niedziela, 27 grudnia 2015

Spalamy, spalamy!

barszcz z uszkami - 2 km biegu
pierogi z kapustą - 4km biegu
śledzik w oleju - 5 km biegu
groch z kapustą - 3,5 km biegu
kompot z suszu - 3 km biegu
piernik - 2,5 km biegu

itd...

Wychodzi mi, że muszę pobiec maraton.
I nie jestem pewna czy jeden wystarczy, bo lodówka wciąż pełna.

poniedziałek, 21 grudnia 2015

Choinkowa wyprawa w przyszłość.

Na ChoInO nieopatrznie zdeklarowałam się upiec pierniczki. Widok lawinowo przybywających zgłoszeń na imprezę wprawił mnie w lekką desperację, bo pierniczki miały też starczyć na wigilię klasową córki. Nie było rady - musiałam dopiec jeszcze jedną partię. Dekorowanie zajęło nam cały długi wieczór.
Na drugi dzień z pudłem pachnących piernikowych choinek zjawiliśmy się na starcie.
Tradycyjnie przy opłatku złożyliśmy sobie wzajemnie życzenia i jeśli się spełnią, to w przyszłym roku wszyscy będziemy zajmować pierwsze miejsca w zawodach:-)
T. przy zapisach na ChoInO znowu mnie zbałamucił i zgodziłam się iść na TZ. Jakoś nie dotarło do mnie kto robi tezetowską trasę i podeszłam do sprawy z pełnym optymizmem (czy raczej beztroską). Kiedy zobaczyłam mapę, aż mnie zatchnęło. Przed oczami miałam rysunek techniczny czegoś, czego w naturze w ogóle jeszcze nie ma. Nic nie rozumiałam z oznaczeń technicznych i nie wiedziałam co jest czym. W zasadzie w zasięgu moich możliwości były dwa PK z choinki startowej, czyli cała reszta w rękach, czy raczej mózgownicy T. Zebraliśmy najbliższy startu punkt (bynajmniej nie idąc wprost do niego, a mocno naokoło) i postanowiliśmy ruszyć do kolejnej gwiazdki, żeby na miejscu przypasować wycinek. Oczywiście nic do niczego nie pasowało. Dopiero kiedy okazało się, że niebieskie rzeki to jezdnie, a żółto-różowe wstążeczki to ścieżki rowerowe i chodniki dla pieszych, dało się coś wymyślić. Wykazałam się i zlokalizowałam PK A. T. początkowo nie chciał wierzyć, że to ten, dopiero widząc, że wszyscy go biorą, uznał moją rację. Zrobiliśmy burzę mózgów, która to burza zaprowadziła nas pod Muzeum Sportu. Kombinowaliśmy i kombinowaliśmy, w końcu postawiliśmy na G i F. Po chwili zaczęli nadciągać inni tezetowcy i to był znak, że jesteśmy na dobrym tropie. Idąc dalej za tłumem dotarliśmy do skupiska czterech lampionów, z których żaden z niczym nam się nie kojarzył jednoznacznie. Pokręciliśmy się przy nich, pomedytowali i ... poszli dalej. T. wymyślił, że "plastry miodu" na jednej z choinek to może być teren nadrzeczny. Miał rację. Za to nie miał racji przyjmując, że fragment owalu na rysunku to początek boiska sportowego. W związku z błędnym założeniem odbył długą, samotną wycieczkę nad Wisłę w poszukiwaniu PK I. Jako, że odmówiłam współpracy (buty sobie przed wyjściem wymyłam i szkoda było brudzić) snułam się po okolicy obserwując poczynania innych uczestników zabawy. Kiedy obserwacje doprowadziły mnie na PK I oraz H, usiłowałam telefonicznie odwołać T. z misji, ale gdzie tam - nie odbierał. Wrócił jak już przeczesał każdy krzaczek w okolicy. Zebraliśmy znalezione przeze mnie punkciki i zaczęliśmy myśleć - co dalej? T. wykoncypował, że pora na PK C i B, które powinny być gdzieś bardzo blisko.  W sumie wszystko było bardzo blisko, bo skala "mapy" była zadziwiająca. Ja już godziłam się na każdy lampion jaki T. chciał spisać, bo i tak nie ogarniałam.
PK M i L nie dawało się nigdzie przypasować. W końcu coś tam wzięliśmy jako L, ale bez większego przekonania. M-podobne drzewka znaleźliśmy w miejscu nieadekwatnym do współistnienia z L, ale w końcu L nie było wcale pewne.
Ja już byłam gotowa wracać, ale została nam jedna choinka i PK D, więc T. nie chciał odpuścić. K i J od pierwszego spojrzenia na mapę kojarzyły mi się  z miejscem zamieszkiwania szwagierki, ale T. miał wątpliwości. Nie wykłócałam się, bo ostatecznie on dłużej wie gdzie mieszka jego siostra. W ostatecznym rozrachunku okazało się, że lampion wisiał pod jej oknami:-) Ja już tego nie zobaczyłam, bo wcześniej odpuściłam sobie zabawę i wróciłam na metę.
Tyle razy mówiłam sobie, że nigdy więcej na TZ i co? I znowu szłam jak ten baran nie wiedząc gdzie i po co.
Po powrocie do domu T. od razu rzucił się do komputera żeby poskładać mapę i zobaczyć w końcu gdzie co było.  Myślałam, że do końca świata będzie składał, ale do północy udało mu się mniej więcej dopasować wycinki. Ja wciąż nie wiem gdzie byłam, mimo obejrzenia tej jego składanki:-) Ale czy ja muszę wszystko wiedzieć?


sobota, 19 grudnia 2015

TRInOwanie w Świdrze

Między szykowaniem śledzi a pierniczków postanowiliśmy na chwilkę wyskoczyć do Świdra na trino masowe, ot - dla relaksu. Wspólne trinowanie powoli robi się tradycją i jest znacznie bardziej atrakcyjne niż samotne.
Tradycją staje się też, że my się spóźniamy, grupa czeka, albo nie czeka, ale i tak ich doganiamy. Kiedy wysiedliśmy z auta,  w oddali zobaczyliśmy naszych, wracających z PK 3. Odpuściliśmy ten punkt i od razu poszliśmy z nimi na PK 4.

 Mapę mieliśmy taką jeszcze przedwojenną, co chwilami wprowadzało element dezorientacji. Dodatkowo każdy zajęty towarzyską konwersacją sądził, że kto inny pilnuje trasy i chwilami szliśmy po prostu przed siebie. Tym sposobem do piątki poszliśmy nieco (spore nieco) naokoło, ale ostatecznie byliśmy na spacerze. Poza tym i tak piątka była zaznaczona na mapie niezupełnie tam gdzie trzeba.
Najwięcej atrakcji dostarczyło nam przejście z PK 8 do PK 2, bo kiedy wybrana droga skończyła się na czyimś podwórku, postanowiliśmy dalej pójść lasem. Ścieżka w lesie też była uprzejma się skończyć i nastąpiło klasyczne krzalowanie.
A tak wygląda grupa zagubionych PInOków:

Ostatecznie jednak znaleźliśmy, co mieliśmy znaleźć, nasz zaległy PK 3 zrobiliśmy samochodowo i czym prędzej wróciliśmy do domu dekorować dwieście pierniczków.*
Warto przyjść jutro na ChoInO!

*Nie, dwustu jutro nie przyniosę, część jedzie do szkoły córki.

piątek, 18 grudnia 2015

UrodzInOwo.

Jak przystało na porządnego inoka, T. zaprosił gości na urodzinowy tort do ... lasu. W sumie całkiem praktycznie, bo nie trzeba było lokalu wynajmować. We środę wieczorem, po nocnych biegach w Warszawie, jeszcze preparowaliśmy lody, co to je naobiecywał w regulaminie imprezy i nie było zmiłuj, że spać się chce.W czwartek koło południa dał znać, że jedzie do lasu się powiesić i już myślałam, że po imprezie, ale przypomniałam sobie, że chodzi o lampiony, a nie o T.
Wreszcie nadeszła wyczekiwana chwila - my pod wiatą, lampiony w lesie, goście w drodze. Po krótkim oczekiwaniu zaczęli zjawiać się uczestnicy i po chwili każdy z kawałkiem tortu w ręce szedł konsumować go między drzewa - pojedynczo lub grupami, jak kto wolał.
Żeby też mieć trochę radości z imprezy, wysłałam na trasę swoją czołówkę, bo sama robiłam za skrzyżowanie sekretariatu z fotoreporterem. Pomagała mi A. N., która z powodu braku stroju wyjściowego nie planowała udzielać się terenowo. Kiedy jednak wszyscy już sobie poszli, a T. stwierdził, że nie jesteśmy mu potrzebne, postanowiłyśmy i my pójść skonsumować nasze kawałki tortu. Lekko nie było - jedna w kiecce i kozaczkach, druga bez latarki. W tej sytuacji znalezienie całych trzech lampionów, przy niewielkim tylko zabłądzeniu, uważam za sukces. I co z tego, że zajęłyśmy ostatnie miejsce? W końcu najważniejsze jest uczestnictwo!


T. tak spodobała się formuła obchodów półwiecza, że postanowił każde kolejne świętować w ten sposób. Wkrótce zapisy na UrodzInO 2065!

czwartek, 17 grudnia 2015

Gacie Nocą

Nadszedł czas inauguracji Wielkich Gaci. Wywiozłam je do Ogrodu Saskiego, bo przecież nie będę ich ciągała po byle krzakach w Pipidówce Dolnej. Muszą mieć godną oprawę. Po jednym trinie i jednym MnO na terenie Ogrodu, wydawało mi się, że znam teren dość dobrze i na pewno się nie zgubię. Czyli plan był taki - na nawigacji nie muszę się za bardzo skupiać, cała para idzie w nogi (godnie okryte) i biegnę po wygraną.
Ledwo wybiegłam ze startu, a już oślepił mnie błysk flesza. Zignorowałam i pobiegłam dalej. Za zakrętem, z krzaków wypadli kolejni paparazii*. Najwyraźniej fama o gaciach już się rozeszła.
- Wystaw prawą nogę!
- Teraz lewą!
- Z przodu!
- Z tyłu!
- Podnieś nogę!
- Wypnij się!
No ludzie! Co kawałek jakaś improwizowana sesja fotograficzna, a ja przecież mam wygrać! Nie dość, że straciłam całą masę czasu, to jeszcze zupełnie się zdekoncentrowałam. W efekcie przy czwórce zamiast biec według mapy, pobiegłam tam gdzie wszyscy i razem z dzikim tłumem bezskutecznie szukałam tego, czego nie zgubiłam. Jednym słowem kłębiliśmy się w krzakach  kilkanaście metrów od punktu. Ot, psychologia tłumu.
Tak się wściekłam na tę swoją głupotę, że do piątki poleciałam w przeciwnym kierunku i zatrzymał mnie dopiero widok ulicy, której nie powinno być w tym miejscu. Potem jeszcze z jedenastki na dwunastkę zachciało mi się biec na skróty zamiast alejkami, w efekcie czego mało nie połamałam nóg (pięknie odzianych) i zamiast szybciej, wyszło wolniej. Na domiar złego końcówka okazała się też fatalna, bo gdzieś zgubiła mi się meta i błąkałam się po obcych ulicach w jej poszukiwaniu. Już nawet miałam dzwonić po policję, żeby mnie odprowadzili na miejsce, ale jakoś za innymi biegaczami trafiłam.
Spektakularnych sukcesów znowu nie odniosłam, ale przynajmniej co nie dobiegałam, to dowyglądałam. Teraz czekam na publikację tych wszystkich fotek w światowych mediach i mam nadzieję, że wyszłam dobrze i nie będę musiała wytaczać procesów autorom zdjęć.


*Na żadnych zawodach tylu fotografów nie robiło mi fotek, co wczoraj!

środa, 16 grudnia 2015

Jak wyrobiłam 200% normy zwiedzania.

Przewodników po Chełmnie było trzech. Podzieliliśmy się więc na trzy grupy - teoretycznie według listy, praktycznie według własnego widzimisię. Szłam na czele mojej grupy i spijałam słowa z ust przewodnika, bo to niby historia, a słuchać się dało bez bólu. Po pierwszej godzinie mój entuzjazm nieco osłabł. Wciąż było ciekawie, ale nogi zaczynały wchodzić mi w miejsce, gdzie plecy tracą swą szlachetną nazwę.  W końcu trzeci raz tego samego dnia oblatywałam miasto. Po drugiej godzinie zwiedzania, z czoła przesunęłam się do ogona grupy. Po trzeciej czołgałam się za oddalającą się grupą, i błagałam nielicznych przechodniów, żeby który mnie dobił.
Kiedy doszłam do kresu i planowałam położyć się gdzie stoję i zastosować bierny opór, okazało się, że właśnie doszliśmy do końca naszej wędrówki i wreszcie można będzie usiąść, zjeść, wypić. Ufff....
Nastąpiła najoficjalniejsza część zjazdu. Zarząd Główny i lokalni oficjele pod krawatem, a moja wyjściowa koszulka została w bazie, bo nie ogarnęłam. Wyglądałam jak siódme dziecko stróża, a tu trzeba było wyjść na środek po odbiór legitymacji przodownickiej. Ale ostatecznie - kto mnie tam znał? Wzięłam, co dali i chyłkiem umknęłam na swoje miejsce.  Zanim wszyscy, którzy mieli przemówić - przemówili, my spustoszyliśmy stoły z wszelakiego dobra, bo po zwiedzaniu każdy był wygłodzony. Przezornie w plecaku miałam dwie czekolady - te też zniknęły jak kamfora.
Po oficjalnej części i krótkiej przerwie, nastąpiła najciekawsza część - dyskusja o wojnie i pokoju między orientalistami i nadleśniczymi. Ponieważ o tym można w nieskończoność, a  w bazie czekała kolacja, zarządzono przeniesienie dyskusji do Grubna. Zgłosiłam się do pierwszej tury autobusowej, żeby jak najszybciej dotrzeć na miejsce. Wyszliśmy przed bramę, a tam autobusu ani śladu. Po dziesięciu minutach wciąż nic, po dwudziestu bez zmian. W końcu jednak kierowca trafił do nas i po chwili ruszyliśmy.
W bazie, po kolacji, nastąpił ciąg dalszy dyskusji, omówiono jeszcze kilka innych spraw, chwilkę się pointegrowaliśmy, ale moim głównym planem na wieczór było zaszycie się w łóżku. Poszłam jeszcze na gościnne występy do łazienki z ciepłą wodą, co to jej szczęśliwym  lokatorem był P. R. i wypożyczał na godziny i w końcu padłam. Trochę dał mi ten zlot do wiwatu.
Oczywiście koniec zlotu nie oznaczał koniec wrażeń. Na niedzielę zaplanowaliśmy te dwa trina po Toruniu, co to się nie udało ich zrobić jadąc w piątek. Ponieważ każdy wyjeżdżał z bazy o wybranej przez siebie porze (czyli kiedy komu udało się zebrać), miejsce zbiórki (tradycyjnie kawiarnię) wybrali ci, którzy pierwsi dotarli do Torunia. My oczywiście dotarliśmy ostatni, bo pół dnia zajęło nam parkowanie.
Niektórzy mieli do zrobienia dwa trina, niektórzy tylko jedno, ale ponieważ trasy  niemal się pokrywały, poszliśmy całą stowarzyszoną grupą. My mieliśmy do zrobienia dwa i już po kilku początkowych PK dokonaliśmy specjalizacji - T. pilnował jednego, ja drugiego. Jednocześnie usiłowaliśmy być w kilku miejscach równocześnie. Z różnym powodzeniem - wiadomo. Drobnym utrudnieniem był brak niektórych PK, albo może ich złe umiejscowienie na mapie. Ponieważ bardzo nie chcieliśmy przyjąć do wiadomości tego faktu, przez długie minuty krążyliśmy po okolicy zaznaczonych na mapie kółeczek, usiłując coś przypasować. Jedni z nas mieli większą cierpliwość, inni mniejszą - w efekcie nasza silna stowarzyszona grupa poszła w rozsypkę i rozproszyliśmy się po starym mieście mniejszymi oddziałami. Nasze poczynania w końcu wzbudziły zainteresowanie mieszkańców Torunia. No bo kto normalny biega rozpaczliwie z miejsca  do miejsca wpatrzony w kawałek papieru, nie zwracając uwagi na deszcz, wiatr i ogólnie ponurą aurę. Od jednej pani dowiedzieliśmy się, że trzynastego to w ogóle nie wypada robić takich rzeczy i powinniśmy się puknąć w głowę. No kto by przypuszczał, że w Toruniu trzynastego nie wolno zwiedzać?
W końcu jednak udało się zebrać wszystkie dostępne PK, nabyć pierniki w sklepiku przy muzeum, przepakować pasażera, któremu się znudziło w poprzednim samochodzie i impreza uległa samorozwiązaniu. Każdy już indywidualnie, we własnym tempie i własną trasą wracał do domu.
Szkoda, że do kolejnego zlotu trzeba czekać cały rok:-(

wtorek, 15 grudnia 2015

Spacerkiem przez historię Chełmna

W sobotę wstałam rześka i kwitnąca, że tak sobie skłamię. Kontakt z lodowatą wodą szybko jednak doprowadził mnie do przytomności.
Po śniadaniu mieliśmy wybyć na calutki dzień do Chełmna. O tym całym dniu zorientowałam się  już na miejscu, w związku z czym byłam zupełnie nieprzygotowana moralnie i technicznie. Zwłaszcza moralnie.
Zaczęliśmy od dojściówki. Co prawda liczyliśmy na jakiś leśny etap, ale organizatorzy realnie ocenili szanse uczestników po piątkowej integracji i trasa wiodła głównymi drogami, mniej głównymi i ścieżkami utwardzanymi. Intelektualnie też nie wymagała cudów, chociaż były miejsca zdradliwe, na które niektórzy dali się nabrać. Już w drodze do drugiego punktu spotkaliśmy D. M., a przy końcu LOP-ki B. Sz. i D. W. Oczywiście dalej poszliśmy już razem. Na całej dojściówce najbardziej podobały mi się wystawy sklepowe na Grudziądzkiej, ale nie dali mi pooglądać, bo na rynek i na rynek. Rynek nie zając - nie ucieknie, ale przetłumacz to takim... Oczywiście na rynku okazało się, że jesteśmy sporo przed czasem, ale zamiast wrócić do tych wystaw, poszliśmy do cukierni. Siłom i godnościom powstrzymałam się od nabycia i zjedzenia ciastka, ale kawy sobie nie żałowałam.
W końcu nadeszła właściwa pora, żeby ruszyć na "spacerek przez historię Chełmna". Takie trino w zasadzie. Poszliśmy zestawem ukonstytuowanym na dojściówce. Aura do żadnych spacerków nie zachęcała, ale byliśmy twardzi i zaliczyliśmy wszystkie punkty. Chełmno okazało się ładniejsze niż się spodziewałam i nie mówię tu tylko o wystawach sklepowych:-)


Na trasie spotykaliśmy innych inowców, którzy podejrzanie wolno przemieszczali się między punktami, wnikliwie studiowali wszystkie tablice informacyjne, naradzali się w grupach i wyglądali jakby mieli jakieś trudności z przebyciem trasy. Nam poszło raz, dwa i jako pierwsi zameldowaliśmy się na mecie. Organizatorzy od razu wykierowali nas do muzeum, gdzie oprócz zwiedzania, mogliśmy się też zagrzać po spacerze. Ja i T. weszliśmy niezwłocznie, po nas B. i D., a po chwili dołączył drugi D. z wiadomością, że źle wypełniliśmy kartę startową. No jak źle???!!! Okazało się, że oprócz zidentyfikowania zdjęć, trzeba było jeszcze dopasować daty i ten drobny szczegół jakoś umknął naszej uwadze. Na szczęście D. zdążył wyszarpnąć naszą kartę z powrotem i mogliśmy uzupełnić braki. Po szybkim zwiedzeniu muzeum zaszyliśmy się w kąciku i w ruch poszły internety, bo oczywiście nikomu się nie chciało drugi raz iść na trasę. Przy innej pogodzie - tak, ale nie na deszcz i wiatr.  Zwiedzanie muzeum wykończyło mnie intelektualnie, bo historia wiała z każdego kątka, a ja - wiadomo - uczulona na nią, toteż specjalnego wkładu nie wniosłam w uzupełnianie karty. Dogorywałam sobie cichutko na krzesełku.
Po ostatecznym oddaniu karty przeszliśmy się jeszcze dookoła rynku (pozwolili mi wejść do kilku sklepów!) i w końcu poszliśmy na obiad. Po takich przeżyciach trzeba było się wzmocnić. Decyzja: "co jemy?" była trudna, bo to osiołkowi w żłoby dano..., ostatecznie jednak każdy zasiadł nad swoim talerzem. Nie spieszyliśmy się, bo do kolejnego punktu programu mieliśmy sporo czasu, ale w końcu ile można siedzieć nad pustymi już talerzami.  Uradziliśmy, że pójdziemy na kawę. D. M.  chciał jeszcze do sklepu, więc umówiliśmy się w kawiarni.  Wybrana przez nas okazała się w całości zarezerwowana, no to poszliśmy szukać innej. Po obejściu całego Chełmna, przemarznięciu, zmoknięciu, zmęczeniu się wylądowaliśmy z powrotem na rynku, w kawiarni, którą cały czas mieliśmy pod nosem. Trzeba było się tylko zorientować:-) Na szczęście zapas czasu jeszcze się nie wyczerpał, więc mogliśmy na chwilę przysiąść. Musieliśmy się zregenerować, bo czekało nas jeszcze wiele atrakcji, aż do późnego wieczora.
Pierwszą z nich miało być zwiedzanie Chełmna z przewodnikiem.

c. d. n.

poniedziałek, 14 grudnia 2015

Zimno, mokro i do domu daleko, czyli zlot PInO.

Na nasz pierwszy Zlot Przodowników InO wybieraliśmy się dumni i bladzi. No bo wreszcie i my też możemy poprzodować. W piątek wyszłam z pracy znacząco wcześniej, bo daleka droga przed nami, a zresztą przecież i tak bym nie wysiedziała. Po drodze zgarnęliśmy B. T., co to mieszka za miedzą, a prawie się nie znaliśmy i była wreszcie okazja pogadać.  Pół drogi ciągnęliśmy go za język i teraz już znamy wszystkie kontakty, adresy, hasła do kont, imiona przodków do siódmego pokolenia wstecz włącznie. Drugie pół drogi przebiegło w sennej atmosferze, bo za oknem zrobiło się ciemno i mokro. Wstępnie to nawet planowaliśmy jakieś trino w Toruniu zaliczyć, ale aura skutecznie nas zniechęciła. W związku z tym zniechęceniem do Grubna dotarliśmy jako jedni z pierwszych i mieliśmy możliwość wybrać sobie pokoje. I jaki wybrałam? Oczywiście bez ciepłej wody! Niestety, przekonaliśmy się o tym dopiero znacznie później, kiedy pokoju nie dało się już zmienić:-(
Po rozlokowaniu się, wspólnie z D. M., który dotarł jeszcze wcześniej, robiliśmy za komitet powitalny, czyli staliśmy w pobliżu drzwi wejściowych, bo nie bardzo było jeszcze co robić. Ponieważ blisko drzwi była stołówka, wyglądało jak byśmy tam więdli z głodu i czekali na kolację i... kolację zaczęto wydawać wcześniej:-)
Po kolacji Stowarzysze stowarzyszyli się w naszym pokoju w celu integracji. Na stoliku pojawiały się coraz to nowe produkty służące integracji, a spora część z nich okazała się przechodnia, wędrująca z imprezy na imprezę. Ekonomiczni jesteśmy. W ramach integracji pochłonęliśmy milion kalorii (na łebka) w postaci stałej i płynnej, ustaliliśmy (niektórzy bardzo szczegółowo) imprezowy inowy plan uczestnictwa na przyszły rok, złożyliśmy i zszyli najnowszy numer "Tramwaju", przeczytali go z rozpędu i przegapili oficjalną część programu: "prezentacje i wymiana doświadczeń w temacie".

Tramwajarze.

Potem, żeby jednak być "w temacie" zeszliśmy do jadalni, gdzie przy śpiewach trwała integracja ogólna. Śpiewów nie mogłam przegapić! Tyle tylko, że jakoś opornie to szło i miałam wrażenie jakby gitara parzyła grajków w dłonie - tak szybko usiłowali przekazać ją dalej. Dopiero kiedy w akcie desperacji wzięłam ją do ręki żeby zagrać te trzy chwyty, co to jeszcze pamiętam, wszystko się wyjaśniło. Metalowe struny w twardej gitarze wbijały się boleśnie w palce, usiłując przeciąć skórę. Teraz to już z podziwem patrzyłam na tych, którzy mimo wszystko próbowali grać.
Kiedy poczułam się już odpowiednio zintegrowana, a nie chcąc z kolei doprowadzić do dezintegracji, zebrałam się w sobie (fizycznie i moralnie) i poszłam pod prysznic. No przecież nie w całości! Polewałam sobie tą lodowatą wodą palec wskazujący i tym palcem, sekundowymi muśnięciami usiłowałam się umyć. Powiedzmy szczerze - efekt taki sobie, ale jak by kto pytał, to mogłam z czystym (sic!) sumieniem powiedzieć, że nie poszłam spać bez mycia:-)

c. d. n.

czwartek, 10 grudnia 2015

Ócz Twych blask

"Ócz Twych blasku" w zasadzie mogliśmy już nie oglądać, bo zwycięstwo w TMWiM mieliśmy zapewnione, ale nie zaszkodzi nigdy wykazać, że zaszczytne pierwsze miejsce zajmujemy nieprzypadkowo. To znaczy T. nieprzypadkowo, ja jak najbardziej przypadkowo. Gdybym chodziła sama, to byłabym gdzieś pod koniec stawki.
Oprócz tego, że nic już nie musieliśmy, to jeszcze zawody odbywały się na znanym (nawet mi)  terenie - T. na Gocławiu pracował przez wiele lat, bywałam tam i ja. Do zespołu dokooptowaliśmy jeszcze Dara Zagubionego, żeby się bardziej nie zagubił, no i wiadomo, że co trzy głowy... Poza tym od przyszłego roku na TMWiM będę z nim chodziła, bo T. przechodzi do tezetów, więc musimy ćwiczyć współpracę.
Ruszyliśmy ostro. Ja i D. trochę liczyliśmy na to, że T. od razu  rzuci okiem na mapę i powie:
- To kółeczko tu, to tu, a to tam.
A tymczasem nie. Każdą źrenicę oka musieliśmy dopasowywać wspólnym wysiłkiem, po wejściu w zadany teren.  Szczytowym osiągnięciem T. była dezorientacja kilka metrów od budynku dawnej pracy. Mówiąc szczerze, gdyby nie ja i D. to chyba przegrałby ten etap:-) Na szczęście nasze nowe pinoctwo dodało nam skrzydeł i bezproblemowo doprowadziliśmy T. do mety, bezbłędnie zbierając wszystkie PK. Na koniec wyliczyliśmy azymut - ja całkiem na oko, D. z użyciem kątomierza, czy jakiejś tam formy linijki, T. z użyciem kalki, linijki, kątomierza, szarych komórek. Wyszło nam mniej więcej to samo, czyli całkiem do d.... Jak wszystkim zresztą.
A potem czekaliśmy do ostatniego zawodnika żeby przejąć zegar startowy i termos na UrodzInO. Czekanie w miłym towarzystwie jest oczywiście przyjemnością, więc wieczór zaliczam do udanych:-)

środa, 9 grudnia 2015

Moja droga do światowych gaci.

W Szybkim Mózgu wybiegałam sobie kupon do napierają i któregoś dnia T. zawiózł mnie do sklepu celem realizacji. W swej nieświadomości sądziłam, że ho, ho, ho co to ja sobie nakupuję. Życie okazało się brutalne i za posiadaną kwotę mogłam sobie najwyżej czapkę albo ochraniacze nabyć. Postanowiłam więc dołożyć drugie tyle i kupić dobsomki, bo wszyscy fajnie w nich wyglądają - chcę i ja. No bo przecież nie chodziło mi o te ich różne funkcje, co to od wiatru, ognia, wody i wszelkiej zarazy.
Okazało się oczywiście, że sprawa nie jest taka prosta, bo w sklepie były wyłącznie wersje męskie. Kontrolnie zaczęłam od rozmiaru S. Wbiłam się w nie na wdechu, a nogawki zwinęły się w baleroniki. Poprosiłam o rozmiar większe. W pasie wciąż cisnęło, choć mniej, a nogawki dla odmiany zaczęły się wlec za mną.  Kolejny rozmiar pewnie pozwoliłby mi swobodnie oddychać, ale wizja nogawek idących pół metra za mną zniechęciła mnie do mierzenia.
- Bo kobiety to zawsze maja gorzej! Wszyscy mówią, że mało nas biega, a w czym mamy biegać??? - zaczęłam marudzić.
Sympatyczny młody człowiek napierajowy podumał chwilę i stwierdził, że zasadniczo nie ma żadnych przeciwskazań do sprowadzenia wersji damskiej spodni. Umówiliśmy się na maila i cierpliwie czekałam. To znaczy cierpliwie całe dwa dni, potem zaczęłam się dopytywać, czy już są. Najpierw nie było, potem zapomniałam o całej akcji i dopiero w zeszłym tygodniu dowiedziałam się, że dotarły. Wczoraj pojechaliśmy do sklepu robić kolejne podejście.
Kiedy musiałam podać rozmiar trochę mnie zatchnęło, no bo której kobiecie swobodnie przejdzie przez usta, że potrzebuje czterdziestkę? Wydusiłam to z siebie i poszłam mierzyć. O błoga chwilo! Czterdziestka zwisała na mnie, a pasie mogłam się nadąć i jeszcze miejsce zostawało. Nogawki zwijały się w obwarzanki. Poprosiłam o trzydzieści osiem. W pasie luzik, nogawki krótsze, ale wciąż za długie. Trzydzieści sześć? Te okazały się w pasie w sam raz, nogawki do wytrzymania, choć mogłyby być krótsze. Wyraźnie mam za krótkie nogi, no bo przecież nie za dużo w pasie, nie?
Rozmiar trzydzieści sześć ostatni raz miałam na sobie ze trzydzieści lat temu i nie ma znaczenia, że to jakaś inna numeracja. Rozmiar to rozmiar.
Na moment zalęgła mi się typowo matkopolskowa myśl, że jak to - zamiast dzieciom, to sobie kupuję, ale zaraz przypomniałam sobie, że przecież należy mi się nagroda za zdany egzamin na Pinokia. Dla pewności, że wyrzuty sumienia nie będą mnie dręczyć, do kasy wysłałam T., że niby ja nie mam z płaceniem nic wspólnego.
Teraz mam tylko jeden, drobny dylemacik - szkoda mi wymarzonych gaci do lasu, do pracy się nie nadają, a w domu, to kto doceni mój profesjonalny wygląd?

wtorek, 8 grudnia 2015

Mikołajkowe TRInOwanie

Jako się rzekło w sobotę, iż trinować będziemy, w niedzielę karnie zgromadziliśmy się w Parku Żeromskiego, żeby wspólnie powłóczyć się z mapą po okolicy. Zasadniczo mieliśmy do zrobienia dwa trina, a ja i T. jeszcze dokończenie trzeciego, z którym się wozimy już kilka miesięcy.
Zaczęliśmy od murów Cytadeli. Na wierzch wyciągnęłam sobie tylko obrazki do dopasowania, ale gdzie iść - już nie chciało mi się śledzić. Na szczęście byli tacy, co wyciągnęli sobie mapę i prowadzili, a z kolei nie chciało im się patrzyć w obrazki. Oczywiście, byli i tacy nadgorliwcy, którzy patrzyli i w jedno i w drugie. A. K. robiła za sekretarza i notowała odpowiedzi, a co mniej ufni w jej skrupulatność, dodatkowo notowali we własnym zakresie.
Szybko okazało się, że w dziewięcioosobowej grupie nie idzie utrzymać dyscypliny i część poszła przodem, część wlokła się w tyłu, a dwie sztuki na rowerach krążyły dookoła pieszych niczym satelity. Nie doszliśmy nawet do połowy trasy, a ja już zaczęłam wymiękać. Jakoś po lesie mogę długo, w mieście sztywnieje mi kręgosłup. To przysiadając, to przykucając na każdym PK, jakoś dotrwałam do końca. Do końca pierwszego trina, bo przed nami było jeszcze drugie. Na szczęście okazało się w miarę krótkie i zaciskając zęby dałam radę. Jeszcze zwiedziliśmy muzeum i kiedy zaświeciła mi wizja powrotu do domu, T. przypomniał o naszym trzecim trinie. Wrrrrr.... Tego już było dla mnie za dużo. W efekcie oflagowałam się w samochodzie, a T. sam biegał do punktów. Oczywiście bez mojej pomocy nie dał rady wszystkich znaleźć (że niby ich tam nie ma), no ale ostatecznie jedno trino możemy mieć niekompletne.

A tak wyglądała nasza silna stowarzyszona grupa:

poniedziałek, 7 grudnia 2015

Zlot czarownic? Nie! Zlot InO!

Postanowiłam sobie - nie idę na żadne InO dopóki nie zrobię chociaż części przedświątecznych porządków. Bo tylko InO i InO, a dom zarasta. Ponieważ na sobotę zaplanowany był zlot mazowieckich inoków, w piątek wzięłam urlop, szmatę w garść, T. za fraki i podjęłam nierówną walkę o czystość okien. Prawie wygraliśmy. Przynajmniej na tyle, że z czystym sumieniem mogliśmy w sobotę wybrać się na imprezę.
Kiedy dostaliśmy mapę, to pierwsze skojarzenie miałam: sierp i młot! Ale okazało się, że to wszystko są młoty i do tego górnicze. Znaczy się - obchodzimy Barbórkę:-)
Ambitnie zaznaczyliśmy, że idziemy na trasę TZ i już przy piątym czytaniu opisu mapy zorientowaliśmy się ile czego mamy zebrać. Bo to, że lekko z niektórymi fragmentami map nie będzie, zorientowaliśmy się od razu. Przedwojennych map to nawet specjalnie dokładnie nie oglądałam, założywszy, że Warszawa jest zbudowana praktycznie od nowa i nic się zgadzać nie powinno.
Zaczęliśmy od mapy biegowej znanej nam z Warszawy Nocą. Ruszyliśmy na E i n. Drogą dedukcji i nadzwyczajnej bystrości umysłów wypatrzyliśmy jeszcze dwa fragmenty map z murami i tym sposobem mogliśmy niskim nakładem sił i środków zgromadzić konkretną ilość PK. I do tego zaliczyć trzy z wymaganych sześciu wycinków. Potem zebraliśmy jeszcze iksa, który był oczywisty i stanęliśmy przed dylematem: co dalej? Ponieważ T. zna Warszawę, a ja nie, pozwoliłam mu się prowadzić do PK I. Tak dla bezpieczeństwa wybraliśmy współczesną mapę, bo te inne jakoś nie przemawiały. Jak I, to wiadomo, że od razu C i K też zebraliśmy. Mieliśmy więc zaliczone cztery wycinki i nie ma zmiłuj - musieliśmy rozszyfrować te starocie. Na jednej z map dostrzegliśmy napis: zamek. Założyliśmy, że z zamkiem, jak z królową - jest tylko jeden i postanowiliśmy jakoś dojść do PK O położonego niedaleko zamku. Niby wydawało się nam, że jesteśmy w dobrym miejscu, ale spisać nie było co. Zostawiliśmy sobie O na potem i ruszyliśmy na A. Ponieważ i tutaj nie byliśmy pewni, czy dobrze trafiliśmy, postanowiliśmy sprawdzić jeszcze I. W okolicach I zrobiliśmy masę kilometrów kręcąc się w kółko jak pies za własnym ogonem, w końcu odpuściliśmy. Miejsce niby prawidłowe, a znowu nie było co spisać. Ponieważ drugi stary wycinek zachował się podobnie jak pierwszy i nie zdradził nam swojej tajemnicy, postanowiliśmy wrócić na mapę biegową i zgarnęliśmy PK O.  Ja dojrzałam do zmiany kategorii z TZ na TW, bo akurat w TW wystarczyły cztery wycinki, a wiekiem idealnie wstrzelaliśmy się w kategorię, ale T. oczywiście nie był skłonny odpuścić. Jako, że mój kręgosłup bardzo optował za opcją weterańską, postanowiłam poprzestać na tym co mam, a ponieważ byliśmy blisko mety porzuciłam T. i zameldowałam się w kawiarni, czyli bazie imprezy. To była bardzo dobra decyzja, zważywszy na to, jak długo jeszcze T. przebywał w terenie. A myślicie może, że po powrocie chociaż usiadł na chwilę? Od razu zaczął mnie poganiać na drugi etap!.
Zanim zgodziłam się na wpisanie kategorii, dokładnie i z całą podejrzliwością obejrzałam mapę, a nie zauważywszy żadnych niebezpieczeństw, zgodziłam się na TZ. Tym razem była to słuszna decyzja, bo etap był lekki, łatwy i przyjemny. Dodatkowo z atrakcjami w postaci przebijania się przez demonstrację. Nawet zastanawiałam się, czy nie dołączyć, ale nie wiedziałam kto i w jakim celu demonstruje. Szybko przelecieliśmy przez teren uniwersytetu, parę punktów zgarnęliśmy z Krakowskiego Przedmieścia, jeszcze okolice Tamki i już było po wszystkim. Pierwszy raz poczułam jak to jest, kiedy ma się sensowne mapy i zna okolicę. Normalnie - pełen luksus!
Po powrocie mogliśmy się już oddać rozrywkom kulinarno-towarzyskim. Na rozrywkę kulinarną to trochę się nacięłam, bo wybrany przeze mnie krem pomidorowy okazał się chyba napchany siarką czy innym paliwem atomowym i po jego zjedzeniu czułam się jak Smok Wawelski po zeżarciu owieczki podrzuconej przez Dratewkę. Wisły nie wypiłam jedynie dzięki temu, że T. ratował mnie swoim naleśnikiem, który łagodził żar w moim przewodzie pokarmowym.
Po atrakcjach kulinarnych i powrocie z trasy większości uczestników jeszcze omówiliśmy kalendarz imprez na nadchodzący rok, kwestie pokojowego współistnienia z Lasami Państwowymi i inne bieżące sprawy. No i oczywiście umówiliśmy się na następny dzień na wspólne trinowanie.
Bo co sobie będziemy żałować!

wtorek, 1 grudnia 2015

Rzeźbimy PInOkia - cz.3

Po polsko-włoskim obiedzie dostaliśmy całą godzinę wolnego. Pełen luzik. Od razu pomyślałam o wyprawie do sklepu, żeby kupić coś na porost mózgu. Jak wiadomo mózg żywi się glukozą, czyli cukrem, czyli słodyczami. Ponieważ na egzaminy był nam potrzebny duuuży mózg, musieliśmy go dobrze odżywić. Przy okazji mieliśmy okazję podlizać się części komisji egzaminacyjnej, podwożąc tę część do sklepu. Podwózka niestety nie przyniosła efektów w postaci przecieków pytań. Twarda komisja.
Po przerwie na odżywianie mózgu znowu zasiedliśmy przed kominkiem i staraliśmy przyswoić sobie kolejne regulaminy i zasady budowy tras. Najbardziej jednak czekaliśmy na powrót B. i D. żeby dowiedzieć się jak nam poszła budowa i przejście budowanej przez nas trasy. Tymczasem B. i D. pojechali sobie beztrosko na "InO u Piotra", wzbudzając tym w nas zazdrość. Też byśmy chcieli!
Dopiero późnym wieczorem dowiedzieliśmy się, co "wandal" zrobił z naszą trasą i dlaczego nie mogliśmy nic znaleźć:-) Poćwiczyliśmy sprawdzanie naszych kart startowych, co przy kilku PK i doborowym składzie uczestników nie było trudne. Trudne za to okazało się zadanie domowe, jakie prowadzący zostawili nam na odchodne. Po ostatnim wykładzie usiłowaliśmy sprawdzić fikcyjne karty startowe, ale na trzeźwo ani rusz nie szło. Próbowaliśmy z winem, ciastem (pokarm dla mózgu), kawą, herbatą i nie było lekko. Każdemu wychodziło co innego i nikt niczego nie był pewien. Kiedy uznałam, że już nic nowego nie wymyślę, postanowiłam przynajmniej się wyspać. Niektórzy planowali kucie do bladego świtu, ale ja tak nie daję rady.

W niedzielny poranek każdy udawał wyluzowanego, ale podskórnie czuło się napiętą atmosferę.
Zaczęliśmy od egzaminu pisemnego z regulaminów. Regulaminy zawsze były postrachem kursantów, bo przez nie najłatwiej oblać. Pierwsze spojrzenie na pytania mnie zmroziło. Nie wiem, nie wiem, nie wiem - powtarzałam w myślach czytając każde kolejne pytanie. W końcu dotarłam do "wiem". Takich "wiem" znalazłam nawet kilka, ale to wciąż było za mało żeby zdać.
- Ale obciach - pomyślałam.
- Nie, no. Weź się w garść - pomyślałam znowu.
Przeczytałam pytania kolejny raz. Pojawiło się kilka wiemów. Wpisałam. Obejrzałam sufit. Wiadomo, dane bierze się z sufitu, ale ten był pusty. Puściuteńki.
- No, skoncentruj się! - napominałam sama siebie.
Znowu wyszukałam kilka wiemów. Obejrzałam ściany. Poszukałam natchnienia za oknem, patrząc tęsknie w dal. W końcu postanowiłam improwizować. Wybrałam najbardziej prawdopodobne odpowiedzi i zakreśliłam. I wtedy okazało się, że nie mieliśmy zakreślać na karcie z pytaniami, tylko na osobnej małej karcie odpowiedzi. Trudno, przepisałam. Sprawdziłam. Sprawdziłam drugi raz, bo przy przepisywaniu łatwo o pomyłkę. Sprawdziłam trzeci. Uznałam, że nic więcej już nie zrobię i przeszłam do kolejnego testu. Pytania wprawiły mnie w osłupienie. Niemal na każde miałam odpowiedź, jakiej nie było w ogóle wymienionej. Cóż, postanowiłam myśleć jak T. D., czyli autor testu. Co chciał osiągnąć? Jakie były jego intencje? Dopiero kiedy to udało mi się zrozumieć, szybko machnęłam test i poprosiłam o kolejny zestaw pytań.
Spojrzałam na pierwszy test i ciarki przeszły mi po plecach - historia. Na samą myśl o historii doznaję natychmiastowej amnezji i totalnego zaćmienia umysłu. Mam to w genach po mamusi:-) Nieuleczalne. Odłożyłam karteczkę na potem i wzięłam się do sprawdzania karty startowej. Ciężko jak cholera, bo karta chyba odebrana jakiejś niemocie ale przy sędziowaniu przynajmniej są jakieś zasady i logika postępowania. Machnęłam pierwszy przykład i utknęłam na drugim. Ciężki przypadek. Jakoś go powoli rozgryzałam, kiedy zauważyłam, że w sali oprócz mnie zostały jeszcze dwie osoby. No, ładnie - tu jeszcze nie skończyłam, a drugi test leży całkiem odłogiem. Szybko podliczyłam punkty na karcie i z najwyższa niechęcią jeszcze raz przeczytałam pytania historyczne. Na dwa znałam odpowiedź, resztę wpisałam niemal losowo coś tam pewnie trafiając i w duchu już godziłam się z żółtymi papierami. Oddałam test nie sądząc, że coś można wymyślić więcej.
Za drzwiami czekał już T. z nowiną, że zdałam regulaminy. Hurrrrrra! Tylko dwa błędy. On za to bezbłędnie. Kujon!
Po części pisemnej miały odbyć się indywidualne rozmowy o autorskich mapach.  Pierwsza szła B. P., a po niej ja, T. i A. K. Przy omawianiu map T. wyszło na jaw, że część map mamy wspólnie robionych, toteż zostałam zaproszona do stolika i "egzamin" zdawaliśmy razem. Ponieważ mapy mieliśmy przyzwoite, a we wzorcówkach idealny porządek, nie było się do czego przyczepić. Mało tego, dostaliśmy same pochwały, które niemal unosiły nas pod sufitem. Przynajmniej mentalnie.
Spod sufitu gwałtownie opadłam na ziemię, kiedy po wyjściu B. Sz. zawezwała mnie na rozmowę o moim historycznym teście.  Wciąż znałam odpowiedzi na te same dwa pytania, ale kiedy zaproponowała, żeby wziąć temat na logikę, okazało się, że w ten sposób znacznie łatwiej przypasować kolejność. No bo na przykład skoro taka Komisja InO ZG PTTTK wymyśla sobie jakieś puchary, to raczej trudno żeby to robiła przed swoim powstaniem, nieprawdaż? Idąc tym tropem całkiem poprawnie można było ustalić chronologię, co ze wstydem musiałam przyznać i posypać głowę popiołem. B. najwyraźniej w mojej logice zauważyła jakiś potencjał i zaliczyła mi egzamin.
Po niedługim czasie pierwsza czwórka, która zdała już ustny została poproszona do pokoju przesłuchań i ku naszej ogromnej radości oznajmiono nam przyjęcie do grona PInOkiów i wręczono blachy. Mało się nie rozpękłam z dumy! I szczęścia. Bo przecież gdybym nie zdała, to wstydziłabym się wrócić do domu i przyznać do porażki dzieciom. A gdzie bym się podziała późną jesienią, kiedy za oknem mróz, deszcz i śnieg?
Kolejna grupa po zaliczeniu ustnego została uhonorowana blachami i tym sposobem ilość PInOkiów na metr kwadratowy gwałtownie podskoczyła. Kilka osób dostało żółte papiery, ale Stowarzysze w całości zapinoczyli. Trzeba będzie to jakoś uczcić!