środa, 31 grudnia 2014

Sceny z życia inoków.

Późny wieczór, światło mocno przyćmione, ciepłe łóżko.
Wkracza T. z kilkoma mapami z ubiegłorocznych Świdermajerów i zaczyna je przeglądać.

- Zapal sobie światło, bo nic nie widzisz!

- Nie trzeba. To etapy nocne.

Kurtyna

sobota, 27 grudnia 2014

Nie ma InO, więc robimy TRInO!

Okołoświąteczna posucha daje się nam już we znaki. Nic, żadnej imprezy:-( Wczoraj w akcie desperacji przeleciałam się parę kilometrów po lesie. T. odmówił, bo stwierdził, że nie ma PK, a za niczym, to on nie będzie chodził. W sumie mogłam mu wziąć przenośny lampion, ale jakoś nie pomyślałam ....
No to żeby miał już czego szukać, dzisiaj świtkiem koło południa wybraliśmy się na Pragę potrinować. Jak to dobrze, że były dwie trasy - jedna chyba nie załatwiłaby naszego orientalistycznego głodu.
Przy okazji przetestowaliśmy termoaktywne prezenty spod choinki. Niestety, to czego termoaktywność nie zakrywała, chciało nam zamarznąć i odpaść.
Nie wyobrażam sobie wieloetapowych nocnych imprez przy takiej pogodzie. Brrrrrr....
Czy jest jakaś możliwość, żeby odwołać zimę?????

sobota, 20 grudnia 2014

V ChoInO

Ostatnie tegoroczne InO za nami.

Tradycyjnie w bazie byliśmy pierwsi, mimo że po drodze robiliśmy jeszcze dojściówkę. W naszym przypadku to akurat dojazdówkę, co dość ciekawie musiało wyglądać dla postronnego obserwatora. Auto zatrzymuje się co kilkadziesiąt metrów, wyskakują dwie osoby, lecą do krzaczka, drzewka, słupa, czy czegoś innego, kucają, coś tam robią tajemniczego, z powrotem do auta i za chwilę procedura się powtarza.

Jako, że to ostatnia przedświąteczna impreza, nie zabrakło uroczystej oprawy w postaci, przemówień, przemówień i przemówień oraz opłatka i życzeń. Kiedy już wszyscy wszystkim pożyczyli pełnych map, niezawodnych kompasów, sił w nogach, kompletu PK w podstawowym czasie, ciekawych tras, zwycięstw oraz tradycyjnego "wszystkiego najlepszego", można było ruszyć w las.

Organizatorzy już widać wiedzą, że jesteśmy najbardziej niecierpliwi, niejako więc z urzędu dostaliśmy  zerową minutę startową. Mapy w garść i za próg. Za progiem patrzymy na mapę, a tam ... mapa bez mapy. Jest długość trasy, jest limit czasu, jest ilość PK do potwierdzenia, a mapy niet. Jest tylko informacja gdzie szukać punktów X i Y - na końcówkach ulic roślinnych i historycznych. Z historii to my dobrzy nie jesteśmy, zaczęliśmy więc od ulicy "roślinnej". Na lampionie, oprócz kodu przemyślny budowniczy umieścił fragment mapy z kolejnym punktem. No tośmy sobie wykoncypowali, że co najdziemy na punkt, to na nim będzie mapka do kolejnego i tym sposobem przejdziemy całą trasę. Bardzo się nam ten pomysł spodobał.
W pierwszym odruchu chcieliśmy sobie sfotografować mapkę dla ułatwienia życia, no ale gdyby budowniczy chciał nam ułatwiać, to chyba by od razu dał mapy w garść (no, chyba, że na papier brakło). Poza tym my nie idziemy na łatwiznę, postanowiliśmy więc zapamiętać dojście. Nie wydawało się nam to zresztą trudne, bo tydzień wcześniej dokładnie w tym rejonie chodziliśmy na FalInO, wiec teren był nam znany. 
Po chwili znaleźliśmy lampion, ale zaskoczenie - bez kolejnej mapki. Cóż, najwyraźniej źle zapamiętaliśmy  treść poprzedniej. Jedyne co nam przyszło do głowy, to wrócić do pierwszego punktu i tym razem przerysować sobie dokładnie dojście do punktu. Tak też zrobiliśmy. Drugie podejście zrobiliśmy według mojej koncepcji i ... owszem, też znaleźliśmy lampion, ale też bez mapki. Tu nastąpiła konsternacja. Staliśmy wpół drogi między dwoma znalezionymi lampionami, z których żaden nie odsyłał nas dalej. To już wymagało przemyśleń.
Zalęgło się w nas niejasne podejrzenie, że idea znajdowania dalszej drogi musi być inna. Postanowiliśmy kontrolnie sprawdzić końcówkę innej ulicy (roślinnej lub historycznej) i zobaczyć, co tam zastaniemy. Ponieważ nie mogliśmy się zdecydować, którą ulicę chcemy sobie obejrzeć, zaczęliśmy, niczym na nocnym etapie Podkurka, biegać raz w jedną stronę, raz w drugą nabijając sobie minut i kilometrów. No, ale mówiłam już, że my nigdy nie idziemy na łatwiznę :-).
W końcu jedna z koncepcji przeważyła, a znaleziony lampion z mapką potwierdził nasz nowy pomysł na dalsze poszukiwania. Wydawał nam się on co prawda dość dziwny - końcówka ulicy z mapką - marsz po punkt z mapki - kolejna ulica - kolejny punkt itd. Wychodziło nam, że musimy zrobić jedenaście takich rund plus PK X i PK Y da nam w sumie potrzebne 13 punktów do potwierdzenia.
Przy jakiejś trzeciej rundzie zastanowiła mnie informacja, że minimum 7 PK musi być spośród tych z numerkami 1 - 11. Z tego wynikało, że 6 PK może być z końcówek ulic. Nigdy co prawda nie spotkaliśmy się z sytuacją żeby punkt o takiej samej nazwie (u nas X i Y) mógł mieć kilka kodów, ale postanowiliśmy zaryzykować i wpisać trzy iksy i trzy igreki (tak symetrycznie wydało się nam elegancko).
Ta metoda sprawdziła się nam rewelacyjnie i od razu punkty zaczęły przybywać w błyskawicznym tempie.

Rozczulił nas punkt z mapką powieszony na koszu na śmieci - widok kolejnych osób klęczących przed śmietnikiem niczym przed kapliczką - nie do kupienia za żadne pieniądze!
Śmierdzący punkt kontrolny (ŚPK) również robił wrażenie!
Jednym słowem - była uczta dla wszystkich zmysłów:-) 
- Dla czego InO? 
- Dla wzroku i dla węchu!

Na mecie zameldowaliśmy się z półgodzinnym poślizgiem, ale za to z kompletem punktów (tylko nie wiemy czy dobrych). 
Pomysł na trasę był rewelacyjny, ale wytłumaczenie o co chodzi (a raczej brak wytłumaczenia) był do .... niczego (że tak eufemistycznie powiem).

Mimo, że natłukliśmy dodatkowych kilometrów, jeszcze nie byliśmy syci wrażeń. Ustaliliśmy - idziemy jeszcze na TU. W końcu musimy się nachodzić na zapas, aż do przyszłego roku! Dostaliśmy jedną mapę na spółkę i pooooszli. Trochę nas rozczarowała prostota mapy, rozbawiło, że chwilami powtarzamy FalInO, no i po zrobieniu trasy TZ znaliśmy już rozstawienie punktów. Ale co tam, najważniejsze, że była okazja połazić jeszcze raz po lesie:-) Szybciutko znaleźliśmy co trzeba i na metę zdążyliśmy przed odjazdem organizatorów.

Jeszcze rzut oka na wzorcówkę, ostatnie życzenia świąteczne i powrót - do okien, odkurzacza, pralki i garów.

Wesołych przedświątecznych porządków życzymy wszystkim!

Ja pierniczę!

Czyli przepis na pierniczki z ChoInO.


Składniki
- 2 szklanki mąki pszennej tortowej
– 1 jajko
– 1/2 szklanki cukru pudru
– 1 bardzo czubata łyżka miodu
– 3 łyżeczki przyprawy korzennej
– 1 łyżeczka sody oczyszczonej
– 1 łyżeczka kakao
– 25g świeżych drożdży
– 40g miękkiego masła

Przepis
Mąkę wymieszać z cukrem pudrem, kakao, sodą i przyprawą do piernika. Miód podgrzać z masłem do
rozpuszczenia, następnie (po przestudzeniu) dodać drożdże. Całość wymieszać. Do suchych składników dodać płynne razem z jajkiem. Wyrobić na gładkie i elastyczne ciasto. Rozwałkować (w razie potrzeby podsypać odrobiną  mąki) na ulubioną grubość  (grubsze są bardziej miękkie), wycinać foremkami dowolne kształty. Posmarować rozmąconym jajkiem, piec około 10 minut (lepiej nie piec zbyt długo, bo twardnieją) w piekarniku nagrzanym do 190°C. Po ostudzeniu polukrować.

Lukier
Składniki:
1 białko jaja kurzego
200-300g przesianego cukru pudru
kilka kropel soku z cytryny
Wykonanie:
Cukier puder przesiać do miski przez drobne siteczko. Białko ubijamy i jak tylko się spieni zaczynamy stopniowo dodawać przesiany cukier puder i sok z cytryny do uzyskania odpowiedniej konsystencji. Całość ubijamy mikserem na najniższych obrotach ok. 10-15 minut. Ilość cukru zależy od wielkości białka i od konsystencji jaką chcemy uzyskać. Jeżeli lukier wyjdzie zbyt rzadki należy dodać troszeczkę cukru pudru. Natomiast jeżeli wyjdzie zbyt gęsty dodajemy po kropelce soku z cytryny. Gotowy lukier powinien być idealnie biały, lśniący, gładki i nie ma być wyczuwalny cukier puder.
 

środa, 17 grudnia 2014

InO - "Od Adama i Ewy do współczesności" - materiały szkoleniowe.

W wiosennym rzucie planujemy zrobić Kurs Organizatora i Animatora Imprez na Orientację. Co prawda za młodu robiliśmy już OT, ale to było tak dawno, że i tak nikt nie uwierzy.
W związku z planami przeglądamy  materiały szkoleniowe *, a raczej T. przegląda i czasem coś czyta na głos. Ja zapobiegawczo już zaczynam martwić się ewentualnym egzaminem.

- Może zadaj mi parę pytań, to zobaczę, czy coś wiem - proszę T.

- Dobra.... To na przykład: dla czego impreza na orientację?

- ???????? Nie wiem dlaczego:-( - odpowiadam żałośnie i wyglądam mniej więcej tak:




- Dla duszy i ciała - podpowiada triumfalnie T.

- Daj coś łatwiejszego - próbuję jeszcze powalczyć.

- To początki orientacji. Czego sięgają?

- To chyba będzie.... eeeee.... tysiąc osiemset .... eeeee.....

- Początków ludzkości - znów podpowiada T.

- Że niby Adam i Ewa drzewa szukali???????

Wymiękam. 
A może ja wcale nie muszę być tym organizatorem? Uczestnicy przecież też są potrzebni!



sobota, 13 grudnia 2014

FalInO z punktu widzenia biegacza, czyli T. ustanawia nowe rekordy.


200% rzeźnika
Zgodnie z podjętym zobowiązaniem wystartowałem w „pełnodystansowym” BnO. I rundzie FalInO w kategorii Open-M. 20PK 5,5km.  Moje tereny, tu się wychowałem od małego.  Wprawdzie przez te kilkanaście lat sporo się zmieniło: pole gdzie rosły zboża – teraz to osiedle luxdomków, Czerwonka wyasfaltowana, nowa droga od cmentarza, a Morskie Oko zamieniło się kałużę.
Ruszyłem żwawo, bo wiedziałem gdzie jest pierwszy PK. Po przedarciu się przez tłum kłębiący się po odbiór numerów startowych na Biegi Górskie  pewnymi drogami w las. Tu pierwszy postój - „miejscowy”, czyli jak nie patrzeć „krajan” z tych biegających zatrzymał mnie i wypytuje co to za zawody (jakiś mało zorientowany, bo liczba uczestników całej imprezy bliska tysiąca, a zaparkowane samochody zajmują wszystkie pobliskie parkingi, ulice i te bardziej przebieżne laski;-). Ale co tam, odsapnę troszkę, więc wytłumaczyłem co i jak, gdzie można się  zapisać i inne takie.
Ok., pobiegłem dalej. Las bdb przebieżny, lampiony lśnią z dala. Kompasu nie wyjmowałem, bo po co, choć biegałem „na azymut” i właściwie idealnie trafiałem na wszystkie PK, nawet te, co złośliwy budowniczy rozstawił w innym miejscu niż zaznaczył to na mapie. BnO ma ta zaletę, że dostajemy ściągawkę jaki kod jest na lampionie i nie ma stowarzyszy, więc  zabłądzić trudno. No, może poza jednym miejscem, gdzie wstrzeliłem się o jedna drogę miedzy zabudowaniami za daleko i musiałem ze sto metrów nadrobić.  O dziwo, po drugim PK jakoś się już biegło i przestałem zauważać, że poruszam nogami w tempie dla mnie niespotykanie szybkim;-) Przydało się znacząco doświadczenie w MnO – wybierałem drogę najkrótszą, lampiony znajdowałem bez patrzenia do ściągawki z ich dokładnym usytuowaniem i dziwiłem się, że ludzie, którzy przede mną wyruszali z danego PK do następnego dobiegają później i z dziwnego kierunku, pomimo zdecydowanie lepszego przygotowania biegowego i wydolności (dla mnie to znowu rekord w długości biegu po Warszawie Nocą gdzie było ok 2,5km) . Ściągawka przydała się tylko do ostatniego PK 20, który znajdował się pomiędzy dwoma płotami boiska. Bez jakiejś wielkiej zadyszki dotarłem na metę. Niestety GPS załapał w połowie trasy więc tylko szacuję że było coś ponad 6km z czasem jak się okazało 59:04! Czyli całkiem niezłe 19 miejsce!
Jako że moja Druga Połowa była w połowie trasy TP, otarłem pot z czoła i wziąłem mapkę TP by już bez biegania zaliczyć kolejny punkcik do odznaki InO. Zebrać kilka PK i wrócić razem z nimi. No cóż, lekki strój do biegania więc chłodno, a i nogi jakoś tak rozbrykane po biegu, więc zacząłem podbiegać, a potem już regularnie truchtać. PK właściwe te same (różnica w jednym lampionie) plus jakieś zupełnie niezrozumiałe zadania. Różne zadania już spotykałem, ale te chyba w jakimś innym języku były pisane, bo do końca nie wiem co Autor miał na myśli.
Postanowiłem dla odmiany „przejść” trasę w odwrotnej kolejności. Na samym początku niestety zaliczyłem bliższy kontakt z podłożem i piękna kolorowa mapa utraciła sporo ze swojej czytelności, ale co tam, położenie PK znam już prawie na pamięć;-)
Dopiero teraz (bo podejrzewałem że trasa turystyczna powinna mieć jakieś „stowarzysze”) zaczynam zwracać  większą uwagę na rozstawienie lampionów. Przy jednym z PK aż przecieram oczy, bo lampion stoi wyraźnie nie w tym dołku co na mapie, i to o dobre kilkadziesiąt metrów! Ale nie ma nic innego więc go zbieram. Przy okazji spotykam M.S., którego na prawie wszystkich InOckich imprezach spotykam ostatnio;-) Biegnie na Open M więc w przeciwnym kierunku niż sobie obrałem. Gdzieś tam po 15PK telefon, że moja druga połowa zbliża się do mety. Przyspieszam  więc kroku. Właściwie wszystkie pozostałe PK są po drodze więc je zbieram. Jak przystało na zawody leśne, spory kawałek drogi pokonuję chodnikiem;-) Gdy już zbliżam się do szkoły szukam telefonu by poinformować rodzinkę, że zaraz będę, a tu siurpryza… telefonu brak! Niezapięta kieszeń i musiał gdzieś wypaść po drodze! Na szczęście to te ostanie 5 PK, jednak nogi już zmęczone więc myślę, że pojedziemy szukać telefonu autem. Wpadam na metę nie szukając już dodatkowego PK21. Okazuje się, że telefon się znalazł – tzn, znalazła go jakaś inna uczestniczka zawodów (bo taki fajny żółty wyróżniał się na szarym poszyciu, a że żona dodatkowo dzwoniła szukając mnie, udało się ustalić właściciela i telefon miał szczęśliwie dotrzeć na metę. Uff odetchnąłem z ulgą, ale niestety znowu nie będzie pełnego zapisu mojej trasy wrr…
Telefon wreszcie dotarł  szczęśliwie na metę, pokonując ostatni kawałek trasą Open-K, a ślad GPS pozwoli mi porównać moje osiągi z osiągami innych biegaczy;-)
Reasumując – wyszło ok 12-13km z tego zdecydowana większość pokonana tempem expresowym, jak na moje  możliwości, a rekord długości biegu pobity o jakieś niewielkie 400%. Mam nadzieję, że moje zmaltretowane członki wrócą do stanu używalności do kolejnej InO imprezy, która już w przyszłym tygodniu! Na razie odkrywam istnienie dziwnych mięśni – zawsze zastanawiałem się czemu biegacze mają tak rozbudowany tors – chyba zaczynam to rozumieć, bo niby czemu najbardziej czuję ręce i inne takie, a nie nogi!!???;-)

Brudne okna kontra Zlot Przodowników kontra FalInO

Powzięłam postanowienie - ten weekend spędzamy w domu i robimy przedświąteczne porządki. W końcu kiedyś trzeba. Co prawda znajomi inowcy namawiali nas na wyjazd na  Ogólnopolski Zlot Przodowników InO, ale ponieważ przodownikami nie jesteśmy (a ja to wręcz zadownik), więc postanowiliśmy być twardzi i daliśmy odpór namowom.
T. rozochocony środowym biegiem i czwartkowym OrtInO w piątek zaczął wymiękać.
- Jak to? Weekend w domu??????
W końcu wyżebrał pozwolenie na szybki wypad do Falenicy na FalInO. Wieczorem zaczął kusić:
- Jakbyś poszła na trasę TP, to nie musiałabyś biegać, a punkcik do książeczki by wpadł.
Byłam twarda jak skała, chociaż zaczęło mi się robić trochę niewyraźnie.
- Porządki to ja w tygodniu zrobię - kusił dalej.
- Poszłabym ... Ale tak sama?...Jakby któraś dziewczyna się wybrała ... - zadeklarowałam śmiało, znając ich niechęć do wychodzenia z domu zimą.
- A ja to bym nawet poszła - nieoczekiwanie rzuciła A. w przestrzeń.
O, zdrajczyni! Na własnej piersi żmiję wyhodowałam!
Teraz już nie było odwrotu. T. błyskawicznie wysłał maila do organizatora, żeby nas jeszcze dopisał do grona chętnych i rzecz stała się zaklepana.
Prawdą jest, że jakoś nie rozpaczałam z tego powodu, powiem więcej - lekko na duszy zaczęło mi się robić. No bo jak to? Weekend w domu?????

W sobotę rano wybyczyliśmy się w łóżkach do ósmej, więc pełni energii mogliśmy jechać - T. na bieg, my na marsz. W Falenicy przed szkołą, za szkołą, obok szkoły, w szkole - wszędzie dziki tłum. Z trudem przedarliśmy się na start naszych etapów, każde pobrało swoje mapy, po czym T. błyskawicznie zniknął, my zaś statecznym i dostojnym krokiem oddaliłyśmy się na boisko by w spokoju zajrzeć do map.
Mapa jak mapa - pełna, ale dla przyzwoitości w kolorowe kółka i elipsy zakrywające część treści. Za to opis do mapy ... Przy trzecim czytaniu poddałam się. Niby każde słowo z osobna dało się zrozumieć, ale całość absolutnie nie. Uznałyśmy, że zrobimy to po swojemu i ruszyłyśmy nie przejmując się zadaniami. Ostatecznie nie szłyśmy po zwycięstwo, a dla przyjemności i po punkcik na kolejną odznakę.
Im dalej w las, tym nasze zdziwienie było większe. Lampiony wielkie jak słonie, z kilkuset metrów bijące w oczy porażającym pomarańczem (tak, te biegowe), żadnych stowarzyszy - no ludzie! A gdzie cała przyjemność z szukania??? Gdzie dreszczyk emocji, czy to właściwy punkt, gdzie czesanie lasu?
 Szczytem wszystkiego było, kiedy ja pracowicie ustawiam na kompasie azymut, żeby nie lecieć naokolo po ścieżkach, a A. mówi:
- Ale ten lampion widać tam w lesie.
Widać! Jak babcię kocham - widać! No, ale przynajmniej mogłam sobie od razu sprawdzić na ile dokładnie azymut wyznaczyłam:-)
 Jedynym problemem na trasie było przejście na drugą stronę ścieżki, po której biegł tłum uczestników Zimowych Biegów Górskich, co to się razem odbywały. Bałyśmy się wtargnąć między nich, żeby nie zostać stratowanymi, czekałyśmy więc na jakąś lukę widząc już po drugiej stronie ścieżki nasz lampion.

T., który zakończył swój bieg (bieg -  wiadomo, kończy się szybciej niż marsz), po konsultacji telefonicznej postanowił zaliczyć jeszcze  naszą trasę. Kiedy do mety zostały nam tylko 2 punkty, zadzwoniłyśmy do niego z pytaniem, czy zrozumiał coś z opisu zadań. Słusznie zawsze wierzyłam w jego genialność! Wytłumaczył nam, co autor chciał przez ten dziwny opis powiedzieć, choć teraz mam wrażenie, że odszyfrował tylko część jego intencji.
Na koniec wyliczyłyśmy jeszcze skalę mapy - jedyne zadanie, które określono w zrozumiały sposób. Oczywiście, żeby nie było zbyt pięknie, do metrów dodałam parokroki zamiast ich przelicznik i skala wyszła nam w duuużym przybliżeniu. Ale, oj tam....
Dodatkowy punkt do zebrania z boiska oczywiście nie stał nawet w jego pobliżu, ale rozgryzłszy już nieco zawiły sposób formułowania zadań, znalazłyśmy co trzeba. Oddałyśmy wreszcie kartę startową i osiadły na laurach.

Oczekiwanie na T. zaczęło nam się dłużyć, postawiłam więc telefonicznie go trochę popędzić (czyli namówić do rezygnacji ze zbierania wszystkich punktów). Dzwonię ci ja na jego komórkę, a tam zgłasza się jakaś kobitka. No co jest????
- Bo ja właśnie znalazłam ten telefon w lesie - słyszę.
- A pani też z biegów? - zadałam inteligentne pytanie.
- To ja go przyniosę do sekretariatu - zadeklarowała się rozmówczyni, rozłączyła się i jak mniemam pognała dalej.
Po dłuższej chwili pojawił się w końcu T., a po jeszcze dłuższej wrócił z trasy jego telefon.
Jako, że wreszcie byliśmy w komplecie, mogliśmy wrócić do porzuconych porządków.

piątek, 12 grudnia 2014

25. OrtInO ... czyli ćwiartka i tort.

Nie być na OrtInO to wstyd, a nie być na 25 OrtInO to już blamaż totalny. W związku z tym, mimo odrażającej pogody, zacisnęłam zęby, spięłam pośladki, upiekłam ciasto i łaskawie dałam się dowieźć na miejsce zbiórki.
Na miejscu okazało się, że organizatorów nie ma, uczestników nie ma (poza kilkoma pojedynczymi sztukami), nic nie ma - istny Kononowicz! Pierwsze co pomyśleliśmy:

- A może jesteśmy na starcie stowarzyszonym?????

Ale gdzie wtedy jest właściwy? I czy meta też będzie stowarzyszona????
Po chwili liczba oczekujących zaczęła wzrastać i wreszcie na horyzoncie pojawiło się światełko w tunelu.

- O! Idzie czołówka z B.! - ktoś oznajmił.

Faktycznie, do czołówki była podpięta organizatorka i wreszcie impreza ruszyła z kopyta. Wszyscy oblegli najpierw punkt poboru opłat (jakie te ludzie chętne do płacenia!), a potem do wydawania map. Dookoła kręciła się podejrzanie duża grupa dzieci, jak się okazało nowi adepci tajemnej sztuki orientalnej, zwerbowani przez M. K. - jednego z autorów tras.

Jako, że od przytupywania z zimna zaczęły nam się przecierać zelówki, szybko pobraliśmy nasze mapy i w drogę! Orto, jak to orto - małe, ciemne kawałeczki, na których nic nie widać. Nawet lupa z podświetleniem nie dawała rady:-( Pierwszy punkt (a właściwie jedenasty) tradycyjnie w zasięgu normalnie myślącego człowieka, wiec zgarnęliśmy go bez trudu.
I co dalej?
Postój pod latarnią przedłużał nam się, nawet zaczęłam już myśleć, czy by przy okazji nie podreperować budżetu, w końcu postanowiliśmy pójść kawałek dalej i zobaczyć co tam jest. W międzyczasie dogonili nas (co i trudne nie było) kolejni uczestnicy, startujący po nas. Daliśmy się wyprzedzić i z zainteresowaniem patrzyliśmy - pójdą dalej, czy nie pójdą? Poszli!
Zerkając raz na mapę, raz na konkurencję wydedukowaliśmy, że idziemy na trzynastkę, która na dokładkę pokrywa się z jedynką. Dobra nasza! Mamy już trzy punkciki!
Jedyne co mi pasowało, to iść dalej przed siebie (jak też uczyniła konkurencja) i liczyć na znalezienie siódemki. Po kilku krokach T. wyperswadował mi ten pomysł. Wróciliśmy do trzynastkojedynki i skręcili w boczną uliczkę. Idziemy, idziemy, idziemy - nawet jakiś PK trafił się po drodze, ale że kręcili się tam głównie ludzie z innej trasy, daliśmy mu spokój. Mieliśmy nieśmiałą nadzieję na znalezienie dziewiątki i dziesiątki, ale nasza nadzieja  z każdym krokiem jakoś się kurczyła. W akcie rozpaczy przebiliśmy się do większej ulicy, na skraj blokowiska i tu - wnioskując z cienia rzucanego na zdjęciu przez blok - T. wydedukował gdzie jesteśmy. Jakże pokrętne są ścieżki ludzkiego umysłu!
Summa summarum udało się trafić do PK 9, 10, a potem nawet i PK 7. Siódemka stała nie tam gdzie powinna i dylemat co wpisać - BPK czy stowarzysza, rozstrzygnęliśmy na korzyść stowarzysza. Gdybyśmy mieli więcej cierpliwości i dłużej szli poprzednimi drogami, nie musielibyśmy nadkładać tych kilku kilometrów do zrobienia podwójnej pętelki. No, ale my na łatwiznę nie idziemy!

Po raz drugi udaliśmy się na skraj blokowiska, aby i tutaj postać pod latarnią. Wszak to takie fascynujące zajęcie!
Przy MarcPolu spotkaliśmy Leśne Dziady i muszę się przyznać - w akcie desperacji rzuciłam okiem na ich mapę. Podbudowało to nieco moje morale, bo upewniłam się, że jesteśmy tam, gdzie się spodziewamy być. Po czwórkę i piątkę ruszyliśmy, jak po swoje. Na ulicach roiło się już od inoków i co rusz kogoś spotykaliśmy.
Nie wiem z czego T. wywnioskował gdzie szukać szóstki, faktem jest, że doprowadził do niej. Ja w blokowisku do reszty straciłam orientację (i niech nikt mi nie wmawia, że bloki czymkolwiek różnią się od siebie!) i dałam się prowadzić niczym owieczka na rzeź. Rzeź, swoją drogą,  to była na moich odnóżach krocznych, które mróz siekł co krok i jedyne o czym byłam w stanie już myśleć to ciepłe rzeczy typu: gorący prysznic, wygrzane łóżko, świeżo zaparzona herbata.
Czternastka, dwójka i trójka nabiły nam kilometrów ile tylko chciały, bo koncepcja gdzie one się znajdują, zmieniała się jak w kalejdoskopie. Mam wrażenie, że byliśmy przy każdym budynku na osiedlu i kto wie, czy nie kilkakrotnie nawet. Co chwilę spotykaliśmy T. G., który szukając tych samych punktów szedł zawsze w przeciwnym kierunku. Wywoływało to  w nas frustrację i zaniepokojenie, bo w końcu na TZ on jest starym wyjadaczem, a my nowicjuszami. T. jednak stanął na wysokości zadania i po 176 okrążeniach osiedla znalazł wszystkie  trzy punkty. No dobra, z trójki do dwójki udało mi się trafić samodzielnie:-)
Limit czasu skończył się, a my wciąż nie wiedzieliśmy co zrobić z ósemką. Nie pasowała nigdzie. W końcu postanowiliśmy dać jej spokój i wrócić na metę zgarniając po drodze dwunastkę, co to ją na wyjściu kazali brać na deser. W ostatniej chwili T. jeszcze zmienił stowarzysza siódemki na bepeka, co w zasadzie już nie stanowiło wobec braku ósemki, ale co tam.
À propos deseru - na mecie czekała resztka tortu, inne ciasta i gorąca herbata. Najwyraźniej ominęło nas dmuchanie świeczek jubileuszowych:-( Świętowanie jubileuszu z powodu zimna skróciliśmy do minimum (to znaczy do momentu przełknięcia ostatniego kęsa ciasta) i szybko wycofaliśmy się na z góry ogrzane pozycje.
Podczas gdy my odpoczywaliśmy po trudach imprezy, organizatorzy pracowicie sprawdzali karty startowe, żeby rano każdy mógł się cieszyć świeżutkim protokołem. Nie wiem, czy to taka jubileuszowa promocja, ale nie policzyli nam braku ósemki i zmiany w siódemce:-)
Chyba sobie złożymy protest:-)

czwartek, 11 grudnia 2014

Prawie jak „Bieg Rzeźnika” czyli T. biega!


Postanowiłem zostać sportowcem. Takim przez duże „S”. Padło na II etap cyklu Warszawa Nocą – Nowe Miasto. Dla zaczynających przygodę z BnO organizatorzy zalecają kategorię „początkujący” – ale po liście startowej trudno mi uwierzyć, iż moi konkurenci z rocznika 1927 to początkujący;-) 
Biegi nigdy nie były moją mocną stroną, ale jak wszędzie piszą, w BnO samo bieganie odgrywa mniejszą rolę… więc czemu nie spróbować? Choć troszkę martwił mnie „prawie maratoński” dystans…. 2,3km…. Z tego co pamiętam nigdy w życiu nie pokonałem takiego dystansu biegiem! Ale zawsze jest „ten pierwszy raz”. No właściwie drugi, bo raz „biegłem na orientację” – choć bardziej szedłem - na dystansie 1400m, ale to się nie liczy, bo lampiony były jakieś takie niewymiarowe, a mapa zlustrowana i mocno nieaktualna;-)
Jak zwykle na start dotarłem z dużym zapasem czasu - korki okazały się mniejsze niż przewidywałem. Odebrałem „takie coś” co zastępuje kartę startową, a nazywa się chipem systemu SI ( i schowałem głęboko, bo kara za zgubienie wysoka, a karty zdarzyło mi się już gubić). Czasu dużo więc poszedłem na mały spacerek po okolicy. Tu dopadły mnie wątpliwości: temperatura bądź co bądź poniżej zera, szron na trawie… ile warstw na siebie założyć? Spacer raczej sugerował ich większą ilość, ale ja mam biegać…. Choć założyłem, że co najmniej połowę dystansu przejdę, bo jak do tej pory udawało mi się przebiec ze 300m…
Pod bazą widzę już tłum. Raczej młody wiekiem. Tłum w czołówkach, lekkich dresach, biegający tu i tam i wykonujący jakieś dziwne ćwiczenia rozgrzewkowe…. „Zmarzną” pomyślałem o ich lekkich strojach…  Wszystkie rozgrzewki zaczynają się od biegu - będę twardy - pomyślałem - rozgrzeję się po starcie i założyłem drugą warstwę rękawiczek.
W bazie czuć już zapach sportu znany dobrze ze szkolnych przebieralni po zajęciach WF. Kilka znajomych twarzy, ale to Ci z wyższej półki - profesjonaliści. Aby nie odstawać od reszty (mocno roznegliżowanej) zdejmuję warstwa po warstwie. Zdejmuję nawet te ciepłe rękawiczki.  Zbliża się moja minuta startowa. Idę na start do bramy boiska… i się gubię. Gubię się w zawiłych procedurach przedstartowych:  wszystko odgrodzone taśmą jak na lotnisku, kolejka, tu wyczytują kolejne minuty, tu ustawić się w szeregu, tu  krok do przodu, tu przytknąć chipa do czytnika itp. Jestem chwilę wcześniej ale zanim udało mi się przepchać do bramki już wyczytują następną minutę startową. W popłochu przedzieram się do przodu. Oczywiście pomijam  procedury rejestracji chipa, muszę się cofnąć, tak że startuję kilka sekund po czasie. Dopiero gdy wybiegłem ze startu zerkam pierwszy raz na mapę gdzie biec. Wydaje się proste - w dół skarpy do fontann.  Przed startem w ramach spacerku obejrzałem tę skarpę – stroma, oszroniona więc biegnę lekko naokoło by nie zaliczyć niekontrolowanego zjazdu. Jest lampion i czytnik, numer się zgadza. Dla pewności czekam aż zapika trzykrotnie. Drugi lampion niedaleko, po drugiej stronie jeziorka. Dalej biegnę - to już zdecydowanie powyżej 300m!!! Nawet nie widzę żeby ktoś mnie wyprzedzał, a wręcz przeciwnie – sporo zawodników biega jakoś tak mało skoordynowanie i to tak jak bym ja ich wyprzedzał. Do trójki spory kawałek zaczyna mi powoli brakować oddechu. Dobrze , że czwórka niedaleko;-)  Kolejny punkt gdzieś na zgięciu mapy - czemu dają takie wielkie mapy A3!!!! Kombinuję ze zginaniem mapy, a że zafoliowana ciężko to idzie. Muszę prawie na rynek Starego Miasta dotrzeć - pod górkę po schodkach to raczej idę niż biegnę. Spora ilość zawodników pozwala nie patrzeć na mapę - przy lampionach jest ich zagęszczenie, a organizatorzy postarali się by tylko jedna droga prowadziła do samego punktu. Podbijam. Wyczerpany ruszam teraz w okolice rynku Nowego Miasta. Wtem za plecami słyszę oddech na karku. Ale jaki!!! Myślałem ze ciężko oddycham, a tu rzężenie niczym zepsuty parowóz! Przestraszony dostaję sił w nogach i gubię pościg;-)
Gdzieś tu wyprzedzam najstarszych uczestników biegu.  Pomimo 85 i 87 lat widzę,  że nawet podbiegają! Szacun!. Potem znowu zbieg ze skarpy – dobrze, że wiem gdzie jest łagodnie opadający chodnik. Mój krok nie jest już taki sprężysty – pomimo miękkich butów rozlega się takie ciężkie łup-łup, jakby maszerowała Kompania Reprezentacyjna WP.  Jakaś mocno niedorosła „młodzież” dopada i wyprzedza mnie przy PK 8 i PK9. Jak będą w moim wieku to nie będą biegali już tak szybko;-)
Ostatkiem sił dobiegam do mety – dobrze, że zauważam, iż jest gdzie indziej niż start;-). Ciężko dysząc do bazy oddać chip.  Przykładam do czytnika który cicho popiskuje. „O nie ma kompletu” słyszę od obsługi. Jak to!? Dostaję wydruk – ponoć nie ma piątki. Patrzę na mapę…. I rzeczywiście. Komputer nie kłamie. Gdzieś tam przy zgięciu mapy przeoczyłem. Jak widać ślepemu nawet latarka nie pomoże! Na przyszłość muszę gdzieś zapisywać który PK zaliczyłem – na tradycyjnej karcie wszystko widać, a na chipie nie;-( Najgorsze jest to, że koło tego PK5 prawie byłem. A czas, o dziwo, całkiem niezły 19:45 – gdyby nie ślepota to w pierwszej dziesiątce byłbym się załapał doliczając nawet minutę na brakujący lampion! GPS mówi, że przebiegłem 2,4km (no większość z tego) czyli mój nowy rekord do księgi Guinnessa! Zobaczymy jak jutro będę się czuł…. Bo postanowiłem się „odgryźć” tej wrednej „piątce” i nieludzkiemu „chipowi SI” i wystartować w sobotnim FalIno ale już ze zwykłą kartą i dziurkaczem;-) Tylko, że jest tam ponad 6km – czyli prawie jak „Bieg Rzeźnika”.
T.

 

wtorek, 9 grudnia 2014

Ranking GWIAZDA 2014

Obejrzałam nową odsłonę rankingu - normalnie wszyscy krewni i znajomi Królika! :-) Są obie córki, są rodzice, jest siostra, jest szwagier (ten co to nie takie rzeczy my razem:-)), jest ich syn, są sąsiedzi zza ściany, sąsiedzi z sąsiedniego domu, z drugiego domu, są sąsiedzi z dalszej części ulicy ...

Brakuje tylko Tusi i Rudolfa - naszych kotów. W przyszłym roku musimy i nad tym popracować ...

niedziela, 7 grudnia 2014

Zleciały się InOki

Zleciały się na Pole Mokotowskie na X Jubileuszowy Mazowiecki i III Mikołajkowy Zlot InO niczym ptaki przed odlotem na zimowe leże. No dobra, może mniej masowo, ale zawsze...
A my oczywiście jako te pierwsze jaskółki, co nie czynią wiosny, bo i skąd wiosna w grudniu?
Zimno, więc szybko mapa w garść i pooooooszli!  Etap pierwszy, jak przystało na datę - "Mikołajkowe oczepinki". Mapa na groźną nie wygląda, a po kilkukrotnym przeczytaniu instrukcji zmieniamy kategorię z TU na TZ. A tacy jesteśmy! 
PK 1 tuż przy starcie; przy dwójce kilka stowarzyszy, ale my się już na takie plewy nie nabieramy:-); trójka po prostu banał. Przy trójce uświadamiamy sobie, że przecież PK 9 musiał być tuż przy dwójce i mamy pierwszą nawrotkę.
Przez moment głupiejemy nad trzynastką i usiłujemy ją znaleźć "gdzieś tu w okolicy", na wale ciągnącym się do trójki. Nie ma, zresztą teren nie do końca nam pasuje. Odpuszczamy i biegniemy (bo zimno i trzeba się rozgrzać) po czwórkę. Patrzymy i własnym oczom nie wierzymy!!!! Różowy czołg z Niepoślipki przyjechał na Pole Mokotowskie!!! Robimy pamiątkową fotkę i lecimy dalej.


PK 5 czeka na swoim miejscu, nawet się specjalnie nie kryjąc przed nami. W połowie drogi do szóstki spływa na nas olśnienie w sprawie trzynastki. Robimy w tył zwrot, mijamy piątkę i za chwilę mamy ją (trzynastkę oczywiście, nie piątkę). Wracamy na drogę do szóstki, spisujemy ją i wreszcie dochodzimy do momentu, kiedy trzeba pomyśleć co dalej, bo mapa jakby się nieco rozłazi "zniekształcona wielowymiarowo". Włazimy na pierwszą napotkaną górkę, robimy rozeznanie sytuacji i mamy jasność - za tą gromadą psów biegających w te i we wte! Przedarłszy się przez zaminowany teren, dopadamy siódemki, udaje nam się też namierzyć PK 14.
PK 8 i 10 dają nam do myślenia, bo nijak nie możemy skojarzyć, że to punkt podwójny. Odmierzmy z każdej strony, kombinujemy, w końcu godzimy się z podwójnością. PK 11 to tylko formalność, przy dwunastce dokładnie liczymy ścieżki, bo łatwo się pomylić w ich ilości, a lampiony wiszą co krok. Mamy nadzieję, że wstrzeliliśmy się w prawidłowy. 
Spokojnym krokiem udajemy się na metę (czas nas tym razem nie pogania), oddajemy kartę, pobieramy batoniki i ... wpół kęsa przypominamy sobie, że tradycyjnie przeoczyliśmy zadanie. W mikołajkowym prezencie dostajemy możliwość dopisania odpowiedzi, ale wiadomo - w stresie, na tempa, to nie da rady tak precyzyjnie odpowiedzieć. 

Drugi etap zaskakuje nas wyglądem mapy, a zwłaszcza jej opisem. Czytamy, czytamy, w końcu wracamy do autora, żeby  przetłumaczył po ludzku, o co chodzi. Im bardziej tłumaczy, tym mniej rozumiem. Do T. jednakowoż coś tam dociera, ja zaś wychodzę z założenia, że jakoś to będzie. W sumie, wiem tylko jak trafić do pierwszego punktu, ale zawsze to coś. Zgarniamy go i przechodzimy nad ulicą. Z wysokości możemy rozejrzeć się po najbliższym terenie i dzięki temu udaje nam się zlokalizować gwiazdkę z PK 7. Gdzie rozmieścić pozostałe na białej kartce z kilkoma ciemnymi plamkami - nie mam pojęcia! Te plamki to tak niby mają nam ułatwić. Tjaaaa....
Widzimy niedużą górkę z lampionem na szczycie i usiłujemy dopasować do niej któryś wycinek. Zabieramy się do tych dopasowywań od d..y strony, ale inaczej nie idzie. Przyjmujemy założenie, że właśnie znaleźliśmy PK 12.
Z plamek na "mapie" wynika, ze PK 2 i PK 10 pokrywają się i mają być na górce. Upatrujemy więc sobie górkę i idziemy dopasować ją do naszych potrzeb. Górka niestety nie ulega przeważającej sile wroga, widać przewaga za mała. 
Ponieważ widzimy fontannę, przy której ma być szósteczka, porzucamy górkę i idziemy szukać właściwej alejki z punktem. Namawiam T, do zastanowienia się też nad PK 9, bo czuję wewnętrznie jego bliską obecność. Faktycznie po chwili mamy go. 
Rozglądamy się w poszukiwaniu natchnienia i widzimy miłą górkę, której jeszcze nie spenetrowaliśmy, a wiadomo, że górka jest nam potrzebna. Kiedy dochodząc widzimy na jej szczycie B. i A., wiemy już, że to musi być ta właściwa:-) Tym sposobem zaliczamy dwójkę, dziesiątkę i przy okazji jedenastkę leżącą na tej samej gwiazdce co dziesiątka. 
Decydujemy się wrócić do dwójki i trójkę wziąć azymutem - jedyna rozsądna decyzja. Do tego uwieńczona sukcesem! Na czwórkę idziemy już "na oko" , oko niestety zawodzi i wychodzimy na wzniesienie bez punktu. Żal. W okolicy jest jednak jeszcze "zapasowa" górka i na niej znajdujemy lampion.
Z punktami 2, 3, 4 i 5 mają być powiązane gwiazdy z wycinkami cywilizowanych map, usiłujemy więc jakoś związać punkty z gwiazdkami, niczym bezrobotny koniec z końcem. Do czwórki udaje nam się dopasować gwiazdkę z ósemką, tym sposobem mamy kolejny punkcik.
W zasięgu wzroku pojawiają nam się jakieś ogrodzenia, kojarzymy je więc z PK 14 i bliższe oględziny terenu potwierdzają nasze skojarzenie. Do piątki, podobnie jak przedtem do czwórki, idziemy na czuja, wiedząc mniej więcej, w którym kierunku. Tym razem trafiamy bezbłędnie, przy okazji spotykając kolegę M. Mamy nadzieję, że może ma już trzynastkę i uchyli rąbka tajemnicy gdzie jej szukać, niestety, M. dopiero zaczyna trasę:-(
Trzynastka nie pasuje do niczego. Ani do gwiazdek, ani do plamek, ani do wyglądu terenu wokół. Jesteśmy już poza podstawowym czasem, ale jeszcze nie chcemy ustąpić. Robimy parę rundek po parku, w końcu ja się poddaję i idę w stronę mety, T. jeszcze biega to tu, to tam.  W końcu i on daje za wygraną. 

Meta tym razem jest już w ciepłych wnętrzach Pubu Nowy Bolek. Przysiadamy się do tych, co już ukończyli oba etapy i czekamy na tych, co jeszcze w terenie. Tzw. "aspekt towarzyski" odbywa się przy ciemnym piwie (bo dają do niego w gratisie wiśnie w czekoladzie:-))) i pizzy oraz pierogach. A.K. dzieli się wrażeniami ze swoich co ciekawszych wypraw na zagraniczne orientalistyczne imprezy, inni "kombatanci" dorzucają swoje trzy grosze, a my - nowicjusze - słuchamy i widzimy, że jeszcze wiele przed nami:-) 
Na 20-tym jubileuszowym zlocie my tak będziemy opowiadać! :-))))

piątek, 5 grudnia 2014

Barbarina

"Jako, że jest to typowo rekreacyjna i towarzyska impreza zachęcam, szczególnie indywidualistów, do łączenia się w zespoły :)" - napisała organizatorka zapraszając do udziału w marszu.
Solenizantce się nie odmawia, więc już na starcie zadbaliśmy o odpowiednie połączenie, jednym słowem - zorganizowaliśmy tramwaj (aczkolwiek chyba nie to miała na myśli). Połączyliśmy siły z Leśnymi Dziadami, przyłączył się M.S. (bo co będzie sam chodził) oraz zaszczyciła nas swoją personą świeżo upieczona PInOczka - A.M. Szczególnie udział tej ostatniej znacząco wpłynął na prestiż i morale naszej grupy:-))

Nie tak łatwo dużą bandą wyjść w teren, bo ile osób, tyle koncepcji, w którą stronę iść. Konsensus jednakowoż udało się osiągnąć, mimo że obowiązkowe punkty mieliśmy po przeciwległych punktach tarczy. Od razu było więc wiadomo, że trasa optymalna nie będzie, ale oj tam, oj tam...
Bo mapa to były trzy okręgi - jeden w drugim, w trzecim, a to wszystko jeszcze zobracane, zlustrowane, zortofotomapowane - cuda na kiju po prostu! Ja tam od razu byłam chętna do cięcia, a tu zakaz:-(

Punkty w środkowym okręgu to mały pryszcz - raz dwa zebraliśmy, co tam mieliśmy zaplanowane i nadszedł czas na okrąg środkowy. Po ciemku orto słabo widać, okularów nie wzięłam, więc i niespecjalnie przykładałam się do negocjacji - co dalej. Gdzie byliśmy i co zebraliśmy - do dzisiaj nie wiem:-)
Szybko jednak wyszliśmy na okrąg zewnętrzny, który choć zlustrowany, to przynajmniej dobrze widoczny i znowu włączyłam wewnętrzną nawigację, szczególnie, że teraz szliśmy do "naszego" punktu. Łatwy był, bo kościół widać z daleka, więc lekko, łatwo i przyjemnie.
Kolejny PK nad kanałkiem, dość blisko, z oczywistym dojściem. Za to potem zaczęły się schody. Bo co z tego, że wiemy gdzie, jeśli nie da się tam dojść. Jak przedrzeć się przez ślimaki i mnogie pasy pełne pędzących samochodów??? No ja się pytam - jak??? Koncepcje były różne - od rzucenia się na oślep pod samochody (trudno, czasem trzeba kogoś poświęcić dla dobra reszty), po przejechanie zapory tramwajem czy wręcz zamówienie taksówki.
Tak bezowocnie drepcząc w kółko i debatując co dalej, uświadomiliśmy sobie, że jesteśmy blisko PK 27 ze środkowego okręgu i nic nie stoi na przeszkodzie żeby go zgarnąć.
O sancta simplicitas!
Na przeszkodzie stało wszystko, a najbardziej (jak się później okazało) brak punktu, bo autorce umknął. Biegając tam i z powrotem wzdłuż drogi aż wydeptaliśmy wgłębienie, niektórzy z narażeniem życia przeskakiwali barierki odgradzające od położonego niżej bajora, inni czesali wszystkie mniej i bardziej okoliczne krzaki. No, ale wiadomo - z pustego i Salomon nie naleje! W końcu uwierzyliśmy, że punktu nie ma i z godnością (oraz zniesmaczeniem) oddaliliśmy się z miejsca wypadku.
Nasza koncepcja kolejności zbierania punktów poszła się paść, musieliśmy więc wypracować nową. Oczywiście każdy wskazał inny kierunek marszu, ale że my zgodne ludzie, to jak za panią matką ruszyliśmy za naszą PInOczką, bo co się nam będzie marnowała - niech się wykaże!
Kolejne punkty jakieś takie matematyczne nam się trafiły, a to pomnożyć rowery, to zsumować trafostacje, białe "phi", poległych powstańców. Prosta arytmetyka.
PK 34 trochę nas zastopował, bo jak wszyscy się wzięli za rysunki (jedni z natury, inni rysunek techniczny) to chwilę zeszło. W końcu nie każdy jest plastycznie uzdolniony. Niektórzy poszli z duchem czasu i cyknęli fotkę:-)
Do kolejnego PK znów trzeba się było przedrzeć przez ruchliwą ulicę i tu niezbędna okazała się pomoc A. Jako osoba znająca teren z natury, zarządziła całkowitą konspirację, czyli zejście pod ziemię. Akurat w pobliżu było metro, więc nie mieliśmy kłopotów z zastosowaniem się do rozkazu. Spędziliśmy w ukryciu parę minut, po czym nieśmiało wystawiliśmy głowy z drugiej strony ulicy. Ufff, nikt nas nie namierzył. Za to ja  pod ziemią straciłam połączenie między mózgiem a satelitą i po wyjściu byłam jak tabula rasa - zero orientacji gdzie jestem i po co. Zaufałam więc grupie i pozwoliłam się wieść na cudne manowce.

Zaczęliśmy pomału dążyć w stronę mety. Po drodze policzyliśmy grzybki halucynogenne, zobaczyliśmy gdzie mieszka organizatorka tego całego zamieszania, zahaczyliśmy o piekarnię.
Przy piekarni czułam już jak nogi wchodzą mi w miejsce gdzie plecy tracą swą szlachetną nazwę, prawą kostkę obgryzł mi but, zimno zaczęło mi się wwiercać pod ubranie i w ogóle ...

Na mecie tradycyjnie ciepła herbata, ciasto, pieczątki, podpisy, bicie autora... A nie! Dzisiaj wyjątkowo, z okazji imienin, bez bicia autora i jako, że aura niesprzyjająca zadzierzgiwaniu więzi, szybki odwrót do domu.

środa, 3 grudnia 2014

Co ja pacze?!

Trzeba sobie życie zaplanować na przyszły rok. Otwieram więc projekt kalendarza InO 2015 i CO JA PACZE ???!!!!

17 stycznia - Orient i Zimowe 2x2! No ludzie kochane - toż się nie rozdwoję!

31 maja - 10xSOLO i EskapebolInO! Od jutra zaczynam trenować sprint - może obskoczę oba.

26 września - Jesienne 2x2 i moja Niepoślipka! Zapisuję się na kurs teleportacji do A. i M. (na InO u Piotra demonstrowali swoje umiejętności).

Niedobry! Niedobry TFUrca tego kalendarza! Jak mógł pomyśleć, że chcę opuścić którąś imprezę:-(((( Idę sobie popłakać do kącika ...

sobota, 29 listopada 2014

19 InO u Piotra

Po przejściu, a raczej nieprzejściu podkurkowego etapu autorstwa Piotra, jesteśmy pełni obaw przed dzisiejszą imprezą. Do tego stopnia zaprząta nam to myśli, że dopiero po ujechaniu kilku kilometrów od domu uświadamiamy sobie, że zapomnieliśmy zabrać podkładki pod mapy. Na szczęście mamy zapas czasu i możemy po nie wrócić.
Zaczyna się nieźle - jeśli dalej będzie podobnie, to marnie widzę nasze szanse.
Na start wpadamy już podczas "słowa wstępnego", które z powodu zimna jest mocno streszczone. Opłata, karta startowa, przygotowanie sprzętu i już jesteśmy gotowi do wymarszu. Nasz etap pierwszy, to to samo co etap drugi trasy TP, a więc nie może być trudny. I faktycznie mapa pełna, jedynie pokrojona i poobracana. Kolejność punktów obowiązkowa, więc od razu wiadomo jak "przeskakiwać" między wycinkami mapy. Jednym słowem - banał.
Jedynkę chwilę czeszemy, ot, tak - żeby nie wyjść z roli i żeby nie wyszło na moje, że punkt jest ciut dalej niż szukamy. Wyszło na moje, ale ciiiiii.... Za jedynką zaczynają się reklamowane w komunikacie technicznym trawy po czubek czapki. Nie powiem, bardzo to widowiskowe - szkoda, że ciemno i nie można w pełni docenić inwencji autora co do wyboru trasy. Dodatkowa atrakcja to murek po starym ogrodzeniu, po którym trzeba iść żeby cokolwiek zobaczyć ponad trawami (przynajmniej te niższe osoby muszą).
Bez problemu udaje nam się wyłuskać spośród traw PK 2, 3, 4, 5. Teraz musimy przedrzeć się przez ruchliwą autostradę. Na szczęście mapa jest z przyszłości i obecnie autostrada ma z półtora metra szerokości i jest nawet nieutwardzona:-)
Szóstka uczciwie wisi na drzewie, zaś siódemka za wodą, gęsi za wodą, kaczki za wodą ... Do mostku nie chce nam się nadkładać drogi, ryzykujemy więc i skaczemy na drugi brzeg. Udaje się bez strat w ludziach i sprzęcie.
Do ósemki już grzecznie idziemy mostkiem, odmierzamy dokładnie odległość, bo punkt z gatunku "na niczym" i rzeczywiście w odmierzonej odległości nic nie ma. Jest kawałek dalej i po wewnętrznych, a także zewnętrznych konsultacjach decydujemy się go wziąć.
Znowu wkraczamy w trawy wysokopienne i dla urozmaicenia zabawy gubimy się w nich. Ponieważ jednak jest za zimno na głupie zabawy, szybko wracamy na właściwą ścieżkę i pomykamy do dziewiątki. Spisujemy co tam wisi i dążymy do cywilizacji, czyli asfaltu. PK 10 zaliczamy w asyście uroczego małego kotka, który doprowadza nas na miejsce - jak miło ze strony Piotra, że nawet o przewodnika zadbał!
Dwa kolejne punkty nawet niegodne wzmianki, za to trzynastka, jak przystało na feralną liczbę, dostarcza wrażeń. Na początek zachodzimy ją od niesłusznej strony, w związku z czym dostęp do niej jest mocno utrudniony. Widzimy nad sobą kilkanaście punktów świetlnych - znaczy się: czeszą! Wołamy z dołu, czy coś mają, no bo jak nie, to co się będziemy wysilać ze wspinaczką przez chaszcze. Dobijają kolejne ekipy. T., chyba z ciekawości, wdrapuje się na skarpę nie patrząc na mocno nieprzebieżne krzale. Razem z kilkoma osobami czekam na efekt poszukiwań, w końcu zostajemy telefonicznie zawezwani na górę. Statecznie obchodzimy teren dookoła i zachodzimy od strony słusznej. Oczywiście nie wpływa to na stan poszukiwań. Punktu nie ma, zimno coraz bardziej, czas biegnie - ustalamy więc komisyjnie BPK i lecimy dalej. Odległość i azymut wyprowadzają nas prosto na stowarzysza czternastki. A przynajmniej mamy nadzieję, że jest to stowarzysz, bo bierzemy pobliski punkt, bardziej odpowiadający ukształtowaniem terenu. Zresztą kto go tam wie ...
Na mecie czeka gorąca herbata i ciasto. Podczas gdy ja zajmuję się konsumpcją, T. tradycyjnie leci bić autora.
W etapie drugim znacząca zmiana. O ile w pierwszym były wycinki w kształcie prostokątów, to teraz są w kształcie kółek. I to by było na tyle. W temacie zmian.
Etap drugi pokrywa się niemal całkowicie z pierwszym, drobne odstępstwa dotyczą kosmetyki typu - to co przedtem było stowarzyszem, teraz jest punktem właściwym.
Największą zmianę przynosi punkt jedenasty, bo po dojściu do asfaltu przedtem skręcaliśmy w lewo, teraz musimy skręcić w prawo. Nie żeby jakoś daleko - ot, kilkanaście metrów. Za to punkt nie wisi w zaznaczonej na mapie odległości i mamy dylemat - wpisać BPK, czy to co mamy najbliżej. Pod drzewem gromadzi się wieloekipowa grupa i uzgadniamy zeznania. Przy okazji wymiany doświadczeń dochodzimy do wniosku, że w poprzednim punkcie wzięliśmy stowarzysza, T. biegnie więc przebić punkt, ja zostaję przy drodze. Po chwili żałuję tej decyzji, bo marznę w bezruchu, a dodatkowo w czasie działań strategicznych zgubiłam rękawiczkę.
Podsumowując etap drugi - nihil novi sub sole.
Chociaż nie, było jedno zastanawiające zjawisko! Co chwilę spotykaliśmy A. i M. i nie byłoby w tym nic niezwykłego, gdyby nie fakt, że za każdym razem nadchodzili z naprzeciwka. Mam niejasne przeczucie, że posiedli oni zdolność teleportacji.
Po oddaniu kart startowych zbieramy się szybciutko do odlotu, bo pogoda wyjątkowo nie sprzyja towarzyskim pogwarkom. W ogóle coś mam przeczucie, że zimowe imprezy to nie będzie to, co lubię. Ale z drugiej strony nie wyobrażam sobie sytuacji, że wszyscy w terenie, a ja w domu.
Cóż, byle do wiosny!!!

czwartek, 27 listopada 2014

Metodologia rozstawiania punktów kontrolnych


Jeśli jesteś budowniczym trasy, wiesz na pewno, jak ważne jest dobre umiejscowienie punktów kontrolnych w terenie. Nie mogą być one zbyt oczywiste, bo jaką miałbyś satysfakcję, gdyby wszystkie zostały odnalezione bez problemu? Nie mogą być też zbyt skomplikowane, gdyż nie przyniesienie ich przez wszystkie zespoły nasunęłoby podejrzenie, iż z lenistwa nie rozstawiłeś ich w ogóle!

Ponieważ regulamin zaleca, aby PK ustawione były w miejscach charakterystycznych, dobrze zastanów się nad ich wyborem.

Jednym z najczęściej wykorzystywanych miejsc charakterystycznych jest skrzyżowanie dróg. Zadbaj o to, aby w wybranym przez Ciebie terenie krzyżowało się co najmniej 6 dróg i aby takich skrzyżowań było w okolicy więcej – na pozostałych rozwiesisz punkty stowarzyszone.

Jeśli dalszy odcinek trasy prowadzisz drogą, w pewnej odległości od skrzyżowania znajdź kolejny punkt charakterystyczny – może to być miejsce, w którym 30 lat temu Józek od Wawrzków usiłował w czasie wesela zatłuc sztachetą  Jaśka Podolaka. We wsi na pewno wszyscy dobrze znają to miejsce – jeszcze 10 lat temu stały tam resztki spalonej stodoły.

Kiedy z drogi zejdziesz już na rozległe pastwiska pod lasem, wypatruj kolejnego odpowiedniego stanowiska na umieszczenie PK. Jeśli najlepsze wyda Ci się lekkie obniżenie terenu w środku pola, w którym po długotrwałych opadach gromadzi się woda, zaznacz je jako zbiornik wodny. Lampion możesz przyczepić do dobrze wyrośniętego pędu szczawiu lub innej rośliny łąkowej.

Wejście w las stwarza nowe możliwości. Na pewno znajdziesz tu charakterystyczne drzewo, które będzie od pozostałych o 15 cm większe w obwodzie lub o metr wyższe. Świetnie nadaje się na lokalizację kolejnego lampionu! Stowarzysza powieś na drzewie tylko o 5 cm większego w obwodzie lub o pół metra wyższego od innych.

Jeśli w lesie natrafisz na młodnik, to masz kolejne fantastyczne stanowisko.  Pamiętaj tylko, żeby nie umieszczać lampionu na skraju młodnika – wejdź przynajmniej 100 metrów w głąb!

Jeśli za młodnikiem  znajdziesz kolejny,  ale drzewa będą o rok starsze, postaw punkt kontrolny na granicy kultur.

Dobrze jest, jeśli teren planowanej imprezy nie jest zbyt płaski. Na wzniesieniu mającym kilkanaście pipantów, na pewno jeden z nich będzie o kilkanaście centymetrów wyższy od pozostałych i to właśnie na nim powiesisz lampion. Na pozostałych zmieścisz kilka stowarzyszy.

Analogicznie, w terenie obfitym w doły, na pewno znajdziesz jakiś wyróżniający się większą głębokością lub rozległością. Pamiętaj jednak, aby nie przesadzić  z dysproporcjami, gdyż tym nierozważnym krokiem możesz popsuć całą zabawę!

Odcinek między ostatnim PK, a metą dobrze jest dla urozmaicenia poprowadzić ścieżką kończącą się przy bramie bardzo rozległej, niedawno wybudowanej (i nie naniesionej na mapę) posiadłości, którą trzeba obejść dookoła. Będzie to ostatni smaczek trasy.

Wszystkim budowniczym życzę ciekawych, urozmaiconych, zapadających w pamięć tras!