piątek, 30 września 2016

Budzyń - ostatnia odsłona.


Po powrocie obiad. I wypoczynek. W ramach wypoczynku, jako że padać przestało, pojechaliśmy zobaczyć : „Najmniejszy Rezerwat w Polsce” w ramach TRInO.  Okazało się, że rzeka nie chce płynąć, a gospodarstwo agroturystyczne stało się gospodarstwem rybnym, ale udało się!
W bazie tańce, hulanki, swawola - znaczy InOMemory. Organizatorzy liczą i liczą wyniki. Coś tam korygujemy i czekamy na listy startowe, których nie ma. Pierwszy etap wygraliśmy, drugi przez zamierzonego stowarzysza i zamienione lidary ukończyliśmy na 3 miejscu. Ogólnie jesteśmy na 2 stopniu podium. Zapada zmrok, za oknem leje i błyska. Lekki chaos organizacyjny – autobus pod bramą (na szczęście opady zanikają), krążą słuchy o opóźnionym wyjeździe i ciągle brak minut startowych.  Nauczeni doświadczeniem atakujemy autobus jako pierwsi i zajmujemy wygodne siedzące miejscówki. Za nami rusza tłum i wkrótce mamy nadkomplet. Chodzą słuchy, że wiszą jakieś minuty startowe, ale w takich warunkach wyjście z autobusu by je sprawdzić jest nierealne. Wreszcie ruszamy. Jedziemy niedaleko. Organizatorzy dopiero organizują start na niewielkiej polance koło drogi. Właściwie, zanim ruszą pierwsi na trasę, dobija drugi kurs autobusu – robi się gwarnie i wesoło. Organizator zaczyna wołać uczestników, ale bez megafonu ciężko to idzie. Przygotowujemy się do startu – okazuje się, że Darek zapomniał kompasu. Jest do niego przywiązany, więc zabiera się w kurs techniczny z organizatorem, który po coś wraca do bazy.

Ja zostaję by opóźnić nasz start. Wreszcie dowiaduję się, że mamy zerową minutę startową…. Wkrótce nas wołają – udaje mi się wynegocjować opóźnienie. W międzyczasie psuję sobie zapasową latarkę – fajnie się zaczyna!
Wreszcie idziemy w las. Interwały małe, wszyscy idą jedną drogą, tyle że każda grupka w innym kierunku. Mapa jakaś taka „transparentna”, a wręcz bezwstydnie prześwitująca. W nocnych warunkach to utrudnienie, ale nauczony doświadczeniem noszę ze sobą białą kartkę. Darek robi jakąś prowizorkę z kalki i chusteczek higienicznych. Pierwsze dwa PK idą dobrze. Składanie całości banalne. Na PK 4 idziemy azymutem. Przebijamy się na PK 5 azymutem, ale autor wyczarował drogę dokładnie na azymucie. Pierwszy problem na PK 6. Mapa się nie zgadza. Na odległość od drogi/płotu lampion wiszący w niby dołku. Prawdziwy dołek zaś dalej i także z lampionem. Bierzemy ten „prawdziwy dołek” odgadując intencje budowniczego. Kolejny wycinek 7,8,9. Cos się nie zgadza z łączeniem, ale teren na tyle charakterystyczny, że jakby się nie poszło, to trafimy. Po drodze spotykamy pędzącego Kubę z jakimś zespołem (tego z którym etap pierwszy przeszliśmy) , który z uśmiechem pyta nas czy mamy 10-tkę (i czy w ogóle znaleźliśmy ją na mapie). Patrzymy dokładnie na mapę… dziesiątki nie ma! Piętnastki także nie ma! Są podane jedynie na nie azymuty i odległości w tabelce, która miała umożliwić przejście miedzy schematami! 15-ka jak nic wychodzi na paśniku przy mecie. Na 10-tkę mamy odmierzać się z szóstki, przez którą i tak będziemy szli, tyle że w kierunku startu i to całkiem spory kawałek! Spokojnie zbieramy 7, 8, 9, bo niestety trasa nie stanowi logicznego przejścia tylko przypomina literę E gdzie trzeba wchodzić w różne odnogi. Po drodze atakuje nas dzikie zwierzę w postaci przymilnego kotka. Na szczęście szybko gdzieś się gubi. Wracamy do szóstki i namierzamy się na 10-tkę. 380 metrów drogą w stronę startu. Daleko. Koło 320m jakiś lampion. Za wcześnie. Dochodzimy do 280m i jest lampion. Uff. W tył zwrot i idziemy dalej. Po jakiś 200m jeszcze raz liczymy punkty na mapie. Jeszcze czegoś brakuje…  TRÓJKA! I gdzie ona jest? Dokładnie tam gdzie byliśmy przed chwilą - koło dziesiątki wrrrr. Ile razy można chodzić po tej samej drodze!!! Azymut od dwójki niby tylko 70 m, ale prowadzi w bardzo gęsty młodnik. Na oko to za młodnik – na drogę gdzie wisi 10-tka. Podchodzimy do problemu analitycznie – Darek okrąża młodnik drogami, ja stoję przed młodnikiem i latarką oraz krzykiem nakierowuję go na właściwy punkt. Mamy. Ciut obok tego co pokazywał kompas, ale w granicach błędu. Jeszcze raz sprawdzamy mapę i postanawiamy definitywnie pożegnać się z tą okolicą, no bo ile można się wracać?
Zostają ostatnie trzy wycinki. Proste i dobrze dopasowane, z logicznym schematem przejścia. Ostatni PK w „trzecim dołku” dobrze oznaczony lampionami, tak że nie trzeba było biegać po krzakach i liczyć dołków – wszystkie lampiony świeciły dobrze widoczne z drogi;-) Meta z dużym zapasem czasowym. Ognisko, kiełbaska i powrót do bazy na atrakcje wieczoru czyli InO w Basenie.
Darek nie pływa więc idę sam. Tym razem postanowiłem zacząć na płytkiej wodzie.  Nie ma tu lampionów „na słupkach” wszystko na dnie, ale wykoncypowałem sobie, że może wygodniej będzie chodzić zamiast pływać.  Jednak chodzenie idzie zdecydowanie wolniej. I nie spieszę się, bo rok temu próbowałem płynąć szybciej i w efekcie zapamiętane kody plątały się w pamięci. W efekcie niezłe 4-te miejsce!
Organizatorzy liczą wyniki z nocnego. Konkurencja z 3-ciego miejsca patrzy im na ręce, więc i ja wbijam do sekretariatu patrzeć na ręce konkurencji. Różnica między nami nieduża – wszystko rozbija się o jednego stowarzysza. Pierwszy wariant oceny – my mamy 10-tkę stowarzysza, Mariusz i Robert mają dobrego (choć brali na czuja bez mierzenia i wyszedł im ten bliższy na 310 metrze). Nie podoba mi się to, bo co jak co, ale odległościomierz w nogach mam precyzyjny. Zaczynamy walkę przy zielonym stoliku. Okazuje się, że lampiony wieszał kto inny niż budowniczy – idzie on na dywanik. Pokazuje gdzie co powiesił i się kody zgadzają z tym co braliśmy. Żądam dokonania pomiaru w terenie;-) Oczywiście nikomu się nie chce iść w noc, ale od czego mamy internet!  Geoportal i pomiar odległości. Wszystko rzucane na ścianę rzutnikiem niczym w kinie. Chwila prawdy…. Nasz lampion jest ok 380m od PK 6 ten wcześniejszy ok. 310 m. Jak się okazało autor coś źle zmierzył i wpisał na mapę! Czyli wygrywamy etap! Niestety do pierwszego miejsca zabrakło tego stowarzysza z etapu 1.
Rano oczywiście nagrody, puchary i owacje. W TS-ach całe podium to ekipa „warszawska”.
Powrót do domu prawie „w pełni chwały” realizujemy „na około” przez Sandomierz.  Zainspirowani sardynkowym autobusem dopychamy do auta „naszych”, którzy udzielali się na konferencji krajoznawczej w Sandomierzu. Przy okazji dowozimy weryfikat TRInO z pieczątką – rzuca się na nas tłum wygłodniałych łowców pieczątek, świeżo zarażonych ideą TRInO! Chwila błąkania się po urokliwym Sandomierzu w oczekiwaniu na zakończenie konferencji i dalej bez przeszkód docieramy do domu, aby w ramach „wypoczynku” harować nad DMP-amiJ

czwartek, 29 września 2016

Budzyń 2016 - cz.2

Ciąg dalszy Tomkowych wynurzeń:

Dzień, czyli coś o „skąpstwie” budowniczych.

Ciężka noc za nami.  Właściwie to moglibyśmy robić zawody „kto głośniej chrapie” i bylibyśmy w czołówce nasza salą.O 8:00 rozpoczęcie, przemówienia i stół pełen nagród na zachętę;-) Potem pakowanie do autokaru niczym sardynki i wyjazd na start. Etap 1 – mamy „dołkiem na azymut”. Ale co? Rzucać? Iść? Nikt nie wie. Idziemy szukać pierwszego dołka, czy azymutu. Tu już krąży zdezorientowany tłumek – wiadomo pierwsze jest najtrudniejsze. Małe interwały, więc siłą rzeczy stowarzyszamy się z Kubą. We wskazanym miejscu dwa lampiony na krzyż. Widzimy, że budowniczy oszczędzał na lampionach! Chwilę zajmuje wejście w sposób myślenia autora trasy i wreszcie mamy pierwszy kawałek. Drugi coś nie do końca zgadza się azymut, ale znowu jedyny lampion i nie ma wyboru. Trzeci – sęk w tym, że nie ma lampionu, choć są jakieś dołki. Jak już znaleźliśmy lampion, to wiemy co dopasować.  Wiemy już, że coś nie do końca zgadza się ze skalą i azymutami – trzeba szukać szerzej. Kolejny PK wychodzi znacznie dalej niż z naszych pomiarów. Tu jest sporo dołków i wreszcie kilka lampionów. Jako, że z odległości żaden nie pasuje, lecimy na jednoznaczny PK 7, by odmierzyć się na krótkim dystansie. Zgarniając PK 6 cofamy się do dołków oznaczonych ósemką. Teraz jednoznacznie trafiamy na właściwy, PK 8 i azymut na PK 9. Niestety, zero lampionów. Darka wysłaliśmy przodem, by zlokalizował ów PK i jego także nie widać. Wołamy – zero odzewu. Widzimy czeszących uczestników, którzy zmieniają kierunek bardziej na lewo. Idziemy tam i jest Darek wystawiający nam lampion.  Jakoś nie dowierzamy. Ale synchronizujemy kompasy i z braku innych lampionów bierzemy. Przemykamy przez 11 i idziemy szukać 10. Tu trafił się bardzo niejednoznaczny teren – więc dopasowujemy niejednoznaczny wycinek. 13 i 12 to formalność. 14 także, ale kończy się czas. My jako „emeryci” mamy niby 10% na TS, ale i tak czasu mało. Zostaje ostatni PK. Widać z niego metę, ale coś się nie zgadza. Wbijamy jak leci – najwyżej będzie stowarzysz i na metę. Niby prosty etap ale bez podbiegania ani rusz!


Coś się chmurzy i spada kilka kropel, więc kanapka i na drugi etap. Bez tramwaju, bo organizator kapnął się, że za małe interwały były na pierwszym etapie. Dostajemy puzzle. Takie prawdziwe, „z fabryki”. I do tego tekturkę oraz torebkę strunową. Pełen komfort! Komfortowo okupujemy maskę auta organizatora i szybko składamy puzzle i pakujemy do torebki (bo znowu coś tam pokapuje). Na szczęście mam pisak wodoodporny – będzie można mazać po torebce. Trasa prosta- choć jakość wydruku zabiła kawałki lidarowe i obawiamy się o odległości przy chodzeniu na azymut. Na próbę szukamy oczywistego najbliższego PK. Jest i to całkiem szybko. Dalej decyzja – „idziemy od prawej”, bo przecinka prosta jak drut ma przechodzić przez 3 wycinki i obok czwartego. I nawet wiemy przez które wycinki tylko nie jesteśmy pewni kolejności. Precyzyjne mierzenie odległości i jest spodziewany płot. Tyle, że ma troszkę inny kształt niż na wycinku… ale nic innego nie pasuje – bierzemy! Kolejny wycinek idealnie się zgadza, w plan możemy wrysować nieujawnioną przecinkę. Czwarty wycinek ma być gdzieś z boku. Odmierzamy… i nic tam charakterystycznego nie widzimy. Omijamy go (bo wiemy, że przez niego wrócimy) i idziemy dalej. Tu także się zgadza wszystko… poza lampionami. Są dwa i stoją w odległości mniejszej niż 2mm w skali mapy od środka okręgu. Bierzemy ten „lepszy” – niech się budowniczy martwi;-). Mamy drogę prowadzącą na ominięty wycinek. Znowu płot o niepasującym kształcie, ale jesteśmy na to już przygotowani;-) Kolejny wycinek – na tej dorysowanej przecince. Pierwszy lidar! Dalej widać wydmę – jest tam skupienie 3 wycinków – wiemy już jakich tylko nie znamy kolejności. Idziemy. Niestety, są to te nieczytelne lidary z rzeźbą. Mamy dwa lampiony na dwa wycinki. Każdy układ pasuje. Wpisuję wariant Darka. Kolejny lidar z dołkiem i docieramy do przecinki prowadzącej na metę. Zostały 4 wycinki z tego 3 na tej prostej drodze na metę. Zaczyna padać coraz bardziej. Szczyt górki – deszcz zalewa okulary. Darek wyciąga przeciwdeszcza – ja twardo – „na lekko” mniej się zmoczy. Tylko te okulary – nie mam czapki z daszkiem i ledwo co widać! Na górce prawie złapaliśmy stowarzysza przez ten deszcz. Dalej feralna trzynastka – ktoś mówił, że BePek. Jakość lidara troszkę przeszkadza jednoznacznie rozeznać się w terenie. Jest jeden lampion, ale raczej stowarzysz. We właściwym miejscu nic nie wisi. Mając szacunek do Autora, który zaniemógł i nie mógł sam powiesić trasy, wbijamy „zaplanowanego” stowarzysza zamiast BePeKa. Przedostatni wycinek bez problemów. Jakby ciut mnij padało albo się przyzwyczailiśmy. Przed nami ostatni płot. I konsternacja. To że płoty się nie zgadzają – to normalne, ale drogi? Powinna być przecinka, a jest zwykła droga… Ale nie ma wyboru, jeden jedyny lampion. Gdyby nie ta droga, to by pasował. Bierzemy i na metę. Dotarliśmy idealnie - autobus prawie gotowy do odjazdu. Bawimy się w sardynki i jedziemy do bazy na wypoczynek przed etapem nocnym.
c. d. n.

PS
Zdjęcia ze strony Organizatora.

Obiecanki - cacanki, czyli Budzyń 2016

Słowo się rzekło - kobyłka u płota. Wreszcie wydarłam od Tomka relację z Budzynia.
Na razie część pierwsza:


Budzyń 2016.
Rok temu były to DMP-y, które zapadły w pamięć InO w basenie fajną atmosferą. Więc trzeba było pojechać – szczególnie, że organizator ciągle nagabywał. Niestety, bez Mojej Drugiej Połowy, która spełniała się w kuchni. Umówiłem się z Darkiem M. na wyjazd o 10-tej w piątek. Po drodze planowaliśmy Sandomierz, a nawet TRInO w Kołaczni. Wsiedliśmy w auto i daliśmy w gaz. Dosłownie – bo auto na LPG;-)
Nie zdążyliśmy dojechać do połowy drogi gdy rozdzwonił się telefon. Oczywiście Organizator wzywał nas do przetestowania specjalnej trasy TRInO przygotowanej na Budzyń 2016, ale jakby mającej jakieś braki.  Organizator prosi - my ulegamy – wiadomo jak ma się chody to i lepszą minutę startową się dostanie….
Jedziemy więc do Nowej Sarzyny. Tu wszystko w rozsypce, bo jesteśmy dużo przed czasem. Dostajemy mapę i idziemy sprawdzać TRInO. Takie bardziej TZ TRInO, czyli jakiś obrót, zmiana skali itp. Co ciekawe, w większości po lesie. Trochę słupków ZPK orz kilka „dziwnych pytań” np. o roślinę do plecenia wianków. Zastanawiamy się czy to brzoza (z brzozy to miotły lub rózgi raczej), sosna (no chyba jakiś masochistyczny wianek by wyszedł z igłami), a może liście dębu? Znajdujemy źle wrysowany w mapę słupek, sporo zmian w terenie, więc korygujemy co się da.
W bazie już zaczyna się ruch. Siadamy z mapiarzem i dyktujemy zmiany. Udaje się coś wyprodukować - uff!
Wieczór – planowane BnO po ZPK. Rok temu był to scrorelauf – teraz ma być inna trasa. Okazuje się – liniówka. Darek odmówił biegania – widać nie lubi się pocić;-) Na starcie tłum młodzieży. Raczej nie biegającej, lecz gubiącej się. Niby to indywidualne zawody, ale oni grupują się w większe zespoły, a każdy z nich rusza w innym kierunku. A niby to ta sama trasa! Jakiś zespół naprowadzam na właściwy kierunek (w nocy wszystkie kierunki wyglądają tak samo!) Wreszcie się rozluźnia, dopycham się do startu dostaje mapą i startuję. Przed pierwszym PK dopadam jakąś młodzież. Widząc, że biegnę, unoszą się honorem i także przechodzą w kłus. Coś mi jednak z rozbiegania zostało – oni gdzieś zasapani zwalniają, a ja lecę dalej. Przy perforatorach kolejki. Przynajmniej na początku – druga część to już samotność w wielkim ciemnym lesie;-) Wreszcie meta, czas standardowy jak na ten dystans. Potem „zgubienie się” przy powrocie do szkoły… dzień bez zgubienia się – dniem straconym;-)
W bazie coraz weselej. Przyjeżdża konkurencja (przyjechała gdy biegaliśmy i pognała na start) i po towarzyskich pogawędkach idziemy spać.

wtorek, 27 września 2016

Światowy Dzień bez Samochodu

Tomek niedawno obchodził Światowy Dzień bez Samochodu. Beze mnie. Ja robiłam mapy:-)


Pociąg do Łowicza
Nie żebym jakoś specjalnie to miasto kochał albo co. Chodzi o pociąg kolei żelaznej, czy jak się to teraz zwie. I to bezpłatny! Pretekstem był Światowy Dzień bez Samochodu i Koleje Mazowieckie, które przyłączając się do obchodów tego wydarzenia zafundowały darmowe przejazdy po województwie. Oczywiście była i bardziej istotna przyczyna - nasza Pani Prezes chce zdobyć ostatnie punkciki na któryś tam stopień odznaki dla wytrwałych/najwytrwalszych i potrafi wynaleźć i rozreklamować takie okazje. A okazja niezła bo w Łowiczu są aż 3 TRInA i to takie „prawie nie chodzone”. Rozkład jazdy dawał nam ok. 2 godzin czasu na ich zaliczenie (no chyba, że wrócimy następnym - dwie godziny później), start ok 15:20 ze śródmieścia. Zebrały się 3 chętne osoby (całkiem dobry przelicznik osób/TRInO). Rozpocząłem dzień bez samochodu… oczywiście dojazdem samochodem na stację PKP! Udało się znaleźć odpowiedni pociąg (pociąg to dla mnie atrakcja – przy aucie taki pociąg to normalnie egzotyka!!!). Sama podróż – jak podróż - nudnawa, żadnej rozróby, bijatyki, nawet kanara nie było… Tylko Ania pracowicie przepisywała pytania do TRIN, bo sobie ich nie wydrukowała. Było ich tyle, że akurat skończyła przed stacją w Łowiczu!
TRInO – jak TRInO – lekko biegowe z malowniczymi rozgrupowaniami i zlotami gwiaździstymi, jakimś BePeKiem z powodu remontu, jednym sprytnym stowarzyszem na rynku. Łowicz nie okazał się jakimś szczególnie ciekawym miastem. Dwa ostatnie punkty wysunięte gdzieś w strefę magazynową odpuściliśmy z powodu obaw o terminowe dotarcie na pociąg powrotny. Udało się zdążyć.  Kolejne półtorej godziny powrotu, przesiadka do samochodu i szczęśliwy powrót do domu. Kolejne 3 punkty do książeczki OInO zaliczone.

DMP-y się szykują

Mapy. Robimy mapy na DMP-y. Jak zwykle miałam głupi pomysł i wymyśliłam sobie tak pracochłonny projekt, że teraz całymi popołudniami i wieczorami tnę i kleję. Do tego ciastka. Kolejny "genialny" pomysł. Piekę i piekę i co upiekę, to część ktoś (dwie ktosie) mi podjada, a i sama też przecież muszę spróbować czy dobre wychodzą.
Z tego wszystkiego nie miałam czasu pojechać na Budzyń, a w ubiegłym roku było mi tam tak dobrze, że bardzo chciałam znowu pojechać. Ale nie - zostałam ciąć, kleić i piec.
Halo! Czy ktoś to docenia?!
Tomek oczywiście pojechał, bo co mu będę żałować, a przynajmniej miałam relację niemal na żywo. Jak zrobi swoje mapy, to może opisze jak było. Na pewno opisze, dopilnuję tego.

środa, 21 września 2016

Stowarzysze biorą wszystko!

Obiad postawił mnie na nogi (no, prawie) i mogliśmy pójść zaliczać trina, to znaczy regularne trino i trasę krajoznawczą przygotowaną specjalnie na zawody. Gdzieś w połowie tego normalnego trina zorientowaliśmy się, że już raz je robiliśmy i niepotrzebnie się męczymy. Skupiliśmy się więc na trasie krajoznawczej, która najeżona była pułapkami, a niektórych odpowiedzi nie było wiadomo gdzie szukać. Na pewno nie było ich w miejscach zaznaczonych na mapie jako PK. Zbytnio nie darliśmy szat z tego powodu, bo w sumie zależało nam tylko na przejściu, a nie wyniku.
Etap nocny zaplanowano dopiero na 22.30. Zupełnie nie rozumiem jaki cel przyświecał decydentowi - późne wyjście, trasa długa, więc wiadomo było od razu, że część ludzi wróci nad ranem, a za chwilę wsiądą w samochody i niewyspani pojadą kilkaset kilometrów do domów. Parę razy przerabiałam takie skrajne niewyspanie kierowcy i bardzo się tego boję. Gdyby puścić na trasę godzinę po zachodzie słońca, to o 22.30 niektórzy mogliby już wracać z etapu. Normalnie do tej pory nie mogę ogarnąć tej idei!
Ponieważ my mieliśmy ostatnią minutę startową w naszej kategorii, a po nas to chyba tylko jedne TM-y jeszcze wychodziły, mogliśmy poobserwować reakcje ludzi na otrzymywane mapy.  TU nawet jakoś w miarę szybko znikało ze startu, ale TZ-ty siedziały nad tymi swoimi mapami i siedziały. Część pracowicie cięła wycinki, które wyglądały jak makaron nitki - cieniutkie na dwie, trzy poziomnice. Normalnie - zgroza!
W końcu nadeszła i nasza godzina. Na pierwszy rzut oka nie wyglądało groźnie - raptem sześć kółeczek (kropki) i trzy belki (kreski) do wpasowania na odpowiednie miejsce. Tytuł mapy: S.O.S. - jak się potem okazało dość adekwatny, bo bez pomocy, nie do przejścia. Od razu wzięliśmy się za cięcie i składanie mapy, ale dopasować tego w całości za nic się nie dało. Wycinki zazębiały się jakimiś ułamkami poziomnic, a to nie na mój wzrok. Postanowiliśmy pójść i zobaczyć jak to wygląda w terenie. Na pierwszym PK wykazałam się (chociaż raz podczas całych zawodów) i odwiodłam Tomka od wbijania PS-a, siłą i godnością zmuszając go do spisania mojego lampionu. Fakt, że mapa nie zgadzała się z terenem za bardzo, ale ja patrzyłam na ukształtowanie, Tomek na płoty. Płot - rzecz zmienna.
Drugi PK znaleźliśmy bez problemów, a potem zaczęły się schody. Poszliśmy na wycinek H i nic nie dało się tam przypasować. Błąkaliśmy się wśród drzew wypatrując jakiegokolwiek lampionu i po półgodzinie znaleźliśmy ... Basię i Darka. I całe szczęście, bo podpowiedzieli nam czego szukać. Wbiliśmy jakiegoś stowarzysza, bo znalezienie właściwego PK z posiadaną mapą graniczyło z cudem. PK 3 wydawał się w miarę łatwy, ale i tak nadzialiśmy się na stowarzysza (potem przebitego na właściwy), a w puste kółko znowu nic nie mogliśmy dopasować. Poszliśmy poszukać czwórki, żeby przynajmniej upewnić się, że jesteśmy tam, gdzie myślimy, że jesteśmy. Byliśmy, ale nic z tego nie wynikło. Kolejny wycinek - między czwórką, a zabudowaniami jakimś cudem udało się ogarnąć. Z kolei między czwórką a piątką wymyśliliśmy sobie PK C, stowarzyszone, bo stowarzyszone, ale przynajmniej jakieś. Szóstkę znaleźliśmy, a siódemka źle stała i w związku z tym, namierzenie się z niej na wycinek było niezbyt realne. Po ósemce rozdzieliliśmy się, bo Tomek wymyślił, że jeszcze raz przeleci trasę i może coś wyhaczy, jako że ma już ogólny ogląd terenu. Tak też zrobiliśmy - ja poszłam pilnować dziewiątki, Tomek oblatywał. Jakieś dwa czy trzy PK faktycznie znalazł, a przynajmniej coś, co dawało się podciągnąć pod stowarzysza. Na metę wróciliśmy źli i zdegustowani, pomijając już w ogóle ostatni wycinek, bo czas się kończył, a i sensu w tym wszystkim większego nie było. Jeszcze tylko zassaliśmy kiełbaski na ognisku i wrócili do bazy. Sporo osób już spało, a ci którzy nie, podzielali nasz pogląd na ostatnią mapę. A najlepsze w tym wszystkim jest to, że wygraliśmy ten etap. Przy 445 punktach karnych. Cha, cha, cha. Czyli nie tylko ja robię etapy nie do przejścia (vide ostatnia Niepoślipka), ale ja miałam zerowe doświadczenie w robieniu tras TZ, a kolega autor ma dość odległy numer pinocki, więc kilka map pewnie w życiu już zrobił.
Mimo wszystko etap nocny nie zepsuł nam radości z całej imprezy, szczególnie, że wygraliśmy naszą kategorię. To znaczy (jak zawsze) Tomek wygrał, a ja najwyraźniej mało w tym przeszkadzałam:-)
Basia z Darkiem wygrali całego tezeta i tym sposobem:
 STOWARZYSZE BIORĄ WSZYTKO!!!!


poniedziałek, 19 września 2016

Na układy nie ma rady

Na wstępie muszę podziękować Organizatorom TOTAL-a za zorganizowanie kociej oprawy imprezy - zarówno w bazie, jak i na etapach. Jako posiadaczka dwóch kotów, zawsze na wyjazdach odczuwam braki w tym temacie, a tym razem czekało na mnie aż pięć ogonów. Brawo! Tak trzymać!

Na TOTAL-a, zgodnie z nazwą imprezy, poszłam totalnie na maksa, czyli z Tomkiem. Pożałowałam tego już na pierwszym etapie. Nawet nie to, że mnie dobrze przegonił, ale raczej, że co chwilę zapominał o mojej obecności (ostatnio sporo chodzi sam) i bez słowa znikał gdzieś, a ja zostawałam w środku lasu nie wiedząc - gonić go, czekać, iść dalej prosto? A jak nie znikał to i tak było wszystko na szybko i strasznie nerwowo.
Etap pierwszy był pod względem trasy całkiem przyjemny i zrobiony dla ludzi i gdyby mnie Tomek tak nie poganiał, to nawet wiedziałabym gdzie jestem i dokąd mam iść. Z braku czasu na analizę mapy, chwilami byłam totalnie (nomen omen) zagubiona. Wycinki A, B, C, D udało nam się dopasować od razu, bomby rozpracowywaliśmy na miejscach ich położenia, ale tam - raptem trzy bombki. I tak udało mi się podyktować Tomkowi zły numer bomby przy wpisywaniu do karty startowej, mimo, że wiedziałam (wyjątkowo) gdzie jesteśmy. Łaziliśmy głównie na azymut, bo nam autor powycinał z mapy, co tylko się dało, albo na odwrót - na pustą kartkę naniósł tylko kilka elementów. Taka wersja oszczędnościowa mapy. Ale spoko - daliśmy radę.
Sam teren był bardzo przyjemny, a poukrywane na górkach bunkry bardzo malownicze. Tak się nam tam przyjemnie spacerowało, że zupełnie zapomnieliśmy o konieczności powrotu na metę i jak się zorientowaliśmy, która godzina, to musieliśmy biec. Daliśmy z siebie wszystko ale na metę wpadliśmy już w  czasie dodatkowym.
Odpoczynek między etapami jakoś nam taki krótki wypadł i zaledwie po kilku minutach na wypicie wody i zjedzenie batonika ruszyliśmy na kolejny etap.
Mapa na drugi etap składała się w przeważającej części z opisu. Co doczytałam do końca, to nie pamiętałam co było na początki i musiałam zaczynać od nowa. Myślałam, że już do końca imprezy tak zostanę z tym czytaniem mapy, ale Tomek kazał iść. Znaleźliśmy pierwszy punkt, który nie do końca stał tam, gdzie się spodziewaliśmy, ale przynajmniej w okolicy. Teraz musieliśmy wykombinować o jaką wielokrotność kąta 90 stopni obrócił się układ, pójść i znaleźć odpowiednie lampiony. Proste - nie? I tak trzy razy, bo czwarty układ autor litościwie zostawił na miejscu. Co myśmy się nakombinowali i nachodzili, a zwłaszcza Tomek. Jak już udało się ustalić co jak jest poobracane, to na wyznaczonym azymutem miejscu nie było niczego.
Tomek pojawiał się, znikał, biegał z wycinka na wycinek, przebijał punkty (w tym dobry na zły), ja kalkowałam mapę i usiłowałam coś z tego wszystkiego zrozumieć. Ogólnie to przeżywałam frustrację, na przykład kiedy w poszukiwaniu tego samego PK szliśmy w przeciwnym kierunku niż konkurencja i okazywało się, że to my idziemy źle i trzeba się kawał wracać, albo kiedy Tomek zostawiał mnie i kazał zlokalizować punkt, a ja lokalizowałam stowarzysza. I tak co chwilę.
Ostatnią część trasy szliśmy najpierw razem z tezetami, to tak raźniej było, a potem jakoś równolegle do nich, a układ (tym razem obrócony o zero stopni) ciągnął się jak piątek w robocie. W efekcie nie zmieściliśmy się w limicie, a i dodatkowy czas wykorzystaliśmy niemal cały.

Chyba na drugi dzień doszły nas słuchy, że pierwsze wycinki układów już na mapie były coś pookręcane o jakiś niewielki kąt i najpierw trzeba je było ustawić względem północy, a potem obracać cały układ. Nie wiem, czy to prawda, bo na mapie o niczym takim nie było wspomniane, ale z kolei to tłumaczyło by dlaczego ciągle coś się nam nie zgadzało z usytuowaniem lampionów.
Tomkowi gps pokazał jakąś niesamowitą ilość przebytych kilometrów i aż ponad tysiąc zużytych kalorii. Ja czułam się jakbym przebiegła trzy maratony pod rząd i straciła milion kalorii i byłam gotowa pożreć bawoła z racicami i ogonem. Na szczęście następnym punktem programu był OBIAD.

c. d. n.


czwartek, 15 września 2016

Nieogarnięta Niepoślipka

Po zakończeniu InO rodzinnego pozbieraliśmy zabawki i przenieśliśmy się bardziej nad wodę, w miejsce gdzie rok wcześniej odbywała się Niepoślipka. Nawet udało się znaleźć miejscówkę w cieniu.
Tomek wciąż rozstawiał nasze trasy, a ja nie wiedziałam jak ogarnąć resztę. Nie dogadaliśmy się kto ma jechać po resztę klamotów do domu, bo ja myślałam, że Tomek chce jechać, a on sądził, że ja pojadę. W efekcie, kiedy już dowiozłam co trzeba, okazało się, że jest po piętnastej i tłum ludzi przytupuje czekając na otwarcie sekretariatu i startu. Totalna dezorganizacja. Z pomocą Ani N. jakoś udało się opanować sytuację, a po chwili  wrócił i Tomek oraz Marcin z Anią K. Wspólnymi siłami wypchnęliśmy ludzi w las, a zaraz po tym  trzeba było jechać organizować międzystarty, które były zaplanowane w dwóch różnych miejscach.  Ja robiłam za przywieź-wywieź i kursowałam do sklepu (po wodę), do domu (po żarełko na ostateczną metę), na międzystart  (dowieźć spóźnionych uczestników). Ania z całym samopoświęceniem pilnowała dobytku. W końcu i ona mnie opuściła, bo ile można siedzieć, kiedy wypadałoby trochę pomieszkać. Długo co prawda sama nie nasiedziałam się, bo uczestnicy tras TP i TT mocno się sprężyli z wychodzeniem na drugi etap, w związku z czym Marcin i Ania K. mogli zwinąć międzystart i wrócić do mnie. Z niecierpliwością czekaliśmy na powroty uczestników, ja szczególnie na tezetów, żeby się przekonać co z tą moją trasą. Pierwszy wrócił Darek z kilkoma punktami, ale założyłam, że poszedł rozrywkowo. Kiedy wrócił Kazik i Adam z jeszcze mniejszą ilością punktów, wiedziałam, że nie jest dobrze, a kiedy nie wrócił Tomek G., wiedziałam, że jest źle. Czekaliśmy na niego prawie do 22-giej, bezskutecznie usiłując dodzwonić się i snując czarne wizje. To znaczy Tomek czekał, bo ja musiałam wrócić do domu.
Robienie dwóch sporych imprez jednego dnia to jak dla mnie jednak za dużo. Mam nadzieję, że końcowa wyżerka nieco przyćmiła pamięć totalnego nieogaru na początku i moich dziwnych map i jakoś ta Niepoślipka ujdzie w tłumie.
W każdym razie jestem szczęśliwa, że już mamy to z głowy:-)

wtorek, 13 września 2016

Relaks i Rodzinne MnO

Na piątek wzięłam sobie urlop wypoczynkowy.  Wstałam o szóstej, wywiozłam córki do szkoły i pracy i aż do południa wypoczywałam przy przeróbce map, co to za trudne wyszły. Potem wypoczęłam w Urzędzie Miasta, gdzie drukarka drukowała mapy na Rodzinne MnO, a ja sobie siedziałam na krzesełku - pełen relaks! Żeby jednak wypocząć w pełni, pojechałam z Tomkiem (razem fajniej się wypoczywa) wydrukować mapy niepoślipkowe, a prosto stamtąd na zakupy. Potem (już w domu) wypoczywałam w kuchni robiąc pasty do chleba na sobotni wieczór, a jak już skończyłam i nie czułam się do końca wypoczęta, to jeszcze do północy razem robiliśmy wzorcówki - takie z rysowaniem kredkami.
W sobotni poranek zerwałam się rześka i kwitnąca. Co prawda miałam przejściowe kłopoty z otworzeniem oczu i utrzymaniem się w pionie, ale to taki drobiazg. Spakowałam lampiony i pojechałam rozstawić trasę rodzinną. Co było cudaczenia na osiedlu (bo trasa miejska):
- A po co to?
- A dlaczego na drzewie*, słupie*, ogrodzeniu*, mostku*? (* - niepotrzebne skreślić)
- A kto pozwolił?
- A nie wolno tu wieszać ogłoszeń!
- A kto to posprząta?
 W sumie nie ma się co dziwić, bo na terenie osiedla InO pojawiło się pewnie po raz pierwszy. Cierpliwie tłumaczyłam co, dlaczego, komu, kiedy itd., itp. Jednym się spodobało, inni przyjęli jako dopust boży, a ja zostałam z wątpliwościami, czy do zawodów uchowają mi się wszystkie lampiony.
W międzyczasie Tomek dowiózł na miejsce startu całe potrzebne oprzyrządowanie, czyli stolik, bannery i wszystkie papierzyska i jak tylko dotarłam do niego, rozłożyliśmy biuro zawodów.
Wkrótce dotarli do nas Darek W. i Ania N. i to był odpowiedni moment, bo pierwsi uczestnicy pojawili się już na horyzoncie. A potem było całe normalne zamieszanie, czyli odhaczanie na liście, wydawanie kart, map i pooooszli. Poszedł też Tomek rozstawiać swoje i moje trasy popołudniowe. Trasy co prawda częściowo się nam pokrywały, ale mimo to miał strasznie dużo lampionów do powieszenia.
Wbrew moim obawom wszystkie "rodzinne" lampiony pozostały na swoich miejscach i nikt z powracających z trasy nie uskarżał się na żadne trudności. Ania z Darkiem od razu wzięli się za sprawdzanie kart (co w przypadku trasy TF czasem stanowi nie lada wyzwanie), a ja usiłowałam zapanować nad powracającym tłumem żądnym wyjaśnień, wody, słodyczy i upominków (dzieci). Kiedy już udało się sprawdzić wszystkie karty, podsumować wyniki, ogłosić je i rozdać nagrody, okazało się, że zaginął nam jeden zespół. Co gorsza, nie mieliśmy do nich telefonu i nie było wiadomo - zgubili się, idą sobie spacerowo, czy zrezygnowali. Na szczęście zespół po prawie godzinie się odnalazł, a trwało to tak długo, bo dwie pary kilkuletnich nóżek potrzebowały dużo czasu na przejście trzykilometrowej trasy.
I wtedy dopiero mogłam odetchnąć z ulgą, że jedna  część imprezy za nami i wszystko poszło dobrze.

poniedziałek, 12 września 2016

Kto mapą wojuje, ten od mapy ginie

Ostatnio życie zatruwały mi mapy. O ile na Rodzinne MnO szybko sobie wykoncypowałam, że najprościej będzie zrobić fotoorto pocięte na dwa, trzy kawałki, to już na Niepoślipkę  musiałam bardziej pogłówkować.  Chciałam robić dwa etapy TU, bo mi najbliższe duchowo, ale Pani Prezes (łubudubu) wydała polecenie służbowe zrobić tezeta. Wiadomo: Prezes - każe, członek - musi.
Myślałam, myślałam i wymyśliłam. Tomek obejrzał i zaproponował żeby TU zrobić tak samo, tylko łatwiej. Zrobiłam. I odkąd zrobiłam, nękało mnie jakieś przeczucie, że coś jest nie tak. Jakoś nie miałam stuprocentowej pewności, że z taką mapą uda się cokolwiek znaleźć. W czwartek wieczorek poprosiłam Tomka, żeby wziął mapę TU i spróbował ją wirtualnie przejść. Po prawie pół godzinie pracy w luksusowych warunkach (biurko, nożyczki, klej, linijka, kątomierz) miał już złożoną mapę i zaczął przystępować do nanoszenia PK. Ze skutkiem takim sobie. No to już wiedziałam, że nie jest dobrze. Zmniejszyłam drastycznie ilość wycinków, a schemat i mapę dałam w takiej samej skali. Analogicznie przerobiłam mapę tezetowską - mniej wycinków, ale zostawianie takiej samej skali uznałam już za przesadę i tylko dla łatwiejszego przeliczania, schemat był dwa razy mniejszy niż mapa. Przeróbki zajęły mi cały czwartkowy wieczór, kawałek nocy i piątkowy poranek (jak dobrze, że wzięłam urlop).Teraz dla odmiany wydawało mi się, że jest za prosto i wszyscy przejdą na maksa. I co się okazało w praniu? Dla TU było w sam raz - jeden zespół na zero, reszta z mniejszą lub większą ilością punktów karnych, wszystko w granicach normy. TZ - śmiech na sali: najlepszy wynik 668 punktów karnych. To zdecydowanie nie była mapa na etap nocny. W ogóle ciekawa jestem, czy jest realne w warunkach bojowych wyznaczenie tych moich PK. No, ale teraz mam argument dla Pani Prezes (łubudubu), że jeszcze nie czas... i pewnie spokój od map tezetowskich na długo, długo... :-)
Tymczasem biorę się za mapy na DMP-y, na szczęście w kategoriach miłych, lekkich i przyjemnych - TP i TT.

Szybki Smok

Tyle się działo, że nie ma kiedy o wszystkim napisać.
W czwartek byliśmy oswajać smoczą poczwarę. To znaczy - byliśmy oboje, ale tylko ja wyszłam na trasę, bo Tomek wciąż był bez nóg, poza tym zaczynało brakować map, bo sporo osób dopisało się dopiero na starcie, więc miał dobry pretekst żeby honorowo nie iść:-)
Na starcie ukonstytuował się silny zespół w składzie: Zuza, Ania (Owieczka), Paweł i ja i ruszyliśmy. Ponieważ regulamin z liczeniem wycinków, punktów, kar był dla mnie zbyt skomplikowany, więc nie zawracałam sobie nim głowy. Liczyłam na to, że reszta zespołu jest bardziej kumata. Zresztą wszyscy potraktowaliśmy wyjście raczej rozrywkowo i towarzysko. Co oczywiście nie znaczyło, że nie będziemy się starać!
Początek poszedł nam prawie dobrze, bo trafiliśmy na pierwszą gwiazdkę i znaleźliśmy jeden z dwóch PK na niej. Drugi jakoś został nam po przeciwnej stronie ulicy i postanowiliśmy wziąć go w drodze powrotnej. Ambitnie poszliśmy w stronę najwyżej punktowanych gwiazdek, ale położonych za to najdalej. Twardziele z nas:-)
Gwiazdki za 8 punktów udało nam się nawet dość sprawnie dopasować i odnaleźć przynależne PK, za to z dziesiątkami było już trudniej. To znaczy najpierw niby coś tam dopasowaliśmy, ale nie do końca wszystko od razu sprawdziło się w terenie. Szczególnie lidary dały nam w kość - nie rozpoznaliśmy punktu podwójnego i wzięliśmy stowarzysza. W ogóle niewiele brakowało, a wzięlibyśmy całą stowarzyszoną gwiazdkę, ale na szczęście Ania wykazała się przytomnością umysłu i oprotestowała wybór.
Trochę punktów karnych wpadło nam za czas, ale z tym się liczyliśmy, bo nie zakładaliśmy biegania. W końcu miał być miły relaks. No, może Paweł miał jakby mniej tego relaksu, bo ganiał po zagubione PK i ogólnie najwięcej z nas czesał.
Wstępne wyniki pokazują, że i tak uplasowaliśmy się w pierwszej połowie stawki i to mnie w pełni satysfakcjonuje.

czwartek, 8 września 2016

Naprawdę Szybki Mózg, a i nogi niezgorzej

Po Bemowie, które bezlitośnie obnażyło moje braki kondycyjne, na Szybkim Mózgu nie obiecywałam sobie zbyt wiele. Już dojazd samochodem dał mi się we znaki i wysiadłam z lekko otumanionym błędnikiem. Przed startem zrobiłam drobną rozgrzewkę i... już nie miałam sił na nic więcej. Aż musiałam usiąść, bo tak jakoś się słaniałam. Przyjąwszy założenie, że po drodze nie ma poganiaczy z batami, powlokłam się na start. Od pierwszego rzutu okiem na mapę znalazłam znaczek startu (co to się go zawsze najdłużej szuka), a punkt pierwszy wyglądał na banalnie łatwy. W takiej sytuacji szkoda było tracić czasu na roztrząsanie własnej niemocy, spięłam się więc w sobie i ruszyłam szybkim truchtem. Pilnowałam się żeby czasem nie przejść do sprintu, bo sił musiało mi starczy na dwadzieścia dwa PK. Nawigacja szła mi wyjątkowo dobrze, do tego stopnia, że niektóre punkty podbijałam w biegu i nie zatrzymując się, leciałam dalej. Wszystko oczywiście świńskim truchtem. Między czwórką a piątką nie udało mi się pogubić, a na dłuższych przebiegach zawsze jest takie ryzyko, zwłaszcza jak się człowiek zdekoncentruje. Z ósemki na dziewiątkę trzeba było albo wpław przez Balaton, albo obiec je dookoła. Psyche mi trochę siadła przy tej alternatywie, ale nie zwolniłam. Prawdziwa twardzielka ze mnie, nie? Od piętnastki pocieszałam się, że już biegnę w stronę mety i na pewno dam radę. Pomogło i nie przeszłam do marszu. Przy Lidlu, gdzie mieliśmy zaparkowany samochód, wiedziałam już na pewno, że dam radę, bo blisko. Między ostatnim PK a metą, którą to odległość pokonywałam swoim stałym tempem, usłyszałam za sobą jakiś straszny tupot. Poderwało mnie to natychmiast, bo co mnie ktoś będzie wyprzedzał na ostatnich metrach i na metę wpadłam  niczym pendolino. Tupot co prawda wyprzedził mnie na ostatnich metrach, ale i tak finisz miałam piękny. O, taki:

 A po zawodach poszliśmy do Ani (bo mieszka nad Balatonem) i błyskawicznie zniweczyłam pobiegowy ubytek kalorii, ale żal było nie zjeść tych uroczych kanapeczek, tych ciasteczek, czipsikow, biszkopcików ...

P.S.
A Tomkowi w końcu odpadły nogi i wcale nie pobiegł!

środa, 7 września 2016

Fort Bema

Myślałam, że po Orientadzie Tomek wreszcie przystopuje, bo mu nogi coś zaczęły odpadać, ale gdzie tam! Nie dość, że sam nie odpuścił kolejnej imprezy, to jeszcze mnie namówił. Pojechaliśmy poorientować się w Forcie Bema. Nigdy wcześniej tam nie byłam, ale że teren otoczony fosą z wodą, to raczej miałam pewność, że nie zgubię się na amen.
Organizatorzy poprzypisywali nas do kategorii wiekowych i w efekcie nawet czołgając się, byłabym na pudle w przedziale 45-50. Swoją drogą, to mam ciut więcej niż 50, ale widocznie uznali, że nie wyglądam na swoje lata - mili ludzie!
Na starcie trochę cywili i spora grupa WAT-owców. Tomek startował w pierwszej minucie, ja w siódmej. Zamiast dokładnie obejrzeć mapę rzuciłam się pędem za startującą przede mną Beatą i w efekcie przebiegłam pierwszy punkt, a jej plecy i tak szybko straciłam z oczu. Tak się jakoś zamotałam, że za nic nie mogłam dojść gdzie ta jedynka. Dwójkę znalazłam, trójkę widziałam w oddali, a jedynki nie było. Dopiero Ewa, startująca tuż za mną, wykierowała mnie na właściwą stronę  wału. Normalnie wał mnie zrobił w wała.
Ponieważ straciłam na wstępie masę czasu i zziajałam się latając w górę i w dół, pomyślałam, że dalszy udział nie ma większego sensu i byłabym odpuściła, ale jakoś tak nie honor. Poza tym wiedziałam gdzie są kolejne dwa punkty, więc trochę z rozpędu poleciałam na nie. W końcu ogarnęłam się orientacyjnie i bezproblemowo dalej trafiałam z punktu na punkt, ale brak kondycji szybko dał mi się we znaki. Praktycznie przeszłam do marszu, a chwilami nawet powolnego marszu, szczególnie przy wdrapywaniu się na te ogrooomne górzyska, co to chyba organizatorzy złośliwie od rana usypywali. Latać dookoła ścieżkami jakoś mi się nie chciało, ustępowałam z azymutu jedynie tam, gdzie można było rzeczywiście spaść na mordę i gdzie na mapie były te krechy nie do przekraczania.
Na metę zaczęłam wkraczać majestatycznie i dyżurny fotograf wahał się, czy zrobić mi fotkę, więc żeby go zmotywować kawałek podbiegłam. Usłyszałam tylko jak klisza mu pęka i przezornie oddaliłam się w dalsze rejony, żeby mi nie wyskoczył z jakimś żądaniem odszkodowania.
Koleżanka Ewa była tak miła, że opuściła jeden punkt, żeby tylko umożliwić mi zajęcie drugiego miejsca, co pewnie miało podbudować moje morale. Stratę do pierwszej na mecie Beaty miałam jak stąd tam i z powrotem, ale ostatecznie zamiast na wynik mogę patrzyć na numer miejsca i czuć się fajnie. Grunt to się nie przejmować, mieć wygodne buty i na zakrętach uważać.

niedziela, 4 września 2016

Orientiada

Wczoraj Tomek latał z mapą na pięćdziesiąt kilometrów, ja w tym czasie latałam ze szmatą i odkurzaczem na dziewięćdziesięciu metrach kwadratowych. Ponieważ mam niejakie przeczucie, że latanie z mapą będzie poczytniejsze, niż latanie ze szmatą, więc idzie relacja Tomka:


Jak utraciłem dziewictwo…czyli pierwsza 50-tka.

Odkąd pamiętam, biegi nie były moją mocną stroną.  Trudności w zaliczeniu obowiązkowych biegów w szkole – niby przebiegałem wyznaczony dystans, ale zawsze w ogonie i z co najmniej słabym rezultatem.  Ale w wieku szczenięcym  w kilku książkach spotkałem fabuloryzowane opisy biegów długodystansowych, maratonów.  I napisano tam także, że ludziom w podeszłym wieku (tak gdzieś koło 40stki) całkiem dobrze te maratony wychodzą. Chyba gdzieś to sobie wziąłem do serca, bo gdzieś tak koło 50-tki zacząłem chodzić na orientację, a potem nawet biegać w poszukiwaniu lampionów.  Najpierw przebiegnięcie 300 m kończyło się wypluciem płuc i odłączeniem świadomości od reszty ciała. Potem coraz więcej podbiegałem, dzięki wujkowi Google znalazłem plan treningowy „of fajtłapy do biegacza”, tak, że teraz 5-6 kilometrów biegu liniowego nie stanowią problemu, a w poszukiwaniu lampionów to i większy dystans udaje się w pełni świadomie pokonać.
Dochodzimy do sedna – gdzieś tak na początku roku czekając w szpitalu na operację kolana, zafascynowany opowieściami wszystkich orientalistów o 50-tkach, setkach i innych takich postanowiłem, że na jesieni zaliczę swoją pierwszą pięćdziesiątkę. Wiadomo, kalendarz ukochanych marszy napięty, do tego krótkie BnO, więc ciężko znaleźć czas na coś nowego. Ale udało się – niezawodny Marcin O. ogłosił niekolidujący z niczym termin Orientiady z trasą TP 50. Oczywiście zapisałem się.  Do sprawy podszedłem „profesjonalnie” – na jakieś miesiąc wcześniej zacząłem w miarę regularnie podbiegać, z Panią Prezes (postanowiliśmy wystartować razem, bo na różnych biegach okazało się, że mamy podobne osiągi, a zresztą w kupie raźniej) dyskutowaliśmy nad taktyką (od razu gaz do dechy, a po 20 kilometrze czołgamy się do mety, czy jakoś na odwrót) .
Nadszejszła wielkopomna chwila… Pobudka o 6 rano, kanapka na drogę i wyjazd do Mińska Mazowieckiego. Papierkologia stosowana, odbiór fantów z pakietu startowego i ..poszli! Uczestników nie za dużo - tak z 10 szt. na naszej trasie. Szybki rzut oka na mapę  i decyzja - od zachodu i jako pierwsi chyba wyszliśmy na trasę. Na dobry początek trucht. Pierwszy PK znany nam jeszcze z Lampionady, więc pomimo wyrobu mapopodobnego, jakim jest 50-tka Compassu, którą dostaliśmy, udało się go szybko zlokalizować. Opis „bagienko”, ale zabrakło informacji, która strona bagienka. Okrążyliśmy całe i oczywiście lampion był na szarym końcu podmokłej dziury.
Zygzakiem zgarniając PK na malowniczej górce poszliśmy szukać ambony (lampion na górze). Niestety z rozpędu szukaliśmy w złym miejscu. Dość długo szukaliśmy. Ale jako, że ambon nie stawia się bezpośrednio przy samej wiosce, coś nas tknęło i wróciliśmy na właściwą drogę. Dojście do ambony –koszmarnie ucierpiały moje nowe buciki przy wędrówce przez świeżo zbronowane pole. Przy pierwszej ambonie okazało się, że jako ten z zespołu o większym lęku wysokości, ale jako dzielny mężczyzna, musiałem wspinać się po chybotliwej drabinie by przedziurkować karty.  I tak już zostało – liczne na trasie ambony,  czy lampiony w przepustach przypadały mojej osobie.
Przy następnym PK - „zagajnik przy rowie” pierwszy tłum. Obok nas para konkurentów z TP 50 nazwanej przez nas „zielonymi” z powodu kolorystyki dominującej w stroju, zawodnik nazywany „czerwonym” oraz rowerzyści, którzy startowali po nas i tu nas dogonili. Podobnie następny PK „gruszka nad rowem” – tu dołączyli także organizatorzy, którzy zaniepokojeni telefonem uczestnika o braku lampionu przyjechali wszystko sprawdzić. Lampion był – choć gruszki chciało się szukać w innym miejscu.
Przekraczamy definitywnie drogę 802 i mały wysyp trzech PK tuż koło siebie. Do pierwszego próbujemy „na skróty”, ale teren mało przebierny, więc wracamy do bezpieczniejszych, choć dalszych dróg. Dalej już bez żadnych przeszkód. Mamy już 8 PK na liczniku czyli 1/3 karty podziurkowaną i 1/3 mapy zaliczoną. Przed nami PK 11 z opcją żywieniową. Przed nami w zasięgu wzroku co chwila pojawia się ekipa „zielona”.  Gdzieś w okolicach Julianowa widzimy że idą oni „ w zła stronę” – my znajdujemy bezpośrednią drogę przy wydmie, która powinna zawieść nas do „namiotu harcerzy”. Chwila na uzupełnienie płynów, połówkę banana i lecimy dalej. W międzyczasie dobiega ekipa dobrze biegająca z trasy TP25 i jakiś rowerzysta. Zielonej konkurencji ani śladu.
W poszukiwaniu kolejnego bagienka widzimy znowu naszych Stowarzyszonych rowerzystów. Najpierw machamy sobie z daleka, potem puszczamy się biegiem co by ich dogonić. Rowerzyści uprzedzają nas, że kolejne 2 PK (14 i 13) są źle rozstawione. Pokazują na mapie, że czternastka jest znacząco bardziej na wschód, a trzynastka na zachód. Pełni obaw idziemy dalej na jakiś przepust. Po drodze spotykamy biegnącą konkurencję (biegnącą jak na wyścigach, w przeciwnym kierunku, znaczy już po 2/3 trasy!), która zatrzymuje się i podobne uwagi jak rowerzyści podaje. Na przepuście  - rowerzysta, którego ostrzegamy przed czternastką. Jakiś zagubiony ten rowerzysta – ponoć 35km w pedałach, bolące łydki, a wygląda, że jest podobnie jak i my przed połową rasy. Ruszamy pełni obaw na 14 – rowerzysta jedzie w przeciwnym kierunku. Dochodzimy do wskazanego miejsca. Kółko na mapie wskazuje jakiś dół z wodą, a opis „brzeg zagajnika na szczycie”. Wody nie widzimy (bo nie szukamy nawet) ale górka jest. Zgodnie z sugestią rowerzystów czeszemy górkę w kierunku wschodnim aż do miejsca gdzie górka się kończy. Lampionu brak. Wracamy i czeszemy w drugą stronę. Na końcu wydmy jest lampion!!! Jest i dziura z wodą tam gdzie być powinna wg mapy. I PK jest obok wskazanej dziury, tyle, że na górze! No cóż straciliśmy sporo czasu z powodu „pomocy” innych uczestników! Okazuje się, że szukając 14-stki byliśmy o mniej niż 50 m od PK 13 „dołek w dole”, ale że lampion był dobrze ukryty, to go nie dojrzeliśmy. Tu znowu miga nam „czerwona” biegająca konkurencja. Kolejny PK przy pomniku i dobija do nas niedawno spotkany rowerzysta. Żali się, że coś nie w tę stronę pojechał na poprzednim PK, więc sprawdzamy czy odjeżdża tym razem w stronę właściwą. Przed nami mordęga. Kilometry asfaltu do najdalszego (żywieniowego) PK 21 w Cegłowie. Tuż przed PK 21 kolejna ambona. Tu odkrywamy, że mamy do zaliczenia … 21, a nie 24 PK! Jakie to miłe uczucie, gdy ubywają nagle 3 PK. Zerkamy przy okazji na GPS – pokazuje 38km. No widać, że przekroczymy pięćdziesiątkę. Do kolejnej grupy trzech PK idziemy wariantem ryzykanckim. Po drodze do przekroczenia rzeka Mienia, a mostu w okolicy nie widać. Plus taki, że jakby co zdejmiemy buty i wymoczymy pobolewające stopy. Niestety – okazało się, że rzeka jest do przeskoczenia bez zdejmowania butów, a nawet to nie było nam dane bo pojawił się nieplanowany piękny most. Kolejne 3 PK bez historii – no, może poza jedną „wpadką” – mieliśmy dojść do porządniejszej „poprzecznej drogi”, ale jakąś ledwo oznaczoną na mapie dróżkę przerobili na „autostradę” i zdezorientowani szukaliśmy PK jedną przecznicę wcześniej. Tu już zaczęło dopadać nas zmęczenie, krok wolniejszy, u mnie jakiś bóle na podeszwie. Koszmarnie długa przeprawa na przedostatni punkt. Jakieś tajne rowy kolejowe nieoznaczone na żadnej mapie. Wreszcie przedostatni PK na stawie. Chwilę potem spotykamy Kingę, które szuka stawu. Wskazujemy jej gdzie i czekamy na nią. Jeszcze ostatni PK. Wyprzedzają nas pociągi jadące w dobrym kierunku - aż chciałoby się wskoczyć i podjechać te dwie stacje… Mamy ostatnie bagienko – południowy brzeg. Potem dalej bawimy się w pociąg i podążamy wzdłuż torów. Zapada zmierzch. Dochodzimy do lasu. Moje nogi wysiadają. Właściwie nie nogi tylko stopy- w prawej czuję jakiś superbąbel na podeszwie, w lewej coś przy pięcie. Idziemy na skróty szukając najstarszej sosny. Jest! Tu czuję jakąś tragedię na podeszwie – oj ciężko się chodzi na czubkach palcach i pięcie kuląc stopę tak by bąblem nie dotykać do podłoża! Bałem się, że dziewczyny porzucą mnie jako zbędny balast, ale okazało się , że jako jedyny pamiętam drogę na skróty do szkoły. Tylko to mnie uratowało!
Jest meta! Błysk fleszy, medale, parówki itp. Dzielne dziewczyny zdobyły puchary (na TP 50 startowały je 3 szt.), ja się nie załapałem. Ale pierwsza pięćdziesiątka zaliczona. Czuję się w pełni rozdziewiczony w tym temacie. A nasze wysiłki na trasie jak nic „zeszły na psa” co ilustruje załączony ślad GPSu;-)
Szybki bilans:  60004m wg GPSa, ok 11 godzin na trasie,  ok. 35cm kwadratowych bąbla na obu podeszwach, medal za udział szt. 1, 1 pkt na OInO:-) Pewnie można było ciut  skrócić przebieg i czas na trasie – następnym razem będzie lepiej!
Teraz szybka rekonwalescencja, bo we wtorek i w środę zawody BnO !