wtorek, 29 września 2015

Akcja: START i mini-meta

Zacznę od podziękowań dla niezawodnych Stowarzyszy, którzy już pół godziny przed otwarciem sekretariatu czekali przed szkołą z chęcią pomocy i dzięki którym szybko i sprawnie rozwiesiliśmy banery, rozstawili stoliki, zorganizowali zaplecze i mogliśmy zacząć przyjmować uczestników, którzy już przytupywali nogami i tęsknie zerkali w stronę lasu.
Od razu zostałam rzucona na głęboką wodę, czyli do sekretariatu, czyli do ogarnięcia stu pięćdziesięciu osób, które natychmiast chciały dostać karty startowe, a najlepiej od razu i mapy, zapłacić, a może jeszcze kupić książeczkę, bo gdzieś trzeba wkleić naklejkę, chciały się dowiedzieć co, gdzie, kiedy i dlaczego, musiałam odnotować datę urodzenia dzieci, bo prezenty od burmistrza dla najmłodszych, odnotować kto należy do PTTKu,  kto się zgłosił po terminie, kto chce na szkolenie i tysiąc pięćset innych rzeczy, na które T. kazał mi zwrócić uwagę. Niby miałam to wszystko spisane na ściągawce, ale przecież nie miałam czasu nawet do niej spojrzeć. W efekcie kasę za imprezę wymieszałam z kasą za książeczki, zagubiłam torbę pakietów startowych i niektórym osobom mogłam wydać tylko batonik, zapomniałam poinformować Leśną Babę, że jest chleb do zupy i właśnie kończymy ostatni bochenek i pewnie jeszcze coś by się znalazło, ale wolę nie szukać:-)
Ledwo ogarnęłam to zamieszanie, T. ogłosił, co miał ogłosić (tu wyszło na moje, że gwizdek jest obowiązkowym wyposażeniem organizatora) i już można było wypuszczać na trasy. T. wołał mnie żebym wypuszczała TF-y, Leśny Dziad mnie przeganiał, że on wypuszcza i żeby mu nie mieszać, więc wykorzystałam tę sprzeczność i na minutkę sobie usiadłam w spokoju. Po minucie, T. uznał, że w zasadzie to powinnam już jechać do przedszkola na metę TF-ów, bo mają krótką trasę i zaraz zaczną wracać. Faktycznie, zanim przejechałam samochodem te kilkaset metrów, trzy zespoły były już na mecie. Z kompletem punktów. Biegli czy co???? Na szczęście nasz przedszkolny współorganizator był przeszkolony na taką okoliczność i odnotował czas powrotu.
Zorganizowałam sobie w bramie przedszkola mini sekretariat, przy mini stoliczku, na mini krzesełku (jak to w przedszkolu) i wzięłam się za sprawdzanie kart. Dla jasności - pierwszy raz w życiu, nie licząc sprawdzania szkoleniowego). To, że opisy punktów były przenajdziwniejsze nawet mnie nie zdziwiło, ale rozbieżności w policzeniu 5 (słownie: pięciu) obrazków węży - już tak. Odpowiedzi były od trzech do siedmiu:-) I to nawet jeśli zespół nie miał w składzie przedszkolaków:-)
Do przedszkola oczywiście zapomniałam zabrać worków na śmieci, a tu każdy zespół wracał z reklamówką zebranych w lesie butelek i puszek. Usypaliśmy z nich wielką pryzmę przed bramą. Oczywiście musiałam to odnotować w karcie startowej, ale w zasadzie nie musiałam im dodawać minut, bo mieścili się w limicie i jeszcze mogli na piwo w międzyczasie skoczyć. To znaczy, zespoły z dziećmi to lepiej na herbatę.
Wszyscy, którzy już wrócili, pojedli, popili, wzięli udział w dodatkowych konkursach zaczęli dopytywać się o wyniki i zakończenie imprezy. Karty miałam sprawdzone, ale jeden zespół zaginął podczas działań na trasie. Zaczęliśmy organizować akcję poszukiwawczą. Co chwilę ktoś wychodził na drogę popatrzyć, czy aby nie idą, a ja wydzwaniałam do T., czy ma w zgłoszeniu numer telefonu do nich. Kiedy zaczęła się konstytuować ekipa do przejścia całej trasy, zaginieni pojawili się na horyzoncie. Okazało się, że dzieci tak przejęły się sprzątaniem lasu, że nie przepuściły żadnej butelce i puszce. Przyszli więc sporo po czasie, ale z jakimi łupami! Gdyby nie było limitu dodatkowych minut za śmieci, to chyba wygraliby całe zawody!
Wreszcie nastąpił najważniejszy moment, czyli ogłoszenie wyników i nagrody. Wygrało aż osiem zespołów, więc skromną pulę nagród trzeba było rozlosować. Co chwilę zmienialiśmy "sierotkę" losującą, bo sprawiedliwość musi być, a przecież każdy chciał być maszyną losującą, jeszcze pan M. z przedszkola rozlosował swoje nagrody za BnO i darty i ... koniec zabawy.
Koniec oczywiście dla uczestników, bo ja biegusiem w samochód i z powrotem do szkoły, gdzie czekało mnie kolejne pandemonium.

c. d. n.

poniedziałek, 28 września 2015

Zeszyt skarg i wniosków


Wisi, wisi

Co ja tam będę o rowach... Tezeci wiedzą już jak tam było, z tą drobną różnicą, że podczas wieszania lampionów siąpił deszcz. Zresztą i tak najgorsze były te ostre nasiona chwastów wbijające się wszędzie. Woda chlupocząca w butach i mokre spodnie to przy nich pikuś.
Wieczór wygnał nas z lasu, bo jakoś nie wpadłam na pomysł żeby wziąć latarkę i 1/3 lampionów "dalekiego wschodu" została na rano. Oczywiście oprócz "bliskiego wschodu" i miasta. Dobrze, że chłopaki wykończyli zachód.
T. wyruszył do lasu o szóstej rano zostawiając mi i Dziadom teren zurbanizowany. Z samochodu poszło raz, dwa. Mieszkańcy zaś wykazali się czujnością i od razu zbierali lampiony. Przynajmniej Dziadom tak się przytrafiło.
W końcu wszystko zawisło i wypakowawszy po brzegi dwa samochody ruszyliśmy do szkoły.

c. d. n.

sobota, 26 września 2015

Trzecia Niepoślipka mnie wykończy...

Miało być o tym jak T. wpuścił mnie i Leśną Babę w rowy przy wieszaniu lampionów, ale padam na dziób, a przed nami jeszcze masa roboty.
Ciąg dalszy być może nastąpi.
Kiedyś.

piątek, 25 września 2015

31. OrtInO

Na OrtInO chciało mi się jechać w takim samym stopniu jak na oswajanie smoka, ale przecież nie mogłam porzucić T. To znaczy, tak mi się wydawało z tym porzucaniem, bo zapomniałam, że przecież i tak idziemy na różne trasy.
Jak już się zorientowałam, jak udało się zaparkować, jak załatwiliśmy formalności to okazało się, że zostałam sama z trasy TU, bo wszyscy już poszli. Uzgodniłam sama ze sobą, że pójdę na kilka punktów i wystarczy. Punkt E znalazłam bez problemu, choć z duszą na ramieniu, bo ciemno, a ja sama (to znaczy z tą duszą, ale co taka dusza może w razie czego).
Na punkt C musiałam wejść jednemu z bobrów w podogonie. Mało przyjemna okolica. Weszłam kawałek, jakieś ogródki działkowe, czy coś, ciemno, żywej istoty w zasięgu wzroku i nagle z mroku istota się wyłoniła. Niestety w postaci masywnego karku z szalikiem (chyba Legii - takie zielonawe) w ręku.  No, tego już nie zdzierżyłam - dałam nogę i tylko się za mną zakurzyło. Zdecydowanie muszę popracować nad odwagą, ale z drugiej strony jako matka dzieciom nie mogę się narażać na zaduszenie szalikiem.
Postanowiłam odpuścić niegościnnego bobra, zebrać PK F i wrócić na metę. Tymczasem na F natknęłam się na A. M. i D. M.
- A gdzie zgubiłaś T.? - padło od razu pytanie.
- Na tezety poszedł - wyjaśniłam.
- Tak sama idziesz?
- Nikogo już nie było na starcie z TU :-( - załkałam żałośnie.
- Idziesz z nami - zadecydowała A., przy aprobacie D.
Wypadało nam teraz przez piłkę wejść na grzbiet kolejnego bobra. Prawdę mówiąc nie miałam pojęcia jak się sensownie do tego zabrać, bez czesania całego osiedla. Na szczęście okazało się, że A. trochę zna okolice, i po drodze pokazywała: tu roznosiła ulotki, tu chodziła na piwo, tu zna piekarnię, tu uczelnię ... Przeprowadzała nas przez tajne przejścia, o których normalny śmiertelnik nie ma pojęcia, a nam nie pozostało nic innego, jak tylko podążać za nią. Mój plan wcześniejszego powrotu na metę poszedł się bujać, bo po od pewnego momentu nie wiedziałam już gdzie jestem, skąd przyszłam i jak tam wrócić.
Na szczęście wszystko co dobre, szybko się kończy, no a InO - wiadomo - samo dobro! Jeszcze tylko wzięliśmy z sufitu azymut i z pamięci A. nazwę ulicy i mogliśmy wracać. A. i D. na widok mety puścili się biegiem, bo im się czas kończył, a ja obiecałam sobie, że ani metra nie przebiegnę i słowa dotrzymałam. W końcu - ile można?
Na mecie okazało się, że jestem dyplomowanym inokiem:

A potem czekaliśmy na T., czekaliśmy i czekali .... Organizatorzy złożyli metę i dalej czekaliśmy. Nawet telefonów nie odbierał. Wreszcie zobaczyliśmy go po drugiej stronie ulicy jak... oddala się od mety! W końcu jednak chyba mu się znudziło, bo wrócił. Ku ogólnej uldze wszystkich zgromadzonych.

środa, 23 września 2015

6 Oswój Smoka

Po DeeMPach wcale nie miałam siły na żadne oswajanie smoka, no ale jak tu zostawić taką nieoswojoną bestię w środku miasta? Trochę drzemałam w drodze na start gromadząc siły do walki, ale i tak czułam, że mogę przegrać. Na szczęście oswajaczy zjawiła się pokaźna gromada, więc była szansa, że komuś się uda.
Smok tym razem wystąpił w wersji luksusowej - wielki namiot, stolik, prezenty dla uczestników. Grunt to dobrze wybrać sponsora:-)

Fot. A.Sitko
 
Przewidziana godzina startu minęła, nie powiem - czas miło płynął w doborowym towarzystwie - ale robiło się coraz później, a na trasę nie wypuszczali. Okazało się, że A. K. dopiero niedawno poszła się wieszać i jeszcze szuka odpowiednich drzew. W końcu jednak padł sygnał do startu. 
Na początek rozpracowaliśmy owieczkę startową - lekko, łatwo i przyjemnie - akurat na miarę moich możliwości. Przy PK 12 spotkaliśmy Leśne Dziady i pewnie poszlibyśmy dalej razem, gdyby nie ciągoty T. do biegu. Dziady takich ciągot nie mają i woleli jednak trasę pokonać marszem. 
Dwudziestka i trzydziestka jedynka były wredne względem siebie - rzut beretem w prostej linii, a na tej linii nieprzekraczalne ogrodzenie. Wymyślając w duchu pomysłodawcy takiego ustawienia punktów pobiegłam z wywieszonym jęzorem za oddalającym się T. U celu kręcił się już S. O. Ponieważ T. chwilowo przeszło bieganie, połączyliśmy siły i dalej ruszyliśmy we trójkę. Miało to tę zaletę, że S. znał teren, więc z mapami można było trochę wyluzować. Wszystko było pięknie za wyjątkiem lampionów wiszących nie tam gdzie trzeba, albo nie wiszących wcale. Z sympatii dla początkującej wieszaczki nie wpisywaliśmy bepeków, tylko brali, co stało najbliżej.  W końcu każdemu może się ręka omsknąć te kilkanaście metrów.
Po rozpracowaniu kolejnej owieczki przespacerowaliśmy się po szyi smoka i w drodze do owieczki pełnej lasu oddzieliliśmy się od S. Bo ja to się boję tak przebiegać byle gdzie przez szeroką ulicę z torami, a on się  nie bał:-) W związku z moim parciem w stronę zebry, do lasku nadeszliśmy z najmniej korzystnej strony, ale i tak sobie poradziliśmy. T. znowu dostał biegowego amoku, a ja znowu co kilkadziesiąt metrów umierałam.
Trochę pobłądziliśmy wracając na metę, bo w biegu odległości jakieś inne się robią, a do tego T. zaczęło się zupełnie mieszać skąd przyszliśmy i dokąd mamy iść. Na ogół wprowadzanie elementu dezorientacji to moja rola, ale tym razem jakoś wyszło na odwrót.
Wciąż brakowało nam punktów do wymaganych czterdziestu czterech, ale mieliśmy jeszcze w zapasie jakieś przy mecie. Trzeba było tylko po nie pójść. Zdecydowanie odmówiłam współpracy i ostentacyjnie słaniając się na nogach ruszyłam w stronę mety. T. oczywiście nie odpuścił i pobiegł po nie. Zanim wrócił ja już zdążyłam zregenerować nadwątlone siły kawałem ciasta, co to nawet nie powinnam na nie patrzyć, a co dopiero jeść.
Jak mi doniesiono dzisiaj, kilku osobom udało się pokonać smoka, mamy więc spokój z bestią.

Ciemna noc w lesie i basenie.

Wyników dziennych etapów nie doczekaliśmy się, ale przynajmniej pojawiły się listy startowe nocnego. Tym razem mieliśmy jechać pierwszym autobusem i to było pocieszające. Gdzieś tam przed nami miał iść T. z T. D. , a parę osób po nas B. S. i D. W.
Zamiast mapy dostaliśmy tylko breloczek z fajnymi przypinkami. Czyżby klucze do lasu????
Bardzo wzruszyłam się na widok mojego "ulubionego" lidaru na etapie nocnym, bo to zawsze obiecuje dobrą zabawę, a już na pewno długi pobyt w lesie. Pięć jajowatych wycinków ze szczątkami treści też nie wyglądało obiecująco.  A tak poza wszystkim to boję się nocą chodzić do lasu, o!
W zasadzie w zasięgu moich możliwości były tylko punkty H i G, czyli te najbliżej mety. I mnie w zasadzie to by już satysfakcjonowało, no ale nie szłam sama i D. też miał coś do powiedzenia.
Zaczęliśmy więc od tych najłatwiejszych. Co prawda D. usiłował zaciągnąć mnie w inną część lasu, ale twardo obstawałam przy swoim. Z pomocą lupy (dwie ślepoty nad mapą) udowodniłam, że moja ścieżka jest lepsza i przynajmniej początek mieliśmy z głowy. Z braku pomysłów dalszą inicjatywę oddałam D. Pogapił się w wycinki, poprzykładał lusterko i zarządził gdzie idziemy. Niestety, nie był to jedyny słuszny kierunek i po bezowocnych poszukiwaniach wróciliśmy do punktu wyjścia. Kolejna koncepcja okazała się już słuszniejsza i wreszcie zaczęliśmy znajdować jakieś lampiony.
Założyliśmy, że idziemy drogą i bacznie rozglądamy się po okolicy. Jak wiadomo nocą rozglądanie się po ciemnym lesie jest niezwykle efektywne i na ogół widzieliśmy wielkie NIC. Mimo to D. twierdził (w odróżnieniu ode mnie), że wie gdzie jesteśmy i w zasadzie nie miałam podstaw żeby mu nie wierzyć. Mało tego, nawet udawałam, że ja też wiem. Zawzięcie patrzyłam w wycinki i robiłam mądre miny. Kiedy tylko znaleźliśmy jakiś lampion ze wszystkich sił staraliśmy się go dopasować do swoich potrzeb i tym sposobem udało nam się nazbierać masę stowarzyszy, a nawet i mylniaka. W końcu uznaliśmy, że najwyższa pora zacząć zbliżać się do mety. Oczywiście zrobiliśmy to strategicznie i zgodnie z ogólnym planem ułożenia wycinków. A przynajmniej tak się nam wydawało. Co chwilę spotykaliśmy inne ekipy,
a przynajmniej migały nam światła latarek, więc byliśmy chociaż pewni, że wciąż jesteśmy na terenie zawodów:-) Już pod koniec natknęliśmy się na T., nie wiedzieć czemu samego. Pewnie jakąś pojedynczą strategię obrali. Udało się wyszarpnąć trochę informacji i do naszych zbiorów dołożyliśmy dwa punkciki.
Na mecie D. miał już dość i wrócił do bazy najbliższym autobusem, ja zostałam czekać na T. i resztę.
Kolejny autobus miał odjechać dopiero jak wszyscy wrócą z lasu. Czas oczekiwania spędziłam na napychaniu się pieczonymi nad ogniskiem kaloriami i tym sposobem odchudzający aspekt łażenia po lesie poszedł w krzaki.
W końcu wróciliśmy do bazy. Marzyłam jedynie o położeniu się, a tu jeszcze czekało nas InO w basenie. Słyszałam o nim już tyle opowieści, że choćby na rzęsach, ale musiałam iść zobaczyć na własne oczy to dziwo. Nawet planowałam wziąć w nim udział. Na robienie wyniku się nie nastawiałam bo po pierwsze nie umiem pływać, a jedynie nie tonę od razu, tylko po chwili, po drugie nie wsadzam głowy pod wodę, bo zazwyczaj kończy się to zapaleniem ucha, po trzecie nie miałam okularów podwodnych, a maska, którą pożyczył mi D. W. usiłowała mnie udusić i musiałam natychmiast zerwać ją z głowy. Czaiłam się więc na brzegu basenu i kombinowałam jak by tu zdobyć chociaż jeden, zaliczający imprezę punkt. Wreszcie powiedziałam sobie - raz kozie śmierć! Wlazłam do wody (w płytkiej części basenu oczywiście) i trzymając się czego się dało podeszłam do lampionu zatopionego na dnie. Kod dało się przeczytać z powierzchni. Byłam uratowana! Bohatersko dotarłam do jeszcze dwóch punktów i mimo zapasu czasu podziękowałam za dalszą współpracę. Nie żeby mi się nie podobało, bo było super, ale stres był już ponad moje siły. Jeszcze chwilę posiedziałam mocząc nogi w wodzie i kibicując T., przepłynęłam kawałeczek na nielegalu (bo osoby niestartujące nie powinny przebywać w wodzie) i koniec zabawy. Wreszcie pora na sen.

Zakończenie całej imprezy miało mieć miejsce o barbarzyńskiej ósmej rano następnego dnia. Jakoś wstaliśmy, ale większość osób zgromadzonych  na sali wyglądała jak zombi.
Nasza drużyna zajęła siódme miejsce w Polsce! Tego się trzymamy i nie dodajemy, że na siedem drużyn:-) Za to nasza przedstawicielka  dostała medal w kategorii TF, więc nie można powiedzieć, że wracamy na tarczy, nieprawdaż?
Bierzemy się ostro do roboty i za rok wskakujemy na pudło! A nowosarzyńskie imprezy dopisuję sobie do obowiązkowego kalendarza, bo są super!

wtorek, 22 września 2015

DMP - międzyetapie

W tym miejscu chciałabym złożyć podziękowania specjalistom ds. żywienia na DMP:
- za bułkę z serem i wędliną (a nie drożdżówkę czy słodycze) na śródmeciu - moja wdzięczność będzie Was ścigać po okolicznych łąkach i wzgórzach do śmierci mojej lub Waszej - tego mi było trzeba po pierwszym etapie;
- za zupę pomidorową, bo lubię i za ziemniaki, bo za ryżem nie przepadam i tylko mam prośbę na przyszłość - mięso krójcie w poprzek włókien, bo łatwiej pogryźć.

No to, jak się łatwo domyślić, po powrocie do bazy był obiad. Nawet nie dali nam się umyć i przebrać, ba - nawet zdjąć brudnych butów - tylko od razu zagonili na stołówkę. Czyżby bali się, że im połowa ekip wymrze z głodu przed etapem nocnym??
Po obiedzie tylko zdążyłam zdjąć buty, wziąć do ręki ręcznik, a tu już kolejne atrakcje. A pal licho mycie! Wszyscy śmierdzą, to i ja mogę.
Okazało się, że z tym obiadem poganiali, bo stołówka potrzebna na InO Memory. Dla odróżnienia od nieInO Memory, to nie miało na obrazkach kotków, piesków, ptaszków itp., tylko fragmenty map. Nie jest to raczej gra dla sklerotyków, ale jak wszyscy, to wszyscy - babcia też! W pierwszej rundzie B. S. pozwoliła mi wygrać, w drugiej pozwolił D. W. (może myśleli, że to moja ostatnia okazja, bo z racji wieku mogę nie dożyć kolejnej edycji), a w trzeciej trafiłam na przeciwnika z konkurencyjnej drużyny i on mi już nie dał wygrać. Trudno nie miał, bo nawet nie starałam się zapamiętać obrazków, pominąwszy już fakt, że bez okularów widziałam piąte przez dziesiąte. Zresztą nie było co przeciągać zabawy, bo zbliżał się wyjazd na etap nocny, a ja jeszcze nie zdążyłam odpocząć w pozycji horyzontalnej. Poza tym czekaliśmy na wyniki etapów dziennych i trzeba było pilnować tablicy ogłoszeń. Tak pilnowaliśmy i pilnowaliśmy i ...

c. d. n.

DMP - drewniany etap

Etap drugi musiał być sponsorowany przez jakiś tartak, bo mapy dostaliśmy na bukowych klockach. Wzruszył mnie szczególnie lidar, z którym mam zasadniczo na pieńku. Pi razy drzwi ustaliliśmy gdzie będzie większość punktów, tylko szóstka i siódemka raz pasowały nam w kilka miejsc, a za chwilę nie pasowały nigdzie.
Skalę wymierzaliśmy sobie w drodze na jedynkę, a potem jeszcze ze dwa razy i za każdym razem wychodziła jakaś inna, aczkolwiek w pewnym ograniczonym zakresie. Ja to się ostatnio coś rozkalibrowałam ze swoimi dwukrokami i chyba muszę się oddać do jakiegoś laboratorium wzorcującego. Na szczęście mam takie w pracy.
W okolicach jedynki znaleźliśmy mnóstwo pipantów, a na każdym lampion. Nie mając jeszcze świadomości ich ilości, wybraliśmy jeden, co to nam się wydawało, że stoi w najwyższym miejscu. Po chwili okazało się, że może jednak ten kolejny stoi wyżej i tym sposobem zmieniliśmy jednego stowarzysza na drugiego. Ruszyliśmy szukać czwórki, bo mieliśmy co do niej pewne podejrzenia. Szliśmy grzbietem i mijali te setki lampionów. W końcu nas tknęło, że gdzieś tu może być piątka. Potwierdziła to napotkana ekipa wspinająca się na wzniesienie ze ścieżki. Coś tam więc wybraliśmy do roli piątki i poszli dalej. Nagle D. stanął jak wryty i podniósł lament, że zgubił okulary.
- Te co masz na nosie? - zainteresowałam się życzliwie. No bo w końcu jeśli miałam szukać, to musiałam wiedzieć jak wyglądają, prawda?
D. obmacał sobie twarzoczaszkę i odetchnął z ulgą.
- Te!
Uspokojeni, że nie musimy się wracać, ruszyliśmy dalej. Czwórkę zaliczyliśmy równie nieortodoksyjnie jak poprzednie punkty, czyli:
- Może być ten? Pasuje?
- Może być. Bierz go.
Dwójka miała stać na niewiadomoczym. Ponieważ i ja i D. jesteśmy ślepoty, najpierw uznaliśmy, że stoi w szczerym polu, potem wypatrzyliśmy jakieś ledwo rysujące się kółeczka, co to mogły być zarówno dołkami, jak i górkami. Napotkana lokalna ekipa pomogła nam czesać teren i w końcu znaleźliśmy jakieś dwie dziury w ziemi ozdobione lampionami. Nasi współczesacze poszli szukać ósemki, a my postanowiliśmy sprawdzić tysiąc trzysta siedemdziesiątą pierwszą koncepcję, gdzie może być umiejscowiony lidar. A żeby się zbytnio nie przemęczyć, koncepcji planowaliśmy wypatrywać z drogi, co to szła prosto jak strzała w stronę mety. Kiedy dotarliśmy do Gaj. Kozi Borek i trójki, koncepcja upadła. Zgarnąwszy trójkę postanowiliśmy wrócić do planu pierwotnego, czyli znaleźć ósemkę. Od trójki przecinką na północ, lasek, krzaki i otwarta przestrzeń ze wzniesieniem. Wizualnie pasowało. Niestety, wzgórze nie było zwieńczone lampionem:-(. Trochę poczesaliśmy, ale bez większego przekonania.
Nie ma, to trudno - idziemy dalej. Dziewięć, dziesięć i jedenaście były dość jednoznaczne.Niestety, z punktu na punkt nie prowadziły żadne ścieżki. Musiałam więc wykorzystać ugruntowaną na lampionadzie umiejętność posługiwania się kompasem. D. trochę sceptycznie patrzył na moje kombinacje z tym sprzętem, ale  jakieś lampiony znaleźliśmy w wytypowanych przeze mnie miejscach.
D. stworzył kolejną koncepcje dotyczącą lidaru.
- To musi być gdzieś tutaj - przekonywał.
Jego podejrzenia potwierdził T., który zaniepokojony naszą długą nieobecnością na mecie dopytywał telefonicznie gdzie jesteśmy.
Wróciliśmy więc po szóstkę i siódemkę i nawet jeszcze zmieściliśmy się w lekkich minutach. Z lasu wyszliśmy jako przedostatnia ekipa.


c. d. n.

poniedziałek, 21 września 2015

DMP - pierwsze rozdanie.

Noc z piątku na sobotę była ciężka. O ile rozemocjonowana do późnych godzin nocnych młodzież nie robi na mnie wrażenia, to szalejąca burza i pioruński ból głowy, które obudziły mnie tuż po zaśnięciu, już tak. Wizja etapu przy lejących się na głowę strugach deszczu i walących dookoła (oby tylko dookoła) piorunów przyprawiała mnie o gęsią skórkę. Wiedziałam też, że ból głowy potrafi wyłączyć mnie z życia często nawet na kilkanaście godzin. Łyknęłam ketonal i usiłowałam przetrwać do rana. Nie powiem żebym obudziła się rześka i wypoczęta, ale po burzy i bólu głowy nie było śladu.
Do drużyny się nie załapałam bom jeszcze cienias, mieliśmy więc pójść z D. M. jako wolni strzelcy. Organizator tak mamił wizją łatwych etapów, że daliśmy się namówić na mapę teesowską zamiast juniorską, co to bardziej jest na naszym poziomie.
Najpierw jednak odbyła się ceremonia otwarcia imprezy. Organizatorzy przemawiali, a na stołach kusiły obietnicą wystawione na widok publiczny nagrody. Nawet nie patrzyłam na nie, bo co miało by mi być żal:-)
Miałam swoje pięć minut (no dobra, pół minuty) przy ogłaszaniu zweryfikowanych odznak, a razem ze mną jeszcze T. i kolega  A. R. z Ustrzyk. Cała trójka dostała dużą srebrną. Hurrrraaa!!!!!!!
Na etapy dzienne organizatorzy wymyślili sobie wywieźć nas w najodleglejszy las, żeby nikomu nie przyszło do głowy rozmyślić się w trakcie i wrócić pieszo do bazy. Nie dość, że miałam jechać dopiero drugim kursem, to jeszcze startowaliśmy jako ostatni w kategorii TS. Czyli jeśli byśmy się totalnie zgubili, to już nie miałby kto nas pozbierać z trasy. Ładna perspektywa!
Pierwszy kurs pojechał (zabierając mi T.), a na drugi czekaliśmy i czekaliśmy. Czas naszego startu dawno minął, a my wciąż tkwiliśmy przed szkołą. I całe szczęście! Bo kiedy tak z nudów omawialiśmy kwestię jak kto zabezpiecza przed deszczem mapy i karty startowe, uświadomiłam sobie, że nie wzięłam podkładki z koszulką i kart startowych. Ładnie byśmy zaczęli!
Wreszcie jednak autobus przyjechał i dotarliśmy na miejsce startu. Czekając na swoją kolej przyglądaliśmy się reakcjom innych teesów na otrzymywane mapy. Większość siadała przy stole i wyciągała nożyczki. Nie mogliśmy być gorsi (przynajmniej na tym etapie rozgrywki), więc też wyciągnęliśmy cały osprzęt i zaczęły się wycinanki. Cięłam mapę niczym urodzona kurpianka, a D. usiłował z powstałych skrawków coś wykombinować. Kiedy już wszystko pocięłam dołączyłam do zabawy w składanie. Niby nic trudnego - ułożyć dwanaście magnesów według podanego schematu. Jedną część układaliśmy od startu, drugą od mety i liczyliśmy, że w połowie stawki się zejdą. Jakoś nie bardzo chciały. W samym środku nic do niczego nie pasowało. Dwa elementy, które nam zostały w rękach wkleiliśmy na oko pomiędzy część ze startem, a część z metą, a ostatecznie planowaliśmy je dopasować już w terenie.
Ruszyliśmy. D. jeszcze tylko zastrzegł, że on nie zamierza biegać, a ja ochoczo przytaknęłam. W końcu wybiegałam się za wszystkie czasy dzień wcześniej. Pierwszy z punktów na trasie miał być w dołku, kolejny także. Dołków było w bród, lampionów w nich także, a ponieważ obydwoje nie jesteśmy ortodoksyjni, więc braliśmy co się nam bardziej podobało nie zawracając sobie głowy, czy to właściwy punkt, czy stowarzysz. Z T. taki numer by nie przeszedł - milion razy by podchodził do każdego dołka, po godzinie wybrałby właściwy, a potem kazałby biec bo czasu mało.
Tak więc współpraca z D. układała się harmonijnie ku obopólnemu zadowoleniu (mam nadzieję, że obopólnemu).
Kolejny lampion miał wisieć przy ogrodzeniu jakiejś posesji, ale nie było dane mi go obejrzeć, bo D. jako ten dżentelmen, pognał go podbić sam, żebym nie musiała nadkładać drogi. Jak na razie szło dobrze, punkty znajdowaliśmy bezproblemowo, zdobywaliśmy okoliczne górki i dołki i tak aż do PK 15. Tutaj kończyła się pewna część składanki, a zaczynał element niepewny. Postanowiliśmy pójść tak, jak przykleiliśmy wycinek, czyli wychodziło nam, że na PK 2. Bezpośredniego przejścia nie wypatrzyliśmy, liczyliśmy że doprowadzi nas tam droga. Im dalej szliśmy, tym bardziej ukształtowanie terenu nie zgadzało się z mapą. Na mapie raczej płasko, w terenie konkretne wzniesienia. Postanowiliśmy wrócić na piętnastkę i spróbować tym razem na azymut. Azymut wywiódł nas prawie w to samo miejsce urozmaicając trasę przejścia krzakami i bagienkiem. Byliśmy w kropce. Po kolejnych dwóch próbach ruszenia z miejsca nie pozostało nam nic innego jak telefon do przyjaciela. Tym bardziej, że "przyjaciel" przysyłał alarmujące smsy z pytaniem, czy żyjemy. Okazało się, że te dwa wycinki, które nam zostały przy składaniu mapy wkleiliśmy na odwrót i zamiast na dwójkę, powinniśmy iść na dwunastkę. Nooo, to zmieniało sytuację! Usiłując wrócić na właściwy kurs wypatrzyliśmy w terenie siódemkę, stąd już było rzut beretem do jedenastki, a dwunastkę postanowiliśmy sobie odpuścić. Czas się nam zaczynał kończyć i wracanie po nią mogłoby nam raczej zaszkodzić niż pomóc.
Dalszy ciąg trasy mieliśmy złożony prawidłowo, więc zgarnianie punktów było formalnością. Na przedostatnim PK nie wytrzymałam i na hasło, że kończy się nam czas dodatkowy puściłam się biegiem. D. próbował coś tam protestować, ale ostatecznie ruszył za mną. Jeszcze podbiliśmy w biegu szóstkę i już w ciężkich minutach wpadliśmy na metę.

 
c. d. n.


niedziela, 20 września 2015

DeeMPy - Budzyń - start

A raczej falstart.
T. już od rana mnie poganiał i poganiał (nóżki mu jednak nie ucięli), w końcu udało się wszystko spakować, ruszyliśmy i po kilku minutach jazdy T. spojrzał na zegarek. Zrobił bardzo myślącą minę i zakomunikował:
- Wyjechaliśmy godzinę za wcześnie.
Na dwunastą byliśmy umówieni pod gimnazjum, skąd mięliśmy pobrać młodzież; na miejsce zbiórki mieliśmy blisko, tymczasem zegar wskazywał godzinę dziesiątą. No masz babo placek! Pojechaliśmy więc do nadleśnictwa załatwić sprawy związane z Niepoślipką i ... wróciliśmy do domu.
Wreszcie jednak prawdziwa godzina wyjazdu nadeszła. Już w drodze do szkoły dowiedzieliśmy się, że dwóch delikwentów, którzy akurat mieli jechać z nami, zapomniało wziąć śpiworów, czy karimat i wrócili do domu. Już żeby było szybciej ruszyliśmy za nimi i zgarnęli spod bloku.
Tym to sposobem wyczerpaliśmy limit nieprzewidzianych przypadków i do Nowej Sarzyny dojechaliśmy bezproblemowo. No, prawie. W zamieszaniu przy próbie poupychania dziesiątków bagaży w trzech samochodach, wszystko co mieliśmy do jedzenia pojechało oczywiście z kimś innym, a my przeszliśmy na przymusową dietę zero kalorii.
Na miejscu oprócz nas zaczynali się już pojawiać także inni uczestnicy imprezy nadciągający z całej Polski i wkrótce w bazie zrobiło się gwarno i wesoło. Ustaliliśmy, że nie opitalamy się, tylko bierzemy mapy w garści i robimy trino. Młodzież może była mniej entuzjastycznie nastawiona do tego pomysłu, ale jakoś udało się ich wypchnąć za próg. Ponieważ głód doskwierał nam coraz bardziej my z T. oraz B. S. i D. W. opracowaliśmy strategię łączącą trino z konsumpcją. Po zaliczeniu pierwszego punktu udaliśmy się do pizzerii, złożyli zamówienie i poszli robić następny kawałek trasy. Po półgodzinie wróciliśmy, zjedli i nieco ociężali ruszyli dalej.
Cztery kilometry, to niby niedużo, ale zaczęłam już marzyć o pozycji horyzontalnej. Wiedziałam jednak, że nic z tego - czekał nas jeszcze wieczorny scorelauf. Za nic nie mogłam go odpuścić, bo dawał mi brakujący punkt do srebrnej odznaki. Tak sobie z T, wymyśliliśmy, że właśnie na Budzyniu chcemy je dostać. Żeby jednak nie tracić sił przed głównymi zawodami, planowaliśmy raczej grupowy spacer niż wyścigi. Do startu ustawiliśmy się na samym końcu, całą warszawską ekipą. Pierwsza ruszyła młodzież, bezpośrednio po mnie D. W., po nim B. S., gdzieś tam zaraz miał ruszyć T.
D. pognał na pierwszy punkt i tam miał czekać na mnie i B. Po chwili ruszyłyśmy za nim. Spacerkiem. I wtedy wypowiedziałam najgłupsze zdanie sezonu:
- Jak masz ochotę, to możemy trochę pobiec.
B. ruszyła, podbiłyśmy pierwszy punkt, D. widząc, że jednak biegniemy pognał w stronę następnego, my za nim. Z punktu na punkt coraz szybciej. Na mapę zdążyłam spojrzeć tylko tuż po starcie, czekając na B. Podbijałam jak leci, nie wiedząc w ogóle gdzie jestem. Wpadłam w jakiś taki biegowy amok i z tego wszystkiego WBIEGŁAM na górkę, potem druga i następną. Fakt, wielkie to one nie były, ale ja na takich normalnie wchodząc czasami umieram. B. co jakiś czas wykrzykiwała w przestrzeń za siebie:
- Żyjesz?!
Gromko odkrzykiwałam:
- Żyję! Żyję! - ale z tym życiem to tak różnie było. W pewnym momencie jednak przestałam żyć i musiałam się zatrzymać. Wreszcie miałam okazję zajrzeć do mapy i zobaczyć gdzie jestem. Nie było dobrze - wciąż oddalaliśmy się od mety zamiast na nią wracać. Nie chcąc zostać sama w lesie (chociaż co to za sama, jak tłum ludzi kłębił się po krzakach) przyspieszyłam. B. i D. czekali kawałek dalej.
- No, skoro czekają na mnie, to nie ma co się mazgaić, tylko trzeba przyspieszyć - pomyślałam.
Sił starczyło mi na kilka kolejnych punktów i znów zaczęłam wymiękać. Gdzieś tam w tle przyuważyłam T. i nawet pomyślałam, że może lepiej przyłączyć się do niego, ale B. i D. uporczywie na mnie czekali. Sugerowałam im subtelnie (może za bardzo subtelnie) żeby pobiegli w swoim tempie, bo przecież na metę trafię. Nie zgodzili się. No to musieliśmy iść na kompromis - oni biegli wolniej niż zwykle, ja biegłam szybciej niż daję radę i tym sposobem zrobiłam chyba życiówkę biegową. Razem z nimi uplasowałam się w górnych rejonach listy wyników, ale jedyną moją w tym zasługą było przebieranie nogami i powtarzanie sobie w duchu:
- Musisz dać radę! Musisz dać radę!
Do bazy wróciłam złachana jak koń po westernie i to tyle w temacie oszczędzania sił na następny dzień.

A to nasz awers i rewers podczas biegu:-)

c. d. n.

czwartek, 17 września 2015

Szybki (?) Mózg, poobijane kolana.

UNTS-y jak zawsze postąpiły nieludzko i mimo naszych próśb dały nam wczesne minuty startowe. W związku z tym musieliśmy się urwać z zebrania w szkole córki i zdążyliśmy tylko popłacić haracze, a nic się nie dowiedzieliśmy. Ledwo zdążyliśmy na start, bo korki nieziemskie, a dodatkowo baza w jednej części Warszawy, a las z zawodami w drugiej. No, nieomal.
Start tym razem udało mi się wypatrzyć na mapie dość szybko, ale do pierwszego punktu ruszyłam ostrożnie. I oczywiście mocno naokoło. Stał na widokowym miejscu i nieco podbudował moje morale. Do dwójki pobiegłam już żywszym tempem. Też była. Za to trójka daleeeko. Jakoś udało mi się nie zgubić i przelecieć hektar lasku po właściwych ścieżkach i nawet wypatrzyłam, że punkt jest po drugiej stronie strumyka i trzeba przez mostek. Czwórka i piątka to był banał. Na szóstkę znowu poleciałam naokoło, ale wolałam przebić się do główniejszej ścieżki, niż machnąć się w liczeniu tych mniejszych. Z siódemką i ósemką jakoś sobie poradziłam, ale wolnym truchtem żeby ogarnąć te wszystkie skrzyżowania.
Jak na mój jeden niezbyt szybki mózg to patrzenie w mapę, pod nogi i w teren to jednak za dużo. Przekonałam się o tym boleśnie, kiedy usiłowałam przyspieszyć w drodze na dziewiątkę. Na wystającym korzeniu wyłożyłam się jak długa. Przez chwilę miałam wątpliwości - wstawać, czy już tak zostać, ale na widok ludzi z pieskiem, którzy ewidentnie zbliżali się ratować mój zezwłok, poderwałam się na równe nogi i pognałam dalej. Adrenalina zagłuszyła ból obitych kolan, ale chyba negatywnie wpłynęła na myślenie, bo do dziewiątki dobiegłam, sprawdziłam kod na lampionie i ... jakimś sposobem go nie podbiłam. Albo zapomniałam wsadzić palucha do dziury, albo nie dopilnowałam żeby pipnął. Oczywiście w błogiej niewiedzy o tym ruszyłam na dziesiątkę. Trzy razy się namierzałam, bo coś mi się tam w głowie po upadku poprzestawiało i nijak strony świata nie chciały się zgodzić z mapą. Do jedenastki już się jakoś ogarnęłam, a tam spotkałam T., który ruszał kilka minut po mnie. Tak mnie wzruszyło to spotkanie, że zamiast patrzyć na mapę, patrzyłam tylko w jego oddalające się plecy i ruszyłam za nimi. Bez skupiania się na mapie szybko je dogoniłam, przy okazji osiągając dobry czas. Stwierdziłam, że cztery punkty to może jakoś dam radę przebiec w tempie T. i ruszyłam za nim. Od trzynastki biegliśmy już w cywilizacji, co znacznie bardziej lubię, aczkolwiek wpadłam w trawnikową pułapkę wyprodukowaną przez jakiegoś pieska. Przed szesnastką zaczęłam słabnąć i plecy T. niebezpiecznie się oddaliły. Na szczęście tradycyjnie miał problem ze znalezieniem mety, więc dogoniłam go i finiszowaliśmy niemal razem.
Na mecie ani grama wody, a mój wysuszony organizm łkał żałośnie. Do bazy oddalonej o lata świetlne jakoś się dowlokłam, a tam na widok wydruku z wynikiem zupełnie zapomniałam o wodzie.
- No ale jak to nie podbiłam dziewiątki????? Przecież byłam przy niej!
I tyle porządnego biegu się zmarnowało:-(



środa, 16 września 2015

No, przecież nie tak miało być...

Dzień złudzeń i niespełnionych nadziei - tak można nazwać wczorajszy dzień.
Najpierw miała być nagroda za wygranie Nawigacyjnego Rajdu Rowerowego. Co prawda rower to w tym sezonie widziałam raz i w innych okolicznościach, ale skoro znalazłam się na liście zwycięzców, to po nagrodę pojechałam. Okazało się, że nagród jest dziesięć, zwycięzców osiemnaścioro, więc będzie losowanie. A skoro losowanie, no to wiadomo ... jestem bez szans. T. także się nie załapał, D. M. podzielił nasz los i tylko S. O. miał więcej szczęścia.
Trudno, może to i nawet sprawiedliwie, skoro trasę podstępnie przebyłam pieszo.
Po pięciominutowej ceremonii rozdania nagród pojechaliśmy na InO szkoleniowe dla młodzieży, co to razem jedziemy na Budzyń. Byłam pewna, że jedziemy tylko towarzysko, dogadać się w sprawie wyjazdu, ewentualnie udzielić młodzieży dobrych rad i wsparcia. Ubrałam się półcywilnie, z torebusią  pod pachą. Po chwili stałam zdziwiona w środku lasu, z mapą w garści, czołówką na głowie , którą zapobiegawczy T. wyciągnął ze swojego plecaczka niczym magik królika z kapelusza i przeświadczeniem, że coś tu jest nie tak. Nie miałam kompasu, linijki, ołówek dał mi T.
Zdrada! Normalnie zdrada! Nic mi nie powiedział, że jedziemy na pełnowymiarowe InO!
Wiem - jego ciągnie do lasu, bo to ostatnie podrygi przed cięciem nogi, no ale żeby mnie w to wciągać?!
Od razu go pokarało, bo już na pierwszym PK się zgubiliśmy, ale jak się potem okazało, nie tylko my. Znaczy się - punkt musiał być felerny. Lop-ka też była do bani, bo trzeba się było przedzierać przez krzaczory i niektórzy poszli na łatwiznę i wybrali lop-kę stowarzyszoną, bo prowadziła kulturalnie porządną, szeroką drogą. Potem było już łatwiej, zwłaszcza, że po drodze zgarnęliśmy D. M., a po chwili A. K., a wiadomo - co cztery głowy to nie mniej.
Gdzieś tam w lesie spotkaliśmy tę trenującą młodzież. Na zagubionych nie wyglądali, więc nie narzucaliśmy się z pomocą i szkoleniem. Podobno nawet wszyscy wrócili na metę.

Grzybów jeszcze nie ma (pewnie za sucho), ale za to znaleźliśmy butelkę żubrówki. Pełną. Z banderolą. Szkoda żeby się tak marnowała, to ją wzięliśmy ze sobą. A na mecie okazało się, że sami abstynenci i nie ma kto wypić. W końcu udało się wcisnąć butelczynę A. N. i teraz czekamy, na które InO przyjdzie nawalona:-)

poniedziałek, 14 września 2015

Takie tam ... trina i w ogóle...

Miało być o trinach, co to je wczoraj robiliśmy, ale mi się nie chce. No, może w skrócie.
T. przewiózł mnie cztery razy Puławską tam i z powrotem, bo punkty były po jednej i po drugiej stronie ulicy, więc systemowo - najpierw prawą, potem lewą. A potem okazało się, że drugie trino to ta sama trasa, więc apiać od nowa... Dobrze, że nie przegonił mnie tą trasą pieszo cztery razy, ale taki odważny, to on chyba nie jest.
Tradycyjnie na trasie sfrustrowały mnie obeliski, które występowały jedynie w opisie punktów, bo w naturze już nie. Na ogół zastępowały je pomniki, kamienie, tablice.
Jakby ktoś kiedyś robił trino - obelisk to takie wysokie i spiczaste. O, takie:

 
Z tej frustracji, to zrobiłam się taka głodna, że musieliśmy wstąpić na coś niezdrowego i wysoce kalorycznego, no i padło na hamburgera. Ale jakieeeego.... Był wielki, z prawdziwego mięsa, wypchany dodatkami i miał z milion kalorii.
Dlatego ponawiam apel z obeliskiem - nie mogę za często tak się żywić!


czwartek, 10 września 2015

Jeszcze o bieganiu

Czytałam trochę o tym całym bieganiu i wszędzie piszą o zalewie endorfin. Mnie na ogół to raczej krew zalewała, że jeszcze tak daleko, a tu wszystko boli, trudno złapać tchu, pot zalewa oczy, w gardle sucho i w ogóle to po cholerę wychodziłam z domu.
I wreszcie odkryłam gdzie u mnie wydziela się ta jedna (na razie) endorfina - dokładnie w bramie podwórka, w drodze powrotnej, kiedy już wiem, że za chwilę siądę wygodnie przed kompem i o bieganiu to sobie co najwyżej poczytam:-)

Ostatnia runda Pucharu Bielan.

I znowu nie wygrałam ....  Nie żebym się spodziewała, że będzie inaczej:-)
Najbardziej bałam się, że się zgubię i zupełnie zapomniałam martwić się o sam start. A było o co. Po pobraniu mapy, już w boksie, pognałam pod lampion oznaczający start spodziewając się, że trzeba będzie tam sobie pipnąć, a tu nic - od razu trzeba lecieć dalej. Rzuciłam się więc zachłannie na mapę, żeby zobaczyć w którą stronę pobiec i oczywiście utknęłam. Metę znalazłam od razu, startu za nic nie mogłam znaleźć. Miotałam się więc ocznie po mapie, w końcu znalazłam PK 5 i po liniach cofnęłam się do różowego trójkącika. Mniejszego i cieńszego to już się chyba nie dało wstawić! Wrrrr....
Z tego stresu mój żołądek ścisnął się w kulkę, zrobił woltę, po czym stwierdził, że zaraz wybuchnie. Miałam dwa wyjścia - albo pognać na full żeby zdążyć na metę przed nieszczęściem, albo kroczyć powoli, żeby nie naruszyć jego wątłej równowagi. Zaczęłam powoli, zwłaszcza, że i tak musiałam oswoić się z mapą i przypomnieć sobie co oznaczają poszczególne kolory i symbole. Już na pierwszym PK dogoniły mnie dzieci startujące po mnie. Takiej zniewagi  nie mogłam zignorować. Wyrzut adrenaliny złagodził żołądkowe groźby i pognałam przed siebie. Do dziewiątki pędziłam dorównując im kroku, a chwilami nawet wyprzedzając, ale na dziesiątkę już musiałam zwolnić. Trzynastkę przeleciałam (podobnie jak wiele osób) i musiałam wrócić, na czternastce dogonił mnie T. startujący cztery minuty po mnie, a na piętnastce wreszcie udało mi się zgubić. Rzuciłam okiem na mapę, zobaczyłam, że trzeba biec wzdłuż rowu, tylko nie zwróciłam uwagi wzdłuż którego i oczywiście poleciałam w złym kierunku. Po chwili zastanowiło mnie, że T. mnie nie wyprzedza. Wszyscy biegli gdzieś w oddali, a w moim kierunku nikt. Dokładniej obejrzałam mapę i wściekła na siebie zawróciłam. Piętnastka okazała się wyjątkowo wredna, bo było ją widać za ogrodzeniem, ale żeby się do niej dostać, trzeba było oblecieć pół osiedla dookoła. Ufff...., dałam radę. Na szesnastkę to samo pół osiedla, tylko z powrotem. Jeszcze biegłam, ale na siedemnastkę dotarłam już wolnym truchtem. Od siedemnastki trzymała mnie myśl, że do mety już blisko i tylko dzięki temu nie przeszłam do marszu. Metę usłużnie wskazał mi Młody Paproszek, chociaż i tak w sumie wszyscy biegli w jednym kierunku, więc wystarczyło się podłączyć:-)
Wynik taki niespecjalnie rewelacyjny, ale to chyba pierwszy bno, gdzie faktycznie prawie całą trasę uczciwie przebiegłam.
Może na Szybkim Mózgu za tydzień będzie lepiej.

środa, 9 września 2015

Na Budzyń!

Wybieramy się na Drużynowe Mistrzostwa Polski. My to w sumie tylko Polski, bo ani z nas drużyny zrobić, ani my mistrzowie. T. jednak kombinuje i kombinuje. Ostatnio wymyślił, że się rozdzielimy i on pójdzie z P. R., a ja z D. M. (jeśli oczywiście oni się zgodzą na taki układ). Mam w związku z tym problem:
- T. mnie już nie kocha i nie chce ze mną chodzić,
- T. tak bardzo mi ufa, że puszcza mnie z obcym facetem,
- T. wyszedł z szafy i chce iść z P., a nie z babą.

No, chyba, że jest jeszcze jakieś inne wytłumaczenie...

niedziela, 6 września 2015

Lampionada - finał

Pomału po wakacyjnej przerwie zaczynają rozkręcać się kolejne imprezy. Dzisiaj Wielki Finał Lampionady, co to miał się odbyć przed wakacjami.
Odwykłam od chodzenia po lesie do tego stopnia,, że pierwsze co zrobiłam po zejściu z drogi w las, to padłam na mordę podcięta przez jakieś jeżyny czy korzenie. Pomięłam nowiutką mapę, pogięłam podkładkę, a moja rwa kulszowa przypomniała mi o swoim istnieniu. Szczęściem w nieszczęściu było, że nie połamałam paznokci. Dla kobiety to ważne.
Tradycyjnie na Lampionadzie, bez kompasu ani rusz. Ale dzięki temu mogłam sobie przypomnieć jak to urządzenie działa i będzie jak znalazł na kolejne imprezy. T. tradycyjnie machnął ręką, że pierwszy PK gdzieś tam (tu nastąpiło wskazanie) i ruszyliśmy. Po kilku długich minutach okazało się, że w przypadku Lampionady ta metoda nie działa i trzeba się namierzyć ze startu zgodnie ze wszystkimi regułami sztuki. Pomogło.
Dzisiaj tylko jeden punkt był za rzeczką, a w promocji dostaliśmy niski stan wody i nie trzeba było ganiać na most, co zaoszczędziło nam trochę czasu i sił.
Do PK 10 szło gładko, lampiony stały na swoich miejscach, albo przynajmniej w ich pobliżu i zawsze można było je jakoś wyczesać. W spodziewanym położeniu dziesiątki natrafiliśmy tylko na B. S. i D. W., którzy podobnie jak i my twierdzili, że to musi gdzieś tu być. Z miejsca spotkania ruszyliśmy w cztery strony świata i każdy miał za zadanie przeryć przydzielony rejon i wydobyć lampion choćby spod ziemi. Niestety - pod ziemią lampionów nie było:-( Rozeszliśmy się więc szukać innych swoich PK, zostawiając dziesiątkę na potem.
Przy trzynastce T. uparł się, że punkt musi być w dołku. Zupełnie nie wiem dlaczego, bo mapa jak wół pokazywała górkę. Czyżby aż tak nie miał zaufania do autora mapy? Że niby autor górki od dołka nie odróżnia? Ja tam swoje wiedziałam, ale jako posłuszna żona wlazłam w środek wyschniętego bagna i dopiero wtedy T. zgodził się uznać dołek za górkę. Czternastka na mapie widniała jako teren mocno mokry i życie ocaliła nam tylko panująca susza. Przy czternastce skonstatowaliśmy, że czas nam się kończy, ale przecież nie mogliśmy odpuścić nieznalezionej dziesiątce. Toż to nie honor! Znowu spotkaliśmy B. i D., którzy podobnie jak my próbowali ją namierzyć. Z uwagi na czas, oni szybko dali sobie spokój, a my bez względu na czas, ale skutecznie przeszukaliśmy teren. Była!
Zostały nam jeszcze tylko dwa punkty i chyba zero czasu, więc ruszyliśmy biegiem. Codzienne treningi wreszcie się przydały. Na metę wpadliśmy w momencie, kiedy pierwsi zawodnicy odbierali medale za cały cykl imprezy. No jak myślicie, kto dostał najwięcej medali i pozajmował większość pierwszych miejsc? No kto? Oczywiście, że Paprochy! Młode Paproszęta niby takie niewinne dzieciaczki, a w rzeczywistości to stare wymiatacze! Już dawno powinni biegać w kategorii M-30 i K-30 i do tego z marszową mapą tezetowską. Wtedy może inni mieliby jakieś szanse.
No, myśmy się też załapali na pierwsze miejsce, ale to głównie dzięki recydywie. Inni po prostu nie byli na wszystkich imprezach cyklu. W nagrodę (między innymi oczywiście) dostaliśmy fascynującą lekturę o reintrodukcji kuropatwy, zająca i bażanta.


sobota, 5 września 2015

Taaaką mapę zrobiłam.....

..... że po pół godzinie jej składania poddałam się.
No, żeby własnej mapy nie złożyć, do tego znając las jak własną kieszeń, to już mistrzostwo świata!
Jutro robię wersję ułatwioną:-)
Ale spokojnie - każda mapa będzie testowana na żywych organizmach, przy czym żadne zwierzę nie ucierpi. Wersja ostateczna na pewno będzie składalna .

czwartek, 3 września 2015

Triumf ducha nad materią

InO z Niepoślipką coraz bliżej, więc i działalność mapowa coraz intensywniejsza. W tej edycji przeskoczyłam o jeden level i załapuję się na TU. W sensie - robię mapy dla TU. T. wciąż dzierży sztandarowe tezety, a TP gładko wcisnęliśmy Leśnym Dziadom. W końcu są już tak otrzaskani w InO, że najwyższa pora wziąć się za konkretną robotę, nieprawdaż?
Moje mapy na poprzednią edycję rodziły się w bólu, irytacji, przy ogromnej pomocy T., a oomapper co chwilę zaskakiwał mnie swoim działaniem (a raczej niechęcią  do współpracy).
A teraz - wymyśliłam koncepcję, wgrałam mapę, co ją T. zaktualizował, wybrałam punkty, wyrysowałam schematy poszczególnych elementów składanki i .. patrz pan! Mapa prawie gotowa!



To się nazywa triumf ducha nad materią!

No dobra, nie łudzę się, że tak od razu osiągnęłam sukces. Jak T. dostanie mapy do konsultacji, to na pewno dowiem się, że wszystko jest źle. W związku z tym chyba mu jeszcze nie pokażę, żeby dłużej cieszyć się swoim sukcesem:-)