszy był nie do złożenia, a w drugim trochę zmarnowano potencjał fajnego terenu. No, ale czasem tak bywa.

C. D. N.

czwartek, 7 lipca 2016

Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie...

Na trasę nocną już nie chciałam iść w tezetach, bo jak sobie pomyślałam, że znowu będę błąkać się do rana po lesie, być może w deszczu, co to go zapowiadali, to ja dziękuję. Poza tym Maciek namawiał mnie do pójścia z nim na TO, a ponieważ dopiero co uratował mi życie, więc jak mogłam odmówić??? Ostatecznie okazało się, że trasa TO i TZ jest niemal identyczna i w końcu poszliśmy we trójkę, z tym, że Tomek jako TZ. Mało tego - okazało się, że większość trasy jest miejska i lasu to zobaczymy raczej obrzeża. Całkiem fajny etap! Po drodze spotkaliśmy samochód pełen policjantów i już myślałam, że nas aresztują za włóczęgostwo, a oni jeszcze stwierdzili, że jak tak chodzimy z tymi czołówkami, to im pomagamy. Co prawda nie wiem na czym ta pomoc polegała - może ludzie na nasz widok myśleli, że policja - ale niech im będzie. Wyoglądali nasze mapy i karty startowe i tylko czekałam kiedy Tomek wywlecze ich z samochodu, żeby zademonstrować jak się szuka punktu kontrolnego i jak potwierdza. Na szczęście upiekło im się:-)
Przy PK 184 rozdzieliliśmy się, bo Tomek swój punkt miał bardziej w lesie niż my. Po półgodzinnym oczekiwaniu na poboczu na jego powrót zaczęłam się niepokoić. Wreszcie udało się dodzwonić do niego. Za nic nie mógł się namierzyć, a odpuścić też nie chciał. Chcieliśmy iść mu pomóc, ale odesłał nas na metę.  Poszliśmy wolniutko, co chwilę oglądając się za siebie, czy aby nie idzie. I co się okazało w bazie? Tomek dotarł tam wcześniej niż my!  I co jeszcze się okazało? Maciek zgubił okulary. To już drugi raz kiedy idziemy razem i on je gubi. Zaczynam podejrzewać, że specjalnie to robi, bo nie może znieść mojego widoku:-( Wrócił co prawda rowerem na trasę, ale co można znaleźć po ciemku? Guza najwyżej, a on nawet i tego nie znalazł.
Ponieważ etap załatwiliśmy dość sprawnie, mieliśmy duuużo nocy do wyspania się. I tak, to ja lubię.

C. D. N.

środa, 6 lipca 2016

Zgrillowany TMWiM

Po całej nocy spędzonej w lesie nie nastawiałam się na jakieś wyczynowe chodzenie w sobotę - dwa etapy do TMWiM-a i tyle. Ponieważ pierwszy z etapów startował od godziny dziesiątej, mogłam się porządnie wyspać - całe cztery godziny, a nawet z hakiem:-)
Tomek nie pozwolił sobie na taki luksus i rankiem pomknął na etap rowerowy. Ten to ma zdrowie!
Na TMWiM-a szłam z Darkiem, oczywiście już nie jako tezet (he,he), tylko normalnie w TU. Ponownie etap zaczął się od dłuuugiej dojściówki.  Darek wykorzystał twórczo czas przejścia i powycinał pszczółkom oczka, żeby je zamienić miejscami, bo autor mapy namieszał w nich trochę. Niby mała rzecz, a cieszy:-) Te pszczółki to w ogóle wyglądały jak w pijanym widzie, bo były podwójne - na jednaj pszczółce drogi, na drugiej rzeźba. O ile ta część drogowa była łatwa, to z drugą już było gorzej, bo miała inną skalę i przykładanie do pierwszej nie było miarodajne. Pierwsza próba znalezienia punktu na warstwicówce spełzła na niczym i to z mojego powodu, bo ubzdurałam sobie, że punkt będzie po prawej stronie ścieżki, a był po lewej. Gdybym się rozglądała w obie strony, to pewnie bym go wyhaczyła. Wobec tego niepowodzenia postanowiliśmy się skupić na łatwiejszej pszczółce i liczyć na łut szczęścia. W okolicy głowy pszczółki szczęście się faktycznie do nas uśmiechnęło i Darek wykoncypował pierwszy z punktów na pszczółce drugiej. Potem poszło już z górki, tyle, że całe te poszukiwania zabrały nam masę czasu i kiedy skończył się nam limit, brakowało nam jeszcze dwóch, czy trzech punktów. Postanowiliśmy poszukać jeszcze raz tego, co to na początku nie znalazłam, bo i tak było po drodze, a resztę odpuścić. Nie było sensu męczyć się w upale tylko po to, żeby sobie nabić ciężkich minut. Na mecie okazało się, że startująca wszystkich Ania zapomniała doliczyć czasu na dojście, stąd takie gwałtowne braki w minutach. Ale ponieważ nie doliczyła nikomu, więc stratni nie byliśmy.
Po powrocie do bazy miałam dylemat - iść w miarę szybko na kolejny etap i mieć z głowy, czy raczej wypocząć, pogrillować, poczekać aż słońce przestanie tak grzać. Darek bardzo mnie wspomógł w podjęciu decyzji:
- Jak wolisz. Ja się dostosuję.
Oczywistym jest, że wygrała chęć relaksu i grill. I kiedy tak siedziałam sobie zrelaksowana, popijałam piwko i pilnowałam mięska i warzyw dochodzących na grillu, zauważyłam jakiegoś paprocha na nodze (nie Paprocha, tylko paprocha!). Machnęłam ręką raz, drugi, w końcu patrzę co to się przyczepiło, a to KLESZCZ! No dobra - kleszczyk maleńki, ale wiadomo, że maleńki, jak się krwi opije, to robi się wielki. Więc potencjalnie był wielki jak słoń! Od razu zebrało się konsylium. Zwierzątko zostało obejrzane przez lupę, padło hasło - wszystkie ręce na pokład! - a potem Maciek uzbrojony w pęsetę i nóż (w razie konieczności amputacji) wkroczył do akcji i uratował mi życie.

Z nogą, czy bez nogi - na kolejny etap jednakowoż wypadało pójść. Zebraliśmy się z Darkiem i pooooszli. Etap był trochę koślawy. Punkty leżały po prawej i lewej stronie drogi ciągnącej się het, het i trzeba było pójść jedną i wrócić drugą stroną. Do tego  trzeba było dopasować listki w miejsca oznaczone zielonymi kropkami, ale wcale nie było wiadomo jak one tam dyndają.
Oczywistym jest, że ani nie znaleźliśmy pierwszego listka, ani nie szliśmy jedną stroną drogi, jak nakazywała logika. Zgarnęliśmy  41 i 43, rozgryzłam podwójny 42 i 50, Darek wykoncypował kropkę z 53, 44 było łatwe, a potem zaczęło się....
Z bliżej nieznanych powodów umyśliliśmy sobie, że musimy dojść do rzeczki; mało tego, że musimy przejść na drugą stronę. Władowaliśmy się na jakieś prywatne posesje, ku oburzeniu jednych, a pobłażliwej akceptacji drugich właścicieli. Ci drudzy nawet usiłowali nam pomóc i wykierowali nas nad rzeczkę, prościutko na płot oddzielający nas od upragnionego drugiego brzegu. Wróciliśmy na drogę i dopiero wtedy dotarło do nas, że rzeczka nie jest nam do niczego potrzebna. W końcu znaleźliśmy coś, co można było uznać na PK 49.
Kropka B dopełniła i przelała czarę frustracji. O ile 48 (lub stowarzysza) jakoś udało się znaleźć, to 47 nigdzie nie było. Nałaziliśmy się tam i z powrotem, w górę, na dół, przez krzaki, młodnik....W końcu stwierdziliśmy, że rozsądniej będzie wrócić bez  punku, ale i bez ciężkich minut. Nawet na łatwy 46 już nam było szkoda czasu. A najboleśniejszy był widok, jaki w drodze powrotnej wciąż mieliśmy przed oczami - czarna wstęga asfaltu ciągnąca się przed nami w nieskończoność (czyli do bazy).
Daliśmy radę, ale zapał do etapu nocnego jakoś we mnie sklęsł.

C. D. N.

wtorek, 5 lipca 2016

Między dżdżownicą a sową.

Na pierwszą noc zaplanowaliśmy etap podwójny, bo prognozy pogody mówiły, że będzie sucho i ciepło, a w następną mokro i zimno, więc na mokro woleliśmy iść tylko na jeden.
Spacerujące dżdżownice na pierwszy rzut oka nie wyglądały źle, poza fragmentami ortofoto, którego w nocy nie lubię. W każdym razie siedem punktów z mapy głównej wyglądało na pewniaki i wiadomo było, gdzie jest meta. Tak dokładnie, to tę całą wiedzę miał Tomek, bo dla mnie mapa była za blada i niewiele na niej widziałam - drogi to jeszcze, ale rzeźby w ogóle. Fragmenty starych map udało mi się mniej więcej dopasować do głównej, bo drogi były w tych samych miejscach, więc potencjalnie mieliśmy już jedenaście z piętnastu punktów. Orto nieustannie stanowiło dla nas zagadkę.
Zebraliśmy po kolei idąc od startu 155, 154 i 153. Przy 153 Tomek doznał objawienia i zlokalizował 144 z orto. Wróciliśmy jeszcze po 143, a napotkany w okolicy Marcin upewnił nas w słuszności dedukcji.
Utknęliśmy w Trójkącie Bermudzkim 150, 151, 152. Teoretycznie prosta sprawa, a kręciliśmy się jak pies za własnym ogonem. Nie szło rozgryźć ani z prawa, ani z lewa, ani od góry, ani od dołu. Po zrobieniu około setki kilometrów i spędzeniu na tym niewielkim obszarze kilku godzin postanowiliśmy wziąć 149, pójść na metę i od niej ewentualnie spróbować resztę, czyli 141, 147 i ponownie trójkąt. 149 nie znaleźliśmy - ścieżka była, rozwidlenie było, granicy kultur ani metra bieżącego. Sczesaliśmy chyba z kilkaset metrów kwadratowych okolicy i nic. W końcu decyzja - bijemy bepeka.
Meta litościwie była oznaczona lampionem z literką "B", więc przynajmniej znalazłszy go, mieliśmy pewność, gdzie jesteśmy. Czas podstawowy i dodatkowy już dawno nam się skończyły, ale Tomek zaparł się, że musimy wszystkie dżdżownice znaleźć, a etap drugi sobie odpuścimy, to znaczy pójdziemy na jeden punkt. Noc była przyjemna, szło mi się w miarę dobrze, wiec przystałam na takie warunki. Znaleźliśmy polanę, co to według naszej wiedzy, na jednym końcu miał być 141, na drugim 147 i rozdzieliliśmy się żeby przeszukać całą. Tomek znalazł jeden lampion, ja drugi, a dodatkowo ja w promocji znalazłam Pawła i Agatę. Postraszyliśmy ich bepekiem na 149 i poszli w swoją stronę. W swoją, czyli znowu do Trójkątu Bermudzkiego. 150 jakimś cudem udało się znaleźć, coś na kształt 151 też, 152 nie chciało poddać się bez walki. Co prawda mój ukochany kompas wskazywał inny kierunek poszukiwań niż ten wybrany przez Tomka, ale po dziennym topieniu Tomka, nie miałam śmiałości przekonywać do moich racji. W końcu jednak wyszło na moje, jakiś lampion znaleźliśmy , a ponieważ zbliżał się świt, zaczęliśmy wracać.
Teoretycznie mieliśmy jeszcze do zrobienia etap z sowami. Przy PK 162 to nawet już ze dwa razy byliśmy, ale jakoś nie przyszło nam do głowy żeby wyjąć drugą kartę i spisać. Nie, my praworządnie - najpierw jeden etap, potem drugi. W efekcie, sowy zaczynaliśmy gdzieś w połowie drogi między startem, a metą, więc praktycznie w naszym zasięgu zostały jedynie 164 i 165. Jako 164 wzięliśmy pierwszy napotkany lampion stojący na skrzyżowaniu, bo ostatecznie nawet stowarzysz zalicza etap, a nasze zniechęcenie i zmęczenie osiągało właśnie moment kulminacyjny. PK 165 szukaliśmy już o wschodzie słońca i nawet żadne czołówki nie były nam już do tego potrzebne.
W bazie czuwali organizatorzy i podobno ktoś jeszcze oprócz nas błąkał się po lesie. Z lekkim zażenowaniem oddaliśmy nasze karty startowe, co to jedna świeciła pustkami, a wszelkie limity czasu przekroczyliśmy chyba kilkakrotnie.
I takie to z nas tezety od siedmiu boleści:-)

C. D. N.

poniedziałek, 4 lipca 2016

Grilloki!!! Hurrra!! Grilloki!!!!

Oczywistym jest, że na grillowy piątek wzięłam sobie urlop (a zapobiegawczo na poniedziałek także), bo jak już jechać, to nie bezproduktywnie, tylko z trinami po drodze. Zaliczyliśmy więc najpierw Tłuszcz, a już u celu Brok oraz dojazdówkę do bazy. Już na miejscu porozwieszaliśmy przywiezione bannery, pomogli w czynnościach organizacyjnych i wprowadzili się do pokoju prezesostwa (łubu dubu) w nadziei na lepsze potraktowanie przez nich współlokatorów, czyli łatwiejsze mapy.
Lepsze traktowanie mogliśmy odczuć już na pierwszym etapie, na który ruszyliśmy najszybciej, jak się dało. Patrzymy na mapę a tam.... kupa gówna proszę państwa! Przygody żuczków gnojarków nam zapodano! No, ale nic. Udaliśmy, że wszystko w porządku i poszliśmy. Samo dojście na start było prawie takie długie jak etap i prowadziło ruchliwą drogą przez Bug, hen, hen, daleko. Baliśmy się, że rozpędzone tiry zdmuchną nas do rzeki, ale jakoś się udało. Postanowiliśmy ze startu iść od razu na metę, minąć ją i zacząć od PK 2. Dwójka była na żuczku, charakterystyczna, łatwa do znalezienia. Potem musieliśmy się już zmierzyć z gnojową kulą. Tomek zaczął kombinować jak by tam dojść drogami, a ja, wciąż zakochana w swoim zielonym kompasie, namawiałam:
- Chodźmy na azymut! Dojdziemy do kropki i zobaczymy, co tam jest.
Jak to mówią: namawiał, namawiał i namówił - Tomek się zgodził i ruszyliśmy w wyznaczonym kierunku.  Tomek przodem, ja za nim. Trawska robiły się coraz wyższe, a w zasadzie nie trawska, tylko bardziej jakieś szuwary, czy coś. Nagle usłyszałam wielki plusk i Tomek zniknął. Rozejrzałam się dookoła - nie ma! W końcu gdzieś przy ziemi usłyszałam jego głos, ale powtarzać nie będę, bo nieparlamentarne. Kiedy w końcu wygrzebał się z mokradła siedziałam cicho jak trusia i nawet bałam się oddychać, bo zachodziło prawdopodobieństwo, że jak się napatoczę, to mnie zabije. I w dodatku będzie miał rację. Potulnie ruszyłam więc za nim drogą i z bólem muszę przyznać, że racja była po jego stronie i niepotrzebnie tak walczyłam o te azymuty. Na zielonej kropce polataliśmy trochę w różne strony, w końcu pełna strachu (bo nuż coś głupiego znowu palnę) oznajmiłam, że to może siódemka i ósemka będą. Ale nie upierałam się. Na szczęście to faktycznie była siódemka i ósemka. Trójkę znaleźliśmy bez większych problemów, ale co dopasować do kolejnej nóżki, nie bardzo wiedzieliśmy. Dodatkowo, gdzie się nie ruszyliśmy, drogę zastępowało nam rozlewisko. W akcie desperacji postanowiliśmy przejść po najstabilniej wyglądających kępach roślinności i w efekcie oboje byliśmy mokrzy po kolana. Za to łatwiej było przeszukiwać okolicę, bo nie musieliśmy patrzeć co mamy pod nogami - już nie robiło różnicy. W końcu wyszło nam, że jak nic - musi być dwunastka. Czwórka poddała się bez walki, a potem chodziliśmy, chodziliśmy i chodziliśmy w kółko.Ponieważ nigdzie na natrafiliśmy na drogi, czy chociaż porządne ścieżki, wyglądało, że musimy być gdzieś przy dziesiątce. Tylko jak znaleźć lampion jeśli dookoła woda i nawet terenu nie da się dokładnie sczesać? Gdzieś po drugiej stronie wielkiej wody widzieliśmy zawodnika z trasy TO i ani my nie mogliśmy się przedostać na jego stronę, ani on na naszą żeby zasięgnąć języka. W końcu, kiedy już myśleliśmy, że trzeba będzie odpuścić, natrafiliśmy na upragnioną dwukolorową kartkę. Okazało się, że dwa razy byliśmy dosłownie parę metrów od celu, tylko nadchodziliśmy od drugiej strony i nie doszliśmy tych paru kroków.
Po dziesiątce wychodziło nam, że z jednej kulki gnoju musimy przemieścić się bezpośrednio na drugą. Na kolejnej nóżce pasowała nam czternastka z przepustem, ale na przepuście nie było lampionu. W końcu postanowiliśmy zgarnąć najpierw piątkę, a potem wrócić na kulkę. Nadchodząc od drugiej strony upewniliśmy się, że mierzymy w dobry wycinek, bo znaleźliśmy trzynastkę, ale w miejscu czternastki nadal nie było lampionu. Za to spotkaliśmy Darka z Owieczką. Wbiliśmy bepeka i ruszyli dalej. Kolejne punkty były już banalnie proste i w zasadzie szkoda sobie strzępić języka (to znaczy klawiatury) na ich opisywanie. Na koniec czekała nas dojściówka w drugą stronę (czyli raczej zejściówka), która ciągnęła się jak guma u majtek (takich starego typu, co to teraz nie robią i niektórzy nie wiedzą, o co chodzi). I w sumie to ta zejściówka była najboleśniejsza z całego etapu. Na szczęście do kolejnych, nocnych etapów mieliśmy sporo czasu i mogliśmy spokojnie się zregenerować i wysuszyć.

C. D. N.

piątek, 1 lipca 2016

Kto wygra mecz?

InO uległo kopanemu szaleństwu i dzień przed meczem z Portugalią mieliśmy okazję sprawdzić się w Krótkiej Piłce i zadać sobie pytanie: Kto wygra mecz?
Nasz "mecz" miał rozegrać się na Kępie Potockiej, gdzie właśnie postawiono nowiutkie słupki ZPK. Mapę biegową twórczynie trasy  wzbogaciły o fragment openstreetmapowy i kilka fotek, ale i tak całość wyglądała na lekką i łatwą.
Tym razem poszłam z Tomkiem. W sumie najciekawsze było dopasowywanie fotek do miejsc, bo zdjęć było pięć, a kropek na mapie - czyli potencjalnych miejsc skąd je robiono, aż  czternaście. Trochę się trzeba było naganiać i być czujnym. Mi brakowało informacji jakim obiektywem robiono zdjęcia, bo jednak inaczej wychodzi z rybiego oka, a inaczej z teleobiektywu. A fotki były robione najzwyklejszą komórką:-)
Mimo prostej trasy daliśmy się złapać na stowarzysza. Chociaż moim zdaniem nasza odpowiedź też powinna być uznana, bo kto to widział żeby mostek przesuwać i to nie na mapie, a w terenie. Każdy normalny człowiek mostek traktuje jako rzecz stałą i niezmienną i zakłada raczej błąd budowniczego. Zgodnie z mapą policzyłam pierwsze drzewo przy mostku i tak kazałam Tomkowi wpisać, mimo, że kręcił nosem. No, ale trudno - nie musimy zawsze wygrywać. To znaczy ja nie muszę, bo Tomek, to by pewnie wolał.
Tak się dzisiaj zastanawiam - czy nasza przegrana nie przełożyła się czasem na przegraną naszych piłkarzy? Też dobrze żarło, a w końcu zdechło. Nie żebym chciała brać winę na siebie, ale jakoś mi nieswojo ...