poniedziałek, 27 listopada 2017

VII Mokre Manewry SKPB

Na tegorocznych Manewrach postanowiliśmy przywalić z grubej rury i iść na trasę himalajską. Ostatecznie skoro nawet ja już chodzę na pięćdziesiątki (no dobra, tylko dwie pełne przeszłam, ale zawsze), to takie 20-30 km spoko damy radę. Co prawda w miarę jak się nam dopisywała konkurencja, miny nam trochę rzedły, ale w końcu rywalizować trzeba z najlepszymi, a nie ze słabszymi od siebie. Do naszego zespołu dokooptował jeszcze Krzysztof, który pierwszy raz miał się zmanewrować, a wiadomo - pierwszy raz, nocą, w pojedynkę to trochę niefajnie.
Tym razem w przedmanewrowych konkursach nie wygraliśmy miliona map, bo jakoś nam te konkursy nie podeszły. Miejsca Manewrów też nie trafiliśmy, ale wybór Organizatorów w pełni nas satysfakcjonował, bo blisko domu i w znanym terenie:-)
Do bazy przyjechaliśmy  dużo przed naszą minutą startową, bo mieliśmy kaprys być na oficjalnym rozpoczęciu, które miało mieć miejsce o szesnastej. Miało, ale się zmiało z nieznanych bliżej powodów. Gdybym wiedziała, że tak będzie, to jeszcze wygrabiłabym ogródek przed wyjazdem, a tak to bezproduktywnie siedziałam dwie godziny. No, może nie tak całkiem bezproduktywnie, bo pogaduchy ze znajomymi też mają swoją wartość.
W końcu nadeszła godzina odjazdu naszego autokaru i zaczęła się przygoda.

Plan mieliśmy taki: wyprzedzamy Przemka i Jacka (Jacek nie biega, my - tak), którzy szli bezpośrednio przed nami, potem bierzemy Marcina (pewnie umierał ze śmiechu jak o tym mówiliśmy), gdzieś tam po drodze Piotra i Tomasza, no i Leszka. W marzeniach Tomek już przymierzał nagrodę specjalną - bluzę z power stretchu, bo ostatecznie celować trzeba wysoko:-)
PK 1 tradycyjnie był łatwy i dało się dojść drogami. Już przed tym punktem zrealizowaliśmy początek planu - wyprzedziliśmy kogo mieliśmy od razu wyprzedzić i pognaliśmy na PK 2. Tu już trzeba było kawałek iść na azymut, ale wał ziemny był taki duży, że nie dałoby się go przeoczyć nawet przy szczerych chęciach.
Po dwóch lajtowych punktach nadeszła pora na dopasowanie wycinków. Tomek dopasował jeden, ja drugi, a Krzysztof przezornie wolał się trzymać z daleka od naszych przepychanek. Po co pchać palce między drzwi? :-)
PK C był w zasadzie przy drodze, a do PK D tak się z Krzysztofem rozpędziliśmy, że Tomek musiał przywołać nas do porządku. Przez to rozpędzenie nie liczyliśmy parokroków i w efekcie nie mogliśmy się wbić na punkt. W sumie, to tylko Tomek czuwał nad całością ekspedycji i myślał o wszystkim, a my tylko zrywami pomagaliśmy w osiągnięciu celu. Zresztą i tak nie da się żeby trzy osoby naraz rządziły. Tego D szukaliśmy dłuższą chwilę - najpierw grupowo, potem każdy indywidualnie, a na koniec i tak wzięliśmy stowarzysza, jak się później okazało.
Kolejne dwa punkty były za drogą. K znaleźliśmy bez problemu, za to do J poszliśmy w przeciwnym kierunku, bo Tomkowi pomylił się azymut. Nie pierwszy raz zresztą tej nocy, ale do tej pory sprawdzałam jego pomiary i korygowałam, a ten raz akurat postanowiłam zaufać. A przecież wiadomo, że do dat, terminów, rozmiarów i azymutów Tomek nie ma głowy. Tak więc do Jota poszliśmy dość krajoznawczo, ale skutecznie.
Trójka była postawiona na granicy kultur i jam ją (nie chwaląc się) znalazła, co nie zmienia postaci rzeczy, że w okolice punktu i tak musiał doprowadzić mnie Tomek, bo ja nocą to jak tabaka w rogu. Czwórki szukaliśmy tyralierą i miałam szczęście wleźć na nią, co może akurat było bardziej przypadkiem niż celowym działaniem. Do piątki poszliśmy znowu na azymut (dobry tym razem), ale ponieważ gdzieś zgubiliśmy rowek, co to na jego zakręcie miał stać punkt, więc doszliśmy do skrzyżowania i Tomek poszedł w lewo, a potem w prawo, Krzysztof dla odmiany w prawo, a potem w lewo, a ja prosto jak kompas prowadzi.
O dziwo, spotkaliśmy się na zakręcie rowu. Do szóstki musieliśmy przedrzeć się przez tory kolejowe, ale żaden pociąg nie jechał, więc nie było dreszczyku emocji. W ogóle byłam mocno zaniepokojona, że jakoś mało atrakcji, a tu już 1/3 trasy za nami i kurcze, co ja będę wnukom na starość opowiadać. Na szczęście wrażeń dostarczył nam PK 7 - stał sobie na brzegu rzeczki, ale żeby było śmieszniej - na tym drugim brzegu. Rzeczka niby duża nie była, ale przeskoczyć się nie dawało. Żeby to był jakiś  punkt pod koniec trasy, to pewnie przeleźlibyśmy nogami po dnie, ale na moczenie się było jeszcze stanowczo za wcześnie. Na szczęście w pobliżu, niczym w piosence "zielony mosteczek uginał się", czyli przez rzeczkę były przerzucone dwa cienkie drzewka, po których strach było przejść. Toteż nie przeszliśmy, tylko wykonaliśmy dupośligi. O, takie jak na fotce:


Zaraz po sforsowaniu rzeczki i podbiciu punktu, który zresztą okazał się stowarzyszem:-(, musieliśmy dopasować kolejne wycinki. W ruch poszły nożyczki, bo najwygodniej wyciąć kółeczka i wkleić tam, gdzie ich miejsce, a nie kombinować co kawałek. Mieliśmy pecha, bo akurat przy tych precyzyjnych robótkach złapał nas deszcz, ale szliśmy w zaparte i nie ruszyliśmy się dopóki ostatni wycinek nie trafił na swoje miejsce. Tym sposobem pozbyłam się połowy mapy, bo tę z naklejonymi kółeczkami przejął Tomek. Nie, nie mam o to pretensji, bo ja nocą i z pełną mapą nigdzie bym nie trafiła. Noc w lesie odbiera mi wszelakie zdolności orientacyjne.
Do PK A poszłam za chłopakami, bo oni mieli mapy, a ja nie, więc czułam się zwolniona z obowiązku pilnowania trasy.  Droga do H na mapie wyglądała łatwo i prosto, ale ponieważ aktualność mapy datuje się na lata 1973-1981, więc mapa sobie, teren sobie. Trochę musieliśmy pokrążyć po terenie żeby w końcu znaleźć mokradło. Bo to jest tak, że jak człowiek chce po suchym, to mokradła są wszędzie, a jak mokradło potrzebne, to nie ma. W ogóle autor mapy coś się czepił tych mokradeł, bo kolejny punkt też postawił na skraju czegoś podmokłego. Ponieważ chodziło o PK G, więc od razu można było się domyślić, że łatwo nie będzie. Punkt G chyba na każdych zawodach stawia się jakoś dziwnie, żeby było jak w życiu - wszyscy o nim mówią, a rzadko kto znajduje:-) No więc punktu szukały chyba wszystkie ekipy, które wyszły przed nami, łącznie z Leszkiem, który startował jako pierwszy. Tym sposobem mogliśmy zrealizować jedno z naszych założeń - przegonić Leszka. Ale co by nie mówić, to chyba on znalazł zerwany, zmiętoszony, leżący na ziemi lampion.
Kolejne punkty najwyraźniej nie dostarczyły mi żadnych wrażeń, bo jedyne co pamiętam, to fakt, że szłam, chwilami biegłam (w sumie to dużo biegłam), a plecy bolały mnie coraz bardziej. I kostka. I kolano. Ale zagryzałam tylko zęby i udawałam twardzielkę, żeby nie było, że poszła stara baba na najtrudniejszą trasę i nie daje rady. Dziewiątka była postawiona na poziomnicy, która pięknie wiła się wśród drzew i krzaków znacząc brązowy ślad (jak to poziomnica). Na dziesiątce udało się nam wziąć stowarzysza, a w zasadzie to winę mogę zwalić na Tomka, bo to on prowadził wesołą wycieczkę. Ale faktem jest, że drogi znowu nie zgadzały się z tymi na mapie i trochę nas to zmyliło. Przy dwunastce wymiękłam i sięgnęłam po ketonal oraz zestaw ćwiczeń na kręgosłup typu koci grzbiet. Panowie w tym czasie wleźli na górkę podbić punkt. Aż do ogniska nic ciekawego się nie działo, lecieliśmy w większości drogami, więc oczywiście było bieganie.
Tradycyjne ognisko było w tym roku ulokowane trochę bez sensu, bo zamiast gdzieś w połowie trasy, to praktycznie pod jej koniec, ale pewnie Organizatorzy koniecznie chcieli, żeby było w forcie. Postanowiliśmy nie rozsiadać się za bardzo, tylko na szybko coś chapnąć i lecieć dalej. Kiełbasy nie chciało się nam piec, więc tylko podgrzaliśmy ją trochę i zjedli z chlebem. Ale jaką pyszną kiełbasę w tym roku dali, chyba mi się będzie po nocach śniła - nie ociekała tłuszczem i chyba nawet było w niej mięso!

Od ogniska to już praktycznie było z górki - do piętnastki kawałek drogą, potem na azymut, na najwyższą górkę w okolicy (ufff), no to górkę trudno przeoczyć. Do F co chwilę zakrętasy - to w prawo, to w lewo i widzieliśmy jak jakaś ekipa bierze stowarzysza, no chyba, że byli z innej trasy. E to znowu górka - na mapie wyglądała tak niepozornie, a zasapałam się trochę. Ale w końcu parę kilometrów już miałam w nogach.
Został nam już tylko jeden punkcik do zdobycia, bo siedemnastkę Organizatorzy musieli anulować - chcieli postawić ją na terenie prywatnym i właściciel wyleciał z kosą, czy jakoś tak:-) Szesnastka niczym się specjalnie nie wyróżniała, tyle że znowu musieliśmy przejść przez tory i znowu żaden pociąg nas nie postraszył. Atrakcje zaczęły się po zejściu z szesnastki do drogi. Drogę, jak przystało na ludzi praworządnych, przeszliśmy w miejscu oznaczonym na mapie tym specjalnym znaczkiem, aczkolwiek ten kawałek drogi w niczym nie różnił się od tego kilkadziesiąt metrów w bok. Przeszliśmy mostkiem ciek wodny i usiłowaliśmy posuwać się wzdłuż niego, równolegle do drogi. Początkowo nawet nieźle nam to wychodziło, ale w miarę przybywania wody nasza czujność co do kierunku marszu znacząco osłabła. Pilnowaliśmy głównie naszych butów, bo podłoże było mocno wciągające. Ja przy okazji robiłam spostrzeżenia do jakiej temperatury jestem w stanie bezkarnie brodzić po wodzie, a przy jakiej odpadną mi nogi. Noc akurat trafiła się ciepła i praktycznie większego dyskomfortu nie czułam. Ponieważ zniosło nas z planowanej marszruty w pewnym momencie okazało się, że żadne z nas nie wiem gdzie jesteśmy. W związku z tym zatoczyliśmy niezłe kółeczko, oczywiście po wodzie, zanim trafiliśmy na właściwy asfalt, a kiedy upewniliśmy się, że jesteśmy tam, gdzie myślimy, że jesteśmy, odpaliliśmy motorki i pognali w kierunku bazy wyprzedzając po drodze kilka zespołów.

Zrobiliśmy około 34 kilometry i byłam w znacząco lepszej formie niż po moich pierwszych Manewrach, kiedy to po trasie tatrzańskiej nie byłam w stanie ani stać, ani siedzieć, ani leżeć, bo skurcze łapały mnie w każdej pozycji. Się człowiek wyrabia, nie?
Rano Tomek obudził mnie informacją, że łapiemy się na podium - zajęliśmy trzecie miejsce! O jeden, jedyny punkcik przegraliśmy z Leszkiem - my byliśmy szybsi, on był bardziej precyzyjny. Nie mogłam uwierzyć i aż poleciałam sprawdzić naocznie. Bo ja to myślałam, że będziemy gdzieś tak w drugiej połowie stawki, a tu taka niespodzianka. Tomek pewnie trochę żałował tej bluzy dla zwycięzcy, ale za to mamy motywację na przyszły rok.



A tak wygląda nasz ślad gps:


piątek, 24 listopada 2017

Kopa Cwila nocą

No to ruszyła kolejna Warszawa Nocą. Oczywiście zapisaliśmy się na cały cykl, wciąż na zuchwałych, żeby Tomek miał szansę na dobry wynik, a mi żeby nikt trasy nie zbierał zanim dotrę do mety. A jednocześnie żeby nie było za krótko.
Jeśli ktoś się spodziewa takich atrakcji jak na "Z mapą na spacer", to sorry, ale nie. Po mieście daję radę. Powiedziałabym wręcz - nic ciekawego - pobiegłam, podbiłam co trzeba i wróciłam. To już większe atrakcje były z dotarciem na start. Oczywiście znowu musiałam dotrzeć własnym przemysłem, bo Tomek jechał prosto z pracy. Do stacji metra Ursynów dojechałam bezproblemowo, a dalej założenie było takie, że jakoś to będzie. Wiedziałam, że powinnam iść mniej więcej na południowy zachód, ale dla pewności postanowiłam włączyć nawigację. Nawigacja kazała iść na południe. Tylko, kurna, gdzie jest południe?? Zaczęłam grzebać w torbie w poszukiwaniu kompasu. Po dziesięciu minutach poddałam się - nie ma:-( Ruszyłam więc przed siebie zakładając, że najwyżej nawigacja każe mi zawrócić. Nawigacja jednak postanowiła podrażnić się trochę ze mną i wołała:
- Skręć w prawo!
- Skręć w lewo!
- Skręć ostro w lewo!
I tak w kółko. Początkowo nawet, jak jakaś idiotka, skręcałam, ale szybko zorientowałam się, że jednak coś jest nie halo. Zainstalowałam się na koszu na śmieci i zaczęłam metodycznie przeszukiwać torbę. Przecież pamiętałam, że wrzucałam do niej kompas. Po chwili na trawniku leżały buty, dwa softshele, spodnie, napoje, dokumenty, ale za to na dnie torby znalazłam upragniony kompas. Ustawiłam pi razy drzwi azymut i poszłam, ale tak zupełnie bez przekonania. Byłam już w zasadzie pewna, że na start nie dotrę. Jakież było moje zdziwienie kiedy po chwili na bloku zobaczyłam tabliczkę z adresem Puszczyka 8. Jak jest 8, to i 6 się znajdzie - pomyślałam. I faktycznie, po krótkim krążeniu w najbliższej okolicy bloku znalazłam i szkołę, a w progu wyglądającego mnie Tomka. Zdążyłam się spokojnie przebrać, zrobić rozgrzewkę i nawet chwile poczekać na swoją kolej.

Wiedziałam, że teren zawodów jest na północ od startu i trochę się skonsternowałam, że do pierwszego punktu trzeba raczej na wschód. Ale trzeba, to trzeba - pobiegłam. No a potem - nuda, czyli ani się nie zgubiłam, ani nic mnie nie napadło, ani się nie przewróciłam (w odróżnieniu od niektórych uczestników), ani nie skręciłam kostki (w odróżnieniu od Tomka).
Nie żeby się to od razu przełożyło na jakiś rewelacyjny wynik, co to, to nie. Co prawda całą trasę przebiegłam, nawet pod górę na Kopę Cwila, ale co z tego skoro po ciemku długo mi schodziło oglądanie mapy i konfrontowanie jej z rzeczywistością.  Jak ktoś ślepy i biega bez okularów, to tak jest. Ale ostatecznie nie biegam dla wyniku, tylko dla przyjemności. Te cztery kilometry z hakiem jakoś tak szybko minęły, że na mecie wciąż czułam się niedobiegana.
A może jednak trzeba było zapisać się na profesjonalistów? Może jeszcze da się to zmienić?

czwartek, 16 listopada 2017

Z mapą na spacer ... pod Gdańsk???

To nie był dobry dzień. Zaczęło się od tego, że o szóstej zadzwonił budzik. Pięć razy w tygodniu mi to robi i to nigdy nie jest dobry znak. W pracy musiałam bliżej zapoznać się z nielubianym (z wzajemnością) excelem i bynajmniej nie odniosłam sukcesu. Kiedy wróciłam do domu okazało się, że nie ma obiadu, ani nawet żadnych półproduktów, więc na szybko zrobiłam zupę na winie, czyli wrzuciłam do gara (rozsypując po drodze cukier) co się nawinęło w lodówce, zamrażarce i szafce, ale egzotycznej zupy ze szpinaku, przecieru pomidorowego, mieszanki meksykańskiej, ziemniaków i makaronu już nie zdążyłam zjeść, bo musiałam zawieźć córkę na autobus. Kiedy wróciłam jedną ręką włączyłam pralkę (rozsypując proszek do prania), drugą ubrałam się i już musiałam wyjść, żeby jakoś dojechać do Warszawy. Dopóki Tomek pracował w domu, to wracając miałam obiad na stole, a samochód czekał pod progiem i nic mnie nie obchodziło, a teraz jak chcę na zawody, to muszę sama pokonać masę przeciwności:-(
Na Żoliborz udało mi się dojechać wyjątkowo bez przeszkód, czyli nie pomyliłam środków transportu, kierunków, w których należy jechać i nawet bilety na wszystko miałam. Wystarczyło jeszcze tylko podejść z Placu Wilsona na Spójnię. I tu już dostałam pierwsze orientalistyczne ostrzeżenie. Włączyłam nawigację i poszłam zgodnie ze wskazówkami. Na środku ulicy, ni w pięć, ni w dziewięć dowiedziałam się, że jestem u celu. Noż, Kulson! Owszem, za płotem to może i gdzieś tam był mój cel, ale płot ciągnął się w obie strony i żadnego wejścia nie było widać. Poszłam więc najpierw w jedną stronę, potem - nie widząc perspektyw - w drugą i po chwili znalazłam się na tyłach obiektu, tuż nad Wisłą. Ciemno, dookoła krzaki, strach iść. Ale co było zrobić? Tomek telefonicznie raportował, że stoi w korku, więc sterczeć na ulicy w oczekiwaniu też mi się nie chciało. W efekcie obleciałam cały zagrodzony teren od strony Wisły, żeby dojść do parkingu przy głównej ulicy, do którego za pierwszym podejściem  brakowało mi tylko kilkudziesięciu metrów. W tym momencie miałam już dość całej imprezy i najchętniej wróciłabym do domu. Tymczasem Tomek wjechał innym wjazdem i czekał na mnie w biurze zawodów. Ja na niego na parkingu. Gdyby nie Paprochy to pewnie do teraz czekalibyśmy tak na siebie, ale podpowiedziały Tomkowi gdzie stoję.
Listy startowe mówiły, że mam minutę zerową. Od razu mnie to przeraziło, bo gdybym miała dalszą, to przynajmniej wiedziałabym, w którą stronę ruszyć, a tak to byłam zdana tylko na siebie. Ostatecznie wystartowałam w pierwszej minucie, co nie zmienia faktu, że i tak jako pierwsza, bo w zerowej nikogo nie było. Na szczęście zdążyłam dopytać się którędy najlepiej wydostać się nad Wisłę, gdzie miały rozegrać się dalsze akty dramatu.

Tomek robi mi wyjściową fryzurę, żebym dobrze wyglądała na trasie.

Do punktu pierwszego pobiegłam za Michałem. Co prawda był na innej trasie, ale założyłam, że też musi jakoś wydostać się za ogrodzenie. Kiedy Michał zniknął mi z oczu, podążałam za Przemkiem. Biegłam sobie powolutku, a wręcz uprawiałam slow jogging, bo po Hale pioruńsko bolą mnie kolana. No i zepsuta kostka.Ostatecznie nie miałam się kiedy zregenerować, bo Hała była w niedzielę, a już we wtorek poszłam na gimnastykę i znowu za dużo namachałam się nogami. Ten cały sport mnie kiedyś wykończy!

Tuż przed startem.

Punkt pierwszy i drugi znalazłam bezproblemowo, bo świeciły odblaskami z daleka, a przy triadzie 3, 4, 5 aż roiło się od światełek czołówek (kto chciał, to mnie wyprzedził w międzyczasie). Kiedy zobaczyłam gdzie jest PK 6, to aż jęknęłam z przerażenia - taki kawał drogi! Trzeba zupełnie nie mieć sumienia żeby tak skonstruować mapę! Ale co było robić, pobiegłam. Trochę miałam cykora, bo skończył się teren cywilizowany, a zaczęły nadwiślańskie zarośla, ale widziałam jakieś światełka przed sobą, to było mi trochę raźniej. Szóstkę zgarnęłam. Do siódemki nie chciało mi się lecieć naokoło, ustawiłam więc azymut w kompasie i bohatersko weszłam w krzaki. Od razu natknęłam się na leżące drzewo - jakoś przelazłam. Przez następne i kolejne też udało się przedrzeć. Trochę zaniepokoiło mnie, że tych leżących drzew jest coś dużo, ale azymut to azymut i nie ma zmiłuj. Za którymś nastym drzewem i kolejnej plantacji dorodnych (acz ciut uschniętych) pokrzyw drogę zastąpiła mi ściana roślinności, której już bez maczety nie udało się sforsować.
- Piiii, piiii, piiii - wymamrotałam pod nosem.
W tym momencie przypomniało mi się, że kilka osób radziło poruszać się tylko po ścieżkach, bo poza nimi teren jest trudny. Chyba mieli rację. Wróciłam więc na ścieżkę i pobiegłam dalej. Usiłowałam znaleźć skalę mapy, ale poszukiwania zostały uwieńczone sukcesem dopiero po powrocie do domu. Skala była wydrukowana jasnoszarym kolorem na białym tle. Idealnie na nocne zawody. Gratulacje dla pomysłodawcy. Ponieważ nie wiedziałam ile mam przebiec do skrzyżowania ścieżek, więc rozglądałam się truchtając z wolna. Nagle po prawej stronie coś zaszeleściło, zaszurało i z nadrzecznej ciemności wyłoniło się stado dzików, nosorożców, lwów, a za nimi czterdziestu rozbójników! To już było ponad możliwości moich napiętych jak postronki nerwów. Odezwał się we mnie atawistyczny odruch, zerwałam się i pognałam przed siebie na oślep. Gdzieś pod Bydgoszczą zwolniłam i skonstatowałam, że wciąż żyję i nikt mnie nie goni. Uffff. Za to nie wiedziałam gdzie jestem i ile przebiegłam. Tak z rozpędu pobiegłam jeszcze pod Gdańsk, ale słysząc szum morza stwierdziłam, że ciut się chyba zapędziłam. Jak nic, trzeba było zacząć naginać na zachód. Łatwo powiedzieć, jak na zachód prowadziły ledwo widoczne ścieżynki, co to nie wiadomo czy się nie kończą w ciemnym lesie. Ponieważ jednak nie planowałam wycieczki do Szwecji, w końcu wlazłam w jedną ze ścieżek i po tysiącu zakrętów wyszłam w okolice, skąd było widać jakąś cywilizację w postaci estakady przechodzącej w drogę. Postanowiłam pójść równolegle do tej cywilizacji, w kierunku południowym (bo na północy Polska zaczęła mi się kończyć). Po trzech dniach marszu przeplatanego biegiem (dla rozgrzewki, bo przecież ubrałam się na lekko) i urozmaicanego przypominaniem sobie treści "Słownika polskich przekleństw i wulgaryzmów" Grochowskiego, zobaczyłam jakiś znajomy budynek - Centrum Olimpijskie. Byłam uratowana. Nawet zlokalizowałam się na mapie i teoretycznie mogłabym namierzyć się na resztę punktów, ale rozrywka w ogóle nie była mi w głowie. Chciałam jedynie wrócić do domu. Już blisko mety minęła mnie Barbara, która biegła na najdłuższej trasie i startowała ostatnia. Dopingowała mnie do biegu, ale ja w ramach kontestacji szłam najwolniej jak potrafię, mając w du...żym poważaniu całą tę biegacką nocną imprezę. Z tego stresu, nerwów i wściekłości zgubiłam się jeszcze na ostatnich metrach i do bazy zawodów doszłam mocno naokoło. Tomek już niemal organizował wyprawę ratunkową. Kontynuując protest, w ogóle nie odbiłam się na mecie, tylko od razu oddałam czipa. Na usta nieustannie cisnęły mi się wyłącznie słowa typu: piiii, piiii, piiii, wolałam więc nie odzywać się w ogóle do nikogo, bo jeszcze oberwałoby się niewinnym ludziom.
Szczerze i z całego serca nienawidzę sama latać w nocy po lesie. Po mieście daję radę, ale las doprowadza mnie do stanu paniki, a w panice zupełnie zapominam o myśleniu, tracę orientację, poczucie czasu i przestrzeni. Nie mam pojęcia skąd mi się to wzięło, bo trzydzieści lat temu sama łaziłam nocą po górach i takich schiz nie miałam. Ale jak człowiek młody, to głupi i wydaje mu się, że jest nieśmiertelny, a jak do tej śmiertelności coraz bliżej, to się i ostrożniejszym staje.


A tak wygląda moja wyprawa nad morze:-) Dobre, nie?

niedziela, 12 listopada 2017

Hałowe imieniny

Mógł mnie Tomek na imieninowy spacer zaprosić na Gezno, ale nie. Bał się, że może to zostać potraktowane jako próba zabójstwa z premedytacją, bo wiecie, stawy, nadciśnienie - jednym słowem: pesel. Ale żeby nie było, że tak nic, to zabrał mnie na inną imprezę - niskobudżetową (jakieś 8 zł wpisowego) i totalnie hałową.
Ponieważ w sobotę mieliśmy imprezę rodzinną, więc do Jeruzala pojechaliśmy w niedzielę rano. Start zamówiliśmy sobie na 8.44, bo organizator taki bardziej frontem do klienta, to i w minutach startowych można było wybierać. W Jeruzalu zrobiliśmy drobne zakupy, bo coś w lesie trzeba jeść i przy okazji obejrzeliśmy ciekawą scenkę, jak tubylcy wskazywali uczestnikowi drogę na punkt. Życzliwi ludzie:-)
Na trasę wyszliśmy nawet jakieś 15 minut wcześniej, bo akurat nikt nie startował jak dotarliśmy, to co mieliśmy stać jak te kołki i czekać. Od razu ruszyliśmy biegiem, bo założyliśmy, że ostro biegamy. O ile mój trucht można nazwać ostrym bieganiem. Zaczęliśmy od PK W - elegancko drogą, tylko na końcówce kawałek przez las. Wyszliśmy na skraj, odległość pasowała, załom lasu był - wbiliśmy i polecieli dalej. Do PK N znowu wygodną drogą, a więc biegiem i dopiero przy rzece po chaszczach. Z daleka było widać lampion oraz ludzi kręcących się przy nim. Ponieważ ja nie jestem specjalnie ortodoksyjna w wyborze lampionów, więc byłam skłonna wbijać bez szukania lepszego, ale Tomkowi za nic nie pasowało. W końcu wyszło, że właściwy jest na drugim brzegu, a ten to podpucha. Tylko jak przejść przez rzeczkę? Moczyć się na początku trasy za nic nie chcieliśmy i w końcu namówiłam Tomka na tego stowarzysza, z zastrzeżeniem, że ewentualnie wracając zrobimy przebitkę. Do Z nie opłacało się iść brzegiem rzeki, choć na pozór był to najlepszy wybór, ale chaszcze i mokradła skutecznie odstraszały od takiego wariantu. Wycofaliśmy się więc na północ i dalej polecieliśmy drogą. PK Z był bardzo malowniczy i aż przypomniało mi się, że przecież trzeba dokumentować trasę, czyli trzaskać fotek ile się da. No to sobie trzasnęliśmy.


Następny punkt to cmentarz protestancki. Prawdę mówiąc, gdyby nie opis na mapie, w życiu bym się tego nie domyśliła, bo poza ewidentnie prostokątnym obrysem terenu, niczym nie różnił się od reszty lasu. PK U obiecywał mokre atrakcje, ale udało nam się tak sprytnie podejść do lampionu, że nie zmoczyliśmy nawet dużego palca u nogi. Na punkcie spotkaliśmy pierwszą znajomą osobę - Jacka.
Tylko tak groźnie wygląda, ale buty wciąż suche.

Do PK M już się nie dało ścieżkami, tempo zatem mocno nam spadło - jak to przy marszu na azymut. Tak prawdę mówiąc, wcale na to nie narzekałam, bo mogłam trochę odzipnąć - nogi zaczynały mi z lekka odpadać, bo już na zawody pojechałam z bolącymi i nasmarowanymi maścią przeciwbólową. Ale obiecałam sobie, że nie będę narzekać i marudzić, więc biegałam bez słowa skargi. Przy M organizator usiłował nas złapać na dwa stowarzysze, ale nie daliśmy się.

Oczywiście, że spisuję ten dobry!

 Z M przebiliśmy się do drogi i znowu musiałam biec, ale w sumie jeszcze całkiem dobrze mi szło. Kapliczkę wzięliśmy niemal w locie, bo nie trzeba było jej specjalnie szukać i od razu pognaliśmy do zapory przy młynie. W biegu doszłam już do takiej wprawy, że nawet pod górkę nie przechodziłam do marszu, tylko najwyżej zwalniałam (o ile można zwolnić trucht). Tak dla wyjaśnienia - pod górę dla mnie to jest takie coś, czego Tomek nawet nie zauważa. Mój organizm zauważa od razu i to dość boleśnie. Po L zaczęło się dopasowywanie wycinków. Na ogół mi wychodzi to lepiej, ale dzisiaj miałam jakieś totalne zaćmienia i nic mi do niczego nie pasowało.  Do tego wszystkiego mapa była wielkości małego obrusu i jak ją poskładałam, to miejsce na wycinek miałam z jednej strony, a wycinki z drugiej. No to jak w takich warunkach coś z czymś spasować? Na szczęście Tomek miał dobry dzień do składanek i ogarnął. Tak więc w pierwsze wolne miejsce weszło nam K. Przy czesaniu skarpy spotkaliśmy Krzysztofa i Pawła, a po wspólnej konferencji dotyczącej zebranych już punktów, wyszło, że mamy stowarzysza na W. Trochę trudno nam było w to uwierzyć, więc postanowiliśmy w drodze powrotnej, jeśli będzie czas, sprawdzić to.
Z K drogami pobiegliśmy na P. Tam wprawiliśmy w zdziwienie jakiegoś szybkobiegacza, który wciąż nam się przewijał po trasie i cały czas wyglądało, że w życiu za nim nie nadążymy. Zrobił duże oczy na nasz widok, bo był pewien, że zostawił nas daleko w tyle.  Ale chyba było tak, że on lepiej biegał, a my lepiej nawigowaliśmy i szanse się wyrównały. Spotkaliśmy się znowu na kolejnym punkcie:-) Z PK B chcieliśmy sobie skrócić drogę i nie wracać do asfaltu i staliśmy się klasycznym dowodem prawdziwości przysłowia: "kto drogi skraca, ten do domu nie wraca". Władowaliśmy się w jakieś bajora, pokrzywy i inną nieprzyjazną roślinność, musieliśmy się wycofać, obejść i w sumie nic nie naśpieszyliśmy. 

 Tak sobie idziemy przed siebie.
A jak już wyszliśmy na porządniejszą drogę, czułam się w obowiązku znowu biec i nie marudzić. 
PK A był na grobli, tylko najpierw musieliśmy znaleźć coś mokrego, co w ogóle usprawiedliwiałoby istnienie grobli. Jakoś się udało nawet. Do PK N (autor mapy dwa punkty nazwał tak samo!) było strasznie daleko, w porównaniu do dotychczasowych odległości między punktami. Za to cały czas po drogach. Trochę już wymiękałam, bolały mnie plecy, nogi właziły mi do d... i biec mi się już nie chciało. A jak zobaczyłam, że do lampionu trzeba wspiąć się na konkretną górkę, to ogłosiłam strajk, oflagowałam się, a że nie był to strajk głodowy, to wyjęłam kanapkę i ogłosiłam, że tak wysoko nie idę. Tomek samotnie wdrapał się podbić kartę, za to ja wzmocniłam organizm i mogłam znowu lecieć. Z jednego grodziska pobiegliśmy  na drugie, ale tu już wlazłam na szczyt, bo w sumie to szkoda tak nie pójść. Przy tym punkcie był "słoik skarbów", czyli coś jakby kesz, ale na tym to ja się jeszcze nie znam.


Z PK O do H udało się dojść drogami, z których połowy nawet nie było na mapie, a bajorkowatą dziurę w ziemi znaleźliśmy idąc tyralierą, o ile da się zrobić tyralierę we dwie osoby:-)

Punkt na skraju dziury.

Do wycinka z PK E przemieszczałam się już na rezerwie, na prochach przeciwbólowych na okoliczność pleców, a do kompletu zaczęła mnie boleć kostka. Ale na asfalcie, gdzie spotkaliśmy Tomka G., jeszcze wykrzesałam z siebie jakieś siły, ale chyba tylko dlatego, że było w dół. E nie mogliśmy znaleźć. Albo nie pasowało nam ukształtowanie terenu, a jak już pasowało, to odległość była od czapy. Oj, nachodziliśmy się trochę zanim udało się znaleźć co trzeba. Chyba za bardzo uczepiliśmy się początkowo drogi i dopiero po porzuceniu jej zaczęło wszystko pasować.
Do PK G poszliśmy na azymut, czyli praktycznie na północ, ale po ciężkim terenie. Już wiem, że bardzo nie lubię chodzić po zaoranym polu. Już niemal przy samym punkcie mało nie straciłam oka, bo wbiła mi się w nie jakaś mała gałązeczka. Głupie uczucie jak coś sterczy z oka, brrr. Wyjęłam tę gałązkę i tylko patrzyłam, czy coś wypływa, ale jak widać oko wcale nie jest takie delikatne jak to się mówi i przeżyło. Ale na punkt popatrzyłam tylko z daleka, bo już bałam się włazić w gęstwinę. Coś w tym jest, że z punktem G zawsze jakieś kłopoty...
Został nam już ostatni punkt S, była więc nadzieja, że jakoś dotrę do mety. A punkt był całkiem przyjemny - koniec jaru, ale nie takiego jaru wielkiego i głębokiego, tylko małego jarku. 

 Tak uczciliśmy ostatni punkt trasy.
Od S mogliśmy albo wrócić do bazy, albo sprawdzić ten PK W, co to nam Paweł z Krzysztofem zasiali ziarno niepewności. Oczywiście postanowiliśmy nadłożyć trochę drogi i sprawdzić. Tym razem odmierzyliśmy się dokładnie - ja poszłam ze skrzyżowania na azymut, Tomek drogami na odległości i wyszliśmy oboje w tym samym miejscu, ale nie było to miejsce, gdzie za pierwszej bytności znaleźliśmy lampion. Zrobiliśmy przebitkę. Był jeszcze ten nieszczęsny punkt N za rzeką, ale Tomek albo zapomniał o nim, albo nie miał odwagi namawiać mnie na wyprawę na drugi brzeg, albo już też miał dość, więc wróciliśmy na metę. Ponieważ lubię mieć efektowny finisz, więc zebrałam jeszcze tę resztkę sił, co to się gdzieś tam we mnie kołatały i pobiegłam. Na ostatnich metrach z innej drogi wybiegł jakiś nieznany mi szybkobiegacz i ewidentnie chciał dolecieć przed nami. A nie powiem, zasuwał nieźle. Wiadomo, że nic tak nie wpływa na przyspieszenie jak inny, wyprzedzający biegacz, więc zerwałam się do lotów i niemal przeszłam do sprintu (no dobra, to mi się tak wydawało). Oczywiście, że nie dogoniliśmy go, ale za to mamy lepszy wynik, niż mielibyśmy bez niego:-) I wiecie co? Mamy drugi czas! Miejsce zajęliśmy trzecie, bo stowarzysz i przebitka, ale ja jestem bardzo zadowolona.No i te endorfiny na widok mety:-) 
Muszę powiedzieć, że mimo zmęczenia i bólu to były jedne z moich najmilej spędzonych imienin!

czwartek, 9 listopada 2017

Ooooo! Street-O!

Należę do osób, które nigdy nie czytają instrukcji obsługi ani innych wyjaśnień i nie dlatego, że uważam, że wiem lepiej, ale dlatego, że nie mam do tego cierpliwości. Kiedy więc na stronie klubowej pojawiła się informacja o nowej formie imprezy, czyli Street-O, wymiękłam już po pierwszym akapicie. Na drugi już tylko rzuciłam z daleka okiem, a widząc hasło "punkty przeliczeniowe" od razu zamknęłam stronę. Tym sposobem, o tym, że jest to impreza biegana dowiedziałam się dopiero jadąc na start. Co prawda Tomek usiłował przemycić mi tę wiedzę, ale byłam wyjątkowo odporna i cały czas mi się zdawało, że chodzi mu tylko o podbieganie między punktami. Trochę dziwiłam się, że ubiera się tak strasznie biegacko, ale w końcu każdy może mieć własne fanaberie i nic mi do tego.  Ja, upewniwszy się, że impreza jest miejska, a nie po krzalach, wystroiłam się w dżinsy i niewiele brakowało, a wzięłabym wyjściową kurtkę. Nie chciałam jednak aż tak bardzo kontrastować z wyglądem Tomka. Kiedy więc dostaliśmy mapy i zaświtało mi o co chodzi, uzmysłowiłam sobie, że jestem totalnie nieadekwatna do zadania jakie mnie czeka - ubrana stanowczo za ciepło, w mało wygodnych spodniach, z plecakiem - jedynie buty miałam odpowiednie. Dodatkowo wyobrażałam sobie, że po otrzymaniu mapy przynajmniej na nią spojrzymy i spróbujemy ogarnąć o co chodzi i gdzie mamy lecieć. Nic z tego. Tomek od razu rzucił hasło: biegniemy! I pobiegliśmy.  Od razu okazało się, że nie wiadomo gdzie biec, ale czy to ważne? Pobiegliśmy więc przed siebie, potem kawałek wróciliśmy, potem znowu w pierwotnie obraną stronę, a w końcu odpuściliśmy 1G zakładając, że może 1F będzie łatwiej znaleźć. No, faktycznie - trafiliśmy. Przy 2D zaczęłam się rozpinać, a najchętniej rozebrałabym się z jednej warstwy, ale nie miałam co z nią zrobić. Do 3C jeszcze dałam radę dolecieć, ale w drodze na 4F, kiedy Tomek już nabrał rozpędu, a ja rozpaczliwie usiłowałam go dogonić, złapał mnie skurcz. W łydkę. Aż przysiadłam na chodniku, bo poza wściekłym bólem, to w ogóle nie miałam poczucia posiadania nogi i trudno było podpierać się na czymś, czego jakbym nie miała. Najwyraźniej moje nogi nie zdążyły się jeszcze zregenerować po Azytmut Oriencie, a dodatkowo we wtorek byłam na gimnastyce, na której prowadząca już na wstępie zakomunikowała, że "dziś robimy nogi". No to mi zrobiła...  Na szczęście po chwili ból zelżał i choć noga nadal była nieczuła, jakoś dałam radę pobiec dalej. W tej sytuacji Tomek poleciał na 4F, a ja ostrożnie pomaszerowałam do 5C. Gdybym przed biegiem zrobiła rozgrzewkę, pewnie obyłoby się bez atrakcji, bo potem już nie miałam żadnych problemów. Chociaż fakt, że raczej nie leciałam na zbity pysk, tylko bardziej asekurancko. Potem bezproblemowo zgarnęliśmy 5D i 5E i zatrzymało nas dopiero 6B. Kilka osób kręciło się już po skwerku usiłując dowiedzieć się "na jakiej farmie", ale nigdzie nie było widać odpowiedzi. W końcu zostawiłam Tomka z tym problemem, a sama pobiegłam na kolejny punkt 6C.  Okazało się, że punkt umiejscowiony jest na zamkniętym osiedlu, a spieniony cieć najchętniej wymordowałby kolejne wbiegające mu na teren osoby. Udało się umknąć. Ponieważ wykorzystaliśmy już ponad połowę czasu, pora była kierować się w stronę mety zgarniając po drodze co się da. Dało się 5F i 4G, z którym chwilę się kotłowaliśmy bo podobnie jak 6B nie był zaznaczony tam gdzie stał w rzeczywistości. 3G było na wyciagnięcie ręki, tyle tylko, że tę rękę trzeba by wyciągnąć daleko za ogrodzenie, a nasze ręce okazały się za krótkie:-). Odpuściliśmy. Wzięliśmy za to 3H, a potem to już naprawdę trzeba było biegusiem lecieć w stronę mety. Tomek chciał jeszcze powalczyć o 1G, ale okazał się trudno dostępny. Tym sposobem zaliczyliśmy trzynaście punktów kontrolnych i zebraliśmy 54 punkty przeliczeniowe, co dało nam czternaste miejsce. Na 36 możliwych. Moim zdaniem całkiem przyzwoicie, choć oczywiście mogło być lepiej. I o ile początkowo byłam niechętnie nastawiona do tej nowej formy mapy (zwłaszcza mapy), to wraz z upływem czasu coraz bardziej podoba mi się ten Street-O. W ogóle, zauważcie, jaki ten nasz klub jest awangardowy - jako jedni z pierwszych rzuciliśmy się na ZPK-i, potem szaleliśmy na BPK-ach, a teraz mamy Street-O. Aż strach pomyśleć, co będzie kolejne:-)

Już na mecie

niedziela, 5 listopada 2017

Azymut Orient


Jakoś ponad miesiąc temu Tomek sam z siebie zaproponował mi wspólne pójście na Azymut Orient. Zaledwie po mojej pierwszej (i jedynej jak na razie) pięćdziesiątce! Oczywiście zgodziłam się ochoczo, no bo jeszcze tego razem nie przerabialiśmy. Tymczasem najwyraźniej okazało się, że iść z własną żoną to obciach, bo tłumaczył się potem niektórym osobom, że „musi” iść ze mną. Byłam gotowa zrezygnować z wyjazdu, bo jakie musi? Nic nie musi. Uniósł się jednak honorem i twardo podtrzymał propozycję. Ja na szczęście honorem się po raz drugi już nie unosiłam i dobrze, bo straciłabym fajną imprezę. Żeby jednak nie zrobić mu totalnej wiochy (skoro już tak się poświęcił), wzięłam się ostro za treningi – biegaliśmy razem po osiedlu, a na stowarzyszonych treningach usiłowałam  (z takim sobie skutkiem) biec w jego tempie. Nie powiem, trochę się podciągnęłam i dwa dni przed zawodami przetruchtałam jednym cięgiem 8 kilometrów. Skutek był taki, że w dniu wyjazdu nogi nieźle mnie napierniczały, a po udach chodziły mi stada mrówek przy każdym ruchu. Do Kruszwicy planowaliśmy wyjechać w piątek po południu i moim pierwszym zadaniem orientacyjnym było dotarcie pod nową pracę Tomka, skąd mieliśmy ruszyć dalej. Z Zielonki bez samochodu to najlepiej wydostać się pieszo i tak też zrobiłam. Do najbliższego przystanku na Pastuszków mamy raptem kilometr, ale że tuż przed moim dojściem na przystanek odjechał autobus, to postanowiłam pójść na pętlę na Mokrym Ługu. Tak jakoś wyszło, że i tam obejrzałam tylną tablicę rejestracyjną autobusu. Nie pozostało mi nic innego, jak iść do centrum Rembertowa, skąd już pod stację PKP można dojechać niemal wszystkim. Tym sposobem zanim wsiadłam do SKM-ki miałam w obolałych nogach już 3,5 km. W Warszawie miałam jeszcze spory zapas czasu, więc nie pitoliłam się tramwajami, czy autobusami tylko z buta pociągnęłam prawie 2 km. Jednym słowem - odbyłam nieplanowany i przymusowy trening.
Na miejsce dotarliśmy o tak wczesnej porze, że organizatorzy nie byli jeszcze zorganizowani i  nieśmiało zasugerowali nam, żebyśmy sobie najlepiej gdzieś poszli lub przynajmniej zajęli się sami sobą. Akurat nam to pasowało, bo planowaliśmy znaleźć jakąś pizzernię, no i koniecznie zobaczyć słynną Mysią Wieżę.
Noc okazała się dla mnie ciężka. Co prawda w śpiworze zagrzebałam się dość wcześnie, ale za nic nie mogłam zasnąć bo głośno i jasno. Potem było co prawda ciemno, ale hałasy zmieniły tylko swoje brzmienie z imprezowego harmidru na cichsze i głośniejsze pochrapywania, z których jedno dochodziło z lewej, drugie z prawej. Do chrapiącego Michała aż wstałam z myślą o zabiciu go, ale chyba coś przeczuł, bo kiedy tylko stanęłam nad nim, od razu przestał. W środku nocy odbyłam jeszcze w toalecie drobną scysję  z jakimś uczestnikiem imprezy siedzącym z muszlą klozetową w objęciach i nie dającym się przekonać do zmiany miejscówki. Bardzo jestem ciekawa jak udało mu się rano wyruszyć na trasę.
Ponieważ na imprezę zapisała się też Barbara, a z zasady nie chodzi sama, więc miała dylemat - iść z nami dostosowując się do mojego tempa, czy polecieć solo i walczyć o dobry wynik. Stanęło na tym, że zacznie z nami, a potem zobaczy.
Start pięćdziesiątki przewidziany był na szóstą rano, co zresztą było bardzo logiczne, bo dawało wszystkim równe szanse pod względem chodzenia po ciemku, ale dla mojego organizmu była to zbrodnia, bo o tak nieludzkiej porze byłam całkiem nieprzytomna.
Na odprawie jeszcze dosypiałam...

 ... dopiero widok mapy z lekka mnie ożywił.

Na początek stanęliśmy przed dylematem co zrobić z PK 25 - brać na początku, czy na końcu? To znaczy - po słowach organizatora, że punkt jest na szczycie Mysiej Wieży, byłam pewna, że wcale, ale to wcale nie chcę go teraz zaliczać, bo umrzeć na pierwszym punkcie  było by bardzo, bardzo głupio. Zresztą po piątkowej wycieczce na Mysią Wieżę umieliśmy już trafić z zamkniętymi oczami, więc zostawienie jej sobie na koniec, kiedy może nas złapać zmrok, było całkiem sensowne.
Tak więc postanowiliśmy zacząć od PK 3. Od razu ruszyliśmy truchtem, a ja nawet nie zająknęłam się, że nogi bolą mnie już od samego stania. Przed wyjściem co prawda natarłam je voltarenem, ale  nie poczułam specjalnej ulgi. Ze stresu i nagłego wyrzutu adrenaliny ruszyłam takim szybkim truchtem, ale Tomek od razu przywołał mnie do porządku. Udało mi się przelecieć jakieś 2,5 km i nie umrzeć, a potem (na szczęście) ścieżka nad kanałem wymusiła ostrożny chód (ciemno i nierówno) i miałam okazję odpocząć.
 I jak tu się dobrać do lampionu?

 "Drzewny mostek" okazał się po prostu zwalonym drzewem, na które trzeba było wejść żeby podbić kartę. W pierwszym odruchu zaoferowałam się, że wejdę, ale widok wody o nieznanej głębokości pod "mostkiem" trochę mnie przystopował. No bo jeśli skąpię się po uszy już na pierwszym punkcie, to praktycznie po zawodach. Drugi z propozycją podbicia wystąpił Tomek, ale zaraz przypomniał sobie, że ma lęk wysokości i Barbarze nie pozostało nic innego jak wdrapać się na drzewo i obsłużyć swój niewydarzony zespół:-)
Jedna odważna

Do PK 20 musieliśmy wrócić wzdłuż kanału do asfaltu i asfaltem prawie kilometr. Asfalty były dla mnie kluczowe, bo wtedy truchtaliśmy:-) Dałam radę, chociaż byłam tak mokra od potu, jakbym rzeczywiście wpadła do kanału. Już z daleka widzieliśmy gdzie lampionu szukają inni zawodnicy i trochę mieliśmy ułatwione zadanie. Lampion znowu wisiał na drzewie nad wodą, ale tym razem zdobyłam się na odwagę i wlazłam na nie. No bo skoro i tak już byłam mokra...

Czasem trzeba się wykazać

Z dwudziestki na dwójkę zapowiadało się, że nawet jak zejdziemy z asfaltu, to i tak będziemy poruszać się dobrą, nadającą się do biegu drogą, na szczęście zanim odpadły mi nogi, droga rozmyła się gdzieś wśród pól i musieliśmy przejść miedzą. "Krzaki przy drodze" zobaczyliśmy już z daleka i faktycznie był w nich skitrany lampion. Nawigacyjnie jak na razie było prosto, łatwo i przyjemnie, zresztą dla nas - zaprawionych w MnO - takie mapy nie stanowią problemu, o ile punkty są dobrze postawione.
PK 26 miał tajemniczy opis - "labirynt". Ciekawość tego labiryntu zachęcała mnie do biegu, a droga dobrze się do tego nadawała. Labirynt, zgodnie ze snutymi po drodze przypuszczeniami, był formacją roślinną i znajdował się w ośrodku rozrywki i edukacji "Prasłowiański Gaj".


Do piątki znowu wiodła piękna i równa droga, ale że leciutko się wznosiła, nawet nie próbowałam biec. Za nic w świecie nie dam rady biec pod górę, nawet jeśli nachylenie jest rzędu 1-2 stopnie. Mój organizm od razu ogłasza strajk i już. Zastanawiałam się kiedy Barbara nie wytrzyma mojego tempa (bo Tomek po prostu musiał) i powie, że pitoli takie zawody, ale że na trasę wyszła z nadwyrężoną kostką, najwyraźniej moje rachityczne truchtanie i szybki marsz (to akurat mi wychodzi) w pełni ją satysfakcjonowały.

Po piątce poszliśmy na wyczekiwany przeze mnie punkt żywieniowy, czyli PK 12. Łudziłam się, że siądziemy na chwilę, zjemy, wypijemy, odpoczniemy i dopiero wtedy ruszymy dalej. No to się z lekka zdziwiłam. Pozwolili mi trzy razy ugryźć kanapkę, zapić kilkoma łykami soku, złapać jedno ciastko od organizatora i już poganiali żeby zbierać się do dalszej drogi. Tak się zastanawiam, czy oni na pewno nie planowali się mnie pozbyć poprzez zabieganie na śmierć? Co prawda, jako najsłabsze ogniwo zespołu, to ja miałam nadawać tempo, ale weź tu zwolnij jak widać, że Tomek i Barbara mentalnie są już ze trzy punkty dalej.
Na czternastkę większą część trasy udało się pokonać drogami i jeszcze próbowałam coś tam podbiegać, chociaż chwilami miałam ochotę położyć się i umrzeć. Ale nie ma opcji żebym się tak łatwo poddała, w końcu przyjechałam pokazać Tomkowi, że taka pięćdziesiątka to dla mnie bułka z masłem. Żeby nie lecieć naokoło postanowiliśmy trochę ściąć na przełaj, zwłaszcza, że lasek z upragnionym punktem było już widać z daleka. Gdybym wiedziała jak ciężko chodzi się po polu ściętej kukurydzy, to nie wiem, czy nie wolałabym naokoło.
W tle lasek z PK 14

Z czternastki na czwórkę już nie było żadnych dróg, najwyżej poprzeczne i to zwalniało mnie z obowiązku zwiększania tempa. Co za ulga! Niestety, tylko psychiczna, jak się okazało w praniu... Kapusta pastewna po kukurydzy wydawała się miłą odmianą, ale niestety bardzo mokrą i niewiele łatwiejszą do pokonania, zwłaszcza, że przynajmniej początkowo starałam się stąpać (co oczywiście nierealne) między roślinkami, żeby ich nie niszczyć. W ogóle chodzenie po uprawach wywołuje we mnie sprzeciw i czułam się bardzo niekomfortowo, ale jak obejść pole, które ciągnie się po horyzont, a kto wie czy i nie dalej?
Bezkresne pole kapusty

 Lampion anonsowany jako "narożnik lasu" wisiał po drugiej stronie kanałku i co z tego, że był w zasięgu naszego wzroku, skoro nie ręki? Na szczęście udało się wyszukać jakieś trochę węższe miejsce i przeskoczyć nie mocząc się.
Po czwórce znowu pojawiły się drogi, poczułam się więc w obowiązku spiąć pośladki i podbiec chociaż trochę. Cały czas powtarzałam sobie w głowie słowa Krzysztofa Ł., który na wspólnej 25-tce uświadamiał mi, że najważniejsze jest nastawienie psychiczne, czy jakoś w ten deseń. No więc nastawiałam się psychicznie, że dam radę, że dobiegnę, a od siebie dodałam: ja im jeszcze pokażę! Im, czyli całej reszcie świata, zwłaszcza tej, która nie wierzy w moje możliwości. Padnę, ale pokażę!
Po dziesiątce zaczynał się wycinek mapy z BnO - dziewięć punktów, w ludzkiej skali 1:10000, czyli to, do czego jestem przyzwyczajona. Do tego okazało się, że autorem mapy jest "ojciec dyrektor", czyli kolega przewodniczący komisji InO ZG PTTK. Fajnie tak w krótkim czasie nazbierać dużo punktów, a nie jak dotychczas, jeden punkt na pół godziny albo i to nie.


W nogach mieliśmy już ze 30 kilometrów i czułam się porządnie zmęczona. Przerażała mnie myśl, że to dopiero połowa i zastanawiałam się co zrobią Tomek z Barbarą jeśli położę się na ziemi i powiem: chrzanię to, dalej nie idę. Chyba było już widać to moje zmęczenie, bo Tomek proponował mi żebym dała mu kartę i nie szła na  niektóre punkty, na przykład na PK 17, stojący na górce. No chyba go pogięło! Toż po to przyjechałam żeby osobiście, na własnych odnóżach pokonać całą trasę w dowolnym czasie, nawet i poza limitem, a nie żeby czekać pod krzaczkiem aż on mi w zębach przyniesie podbite punkty. Dla niego najważniejsze żeby szybciej, żeby kogoś wyprzedzić, żeby mieć dobry wynik, a gdzie sama przyjemność z bycia na trasie? Przecież im dłużej się idzie, tym dłużej trwa zabawa, no i tym lepszy przelicznik wpisowego/kilometr :-)
Na PK 7 ledwo wlazłam, bo moje plecy zaczęły odmawiać współpracy. Nie pomogło nawet słynne przyciąganie pępka do kręgosłupa. Po podbiciu karty zażyłam tabletkę przeciwbólową, padłam na kolana, przygięłam się do ziemi i ... zobaczyłam pytające spojrzenie Barbary. 
- Przeszłaś na islam? - wyraźnie pytała wzrokiem. 
Kilka ćwiczeń, parę łyków isostaru z magnezem jakoś postawiło mnie z powrotem na nogi i mogliśmy ruszyć dalej. Do 23 niby na mapie była zaznaczona jakaś droga, ale w terenie tak jakby skończyła się w pewnym momencie. Szliśmy więc przez krzaki mniej więcej we właściwym kierunku szukając ciągu dalszego drogi, aż natknęliśmy się na pracowników szkółki leśnej.
- Na 23 to nie lepiej drogą? - zapytali widząc nas przemykających między drzewami. Tym sposobem dowiedzieliśmy się którędy iść i dodatkowo mieliśmy pewność, że "nasi tu byli".
Do dziewiątki nie było żadnych atrakcji - drogami, jak po sznurku, przy czym starałam się przynajmniej iść szybkim marszem, żeby moi współtowarzysze nie zabili mnie wzrokiem. Zaczynałam się już cieszyć, że coraz bardziej zbliżamy się do mety i w sumie to mamy bliżej niż dalej i nieśmiało dopuszczałam do siebie myśl, że może jakoś się doczołgam do bazy. Niestety, ogląd mapy coś mi mówił, że atrakcje to dopiero się zaczną. Od PK 13 aż do bazy cała mapa była niebieska - jednym słowem: mokro. Jeszcze do trzynastki  udało się nam przejść prawie suchą nogą, a napotkani rowerzyści podpowiedzieli, po której stronie kanału wisi lampion.
Od trzynastki postanowiliśmy iść do torów kolejowych. Łatwo powiedzieć iść, kiedy tymczasem droga zaczęła zmieniać się w błotko, bagienko, w końcu stawik. Postanowiliśmy obejść jakimś polem uprawnym, co to uprawa i tak wyglądała na dawno zapomnianą przez właścicieli. I tu spotkała nas niespodzianka, bo pod liśćmi roślin natknęliśmy się na duże bulwy buraków cukrowych (?).

Cud, że nóg na tym nie połamaliśmy, a już Barbara ze swoją bolącą kostką niewątpliwie dostała porcję mocnych wrażeń. A skończyło się tym, że i tak szliśmy w błocie po kostki i chyba przyjemniej by było przejść zalaną drogą.
Przy torach zastał na czterdziesty czwarty kilometr. Ponieważ nasz Klub InO Stowarzysze to koło nr 44, więc każde 44 musimy w jakiś sposób uczcić. Z braku lampionu o tym numerze, uczciliśmy wspólnym selfikiem czterdziesty czwarty kilometr trasy.

A potem zaczęły się schody... To znaczy przeciwko schodom to nawet ja z obolałymi nogami chyba bym nie protestowała, bo to co zobaczyliśmy na naszej planowanej marszrucie wyglądało jeszcze gorzej niż najwyższe nawet schody. Woda, wszędzie woda i żadnej możliwości obejścia jej. Chwilę postaliśmy bezradnie w końcu padło nieśmiałe hasło - idziemy! Idziemy, idziemy - tylko jak? Tomek postanowił zaprezentować najlepsze cechy męskie i bohatersko wszedł w wodę. Jeden krok, drugi, trzeci... A woda coraz wyżej. Wyszedł. Spróbował w innym miejscu, a tam już było płyciutko - raptem po kolana. Nie powiem, lubię takie przygody i przeprawianie się przez mokradła, ale na litość - nie w listopadzie! Mając alternatywę zostania  tam na zawsze, odpuszczenia punktu, obejścia go kilkunastoma kilometrami, bohatersko weszłam i ja w wodę, a za mną Barbara. Wcale nie było tak źle. Lodowata woda znieczuliła mi nogi, ból odszedł jak ręką odjął, poczułam się rześka i pełna nowej energii.
- Fotkę! Zróbcie mi fotkę! - zawołałam.
Barbara popatrzyła na mnie jak na niespełna rozumu, co to wlazła w lodowate bajoro i cieszy jak głupi do sera, ale wyjęła aparat i fotkę cyknęła.

Prawdopodobnie szliśmy po zalanej drodze, bo i po prawej i po lewej było znacząco głębiej. Po jakimś czasie ujrzeliśmy suchy ląd, a w oddali las, na którego skraju miała być jedenastka. Z jedenastki postanowiliśmy przebić się na południe do drogi, która przynajmniej na mapie wyglądała na suchą, bo nie było wokół niej żadnych niebieskich znaczków. To, że po drodze musieliśmy sforsować dwa kanałki nie robiło nam już żadnej różnicy. Bardziej mokrzy i tak już nie mogliśmy być. A przynajmniej mieliśmy taką nadzieję. Do samej szóstki doszliśmy luksusowo drogami. Nawet chwilami usiłowałam coś podbiegać, ale to bardziej dla rozgrzania się niż dla zwiększenia tempa. Za szóstką podjęliśmy złą decyzję. Zamiast iść drogą po północnej stronie kanału, postanowiliśmy przebijać się bardziej na południe, ale o istnieniu tej wygodnej drogi nie mieliśmy wtedy zielonego pojęcia. Spotkaliśmy dwie dziewczyny z psami (też uczestniczki rajdu), które odradzały nam wybraną trasę, ale uznaliśmy, że skoro przedarliśmy się przez jedno rozlewisko, to już żadne inne nie jest nam straszne. I faktycznie, wcale nie było tak źle jak się zapowiadało. Dopiero przy samym Jeziorze Tryszczyńskim musieliśmy przeprawić się przez rów. Tomkowi woda sięgała do uda, więc my - niższe od niego - trochę obawiałyśmy się zmoczenia tyłków, ale udało się przejść z suchymi:-)

Jak już pokonaliśmy rów, to reszta była formalnością. Od jedynki praktycznie czekał nas już tylko asfalt. Myślałam, że może trochę podbiegniemy, ale jakoś wciąż było pod górkę, więc przynajmniej starałam się iść jak najszybciej mogę. Został nam tylko jeden jedyny punkt, a jeszcze nie było ciemno i czas mieliśmy znacząco lepszy niż się spodziewałam w najśmielszych marzeniach. Prawdę mówiąc moje marzenia były całkiem małe - zebrać wszystkie punkty, bez względu na czas i spędzić fajnie czas z Tomkiem. 
Ostatni odcinek do Mysiej Wieży jakoś spięłam się w sobie i pokonałam go biegiem. Marny, bo marny był pewnie ten bieg, ale jak ja sobie wtedy zaimponowałam! I jeszcze w drodze do bazy zdobyłam się na "szybki" finisz. Co prawda Tomek musiał mnie ostro dopingować, ale dobiegłam. Już na podwórku szkolnym, na widok ostatecznej mety wytworzyły mi się miliony endorfin - tyle szczęścia na samą myśl, że za chwilę nie trzeba będzie ani biec, ani iść - nic nie trzeba będzie. A jak zechcę, to się nawet położyć będę mogła. Oczywiście nie położyłam się, bo w pierwszej kolejności dopadłam jedzenia. Na trasie jakoś nie bardzo był na to czas, a poza tym mój organizm w pewnym momencie rozpoznawszy zagrożenie życia spowodowane nadmiernym wysiłkiem, postanowił ograniczyć wszystkie funkcje, w tym trawienne, aby móc skupić się tylko na przetrwaniu. Zostałam kilkakrotnie przegoniona po krzakach w celu opróżnienia wnętrzności, w związku z czym nawet szkoda było wrzucać kolejne porcje.

Jaka ja teraz jestem z siebie dumna! W rewelacyjnym (jak na mnie) czasie pokonałam - uwaga: ponad pięćdziesiąt sześć kilometrów, o własnych siłach dotarłam na metę i wciąż żyję!
Jestem tak dumna, że w zasadzie nikt inny już nie potrzebuje być, więc zwalniam Was z tego obowiązku :-) Mam nadzieję, że kolejne starty będą coraz lepsze i coraz mniej będę opóźniać moją ekipę. I tego się trzymam.

piątek, 3 listopada 2017

Mordercza skarpa.

Nawet nie zdążyliśmy złapać oddechu po Podkurku, a tu już kolejna impreza – stowarzyszony trening BPK. Tak całkiem znienacka, bez ostrzeżenia. Ponieważ BPK-i są fajne, to szkoda było odpuścić, chociaż pogoda zapowiadała się fatalna, a Tomek od razu po przeczytaniu gdzie będzie impreza stwierdził, że będzie ciężko.
Takich wariatów jak my zebrało się ponad dwudziestka i tym sposobem pobiliśmy kolejny rekord frekwencji. Na start przyjechaliśmy jakoś strasznie wcześnie, bo po drodze chciałam wstąpić do sklepu, ale że nic w nim nie była, to szybko wyszliśmy. Siedzieliśmy więc w ciepłym autku i przygarnialiśmy kolejne pojawiające się osoby. No, ale ile osób może wejść do Malusia?
W końcu wszystkie mapy zostały rozdane, aplikacje zainstalowane i uruchomione i towarzystwo zaczęło powoli znikać z pola widzenia.
Czekając aż Tomek i Barbara się ogarną, obczaiłam trasę do trzech pierwszych punktów, bo wiedziałam z doświadczenia, że potem nie będzie czasu patrzyć na mapę. Ruszyliśmy. Już po drugim punkcie zaczęło mi się robić ciepło i był to najwyższy czas, bo zaczynałam wpadać w hipotermię. Tak było pioruńsko zimno!
W okolicach trzeciego PK przypomniałam sobie, że już byłam w tym miejscu na jakichś zawodach i wcale nie wspominałam tego miejsca dobrze, bo zdajsie tam miałam przyspieszony dupozjazd w dół. Tym razem jednak od PK 3 musieliśmy się wspiąć na skarpę. Nie było to łatwe, bo pod nogami mieliśmy istne wysypisko śmieci i kiedy stanęłam na przysypaną liśćmi butelkę, straciłam równowagę i przewracając się przygrzmociłam czymś w udo. Jakie ja gwiazdozbiory zobaczyłam…. A jak zaklęłam szpetnie… Aż Tomek, który zdążył wspiąć się już spory kawałek, wrócił sprawdzić czy żyję i czy mogę lecieć dalej. Jakoś się pozbierałam.
Czwórka i piątka były na górze skarpy, ale już do szóstki musieliśmy zejść (zjechać) w dół. Kto zgadnie gdzie była siódemka? :-) Myślałam, że ducha wyzionę przy tym lataniu góra – dół, ale już na płaskim, w drodze do ósemki odzyskałam oddech. Z dziewiątki na dziesiątkę było tak daleko, że już w jednej trzeciej drogi zapomniałam gdzie biegniemy, ale wolałam patrzyć pod nogi niż na mapę. Założyłam, że albo Tomek, albo Barbara wiedzą gdzie biec.  Dziesiątka stała u podnóża skarpy przystadionowej, ale jedenastka już na jej szczycie. PK 11 był ostatnim punktem na pierwszej stronie mapy i przeszliśmy na drugą stronę - takie nowatorskie (aczkolwiek już spotykane) rozwiązanie, żeby nie nosić wielkiej płachty mapy.
Póki biegaliśmy po płaskim dawałam radę biec i nie zostawać jakoś dramatycznie w tyle, mało tego coraz częściej miałam czas użytkować mapę zgodnie z jej przeznaczeniem, czyli czytać ją, porównywać z terenem i korzystać ze zdobytej w ten sposób wiedzy, a nie tylko nosić ją jako rekwizyt. Tylko ta skarpa… I jeziorka, które wciąż trzeba było obiegać, no bo przecież punkty stały naprzemiennie raz na jednym brzegu, raz na drugim. Popis wyboru optymalnej drogi dałam z PK 20 na 21. I tak w zasadzie to miałam rację, bo po mojemu było krócej, a że po drodze trafiło się bagienko… Kto mógł to przewidzieć. Byliśmy jednak twardzi i nie wycofaliśmy się, tylko dzielnie robiliśmy chlup, chlup, chlup. Nawet będąc  już daleko stamtąd, wiedzieliśmy kiedy kolejne osoby zaliczały PK 21 – informowały o tym ich entuzjastyczne okrzyki:-)
Z 24 na 25 to już naprawdę myślałam, że umrę, bo o ile bieganie po równym już mi jako tako idzie, to pod górkę za nic nie daję rady. Nawet jeśli jest to łagodne wzniesienie, a nie pionowa ściana. Powiem więcej – na pionowej się mniej męczę. Ostatni atak skarpy miał miejsce między 29 a 30. Było stromo i ślisko. Wymiękłam i myślałam, że w życiu nie wdrapię się na górę. Światła czołówek  moich towarzyszy dawno zniknęły w ciemnej nocy, a ja byłam dopiero w połowie stoku i jeszcze zaliczyłam kilkumetrowy obsuw. Tyle wysiłku mi się zmarnowało:-( Tomek na szczęście nie zostawił mnie na pastwę losu i wrócił wciągnąć mnie na górę. A potem już tylko dobieg do mety i nawet zebrawszy wszystkie siły zrobiliśmy wyścig, kto pierwszy dobiegnie. Oczywiście nie miało to żadnego znaczenia, bo nasze telefony i tak zapipczały metę wtedy, kiedy same chciały. O ile w poprzednich BPK-ach nie miałam większych problemów z pipaniem, to tym razem aż cztery razy musiałam ręcznie przepychać punkt, bo nie chciało załapać. Tak na trening to fajna ta apka, ale zawodów tym by nie zrobił.