sobota, 27 listopada 2021

X Nocne Manewry SKPB - ruchome obrazki

Nocne Manewry 2021

Przez długi czas nie było wiadomo - będą te Manewry, czy nie. Sytuacja jaka jest, każdy widzi, więc tak prawdę mówiąc, nawet w ostatniej chwili mogło się wszystko zmienić.
Mieliśmy dylemat na jaką trasę się zapisać - Tomek oczywiście chciał himalajską, ja szacowałam swoje siły w okolicach tatrzańskiej, a Agata celowała w beskidzką, był tylko problem, bo jej dotychczasowy zespół poszedł w rozsypkę. Krakowskim targiem zapisałam siebie i Tomka na alpejską zimową, a Agatę na domową i tym sposobem nikt nie był usatysfakcjonowany. Ale przynajmniej termin zapisów nam nie minął, bo powoli na to się zanosiło.
W tym roku teren zawodów poznaliśmy wcześniej niż zwykle i okazało się, że mniej więcej trafiliśmy z przewidywaniami. Jeszcze został tylko do pokonania dylemat co na siebie włożyć, żeby nie było ani za ciepło, a ni za zimno, ani za mokro. A na sam koniec okazało się, że nie mamy nic do pogryzania na trasę, bo jakoś nam to umknęło. Dobrze, że wodę chociaż mieliśmy w kranie:-) W sobotę wyruszyliśmy wcześniej żeby po drodze uzupełnić braki żywnościowe i nie spóźnić się na pociąg, którym mieliśmy dotrzeć z Pilawy do Garwolina. Samochód zostawialiśmy przy mecie, żeby potem mieć bliżej.
 
Jedziemy pociągiem na start.
 
 Startowaliśmy tak gdzieś w połowie stawki, koło godziny osiemnastej, miałam więc nadzieję, że przed świtem będziemy już we własnych łóżkach, a nie w ciemnym lesie.
Dostaliśmy mapy i zaatakowały nas strzyżaki. Fakt - to okropne stworzenia, więc nic dziwnego, że autor mapy chciał nas nimi postraszyć. Pięć strzyżaków na mapie swoimi rozdętymi brzuszkami powiększały nam wycinki, co niby miało ułatwić znalezienie właściwego lampionu, a często po prostu zasłaniały sobą drogi i przecinki, którymi można było wygodnie podejść pod punkt. Ale o tym przekonaliśmy się później. 
Tymczasem już pierwszy punkt od razu trochę zbił nas z pantałyku, bo okazało się, że trzeba wycofać się z boksu startowego, przejść przez miejsce oczekiwania, przeciąć drogę i dopiero wtedy wejść w las. Jakoś nam się to wydało dziwne i z tego wszystkiego zamiast pójść najkrótszą drogą, my obeszliśmy punkt  naokoło i nadeszliśmy do niego od dupy strony. Na dokładkę nawet nie byliśmy pewni czy to nie stowarzysz, ale nic innego nie znaleźliśmy w pobliżu, więc wzięliśmy, co było. Po śladach wycofaliśmy się do skrzyżowania przecinek i stamtąd rowem do punktu drugiego. Poszło gładko. W międzyczasie zorientowałam się, że przedobrzyłam z ilością warstw ubrań na sobie, więc rękawiczki i jeden buff wylądowały w plecaku, a softshell musiałam rozpiąć. Ufff....
Z kolejnymi punktami radziliśmy sobie nieźle, do tego stopnia, że cały czas wiedziałam gdzie jestem i gdzie iść i o dziwo - w ogóle się nie kłóciliśmy. Ta nasza zgodność aż zaczęła mnie niepokoić, bo to mogło oznaczać tylko jedno - zło pierdyknie znienacka. Znienacek dopadł nas przy PK 6, który był pierwszym punktem na strzyżaku. W jego okolice doszliśmy przecinką, znaleźliśmy górki i pozostało tylko zlokalizować właściwą przełączkę. Tomek ustawił mnie jako świecący punkt lokalizacyjny, a sam poszedł czesać. Po chwili wrócił triumfalnie oznajmiając, że znalazł. Niestety, jak się później okazało, był to stowarzysz (jedyny jakiego wzięliśmy), a właściwy punkt wisiał gdzieś w zasięgu mojej ręki, ale jakoś nie rzucił nam się w oczy. No szkoda, szkoda...

To jeszcze PK 5

Do siódemki prowadziła droga, która miała przeciąć przecinkę, na której spodziewaliśmy się punktu. Niestety, droga, którą szliśmy zaczęła zanikać, pojawiać się, znowu zanikać i w efekcie zamiast jej przedłużeniem, poszliśmy inną, krzyżująca się z nią. Tym sposobem co prawda doszliśmy do przecinki, do której chcieliśmy dojść, ale w innym miejscu niż zakładaliśmy. Kiedy więc skręciliśmy w prawo, zamiast obniżenia z rowem znaleźliśmy skrzyżowanie przecinek. Miało to i dobre strony, bo przynajmniej szybko zlokalizowaliśmy się na mapie. Droga wywiodła na manowce nie tylko nas, jeszcze kilka ekip było w tej samej sytuacji. Punkt okazał się chyba najbardziej zaskakującym, bo lampion wisiał wewnątrz przepustu i kto miał krótką rękę musiał dobrze pokombinować.
 
Podbijam punkt, a Tomek z drugiej strony fotografuje.

Ósemka i dziewiątka znowu leżały na powiększonych strzyżakach, ale poradziliśmy sobie z nimi bezproblemowo. Dziesiątka na cieku wodnym też nie stanowiła problemu. Jedenastka miała być na końcu czegoś. To coś było długie, zaznaczone przerywaną linią i w pierwszej chwili myślałam, że to ścieżka. Znalezienie końca ścieżki w lesie, ciemną nocą na ogół jest mało realne, ale trudno. W międzyczasie wykminiliśmy, że jednak będzie to nie ścieżka, a rowek, co oczywiście w niczym nie poprawiało naszej sytuacji, a nawet wręcz. Oczywiście rowka w żaden sposób nie mogliśmy znaleźć, szczególnie, że ze skrzyżowania namierzyliśmy się na jego koniec zamiast ciut dalej, tak żeby się z nim nie rozminąć. I co? I oczywiście, że rozminęliśmy się. Na metry dosłownie. Wiadomo, że w końcu wyczesaliśmy ten nieszczęsny rowek, ale chwilę nam zeszło. Potem poszliśmy wzdłuż rowu do drogi i  tuż przed wyjściem na asfalt Tomek rzucił hasłem, że jego zdaniem wzięliśmy stowarzysza i on to by wrócił sprawdzić. Oooo nie, na to to ja się nie zgodziłam. Myślami to ja już byłam na drugiej stronie mapy i nigdzie nie planowałam wracać.

PK 11

Dwunastka była ciut podchwytliwa, bo granica kultur zaznaczona na mapie przez czterdzieści lat od czasu aktualności mapy nieco się zmieniła, ale tomek był czujny i nie dal się nabrać. Ja bym się nabrała. 
Punkt trzynasty leżał za wsią Kościeliska Nowe. Z wsiami zawsze jest problem jeśli trzeba je przecinać w poprzek, bo na ogół gospodarstwa przylegają do siebie i nie ma się jak przedrzeć. Mimo wszystko postanowiliśmy zaryzykować i nie obchodzić naokoło, tylko iść na wprost. Mieliśmy szczęście, że wieś okazała się mała i bez ciągłej zabudowy. Do trzynastki potarliśmy więc bezproblemowo.
Czternastka od razu wzbudziła mój niepokój, bo musieliśmy się wstrzelić w koniec jednej z kilkunastu polnych dróg, a nijak nie szło się do nich rozsądnie namierzyć. No nie było od czego. Dodatkowo na biało-czarnej mapie nie dawało się zidentyfikować obiektu, na którym miał być lampion - ot, jakieś takie czarne kółeczko, ciut większe od pobliskich. W rzeczywistości okazało się ono bajorkiem, które oczywiście przeszliśmy w pewnej odległości i musieliśmy wracać, kiedy już udało nam się zlokalizować na mapie.
Na punkcie szesnastym miało być ognisko, więc praktycznie myślałam już tylko o tym, a tymczasem znowu pojawiły się trudności. Piętnastka miała być na granicy kultur, tylko nijak tej granicy nie udawało nam się wypatrzyć. Zresztą granice kultur z lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku na ogół są obecnie dość rozmyte, czasem powycinane - słowem - nie ma się co mapą sugerować. Błąkaliśmy się więc po lesie, efektu z tego nie było żadnego i już nawet sugerowałam, żeby najpierw pójść na ognisko, a potem się z niego namierzyć, ale Tomek zignorował ten pomysł. Wreszcie po tygodniu tego łażenia w te i wewte zauważyłam, że raz są świerki, a raz ich nie ma. A skoro raz są, a raz ich nie ma.... Podsunęłam ten pomysł Tomkowi i to był strzał w dziesiątkę. Ja wymyśliłam czego szukać, on to znalazł i wreszcie mogliśmy pójść na upragnione ognisko.

W poszukiwaniu kulturalnych granic.
 
Na ognisku najpierw podbiliśmy punkt, żeby nie zapomnieć, potem zatrzymaliśmy czas oddając mapy i kartę startową organizatorom, i wreszcie nażarliśmy się kiełbasy z ogniska, którą później odbijało mi się aż do mety. Ale przynajmniej miało czym. Nie bardzo było na czym posiedzieć, a stanie nie dawało ulgi zmęczonym nogom, więc na ognisku nie zabawiliśmy długo. Przed nami było jeszcze siedem punktów, a ja już marzyłam o powrocie do domu.
 
Oddajemy mapy żeby zatrzymać czas. Żeby w życiu tak się dało...

Kiełbasiane obżarstwo.
 
Siedemnastka to kolejny punkt na strzyżaku, ale łatwy do znalezienia, podobnie dwa kolejne już na zwykłej mapie. Dwudziestka na ostatnim już owadzie w sumie też nie była trudna, ale gdybym nie interweniowała, to Tomek wbiłby stowarzysza, bo przy liczeniu odległości machnął się o jakieś sto metrów. Ja na szczęście z nudów liczyłam parokroki i oprotestowałam. Z dwudziestki można było albo pójść na północ do drogi, albo wrócić po śladach do przecinki (drogi?) na południu. Wybraliśmy tę drugą opcję, z tym, że drogi jakoś znaleźć nie mogliśmy. Wyszło trochę głupio, bo po raz kolejny ruszyliśmy w stronę PK 20, tyle, że teraz podnóżem wydmy. Szliśmy, szliśmy i szliśmy, ja już miałam dość, aż w końcu doszliśmy do drogi. Niestety - nasza droga krzyżowała się z inną, a wszystko to odbywało się pod powiększonym odwłokiem strzyżaka, który zasłaniał całą sytuację. Oczywiście, że skręciliśmy w tę niewłaściwą odnogę i oczywiście nie zauważyliśmy tego. Obie drogi zasadniczo prowadziły na wschód, tyle że nasza miała dodatkowo odchyłkę na południe. Niby zauważyliśmy ten fakt, ale jak człowiek chce, to wszystko sobie zracjonalizuje. Minęliśmy przepust i kawałek za nim powinno być skrzyżowanie od którego planowaliśmy się namierzyć. Pewnie by było, gdybyśmy my byli na właściwej drodze. Ruszyliśmy dalej, bo może to nie ten przepust... Za kolejnym przepustem zamiast skrzyżowania znaleźliśmy koniec lasu. Ooooo, to nas trochę zaskoczyło. Nie pozostało nic innego jak po pierwsze zawrócić, po drugie odnaleźć się na mapie. Na szczęście okazało się, że nie byliśmy jakoś dramatycznie daleko od punktu, tylko zamiast na północ od niego, jak planowaliśmy, znajdowaliśmy się na południe.
 
Z PK 20 idziemy do PK 21
 
Ostatnie dwa punkty były już formalnością, oczywiście pod względem nawigacyjnym, bo między PK 22 a 23 rozciągał się teren z bagienną roślinnością i bardzo wąziutką ścieżynką, na mapie zaznaczoną jako przecinka. Niech będzie i przecinka.
Przed samą metą czekała nas jeszcze jedna niespodzianka - rzeczka na tyle szeroka, że ja nie dałam rady jej przeskoczyć. Tomek - owszem - hycnął, ale mój kręgosłup już raz mi dobitnie powiedział co myśli o takich skokach i wcale, ale to wcale nie chciałam przypomnienia. W końcu w akcie desperacji po prostu wlazłam w tę lodowatą wodę i przeszłam na drugi brzeg. Ostatecznie i tak już wracaliśmy do domu. Co prawda do stacji kolejowej, przy której zostawiliśmy samochód trzeba było jeszcze podejść półtora kilometra, ale to już był spacer bez presji czasu.
 
Niełatwo było dostać się na metę.
 
Cóż, nie poszło nam tak dobrze jak w poprzednich latach, ale zabawa jak zawsze była przednia. I jak zawsze doceniłam to dopiero po odespaniu, bo na trasie mój zachwyt był jakby ciut mniejszy.
To co? Do zobaczenia za rok!

środa, 24 listopada 2021

Podkurkowe rozbieganie

Następnego dnia po Hale nie zostało nic innego jak pobiegać na rozruszanie. Oczywisty wybór to Podkurkowy scorelauf czasowy. Taki "prawie rogaining" – PK o różnej wadze rozmieszczone wg prostego klucza – bardziej odległe - więcej warte. 

Start nad jeziorem Parów Karski w dobrze znanym Domku Myśliwskim. Niby miejsce dobrze znane ale… okazało się, że nie ma gdzie zaparkować – poprzedni organizatorzy zadbali o wykoszenie trawy, czy choćby uzdatnienie poboczy – tu wszystko nie dość, że zarośnięte, dodatkowo było zawalone świeżo ściętymi gałęziami. Zresztą za samym domkiem po horyzont rozpościerało się „ściernisko” po świeżo skoszonym lesie… 

Rżysko po skoszonym lesie

Na start dotarłem w miarę wcześnie i większej kolejki do startu nie było. W las ruszały niedobitki tras turystycznych, w sekretariacie widać było słodkości, obok płonęło ognisko. Tak typowa turystyczna sielanka. 

Jak na BnO mapa była „nietypowo” – z dwoma lidarami, z tego jeden do dopasowania. Ten fakt sprawiał niemałe problemy typowym biegaczom BnO, bo jak to biegać na mapie nietypowej, a najwięcej radości dostarczało tłumaczenie przez Andrzeja o co chodzi z tym dopasowaniem:


Pobrałem mapę odpipałem start i ruszyłem.

Start

Szczerze mówiąc ruszyłem trochę bezmyślnie: przez najbliższy PK 34 (chwilę go szukałem) , PK 38, PK 42 do wysoko punktowanego PK 50 – tego na pierwszym lidarze. Bezmyślnie, bo z przyzwyczajenia liczyłem wagę PK po pierwszej cyfrze, a nie umiejscowienia ich w konkretnym okręgu. PK 34 było więc nie za 3, a za 1 punkt, PK 38 za 2 punkty, PK 43 za trzy i dopiero PK 50 miał właściwą wagę. Tyle że do końca biegu nie załapałem tych prawidłowości i sugerowałem się pierwsza cyfrą numeru PK. Więc z PK 50 poleciałem na północ. Trochę czasu zeszło mi na PK 49 – szukałem go o górkę za wcześnie. Dalej okrążałem start przeciwnie do ruchu wskazówek zegara, zgodnie z regułami polując na te wartościowe PK. W tym kawałku PK 55, 48 i 53 miały wagę zgodną ze swoim numerem. Niestety, po tym zestawie poleciałem na PK 42 za 3 punkty, PK 37 w nieprzebieżnym młodniku za 2 punkty i PK 33 za jeden punkt na granicy rżyska po wyciętym lesie. Nie spojrzawszy dokładnie na mapę, tego ostatniego szukałem w złym miejscu – kolejne minuty w plecy;-( 

Zostało niewiele czasu, więc poleciałem na kolejne, wartościowe w/g moich kalkulacji punkty: PK 36 (za 2 punkty) i PK 41 (za 3 punkty). Za tym ostatnim zacząłem wracać w złym kierunku i się pogubiłem. Znów minuty w plecy;-( 

Na koniec PK na lidarze do dopasowania – tuż obok mety. W efekcie spóźnienie jednominutowe. 

Teraz gdy patrzę na mapę pobiegłbym zupełnie inaczej: nie brałbym jedynek i skupił się na piątkach, czwórkach i trójkach. Wymiarowanie na mapie pokazuje, że taki wariant przy tym samym przebiegniętym dystansie w czasie godziny (ponad 7 km) dałby mi uzysk 60 punktów, a nie 50 jakie uzyskałem. Ot mądry człowiek po szkodzie;-) 

Tak było

A tak mogło być...

 

Po biegu od razu zabrałem się do domu – nie czekałem na konsumpcję jubileuszowego tortu – szkoda byłoby jeść takie działo sztuki:-)

Nie szkoda jeść coś takiego?

środa, 10 listopada 2021

Duża Jesienna Hała

Kiedy jakiś czas temu oświadczyłam Tomkowi, że dojrzałam do udziału w Hale, to zdecydowanie miałam na myśli Małą Hałę. Ponieważ jednak dla Tomka Mała Hała to jest nic, więc drogą kompromisu (cha, cha, cha) zapisaliśmy się na dużą. Uznałam, że przecież i tak przejdę tylko i wyłącznie tyle, ile dam radę i ani kroku więcej, więc szkoda czasu na spieranie się - duża czy mała. Po pewnym czasie, kiedy byliśmy już zapisani i opłaceni, zdałam sobie sprawę z pewnej niedogodności - na Hale nie będzie noclegu, odprawa ma być o 7.30, dojazd zajmie ze dwie godziny i jak nic trzeba będzie wstać o czwartej rano! Czwarta rano! Ja mogę nie dojeść, nie dopić, ale bez snu nie funkcjonuję. Ale nic to - dam radę przejść dziesięć kroków, to tyle przejdę, może kilometr, a może się rozkręcę i z pięć przelecę - tak sobie rozmyślałam. W piątek położyłam się spać jakoś przed dziewiątą wieczór i nawet w miarę szybko zasnęłam, resztę dospałam w samochodzie i rano nawet nie było tak tragicznie.
W bazie zastaliśmy liczne grono uczestników, mimo konkurencyjnego Nocnego Marka, który miał startować wieczorem. Z niecierpliwością czekaliśmy na odprawę i rozdanie map, żeby zobaczyć co nas czeka, dopasować tradycyjne na Hale lidary i zaplanować trasę.

 Mam! Mam mapy!
 
Na okoliczność licznej reprezentacji Stowarzyszy postanowiliśmy pójść całą bandą, bardziej rekreacyjnie niż wyczynowo, co bardzo mi odpowiadało. Jeszcze tylko trzeba było ustalić jak idziemy. Moja propozycja była tak minimalistyczna, że nie miałam odwagi nawet jej przedstawić, ot, takie małe kółeczko dookoła bazy. Propozycje reszty grupy były przerażająco rozległe, ale wyszłam z założenia, że najwyżej na jakimś etapie odmówię współpracy i już. Mieliśmy pójść prawą stroną mapy na południe do rzeki Jabłonicy i w zależności od czasu i sił albo iść jeszcze bardziej na południe, albo zacząć wracać. Udawałam, że zupełnie spoko, bo co będę marudzić już na starcie.
Chyba większość uczestników wybrała ten sam kierunek wariantu co i my, bo przy PK 4P, który braliśmy jako pierwszy, do perforatora ustawiła się kolejka.

Nie wszyscy zmieścili się w kadrze.

Po 4P mieliśmy wycinek lidarowy z pięcioma punktami, w sumie za 20 punktów przeliczeniowych, więc wartościowy. Na lidarach to ja się znam jak świnia na gwiazdach i rzadko udaje mi się coś z tej szarzyzny wydedukować, ale mądrze potakiwałam, starałam się iść na czele pochodu i ogólnie robić wrażenie bardzo zaangażowanej. W sumie to nawet nie było takie trudne wziąwszy pod uwagę, że poza Barbarą i Tomkiem reszta grupy była podobnie jak ja zorientowana gdzie, po co i dlaczego w taki sposób idziemy. Pewnie czułam się tylko na tych fragmentach, gdzie można było iść na azymut. Tych akurat było mało, bo ciągle coś trzeba było obchodzić.
Przy 6G po raz pierwszy na trasie mieliśmy do czynienia z charakterystycznymi dla tego regionu rudnymi dołami czyli wyrobiskami górniczymi, które wyglądają jak spore kopce, każdy z dziurą w środku. I właśnie przy takiej dziurze wisiał lampion, a nad nim znowu tłoczył się tłum, bo nasz wariant przejścia najwyraźniej cieszył się dużą popularnością. 
2G wisiał sobie w ogromnej i głębokiej dziurze i nawet nie próbowałam złazić do niej, tylko posłałam tam moją kartę startową za pomocą Ani, która wykonała efektowny zjazd na dno, zakończony gwałtownym lądowaniem.

Ciężko było o sensowny wariant przejścia między punktami.

Następne skupisko punktów znów było lidarowe, ale przynajmniej można było do niego dojść przecinkami i wiadomo było gdzie iść. O ile do tej pory uważnie śledziłam gdzie jesteśmy i starałam się zawsze umiejscawiać na mapie, to teraz powoli zaczynałam tracić czujność, bo a to batonik, a to soczek, a to coś zagadać. Tym niemniej wciąż starałam się wyglądać mądrze i nawet parę razy udało mi się pokazać na mapie miejsce naszego pobytu tym, którzy już wcześniej utracili kontakt z mapą. 
Punkt 5J wydawał mi się w ogóle nie do znalezienia, bo znowu weszliśmy w rejon rudnych dołów, ale tym razem były ich setki. I jak trafić do tego jednego, konkretnego??? Gdybym mogła sobie powiększyć mapę tak, jak teraz jej obraz na monitorze, to wiedziałabym, gdzie są ścieżki i mogłabym policzyć kierując się nimi, ale wtedy, w lesie, przy moim popsutym wzroku i braku okularów, to była totalna abstrakcja. Szłam więc za  grupą, ale wciąż z mądrą miną, żeby nie było! Między 6J a 4J to już zupełnie się pogubiłam, choć akurat to był łatwy fragment, ale jakoś zajęłam się bardziej swoimi myślami niż śledzeniem trasy. Na szczęście Basia z Tomkiem doprowadzili nas gdzie trzeba. 
Po drodze po raz pierwszy i nieostatni spotkaliśmy Olafa z Miśkiem, którzy nadchodzili z naprzeciwka i każde kolejne spotkanie (a było ich kilka) wyglądało tak samo. Nawet za którymś razem padło podejrzenie, że może jesteśmy na dwóch różnych rajdach, bo w końcu z jakiegoś powodu chodzimy w przeciwfazie.

Kolejny wycinek lidarowy.

 Po 4J mieliśmy długi przelot idealnie prostą drogą, potem kawałek w lewo i namierzanie się na początek cieku pośrodku niczego. Tym "niczym" okazały się wysokie trawy i różnorodne chaszcze. Znaleźliśmy jakiś niby rowek, ale po pierwsze biegł w niedokładnie słusznym kierunku, a po drugie nie było na nim lampionu. Rozpierzchliśmy się po okolicy czesząc mniej lub bardziej logicznie, zakładając, że sześć osób ma spore szanse coś w końcu wypatrzyć. Szczęście uśmiechnęło się do Barbary, która w krzakach  zauważyła bijący czerwienią w oczy perforator. Jak to dobrze, że tym razem Adam nie powiesił kredek - w życiu byśmy tego punktu nie znaleźli, szczególnie, że wcale nie stał na żadnym cieku, ani nawet rowku. Przynajmniej ja nic takiego tam nie zaobserwowałam.
Z 2C poszliśmy na 4C, gdzie mieliśmy znaleźć głaz narzutowy. Jak uczy doświadczenie pojęcie "głaz" jest bardzo pojemne i może oznaczać zarówno kamol większy od człowieka, jak i małą popierdółkę do kolan trudno zauważalną w trawach. Nasz głaz na szczęście okazał się pośrednich rozmiarów, taki w sam raz, żeby go nie przeoczyć.
 
Punkt kamienny.
 
Po dwóch punktach z normalnej mapy znowu weszliśmy na wycinek lidarowy. Tym razem musieliśmy dobrze przemyśleć kolejność zaliczania punktów, bo na koniec czekała nas przeprawa przez rzeczkę, którą mogliśmy pokonać albo mostem przy 3T, albo nie wiadomo jak, ale za to gdziekolwiek. Mi najbardziej podobał się wariant 3T, 5T, 6T i na koniec 7T, a potem to się zobaczy, bo tak w głębi serca miałam nadzieję na jakieś spektakularne przedzieranie się przez wodę po pas, jakieś dramatyczne chwile, no - sami wiecie. Most? Cóż - most jest dla cieniasów. O dziwo, grupa przyjęła wariant bez marudzenia i ruszyliśmy w stronę wąwozopodobnej dziury z 3T. Kawałek dalej, kiedy już ruszyliśmy na kolejny punkt, w środku lasu drogę zagrodził nam mur. Od razu przypomniały mi się Nocne Manewry, gdzie na wygodnej, prostej, szerokiej przecince marsz zakończyło nam ogrodzenie, które można było obejść albo w prawo, albo w lewo i nie wiadomo, z której strony jest krócej. Tutaj na szczęście widać było koniec budowli, więc wariant obejścia był prosty.
5T znowu było w rudnym dole i nawet nie próbowałam połapać się, do którego mamy iść, bo liczenie tych kopczyków to masakara.
Z 5T ruszyliśmy w stronę cywilizacji, czyli wsi Górka. Z tą cywilizacja to zawsze jest taki problem, że między lasem, a drogą stoi rząd zabudowań, ogrodzony tak, że mysz się nie prześlizgnie, a co dopiero grupa sześcioosobowa. Tylko czekaliśmy kiedy z któregoś domu wyskoczy gospodarz z widłami, ale poza ujadającym psem nikt się nami nie zainteresował. Zwiedziliśmy kilka podwórek zanim udało nam się sforsować ogrodzenie metodą rozdrutowania zadrutowanej bramki.  Całe szczęście, że trafiliśmy na taką, bo przełażenie górą chyba już jest poza zasięgiem moich możliwości fizycznych:-) We wsi, na asfalcie znowu spotkaliśmy Olafa z Miśkiem w przeciwfazie, a potem dotarliśmy na skraj wielkiej dziury z PK 6T.
 
Koledzy tradycyjnie w przeciwnym kierunku.
 
7T stał na końcu nasypu i kiedy już się do niego zbliżyliśmy, grupa poszła nasypem, a Tomek prosto na rozlewisko, w największe krzaczory. Z automatu poszłam za nim, bo może podświadomie brakowało mi chociaż namiastki atrakcji, jakich zawsze dostarczał mi swoimi wariantami przejścia. Grupą chodziliśmy do bólu przewidywalnie i logicznie. Po podbiciu punktu zeszliśmy obejrzeć rzeczkę i sprawdzić możliwości dostania się na drugi brzeg. Rzeczka nie była nachalnie duża, ale zbyt szeroka żeby przeskoczyć. Można było pójść trochę w prawo, trochę w lewo i poszukać węższego miejsca, ale zanim podjęliśmy decyzję, Tomek wlazł w wodę i najzwyczajniej przeszedł na drugą stronę. Z entuzjazmem podążyłam za nim ciągnąc ze sobą grubą gałąź, którą Bartek wcisnął mi w ręce, żeby robiła za mostek. Boszszsz - mostku mu się zachciało! Oczywiście, że nie udało się zbudować żadnej przeprawy i wszyscy przeszli w bród, z czego większość nawet chwaląc sobie tę miłą ochłodę umęczonych już nóg.  Listopadowe kąpiele wcale nie są takie złe, szczególnie, że pogodę mieliśmy wyśmienitą, słonko świeciło, a od szybkiego marszu byliśmy dobrze rozgrzani. 

Budujemy mosty dla pana starosty...
 
Wzdłuż rzeki, nie przejmując się już pomniejszymi mokradłami po drodze, dotarliśmy do leśnego bajorka z punktem 8E, naszą najcenniejszą zdobyczą, bo do żadnej dziewiątki nie dotarliśmy. Zresztą nawet nie było takiego planu.
Skoro byliśmy już po południowej stronie rzeki, postanowiliśmy wziąć 6E, chociaż kusiło nas też 4E i 3E. Stwierdziliśmy jednak, że lepiej nie ryzykować, bo połowa czasu minęła i trzeba było zacząć kierować się w stronę bazy, a nie oddalać się od niej. 6E okazał się najbardziej krwawym punktem, bo broniły go przed nami krzaki, jeżyny, dzikie róże, tarniny i wszystko co jest kolczaste. 
Po 6E czekał nas kilkukilometrowy przebieg asfaltem i wykorzystaliśmy to do podkręcenia tempa. Na szczęście było w dół i po płaskim.
5B to kolejna rudna góra, podobnie 3B. Za to między tymi punktami natrafiliśmy na punkt żywieniowy. Szkoda tylko, że nie dla nas, a dla zwierzątek:-( Ale jakie tam były rarytasy! Arbuz, winogrona, papryka, marchewka, rzodkiew, kukurydza.... Nie wiem jakim cudem powstrzymałam się od zeżarcia przynajmniej arbuza.

Niezła wyżerka, tylko ta ambona w pobliżu... (Fot. Basia)

W drodze na 3A duch w narodzie podupadł. Najpierw wypatrzyliśmy na mapie, że w sumie do punktu prowadzi prosta przecinka, ale nasze samozadowolenie zburzyła Basia twierdząc, że nie przecinka, tylko rów, który przecinaliśmy już wcześniej między 5B a 3B. Stwierdziła i ruszyła przodem. W żaden sposób nie potrafiliśmy przyswoić tej rewelacji, ale posłusznie ruszyliśmy za nią. Im bardziej zwiększał się odstęp między nami a przewodniczką i podążającym za nią Tomkiem, tym bardziej umierała w nas wiara w słuszność poruszania się wzdłuż rowu. Kiedy już byliśmy na skraju buntu okazało się, że jednak Barbara ma rację, bo najpierw słupek skrzyżowania przecinek potwierdził miejsce naszego pobytu, a kawałek dalej zobaczyliśmy lampion.
Punkt 2A był chyba najłatwiejszy - kapliczka myśliwska w Bryzgowie, przy samej drodze.
 
No, kapliczka. Po prostu.
 
Po 4A pożegnaliśmy Anię i Zuzę, które uznały, że wyrobiły już dzienną normę chodzenia, za to mają zaległości w shoppingu i postanowiły udać się na zakupy do Przysuchy. Złożyliśmy więc zamówienia, pomachaliśmy im i poszliśmy dalej.
3P to kolejny początek (a może koniec? nigdy nie wiem) cieku i znowu to, co znaleźliśmy po chwili poszukiwań, nie spełniło jakoś specjalnie naszych oczekiwań. A przynajmniej moich, bo kawałek dalej znalazłam znacznie większy rowek.
Przy 5P znowu zaczęliśmy spotykać innych uczestników Hały, co świadczyło, że jesteśmy coraz bliżej bazy i każdy powoli wraca. Punkt stał przy opuszczonych budynkach produkcyjnych czy czymś takim, tuż przy stawie, czy raczej basenie przeciwpożarowym, a dookoła rozciągał się łan wysokich, malowniczych traw.
Został nam ostatni wycinek lidarowy, a potem w zależności od czasu chcieliśmy jeszcze coś zgarnąć z głównej mapy. 6W wisiało nad wieeelką dziurą, na dnie której płynął sobie strumyk. Po drugiej stronie strumyka, tylko kilkaset metrów dalej, na górze skarpy stał 3W, a jeszcze dalej 4W. Oznaczało to, że najpierw musimy zejść na dno zagłębienia, potem sforsować strumyk (co to dla nas) i ponownie wdrapać się na górę.  Przy 5W natrafiliśmy na dwa stowarzysze z Małej Hały, ale wiedzieliśmy, że jak przy lampionie nie ma perforatora, tylko dynda kredka, to nie należy tykać, tylko obejść z daleka:-)
Po zaliczeniu ostatniego lidara skalkulowaliśmy, że damy radę zebrać jeszcze 4H i 5H. Bardzo kusiło nas 8A, ale niestety było zbyt ryzykowne. Moglibyśmy nie zmieścić się w limicie czasowym.
4H - nad rzeczką, opodal krzaczka.... - trochę przedzierania się, trochę moczenia nóg, bo nie warto było już dbać o suche, skoro meta blisko.
Przy 5H kłębiło się już kilka ekip, z Olafem i Miśkiem na czele. Punkt stał w dość głębokim jarze i wyłazić z niego musiałam czterokończynowo. Inne metody groziły odpadnięciem od ściany i zsunięciem się na dno. A tego bardzo, bardzo nie chciałam.
 
 
Jeszcze kawałeczek.
 
Do mety było stosunkowo blisko, a co najważniejsze poza odejściem od punktu już tylko po asfalcie, więc lajtowo. Zdążyliśmy w limicie, a nawet byliśmy parę minut przed czasem. W bazie czekała pyszna grochówka, no i przede wszystkim wreszcie można było usiąść, bo nogi już mi zaczynały wchodzić w głąb człowieka.
Z czasem baza zaczęła pustoszeć, ale my postanowiliśmy zostać do ogłoszenia wyników, bo wykalkulowaliśmy, że Przemek powinien zająć miejsce na podium. Przemek na imprezę dojechał nami i tak też miał wracać, byliśmy więc sprzężeni ze sobą.  Jako pierwsze ogłoszono wyniki kobiece i bardzo się zdziwiłam zajęciem drugiego miejsca (ex aequo z Basią i Dorotą), no bo przecież szliśmy tylko towarzysko i rozrywkowo, a nie wyczynowo. A kobitek tym razem kilka było. Pierwsza była Gosia z teamu Wydry i wreszcie miałam okazję na własne oczy zobaczyć bohaterkę moich ulubionych filmików. Tak trzymaj Gosia! Przemek też zajął drugie miejsce, ale u panów rywalizacja była na poważnie, więc wcale nie są to miejsca równoważne - żeby sobie nikt tak nie myślał. Szkoda tylko, że dyplomów nie dawali, bo jak tu teraz znajomych przekonać o swoim geniuszu? :-)
 
Wygrałyśmy Gminny Festiwal Piosenki Dziecięcej:-)


A tak wygląda nasz ślad na mapie:


piątek, 5 listopada 2021

Zorientowałam się jak MISTRZ

Już się wydawało, że zawsze będziemy biegać w tych samych miejscach w Warszawie i okolicach, a tymczasem UKS OSiR Góra Kalwaria przygotował nam niespodziankę i zaprosił w swoje okolice. Wzięli i zorganizowali otwarte zawody w BnO "Orientuj się jak MISTRZ". Nooo, tam to nas jeszcze nie było. A jak nie było, to oczywiście musieliśmy pojechać.
Tomkowi skądś wzięło się, że do góry Kalwarii jedzie się jakieś pół godziny, a już na pewno poniżej godziny. Efekt był taki, że w minucie startowe Tomka wciąż byliśmy w trasie i zaczynaliśmy się obawiać, czy zdążymy na moją, dziesięć minut później. Ledwo zatrzymaliśmy auto na parkingu, a Tomek wystrzelił z niego jak z procy i pognał na start. Ja ogarnęłam się na spokojnie i też ruszyłam wypatrując wstążeczek, które miały doprowadzić do celu. Zgubiłam się tuż za ogrodzeniem stadionu, ale widok innych zawodników naprowadził mnie na trop. Nie miałam pojęcia jak daleko jest do startu, bo jakoś tej informacji organizatorzy nie uznali za ważną i nie zamieścili w komunikacie technicznym. Na wszelki wypadek biegłam, bo lepiej być za wcześnie, niż za późno. Najpierw trafiłam na metę. Stanęłam i dziwiłam się, dlaczego nie ma obsługi startu i co jest grane i dopiero po chwili zauważyłam stojak z napisem "meta". Dopytałam kręcących się wkoło osób, którędy na Grunwald (znaczy się na start) i pognałam, bo już naprawdę zrobiło się późno. Wieść gminna głosi, że przy wyjściu z bazy wisiała kartka z informacją, że na start jest kilometr. Ja nie zauważyłam. Do boksu startowego wpadłam niemal w ostatniej chwili, a Tomek wciąż czekał aż go wepchną gdzieś w wolną minutę.
Teren zupełnie nieznany, więc miałam lekkie obawy biorąc mapę do ręki. Odruchowo od razu ruszyłam na azymut, ale jak zaczęłam omijać co bardziej grząskie piachy, to do punktu dotarłam sporym zakolem. Chyba lepiej by było pobiec wzdłuż wału przy strzelnicy. Ale grunt, że trafiłam. 
Kawałek za jedynką spotkałam Krysię, która stwierdziła, że nie może znaleźć dwójki. Zazwyczaj w takich sytuacjach też zaczynam czesać teren, ale tym razem postanowiłam twardo iść za głosem kompasu i podzieliwszy się informacją, co mówi mój kompas, pognałam dalej. Dopiero po dłuższej chwili dotarło do mnie, że przecież dwójki Krysia szukała dużo za wcześnie. Nie zajarzyłam od razu tego. Mój kompas na szczęście doprowadził mnie do celu bezproblemowo.
Do trójki pobiegłam niemal dokładnie po kresce, podobnie do czwórki. Za to do piątki wybrałam już wariant drogowy. Pod koniec trochę przekombinowałam, bo za późno skojarzyłam, że skoro punkt stoi na skraju ciemnozielonego, to lepiej obejść, niż się bezsensownie przedzierać przez gestwinę.  Dużo nie nadrobiłam, ale nie lubię mało logicznych przebiegów. Szóstka była tuż obok, a siódemko hen, hen daleko. Ale przynajmniej prawie całą odległość można było przebiec drogami. Nie omieszkałam skorzystać. 
Kolejne punkty już zdecydowanie azymutowe. Troszkę się bałam, czy nie pogubię się w nagłym pofałdowaniu terenu pełnym górek, obniżeń, rowków i kopczyków, ale poszło bezproblemowo. I tak aż do samej mety. Normalnie ani raz się nie zgubiłam!!! W zupełnie obcym terenie. Skoro nawigacja szła mi tak dobrze, to oczywiście kondycja, a w zasadzie jej brak, musiała wszystko zepsuć. Część trasy dosłownie przeczłapałam, bo wyjątkowo źle mi się tego dnia biegało.  Byłam pewna, że będę gdzieś w ogonie wyników, a tymczasem miła niespodzianka - jedenaste miejsce na ponad trzydzieści osób na mojej trasie. Całkiem satysfakcjonujący mnie wynik. W nagrodę, już po powrocie Tomka, obżarliśmy się ciastem serwowanym w bufecie i jakież to było pyszne ciasto. Mogłabym codziennie jeździć tam na zawody.
 
Zobaczcie jakie wielkie kawały!

A tak wyglądała mapa: